sobota, października 28, 2006

Z takimi wrogami - kto potrzebuje przyjaciół?

Rzuciłem przed chwilą okiem na TVN24, a tam pod spodem leci tasiemka z wieścią, że (cytuję z pamięci): "Erika Steinbach stwierdziła, że zmiana rządu w Polsce sprzyjałaby poprawieniu stosunków polsko-niemieckich".

Czy ta kobieta także przyłączyła się do misji zatapiania Cieniasów? Czy też całkiem nie rozumie rakcji, jakie jej osoba tutaj wywołuje? To musi być skutek miłosnych szeptów Tuska, który jej widać wmawia, że nie tylko jest super, ale do tego stopnia super, że ją nawet Polacy kochają. Z takimi wrogami - kto potrzebuje przyjaciół? ;-)

* * * * *

Druga sprawa. Jadąc sobie pilotem po kanałach trafiłem na TVN (bez 24 tym razem). I co widzę? Poseł Cymański w szampańskiej tokszołowej zabawie z Olgą Lipińską, Kazimierą Szczuką, tym tam "wampirem" z długim nosem... Pewnie były tam jeszcze jakieś inne, równie godne szacunku osoby, ale mnie już na sam ten widok zemdliło i przełączyłem.

Toż ta czwarta władza nie jest już nawet pierwszą - jest po prostu ZEROWĄ! A co do demokracji... Jeśli to ma wyglądać w ten sposób, że szacowny polityk szacownej prawicowej partii pokazuje się publicznie w towarzystwie ludzi, którym nie powinien nigdy podać ręki (nie będę już snuł marzeń, o ty, co powinno się z takimi zrobić w idealnym świecie). A do tego szampańsko się tym bawi! Albo bardzo dobrze udaje.

To na tym ma polegać DEMOKRACJA? Jeśli tak, to dawajcie mi tu zaraz monarchę! Tylko kto mi zagwarantuje, że tam nie będą się działy dokładnie takie same rzeczy? Ale to są przecież przede wszystkim skutki nie tyle demokracji, co "wolnego słowa" i "wolnego rynku". Ani słowo ani rynek nie są takie całkiem wolne, słowo jest nawet wolne jakby coraz mniej, i to przy warczeniu postępowych werbli i ryku takichż trąb. Bo to już nie wolno wątpić w "holocaust", a ostatnio w postępowej Francji także i w masakrę Ormian. Zaś na stadionie nie można już nawet krzywo spojrzeć na zawodnika, jeśli oczywiście ma on odpowiedni kolor skóry - na całkiem białych, hetero i nieobrzezanych na razie jeszcze oficjalnie można.

W sumie więc nie jest źle, czemu ja się tautaj pienię? Acha, Cymański w trójkącie ze Szczuką i Lipińską. Fakt. No, ale za to Steinbach przecież palnęła i do końca zatopiła Platformę! Więc 1:1, albo nawet 2:1 dla nas. Hurra!

piątek, października 27, 2006

Na marginesie śmierci czternastolatki

Jak większość w miarę porządnych ludzi przejąłem się śmiercią niewinnej czternastolatki, brutalnie zgwałconej (!) w szkole przez klasowych kolegów. Wszystko już prawie na ten temat powiedziano, szkoda, że spora tego część to ewidentnie brednie, więc ja wypowiem się nieco obok tematu.

Słysząc jak wymądrza się na temat tej sprawy w telewizji kolejna idiotka psycholożka - chroń nas Panie od psychologów! - mianowicie o tym, jak to zwierzęta nigdy nie zabijają młodych swego gatunku, co jest oczywistą bzdurą (lwy zabijają, a także domowe koty, sam zresztą to widziałem, a szympansy potrafią to robić nawet całkiem bezinteresownie, dla zabawy!), przypomniało mi się takie coś... Otóż uważa się powszechnie, ze seksualny gwałt jest wśród zwierząt sprawą całkiem nieznaną. Jednak to też jest kłamstwo.

Niedawno widziałem w telewizji program o morsach. I okazuje się, ze mors który PRZEGRA rywalizację o dominację i o posiadanie haremu (jakieś 1500 bab przeciętnie) idzie, przeważnie krwawiąc, paskudnie pokiereszowany, i oczywiście z posiniaczona dumą własną... Co robić? Gwałcić!

A więc nasze współczesne psychiczne kastrowanie mężczyzn, a przede wszystkim chłopców, wcale nie musi działać w kierunku, którego by ci wszyscy naprawiacze świata - a tym razem częściowo i my tez - by chcieli! Chłopak, który nie widzi swojej męskiej roli w społeczeństwie, nie ma wzgl. jednoznacznych kryteriów tego, na czym polega męski sukces i męska porażka, odczuwa pełzająca nienawiść do społeczeństwa, i zapewne szczególnie do kobiet.

Od zawsze twierdzę, ze to, co się nam wmusza jako tzw. "równouprawnienie" jest przede wszystkim rabowaniem obu płci z ich podstawowej identyfikacji, potrzebnej do zdrowia psychicznego. W normalnym społeczeństwie człowiek wie: "jestem kobietą", albo "jestem mężczyzną", i to jest coś, choćbym poza tym nie był nikim nadzwyczajnym.

A dzisiaj? Z jednej strony nafaszerowane anabolami bioniczne roboty, kobiety okładające się po pyskach na ringu, albo podnoszące dwustukilowe ciężary, gry komputerowe polegające na zabijaniu... Z drugiej zaś przymuszanie chłopców, by zachowywali się jak dziewczęta, jednocześnie obawiając się narzucić im dyscyplinę i w ten sposób pokazać im ich (marne) miejsce w stadzie.

A będzie gorzej - chyba, ze jakimś cudem zechcemy i uda nam się ten trend zmienić. W takiej Szwecji od dziesięcioleci nie wolno już sprzedawać "militarnych" zabawek, co wprawdzie zmniejsza znacznie ryzyko, ze chłopcy zaczną się utożsamiać z jakimiś bohaterami z przeszłości, albo marzyć staniu się obrońcami ojczyzny, ale z pewnością nie sprawi, ze naturalna męska agresja zniknie.

Co zresztą nie byłoby wcale dobrze, choćby z powodu agresywnego islamu, żeby nie szukać zbyt daleko. Fanatykom równouprawnienia to jednak nie przeszkadza - sam parę lat temu słyszałem panelowa dyskusje feministek na BBC, w której padła teza, ze wobec ewidentnie wyższej agresywności mężczyzn należałoby ich kastrować.

Tak to właśnie wygląda. Jesteśmy wszyscy w łapach oszalałych uczniów czarnoksiężnika, którzy manipulują nami dla swoich obłędnych celów. Albo to zauważymy i zaczniemy z tym skutecznie walczyć, albo... Wiele czternastolatek zostanie jeszcze zamordowanych w tak paskudny sposób, aż wszyscy, albo prawie, z radością powitamy talibów i szariat.

niedziela, października 22, 2006

Niesamowite przygody nuncjusza papieskiego

W “małej historii” wielkiego archiwisty G. Lenotre, poświęconej głównie rewolucji francuskiej, nie brakuje, bo zabraknąć nie może, wątków przerażających czy sensacyjnych, jednak jest tam też sporo historii znacznie lżejszych, a nawet zabawnych. Poniższa dotyczy księdza, który znacznie lepiej pasuje do tamtej epoki, niż do czasu pierwszych chrześcijan, nie ma w sobie nic z męczennika, a nawet... po prostu nie jest duchownym!

Jest jednak postacią ludzką i sympatyczną, w sumie wierną Kościołowi, co naraża go na wielkie ryzyko i niemałe przykrości. Zaś jego historia jest w sumie miła i optymistyczna. To, że nie ocieka krwią gilotyny czy jeszcze większych okropności, dla mnie osobiście stanowi o jej dodatkowym wdzięku.



G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)

Nuncjatura roku II

Jednym z najbardziej zadziwiających szczęśliwych przypadków, który może się przytrafić poszukiwaczowi niezwykłości, był bez wątpienia ten, który przytrafił się księdzu Bridier, podczas jego pobytu w Rzymie, jakieś dwadzieścia lat temu.

Pewnego dnia odwiedził go miejscowy adwokat, pan Alessandro Bosi, który w pewnej chwili wyjął z teczki trzy zeszyciki oprawione w pstrokaty karton. Zawierały jakiś rękopis w języku włoskim, pismo było eleganckie i delikatne. Pan Bridier przeczytał kilka linijek i nagle poczuł tę wyjątkową emocję, charakterystyczną dla poszukiwaczy napotykających nieoczekiwany skarb. Tym, co trzymał w dłoniach był opis przygód księdza de Salamon, nuncjusza papieskiego, który pozostał w Paryżu w czasie Wielkiego Terroru.

Pan Bridier, po drobiazgowym badaniu, mającym na celu stwierdzenie jego autentyczności, nabył go, potem zaś zawiózł do Francji, przetłumaczył i opublikował. Od tego dnia ksiądz de Salamon, dotychczas jeden z najmniej znanych dostojników Kościoła, któremu nawet słowniki biograficzne poświęcały jedynie kilka linijek, przekręcając przy tym jego nazwisko, od tego zatem dnia ksiądz de Salamon stał się sławny.

Sława ta jest absolutnie zasłużona. Był to bowiem człowiek uroczy: w roku 1792 miał trzydzieści dwa lata, rumianą cerę, bujne i starannie upudrowane włosy, rysy regularne, wargi wąskie, oczy żywe, a poza tym był dobroduszny, liberalny, żaden pedant, posiadał subtelną inteligencję, kochał życie, unikał niepotrzebnych konfliktów, miał skłonność do kokieterii i był wyjątkowym wprost smakoszem.

Południowiec – pochodził z hrabstwa Venaissin – ksiądz de Salamon został dzięki drobnej protekcji, w wieku dwudziestu czterech lat mianowany radcą paryskiego parlamentu. Księdzem był chyba jedynie z nazwy, ponieważ nie ma śladów tego, by otrzymał święcenia, alby by studiował teologię w większym zakresie, niż to konieczne, by nie być kompletnym ignorantem.

Kiedy w roku 1790 nuncjusz papieski we Francji, ksiądz Dugnani, został odwołany do Rzymu, naszego bohatera uczyniono jego tymczasowym zastępcą, z tytułem “internuncjusza”. Sytuacja była delikatna i niebezpieczna. Jego sekretne kontakty z Ludwikiem XVI, tak samo jak i działalność parlamentarna, czyniły go po upadku monarchii podejrzanym w oczach patriotów. Został więc aresztowany i wtrącony do więzienia.

Uniknął jednak cudem śmierci we wrześniowych masakrach, choć ze strachu stracił wtedy wszystkie włosy. W swych wspomnieniach ksiądz de Salamon wyznaje to bez żenady, całkiem nie probując udawać bohatera, co czyni tylu innych. Nie czując żadnego zapału do męczeństwa, wypuszczony z więzienia przysięga sobie nigdy już się nie narażać.

Sytuacja staje się jednak z dnia na dzień coraz trudniejsza i wkrótce internuncjusz nie ośmiela się już pokazać na ulicy. Jego mieszkanie przy dworcu des Fontaines także nie było zbyt pewne, szczególnie od chwili, gdy aresztowano kucharkę księdza, smakowitą (savoureuse, jak ją Lenotre określa, miejmy nadzieję, że jedynie z powodu jej kulinarnych wyczynów) Blanchet – tę samą, która tak znakomicie przyrządzała zupę à la Borghese i faszerowanego indyka w gruboziarnistej soli.

Gdzie pójść? Opuścić Paryża nie mógł, bowiem papież właśnie go mianował wikariuszem apostolskim, co w roku II rewolucji stanowiło raczej czystą synekurę. Kilka pobożnych dam odważnie ofiarowało mu locum. Udał się tam po zapadnięciu zmroku, skradając się wzdłuż murów i drżąc z przerażenia na widok każdej napotkanej sylwetki sankiuloty. Bojąc się narazić swoich gospodarzy, nie nocował u żadnego z nich, tylko smętnie włóczył się całymi nocami po mieście.

W ten właśnie sposób, chodząc bez celu, któregoś dnia opuścił rogatki Passy i zagłębił się w Lasek Buloński. Jego cisza i bezludne zarośla wydały mu się, po tylu niepokojach, miejscem zaczarowanym, mimo, że był właśnie luty a powietrze naprawdę wilgotne. Nasz bohater zebrał nieco pozostawionej przez pastuchów słomy, wymościł sobie legowisko w altance, do której mieszkańcy Auteuil przychodzili co niedziela na tańce, i zasnął, pierwszy raz od dawna bez lęku przed nocną wizytą.

Była to jego pierwsza noc pod gołym niebem. Następnego dnia, leśnymi dróżkami doszedł aż do Saint-Cloud, gdzie zaspokoił swój głód w miejscowej oberży, potem zaś poszedł spać pod arkadą mostu. Kiedy zbudził się następnego dnia, stwierdził, że zaczyna się do tego rodzaju życia przyzwyczajać. Pewnego dnia zanotował: “Padało przez całą noc, ale mi to za bardzo nie przeszkadzało”. Ten człowiek, dotychczas uwielbiający dobrze ogrzane apartamenty i pikowane podomki, sam się dziwił temu, że nie jest mu zimno. Prawda, że był naprawdę ciepło ubrany, w podbity futrem kaftan (tzw. “karmaniolę”) i takież spodnie, miał też na sobie ciepłe skarpetki.

Najbardziej dokuczały mu jego solidne, toporne buty, ponieważ dotychczas nosił tylko jedwabne pantofelki na cieniutkiej podeszwie i ze srebrnymi klamerkami. Drażniła go także jego długa, dziko rosnąca broda o twardych włosach, nie odważył się jednak jej zgolić u żadnego balwierza.

Nie mogąc pokazać się u żadnego piekarza bez dokumentu tożsamości (carte de civisme, się to zwało, dosłownie “karta obywatelskości”) żywił się wyłącznie ziemniakami, które pewna żebraczka z Boulogne utrzymywała dlań stale upieczone i gotowe do spożycia, niczym chleb.

Pewnego dnia, eksplorując lasek w Meudon, de Salmon spotkał człowieka zbierającego zioła. Rozpoczął z nim rozmowę i wkrótce dostrzegł, że tamten też jest przebranym uciekinierem. Przedstawili się sobie i okazało się, że ten drugi jest kanonikiem od Świętej Genowewy, w dodatku człowiekiem świetnie obeznanym ze wszelkimi eklezjastycznymi sprawami. Nasz internuncjusz mianował go swoim doradcą i odtąd często zbierali się we trójkę, z jeszcze jednym proskrybowanym – księdzem le Moyne, dawnym wielkim wikariuszem Châlons – w jakichś zaroślach, by, po posiłku z ziemniaków, dyskutować o sprawach religijnych Francji, która wcale się tego nie domyślała.

Internuncjusz, na wniosek swoich dwóch pomocników, udzielał dyspens, podejmował decyzje w sprawach sumienia, unieważniał niektóre małżeństwa. Błędem byłoby także sądzić, że zaniechał korespondencji ze swymi zwierzchnikami – po prostu z ostrożności redagował swoje listy w stylu “jakobińskim”. Na przykład w liście zaadresowanym do sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, kardynała Zelady, tak pisze o niedawnej klęsce armii francuskiej: “Niech to szlag! Niech żyje Republika! Ci podli Austriacy utrupili wielką ilość dzielnych patriotów, ale wkrótce weźmiemy rewanż na tych nędznych sługusach tyranii...” Potem zakradał się ciemną nocą do Passy, gdzie, w chwili, gdy wartownik przed drzwiami się obrócił, wrzucał swój list do skrzynki.

Ksiądz de Salamon żył tak na sposób koczownika przez trzy miesiące, aż w końcu zapragnął przespać się pod dachem. Zaryzykował więc i wynajął w Passy pokój na strychu, do którego wchodziło się po drabinie. Pokój ten nie miał sufitu ani żadnych mebli, kosztował zaś dwieście liwrów na miesiąc. Cały dom należał zresztą do sankiuloty, wielkiego mówcy w sekcjach, jednak nie przesadnie skrupulatnego, gdy chodziło o dobór lokatorów – najważniejsze, by na czas płacili czynsz. Internuncjusz nie miał wprawdzie grosza przy duszy, jednak odważył się spędzić na tym strychu kilka nocy, choć jego sen zakłócały koszmary, a najmniejszy hałas na niższych piętrach wprawiał go w dzikie przerażenie. Wkrótce też zatęsknił za spokojem życia pod gołym niebem. Przekradł się do Paryża, zdobył kilka asygnat, zapłacił czynsz, po czym więcej się w tym domu nie pokazał.

Znowu zaczął błądzić po polach i lasach, coraz bardziej dokuczało mu jednak to, że nigdy nie je zupy. Gnany tym przemożnym pragnieniem, zdobył skądś mały piecyk i garnek, które nosił “przywiązane za koniec”. Od wioskowych przekupek kupił sałatę, marchewkę, seler i wiele innych warzyw, gdy zauważył, iż w wiosce, przez którą przechodzi można dostać nieco masła, ustawił się w kolejce i zdobył mały kawałek. Potem ukrył się w najbardziej odludnym zakątku lasu, rozpalił ogień, i ugotował sobie wyborną zupę. Udało mu się nawet zdobyć niewielką miseczkę z ordynarnego fajansu na sałatę, za którą przepadał.

Gratka trafiła mu się pewnego dnia, gdy spotkał w lesie Clamart pana de Jussieu, w towarzystwie kilku jego studentów, wśród których było parę kobiet. Przyłączył się do nich, wysłuchał z zainteresowaniem całego wykładu, po czym zjadł z nimi obiad w Sèvres. Obiad był naprawdę dobry, a w dodatku była i kawa! A kawy nie pił przecież od czterech miesięcy. Przez cały dzień nikt na niego nie zwrócił uwagi.

Któż zresztą, w tym podejrzanie wyglądającym człowieku, ubranym w karmaniolę, w zabłoconych butach, starym kapeluszu, z piecykiem i miską pod pachą, oraz poobijanym garnkiem zwisającym z tyłu i obijającym mu łydki, mógłby rozpoznać księdza de Salamona, nuncjusza papieskiego i wikariusza apostolskiego?

Mimo swej ewangelicznej łagodności, nie podejrzewam, by dobry ksiądz de Salamon uronił wiele łez na wieść o śmierci Robespierra, kładącej kres jego własnej żałosnej odysei. Blachet, jego kucharka, wypuszczona właśnie z więzienia, zaczęła poszukiwać swego dawnego chlebodawcy. W końcu odnalazła go w w Lasku Bulońskim, na drodze do Ranelagh. Zacna kobieta rzuciła się z płaczem do jego nóg i zaraz przekazała mu trzysta franków, zarobione, grosz do grosza, dzięki praniu bielizny uwięzionych wraz z nią arystokratów. Internuncjusz mógł wreszcie powrócić do Paryża.

To, co go najbardziej zdenerwowało, to fakt, że podczas, gdy on włóczył się bez grosza i bez okruszyny chleba, dwóch strażników, umieszczonych w jego mieszkaniu – którym teraz miał obowiązek zapłacić po dziesięć franków dziennie - “wypaliło cztery wózki drewna, zużyło wszystkie moje świece, oraz zżarło całą oliwę”! Na szczęście piwniczka była nienaruszona – pieczęcie na jej drzwiach zabezpieczyły ją przed intruzami.

I ostatni szczegół: Papież Pius VI, poinformowany o poświęceniu, którego dowody wobec swego chlebodawcy dała wierna Blanchet, przesłał jej weksel o wartości trzech tysięcy franków. (Więc jednak chyba naprawdę chodziło wyłącznie o gastronomię ;-)

POstępowy biskup (215 lat temu)

G. Lenotre, wspaniały francuski historyk, członek Akademii Francuskiej, który z paryskich archiwów wydobywał niesamowite osobiste historie ludzi żyjących w epoce rewolucji francuskiej, w swej książce zatytułowanej "Sous le bonnet rouge" (“Pod czerwoną czapką”) umieścił kilka relacji o niezwykłych losach księży w tamtych trudnych czasach. Niektóre są budujące, inne wprost przeciwnie (a ta ocena zależy oczywiście od ideowych przekonań i sympatii czytającego). Postanowiłem kilka z nich w wolnych chwilach przetłumaczyć. Oto pierwsza. (Czemu akurat tę wybrałem jako pierwszą? Z jakiegoś niewiadomego powodu wydała mi się być jakby nieco na czasie.)


G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)

Obywatel biskup

Często i szeroko były opowiadane nieszczęścia księży, którzy w epoce cywilnej konstytucji kleru, posłuszni rozkazom Rzymu, odmówili złożenia przysięgi, narażając się w ten sposób na wszelkie rygory rewolucyjnych praw, ale o wiele mniej rozczulano się nad losem pozostałych, tych którzy przysięgę złożyli, czyli tak zwanych “intruzów” (intrus). A przecież większość przeżyć spotykających to nowe duchowieństwo świadczy o tym, że byli oni brutalnie molestowani, a ich życie także nie było specjalnie radosne.

Ksiądz Fauchet, sławny od samego początku rewolucji ze swego oratorskiego talentu, ze swego entuzjazmu dla nowych idei, ze swej odwagi w czasie szturmowania Bastylii, kiedy to pod kulami zaniósł oblężonym wezwanie do poddania się, ksiądz Fauchet zatem, jak wszyscy wiedzą, został 17 kwietnia 1791 roku wybrany biskupem departamentu Calvados. Sakrę biskupią otrzymał w katedrze Notre-Dame, z rąk Gobela, metropolity Paryża, a w kilka dni potem wstąpił do Klubu Jakobinów. Wyposażony w ten sposób zarówno w władzę duchową, jak i świecką, po następnych kilku dniach przybył do swej biskupiej siedziby w Bayeux, zadbawszy przedtem, by zastać ją opróżnioną ze swego poprzednika, księdza de Cheylus, i rozkazawszy, by w biskupim pałacu trzymano dlań pięć apartamentów pańskich, oraz trzy dla służby.

Przyjęcie w Bayeux było zarówno hałaśliwe, jak i solenne, był to bowiem jeszcze czas wielkich iluzji i niepohamowanej dobrej woli. Cała municypalność powitała nowego prałata, a ludność – z nielicznymi wyjątkami – także okazała mu swój szacunek. Udano, że nikt nie zauważa krótkiego postoju szacownego pochodu u wejścia do katedry, gdzie notariusz apostolski dyskretnie przekazał intruzowi wydane przez księdza de Cheylus rozporządzenie, zakazujące mu pod groźbą ekskomuniki pełnienia obowiązków biskupa. Fauchet, wyraźnie poruszony, przyjął ten akt z rąk notariusza, po czym bez słowa odważnie wkroczył do kościoła. Potem modlitwa przy ołtarzu, kwieciste przemówienie, nowe kazanie, potem zaś bankiet wydany przez municypalność, ognisko, w którym radośnie spalono pięćset egzemplarzy ekskomuniki, wizyta biskupa w Klubie i defilada Gwardii Narodowej – Fauchet poczuł się tak serdecznie powitany, że swą radość wymownie porównał do “tej, która panuje w niebiesiech, kiedy pojawia się tam upragniony brat”.

Ten miesiąc miodowy lśnił przez kilka dni. Biskup organizował swój personel, zaś lokalne władze wychodziły ze skóry, by zaspokoić wszelkie jego zachcianki, choć były one, prawdę mówiąc, dość dotkliwe dla kiesy tych, którzy mieli za to płacić. Tym pompa otaczająca kult religijny bardzo się podobała, do czasu jednak, gdy ich to nic osobiście nie kosztowało, teraz, gdy sami za to mieli płacić, zapragnęli czegoś prostszego. Nowy biskup jednak cechował się sporym rozmachem: poza szesnastoma wikariuszami biskupimi, stanowiącymi jego radę, zażądał ośmiu księży do odprawiania mszy śpiewanych, dwóch ludzi grających na “serpencie”, ośmiorga dzieci do chóru, dwóch zakrystianów, organisty, dwóch gasicieli świec, szwajcara, trzech pisarzy, dzwonnika, zegarmistrza, dwóch kościelnych, suflera i chorążego. Brakowało mu jeszcze 900 liwrów na oświetlenie, 100 liwrów na oliwę i kadzidło, zapasu wina za cenę 500 liwrów, oraz 600 liwrów przeznaczonych na utrzymanie szat i bielizny. Dystrykt próbował się targować, ale jak można odmówić czegoś prałatowi, “który zdobył Bastylię” i lubił o tym przypominać? Ustąpiono więc w niemal wszystkich punktach.

Na razie wszystko szło dobrze. Przepełniony zapałem i wiarą w siebie, Fauchet postanowił odwiedzić wszystkie dziewięćset parafii na swoim terytorium i udał się odważnie w drogę. Najpierw dotarł do Honfleur. Miał tam przybyć 25 maja o szóstej wieczorem, jednak zły stan dróg spowodował, iż przybył dopiero o północy. Następnego dnia, o samym świcie, był już na nogach, perorując, odwiedzając kościoły, błogosławiąc sztandary, pędząc do towarzystwa filantropijnego, do przytułku dla biednych, do Klubu, odbierając orację dam przyrzekających ze wszelkich sił utrzymać Konstytucję. Lokalne władze, przerażone całą tą aktywnością, nie potrafiły dotrzymać prałatowi kroku, co zresztą wynika także z ich własnych późniejszych zeznań. O szóstej wieczorem, biskup nadal perorował i mobilizował rewolucyjny zapał, podczas gdy ludność wyraźnie miała dość.

W Lisieux biskup został powitany owacyjnie. Tam też, być może zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że jego pasterska podróż przybiera całkiem świeckie formy. W Klubie bywał znacznie częstszym gościem, niż w kościele, śpiewano mu pieśni nie mające nic wspólnego z religią, ofiarowano mu nawet “koronę obywatelską” (couronne civique) i bukiet. W Falaise było to jeszcze wyraźniejsze. Municypalność postanowiła ofiarować biskupowi bankiet opłacony ze składek obywateli, ale chętnych do złożenia składki było tak niewielu, że konieczna była zmiana planu – bankiet został opłacony z kasy municypalnej, przy czym postanowiono, iż będzie “jak najskromniejszy”. Biskup nie okazał niezadowolenia.

Gorzej było, gdy odwiedził klasztor Urszulanek, a jego przełożona zamknęła mu przed nosem wrota. W końcu musiała ulec i Fauchet wszedł do świętego przybytku, gotując się do wygłoszenia kazania. Jednak wszystkie, co do jednej, mieszkanki uciekły, by schronić się na najwyższym piętrze gmachu i prałat, w towarzystwie członków Klubu, wściekły przemierzał klasztorne sale korytarze, nie napotykając ani jednej zakonnicy. Na pociechę, jeden z grenadierów zaśpiewał mu kilka zwrotek “filozoficznej” piosenki opartej na znanej melodii Je le tiens, ce nid de fauvettes! (“Mam je, to gniazdo piegż”, piegża to mały ptaszek, a tytuł brzmi oczywiście piekielnie nieprzyzwoicie).

W Vire, zamiast Te Deum, powitano prałata pieśnią na takim motywie:
Nasz biskup jest żonaty,
Trzeba wypić za jego zdrowie!
Jeśli obywatel biskup odczuwał podczas tych żywiołowych powitań jakiś dyskomfort z powodu ich niezbyt religijnego charakteru, to nic w każdym razie po sobie nie dał poznać. Nie miał też prawie wcale czasu na wchodzenie do kościoła – cały czas bankietowano, wznoszono toasty za jego zdrowie, jakaś panienka zaprezentowała osiem zwrotek własnej kompozycji, gromadka dzieci uwieńczyła go gałązkami dębu i trójkolorowymi wstążkami... Nikomu w każdym razie nie przyszło do głowy prosić o błogosławieństwo.

W Colleville-sur-Mer, biskup wszedł jednak na ambonę. Wygłoszenie kazania okazało się mimo to niemożliwe, nie pozwoliły na to krzyki zgromadzonej kongregacji. Miejscowe chłopaki nie chciały słuchać kazania biskupa Fauchet. Ten przypomniał im, że zdobywał Bastylię i nie da się przestraszyć. Jednak w końcu musiał sobie pójść.

W Dėlivrande, sławnym celu pielgrzymek, patrioci poczuli się oburzeni widząc, jak biskup wchodzi do kościoła. Zostało to uznane za wsteczne, a znający się na rzeczy dowodzili, iż zachodzi tu cofnięcie historii o dokładnie trzysta lat.

W Bennières-sur-Mere prałata nie powitał nikt, poza jednym kościelnym, który ofiarował mu sztuczną gałązkę z liśćmi, wraz z komplementem: “Fałszywemu biskupowi, fałszywe wawrzyny”. Potem zaś, kiedy Fauchet mimo wszystko wkroczył do świątyni, dowcipny kościelny go tam zamknął. Aby powrócić do swego wozu, biskup był podobno zmuszony do ucieczki przez okno.

Na tym zakończył się cały pasterski objazd podległych parafii. Spośród dziewięciuset, nad którymi sprawował władzę, zdołał odwiedzić tuzin, i to doświadczenie wyraźnie mu wystarczyło. W Bayeux był przynajmniej spokój. Powrócił nieco zniechęcony wprawdzie, ale nadal pełen wiary w swą przekonującą elokwencję. Biedak! Czyż nie był biskupem jedynie “z woli ludu”, zamiast “z Bożej łaski”? Wyborcy nie pozwolili mu w każdym razie o tym zapomnieć.

Ledwo się ponownie zainstalował w swym biskupim pałacu, a już rozpoczęła się wojna z municypalnością. Jeden z jego pasterskich nakazów został bez ceremonii unieważniony przez trybunał. Z wyżyn swego biskupiego tronu Fauchet ogłosił, że “zdobył Bastylię i nie przestraszy się malutkiej municypalności, w dodatku źle zorganizowanej”. Ta “mała municypalność” dolała oliwy do ognia. Władze przysłały doń woźnego sądowego z nakazem, Fauchet wywalił go za drzwi. Odmówiono wywieszania wszelkich jego nakazów, kazał je zatem wywieszać swoim służącym.

Któregoś dnia wszedł na ambonę i kilku obecnym w kościele wiernym oświadczył, ku wielkiej ich konsternacji, że “jeśli ta mała municypalność, którą gardzę, potrzebuje mnie, wie, gdzie mnie znaleźć”. Władze lokalne dyskutowały już sprawę jego aresztowania, skandal rósł, z ewidentną szkodą dla ceremonii religijnych, na których co bardziej strachliwi przestali się pojawiać. W sprawę wmieszały się kobiety żyjące z wynajmowania krzeseł w kościele, po prostu nie miały z czego żyć, bowiem na niektórych uroczystych mszach nie było nawet dwunastu osób! Zażądały zwrotu pieniędzy za swoje koncesje, albo rekompensaty finansowej.

Na szczęście zbliżała się pora wyborów do Legislatywy. Fauchet, zdegustowany swymi przygodami w roli biskupa, zamarzył o zostaniu deputowanym. 15 czerwca pogodził się z “małą municypalnością”, której głosów teraz bardzo potrzebował. Głosy te uzyskał i wyjechał do Paryża. Biskupem był wszystkiego pięć miesięcy.

Wybiegając w przeszłość, powiem, że polityka szykowała mu jeszcze brutalniejsze od dotychczasowych rozczarowania

poniedziałek, października 09, 2006

Kiedy mówimy... POSTĘP

W niedawnej forumowej dyskusji przeciwnik zadał mi takie oto prowokacyjne pytanie:
A dlaczego miałoby być po staremu? Po staremu do jakiego stopnia? Na poziomie jaskiń, lepianek, pańszczyzny, rękopisów i czworoboków piechoty ustawionych naprzeciwko kawalerii? Więc, jak może być po staremu ze wszystkim innym?
Sprowokowało mnie to do zastanowienia się nad kwestią postępu głębiej niż dotychczas. Stwierdziłem, ze naprawdę trudno mi tak z głowy określić, jaki jest mój stosunek do czworoboków piechoty czy rękopisów. Z pewnością nie jest on wcale jednoznaczny, wbrew intencjom zapewne mojego oponenta, który z pewnością spodziewał się oburzonego protestu z mojej strony. Mnie jednak słowo “postęp” zbyt wielkim entuzjazmem jakoś nie napawa, a wizja lepianek i kawalerii nie wywołuje morskiej choroby. Feler jakiś zapewne.

Postanowiłem zatem sprecyzować moje własne, jak zawsze prywatne, poglądy na sprawę postępu, a przy okazji podzielić się z ewentualnymi Czytelnikami potem i łzami, które mnie, miejmy nadzieję, doprowadzą do jakichś sensownych konkluzji.

Warto może na początek określić, z jakimi poglądami na sprawę postępu przystępuję do tego żmudnego (oby nie za bardzo) procesu sondowania własnej kory mózgowej i własnej, powiedzmy – duszy. Te moje wyjściowe poglądy w dużym skrócie określiłbym następująco:

Teoretycznie powinienem rozpocząć badanie swej duszy od zrzucenia z niej wszelkich przyodziewków, w rodzaju ideologicznych poglądów, aby niczym szlachetny dzikus Jana Jakuba, albo Wenus Boticellego, stanąć nago oko w oko z problemem. Jednak takie tworzenie nowego człowieka to naprawdę ambitne zadanie, które lepiej chyba pozostawić ludziom metafizycznie nieustraszonym, na przykład trockistom, czyli choćby prawodawcom Unii Europejskiej.

Ja na razie wysonduję swoją korę mózgową i duszę takie, jakie one w tej chwili są. Są zaś prawicowe, przynajmniej zgodnie z moją własną tego pojęcia rozumieniem. Jeśli Muzy okażą się łaskawe, to potem spróbuję może odrodzić się w postaci szlachetnego dzikusa, tabuli rasy wszelkich ideologii, i zobaczyć, do czego mnie to w zderzeniu ze słowem “postęp” doprowadzi.

Prawicowość a postęp zatem... Jasnym jest dla mnie, że prawicowość z pewnością nie daje się pogodzić z przesadnym entuzjazmem dla “postępu”, z jego fetyszyzowaniem, czy choćby z wiarą w jego nieuniknioną konieczność lub wieczne trwanie. Takie poglądy są, z definicji niemal, lewicowe.

Dlaczego? Ponieważ prawdziwa lewicowość – czyli nie (wedle określenia Oswalda Spenglera) “po prostu kapitalizm klas niższych” (ściśle biorąc to był socjalizm, ale nam wystarczy), tylko quasi-religijne lewactwo, zawsze zawiera w sobie, i to jako bardzo istotny element, wiarę w możliwość (a często i nieuchronność) osiągnięcia przez ludzkość stanu, w którym wszystkie praktycznie problemy zostaną rozwiązane i który będzie już trwał na wieki wieków.

Nie jest to oczywiście to samo, co religijna wizja raju, ponieważ ten lewacki raj ma być w tym, widzialnym świecie. To naprawdę zasadnicza różnica – dla lewaków oczywiście ogromnie pozytywna, dla ludzi o przeciwnych przekonaniach – wręcz przeciwnie (i nie trzeba wcale w tym celu być religijnym).

Od starożytnej wizji złotego wieku ta lewacka wiara w szczęśliwą utopię różni się oczywiście umieszczeniem w przyszłości, a nie w przeszłości. Nie będę tu wchodził głębiej w analizę istoty lewactwa, wspomnę jedynie że jego immanentny utopizm jest ściśle związany, a być może nawet wynika, z jego quasi-religijności – konkretnie gnostycyzmu. Z powyższego wywodu powinno wynikać jasno i wyraźnie, że dla lewaka postęp jest:

patrząc wstecz w historii – po prostu faktem (choć teoretycznie możliwe jest lewactwo nie wyznające tego poglądu, w końcu naprawdę ważna dla lewaka jest przyszłość, nie przeszłość)

patrząc w przyszłość:

* możliwy
* pożądany
* często nieunikniony
* osiągnie kiedyś swój kres w stanie powszechnej szczęśliwości (z reguły bardzo mgliście określonym), a wtedy nie wiadomo, jak będzie z postępem, tyle, że to nie będzie już przecież miało większego znaczenia

Dodać można, że dla lewaka postęp w chwili obecnej też ma miejsce, choć nie musi być widoczny, kiedy krótkoterminowy trend wydarzeń nie biegnie w tym samym kierunku, co ostateczny trend do utopii powszechnej szczęśliwości.

Oczywiście nie twierdzę, że każdy lewacki ruch, w tak jednoznaczny sposób wyraża swój stosunek do postępu. Twierdzę jednak, że muszą one, choćby implicite, występować, by dany ruch mógł słusznie zostać nazwany lewackim.

Skoro ustaliliśmy, jak mam nadzieję, jaki jest stosunek do postępu lewaków, zastanówmy się chwilę nad tym, jak wygląda, albo może jak powinien wyglądać, stosunek do niego prawicowców. Będzie to poniekąd dziecinnie łatwe, ponieważ mój osobisty – zgoda, że bardzo nieortodoksyjny – pogląd jest taki: prawicowość to całkiem po prostu odrzucenie i zanegowanie lewactwa.

Tylko tyle, i aż tyle. Jest to moja własna teza, nie pamiętam, bym ją spotkał u kogokolwiek innego. Teza, której byłbym gotowy bronić, i która, jestem pewien, pozwoliłaby na wiele nowych, interesujących, a co najważniejsze prawdziwych wniosków. W tej chwili też jednak muszę ją zostawić na boku.

Czy proste zanegowanie lewicowych poglądów na postęp wystarczy, by uzyskać poglądy prawicowe? Z pewnością nie, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Spróbujmy ustalić, jakie mogłyby być te prawicowe poglądy. Pojedźmy po kolei, tak jak to zrobiliśmy z lewactwem.


Czy dla prawicowca postęp jest dostrzegalny w dotychczasowej historii?

Prawicowe poglądy w tej sprawie mogą być bardzo różne i niemal na pewno wszystkie są bez porównania bardziej skomplikowane, oraz mniej “moralnie jednoznacznie”, niż poglądy lewackie. Każdy chyba prawicowiec przyzna, że w wielu dziedzinach obiektywny postęp – od jakiegoś dowolnie wybranego punktu w odległej historii do teraz – istnieje. Szczególnie widoczny jest on oczywiście w dziedzinie technologii i nauk ścisłych, tego chyba nikt przytomny nie może negować.

Prawicowiec bez oporów uznaje, że ten postęp miał miejsce, może też się nim mniej lub bardziej cieszyć – jeśli ktoś ma prywatny odrzutowiec, to powodów do tej radości posiada poniekąd więcej, jeśli, mimo całego postępu, musi się zadowalać tramwajem – mniej. Zwykłe ludzkie reakcje. Prawicowiec, po prostu nie dostaje z powodu tego obiektywnego postępu euforii. Czemu nie dostaje? Ponieważ prawicowość, w odróżnieniu od lewactwa, nie jest żadną quasi-religijnością i dlatego słabo nadaje się do takich rzeczy jak generowanie euforii.

Dla prawicowca raju na ziemi nigdy nie będzie, ludzkie życie będzie zawsze tragiczne, choć może i powinno być wzniosłe i piękne. Masę radości można mieć np. studiując historię, ale z pewnością nie jest zdrowym objawem religijna ekstaza dlatego, że utożsamiamy się z ludźmi “wyższymi, piękniejszymi, o bardziej melodyjnym głosie” obiecanymi nam przez Trockiego, czy tez jeżdżącymi na antytygrysach i antywielorybach, wyposażonych w piętnastostopowy ogon z okiem na końcu (to o ogonie podaję na odpowiedzialność Teofila Gauthier), których nam przepowiedział utopijny socjalista Fourier. Taka ekstaza to byłby objaw choroby psychicznej, a przynajmniej ostrej neurozy. Ale przecież lewactwo to właśnie taka choroba. W sensie klinicznym, bo niestety w sensie społecznym, to już dzisiaj niemal norma, więc gdyby za normę uznać idealną przeciętną, to lewak byłby całkiem zdrowy, a prawicowiec chory.

Oczywiście, u normalnych, przeciętnych ludzi lewacka choroba nie występuje nigdy w tak ostrej formie – nawet marszowa muzyczka w połączeniu z ładną pogodą i roztopienie się w udającym radość pierwszomajowym tłumie nie zdołało u większości pacjentów dać takiego efektu. Dzisiejsze ludowe lewactwo nie jest na ogół dość silne, by wywoływać u dotkniętych nią ogonową, antywielorybią ekstazę, jednak powinniśmy sobie zdać sprawę z tego, że poglądy i odruchy mas są w sporej części produktem takich właśnie ekstaz tych, którzy tą chorobą masy zarazili. Zresztą obawiam się, że skłonności gnostyckie, w tym lewactwo, homo zwany sapiens ma po prostu w naturze, więc to i tak powstaje samo z siebie i zawsze będzie się odradzało. (Perwersyjnie mógłbym powiedzieć, że to niemal jak kontrrewolucja, która, wedle Stalina, nasila się w miarę postępów socjalizmu.)

Podsumowując dotychczasowe wnioski, możemy powiedzieć, że prawicowiec dostrzega jakiś postęp w jednych dziedzinach, choć niekoniecznie we wszystkich. Chociaż niewielu jest zapewne ludzi, którzy wzdychają do epoki kamienia łupanego, jako do tego cudownego złotego wieku, i twierdzą, że wtedy wszystko było najlepiej w całej historii, to każdy z nas lokuje wiele spośród różnych ważnych aspektów ludzkiego życia gdzieś w przeszłości. Jedne w tej epoce, inne w innej, późniejszej albo wcześniejszej. Coś na ogół dla każdego jest najdoskonalsze właśnie dzisiaj, a coś może mamy jeszcze szansę udoskonalić, by było najdoskonalsze w przyszłości.

W niektórych dziedzinach mogła już w jego opinii jakiś czas temu nastąpić stagnacja, albo nawet regres. Dla reakcjonisty będzie tak w kwestii szeroko pojmowanej etyki, która dla takiego kogoś, jak i dla większości autentycznych prawicowców, jest rzeczą ważną, i ważniejszą od wielu błyskotek i atrakcyjek, które zawdzięczamy nowoczesności i “postępowi”.

W sumie możemy stwierdzić, że możliwych, choćby teoretycznie, prawicowych poglądów na występowanie postępu w historii może być bardzo wiele. Pogląd w tej sprawie po prostu nie przesądza o czyjejś prawicowości. Wystarczy, że się nie ma do “postępu” religijnego stosunku.


Czy dla prawicowca postęp jest w ogóle możliwy?

W mojej opinii odpowiedzi mogą być najprzeróżniejsze i może nigdy nie będzie jednej definitywnej prawicowej odpowiedzi. Dlaczego? Ponieważ lewacki “postęp” to pojęcie metafizyczne, quasi-religijne, a prawicowy pogląd nic takiego nie przyjmuje. Dominującą wśród ludzi wyznających prawicowe poglądy tezą byłaby zapewne ta, że jakiś metafizyczny “postęp” będący niejako celem i/lub sensem historii, nie istnieje. Co innego postępy w poszczególnych dziedzinach – mniej lub bardziej istotne, i wcale niekoniecznie będące czymś dobrym i do dobra prowadzącym. To naprawdę zasadnicza różnica, która zresztą stosuje się i do innych naszych pytań.


Czy dla prawicowca postęp jest pożądany?

Dla prawicowca na pewno niektóre rzeczy należałoby ulepszyć, więc w tym niezwykle wąskim, mało efektownym i niemetafizycznym sensie, tak. Jednocześnie każdy chyba, kto ma w sobie jakąkolwiek konserwatywną żyłkę (a bez konserwatywnej żyłki trudno przecież o prawicowca), tęskni za czymś z przeszłości, i po prostu uważa, że pod tym względem kiedyś w przeszłości “było lepiej”. Poza tym stosują się tutaj wszystkie, lub niemal wszystkie, nasze ustalenia z punktu, w którym zastanawialiśmy się nad prawicowym poglądem na istnienie postępu w historii.

Czy dla prawicowca postęp jest nieunikniony?

Jeśli mówimy o postępie w całej historii ludzkości, to moim zdaniem nie. Dlaczego? Ponieważ jakakolwiek “nieuniknioność” w historii jest po prostu czystą metafizyką. O ile całkiem akceptuję, iż pewne – bardzo ogólne, choć nietrywialne – “prawa” historiozoficzne można na temat historii ustalić, przynajmniej teoretycznie, coś tak mglistego jak “postęp”, w dodatku odniesione do całej historii, wykracza daleko poza te ramy. To już pojęcie quasi-religijne, a na przykład u Hegla po prostu religijne.

Dla prawicowca ziemska historia ludzkości kiedyś się musi skończyć – albo w wyniku definitywnego wkroczenia w nią Bóstwa, albo po prostu, tak jak kończy się wszystko w materialnym świecie. Kiedy zaś się skończy, to żadnego “postępu” oczywiście nie będzie. Lewactwo woli sprawy końca ludzkości nie poruszać, ponieważ mu to paskudnie psuje wizję ziemskiego raju.

Odpowiedzieliśmy sobie właśnie na pytanie, czy dla prawicowca postęp osiągnie kiedyś swój kres? Widzimy, że tak, z pewnością. I że nie jest to jakiś ziemski raj – jeśli raj, to na pewno nie ziemski, jeśli życie na ziemi (a choćby w jakichś dalekich gwiazdozbiorach, w co oczywiście serdecznie wątpię), to w sumie nic istotnego się aż tak bardzo nie zmieni. Bo po pierwsze nie może, a po drugie nie powinno i będziemy się przeciw temu bronić. Wizje łatwej, narkotycznej i konsumpcyjnej szczęśliwości w idealnie uporządkowanym, precyzyjnie sterowanym ludzkim stadzie, stanowczo nie pociąga prawicowca. Do tego stopnia, że trudno mu nawet sobie wyobrazić, albo uwierzyć, że dla wielu ludzi jest to absolutny ideał i realny cel, do którego wytrwale dążą.

Nic jeszcze nie zdążyłem napisać na temat lepianek i czworoboków piechoty, może zrobię to w ewentualnym następnym podejściu. W tym sensie, że coś jeszcze na temat postępu napiszę, bo że będę nad tym się głowił, to pewne.

A na dziś przydałaby się jednak jakaś puenta, czy konkluzja... Niech więc będzie taka: “moje dotychczasowe bicie się z własną korą mózgową i klawiaturą przywiodło mnie do prowizorycznego wniosku, że postęp nie jest z pewnością tym, co prawicowe tygrysy lubią najbardziej”.

Ciekawe, jakie zdanie na ten temat mają inni.

poniedziałek, października 02, 2006

Rozważania o modzie damskiej i paru innych sprawach

Jeszcze długo po rozpoczęciu dwudziestego wieku kobiety nie miały w niemal żadnym kraju, nawet najbardziej cywilizowanym, prawa głosu. Można by oczywiście rzec “i komu to przeszkadzało”, by na tym zakończyć całą kwestię, ja jednak wybrałem wariant ambitniejszy i postaram się całe zagadnienie twórczo rozwinąć. A zatem zapytajmy - jakie były przyczyny tej radykalnej przecież zmiany stosunków społecznych?

Za najważniejszą, jeśli nie w ogóle jedyną przyczynę przyznania kobietom prawa głosu uważa się działalność tzw. sufrażystek w Wielkiej Brytanii, zaś kiedy już ten kraj już się ugiął, nikt nie chciał być gorszy i postęp zatriumfował w każdym w miarę cywilizowanym kraju.

Metody działania sufrażystek były różne. Niejaka Emily Davidson rzuciła się w 1913 roku pod kopyta konia wygrywającego słynny wyścig w Derby, a należącego do następcy tronu. Ze skutkiem śmiertelnym dla niej samej. Trudno dziś stwierdzić nie tylko, jak z tego zderzenia wyszedł koń, ale nawet jak ta ingerencja “siły wyższej” wpłynęła na wypłaty zakładów. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy.) Nasuwa się też refleksja, iż jak wielokrotnie to wykazała historia, uderzenie w interes ekonomiczny wroga jest z reguły bardziej bolesne od zniszczenia nawet znaczącej ilości “siły żywej”.

Tak na marginesie wyrażę nieśmiałą myśl, że trudno nie dostrzec podobieństwa metod działania dzielnych zwolenniczek postępu do działań obecnych islamskich terrorystów. Tym bardziej, że poza samobójczym rzucaniem się pod konia, sufrażystki podłożyły też bombę pod dom kanclerza skarbu Lloyd George'a, nie mówiąc już o drobiazgach w rodzaju niepłacenia podatków, czy naprzykrzania się uczestnikom różnych politycznych mityngów.

Powiedzmy sobie jednak bez ogródek, że nie każda jednak sufrażystka zdołała się doprowadzić do aż takiej histerii, by poświęcić życie lub całość członków swoich i szlachetnego zwierzęcia, albo choćby narazić się na męsko-szowinistyczne represje wysadzając w powietrze siedzibę ministra. Wszystkie jednak bardzo się starały, przepełnione świętym oburzeniem na kobiecą krzywdę. Bardzo popularną metodą walki stało się przykuwanie łańcuchami w różnych publicznych miejscach. Dzisiaj jakiś zapiekły wróg równouprawnienia, gdyby jeszcze takowy istniał, mógłby spytać: “Czy policja naprawdę musiała się męczyć, by te panie rozkuć i odwieść w bezpieczne miejsce? Czy w ogóle ktokolwiek miał powód, by się przejmować tymi przykutymi do sztachet histeryczkami? Nie można było ich tam zostawić, aż im się odechce?”

Byłoby to jednak reakcja anachroniczna. Dzisiaj, kiedy nieśmiałe dziewczę w pierwszej wiośnie swej kobiecości nie mrugnie nawet okiem, gdy przy rodzinnym obiedzie z telewizora płyną techniczne i ginekologiczne szczegóły najnowszego modelu tamponów czy podpasek, w których najpierw cieniutkie jak opłatek artykuły higieniczne leje się kubłami niebieską ciecz, przy akompaniamencie nabrzmiałego erotyzmem głosu snującego opowieści, jak to “dopasowują się one same z siebie do najintymniejszych zakamarków twojego działa”, potem zaś dziewczęta jak ze snu tańczą w zapamiętaniu sugerującym wstęp do lesbijskiej orgii (a to przecież tylko model podstawowy takiej reklamy, w sumie niemal niewinny), trudno nam zrozumieć, że kiedyś kobieta przykuta do balustrady w publicznym miejscu na czas nieokreślony, mogła dla konserwatywnego ówczesnego społeczeństwa stanowić pewien problem.

Język polski nie ma na to całkowicie odpowiedniego określenia, ale chodzi o to, co po angielsku wyraża się słowem “mess”. Zadowalając się z konieczności słownikowym tłumaczeniem tego słowa, wyobraźmy sobie jaki to “bałagan” powstałby po kilku, kilkunastu, czy może kilkudziesięciu godzinach stania, gdyby pęcherz tej pani stwierdził nagle, że dłużej nie da rady. Zgoda, wszystkie te obfite suknie i halki, które eleganckie damy wówczas nosiły, mogłyby zapewne przez jakiś czas ukryć. Jeśli cieniutka podpaska potrafi wchłonąć aż tak niesamowite ilości cieczy, to aż w głowie się kręci na myśl, ile jej musi potrafić wchłonąć taka elegancka poduszka na pupie, zwana o ile pamiętam “tiurniurą”. W końcu jednak chłonność zostałaby nasycona i powstałby “bałagan”.

Konserwatywne, paternalistyczne społeczeństwo stawia, jak wiadomo kobiety na piedestale, i całkiem mu nie pasuje, gdy eleganckie damy w eleganckich sukniach, w publicznych miejscach... Łaskawy czytelnik sam sobie zechce dopowiedzieć.

Opisane tu zdarzenia i metody walki rzeczywiście miały miejsce, odniosły z pewnością pewien skutek, jednak to, że są dzisiaj nam podawane do wierzenia jako jedyne i najważniejsze przyczyny zdobycia przez panie prawa głosu i równouprawnienia, wydaje mi się sporym nadużyciem. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy. Czy ja tego już wcześniej nie powiedziałem?)

Dlaczego rozszerza się krąg ludzi uprawnionych do głosowania, jest łatwe do wytłumaczenia. Po prostu rządzący, albo jakieś siły mające wpływy, pragną zwiększyć ilość własnych potencjalnych wyborców. W praktyce bywa to nieco bardziej skomplikowane, ale to już wykracza poza ramy niniejszych naszych rozważań. Nas interesuje tzw. “równouprawnienie”, którego prawo głosu dla kobiet jest tylko jednym z przejawów. Sufrażystki to dla potrzeb tego tekstu po prostu wczesne bojowniczki o “równouprawnienie” (żeby nie powiedzieć “wczesne feministki”, co, przyznam, mogłoby być przesadą).

Poza propagandą i spektakularnymi akcjami sufrażystek, postęp równouprawnienia pod koniec wieku XIX miał jednak także i inne, prawdopodobnie znacznie istotniejsze przyczyny. Jakie przyczyny mogą być istotniejsze od groźby publicznego zgorszenia w wykonaniu istoty, którą męscy szowiniści pełniący wówczas nieograniczoną władzę, pragnęli widzieć na piedestale - nie zaś męczącą się w szponach trywialnych fizjologicznych konieczności i w końcu im ulegającą, w dodatku pod Pałacem Buckingham? Przyczyny ekonomiczne ma się rozumieć! Które już na marginesie wspomnieliśmy analizując wypadek nieszczęsnego rumaka.

Przyjrzyjmy teraz się teraz jednak na odmianę paru ekonomicznym przyczynom “równouprawnienia” kobiet. W jednym szwedzkim studium znalazłem bardzo interesującą analizę przyczyn dopuszczenia kobiet na wyższe uczelnie. W dużym skrócie przyczyną okazuje się to, iż wielu ludzi spośród społecznej elity miało, jak się to mówi “na głowie”, dorosłe a niezamężne panny – różne wychowanice, pasierbice, czasem po prostu córki... Bystre, całkiem porządnie wykształcone w elitarnych pensjach dla panien, i, z takich czy innych powodów, bardziej zdolne do wykonywania pracy urzędniczej czy nauczycielskiej, niż do złapania odpowiedniego męża.

Dopuszczenie ich do studiów uniwersyteckich dawało im dodatkowe atuty zaróqno na rynku pracy, jak i na matrymonialnym. Nie było w tym oczywiście nic specjalnie zdrożnego, bo wcale nie uważam faktu, iż kobiety studiują na uniwersytetach za oznakę upadku zachodniej cywilizacji. Po prostu warto się zastanowić nad tego rodzaju prostym i logicznym wyjaśnieniem, zamiast, albo przynajmniej obok, heroicznych opowieści o roli natchnionych przez ideę bojowniczek.

Inna znana mi analiza przyczyn “równouprawnienia” dotyczy czasów znacznie późniejszych, bo powojennych, jednak pochodzi z tego samego kraju, czyli ze Szwecji. Gdzie sam spędziłem sporo lat, stąd między innymi znam prace, które tu wspominam, jednak to nie tylko o to chodzi. Szwecja jest po prostu krajem, gdzie “równouprawnienie” zaszło chyba najdalej, a jego przejawy zjeżyłyby włosy na głowie wielu tzw. "normalnym", liberalnie nastawionym ludziom, gdyby tylko się o nich dowiedzieli. Jednak Szwecja to mało ludny kraj gdzieś na uboczu, jego język nie jest zbyt szeroko znany, więc włosy się niemal nikomu nie jeżą i wszędzie wszystko idzie sobie powolutku (?) w tym samym kierunku.

W studium, o którym teraz mówię, tym drugim, wykazano, jak to nieprzeparty apetyt szwedzkich mężczyzn na własny samochód, który właśnie stał się “dostępny każdej rodzinie”, spowodował, iż żony wysłane zostały do pracy zarobkowej. Czy to koniec całej historii? Otóż nie! - w dalszej części studium wykazano, jak to na przestrzeni stosunkowo niewielkiej ilości lat, pracujący mąż wraz z pracującą żoną zaczęli zarabiać mniej więcej tyle samo, co poprzednio sam mąż.

I teraz już praca zarobkowa kobiety stała się po prostu koniecznością! Bez niej rodzina spadłaby na niższy od przeciętnego poziom ekonomiczny. Nie, żeby inne czynniki, a szczególnie rozbuchana do niebotycznych rozmiarów inżynieria społeczna mającej praktycznie monopol na rządzenie szwedzkiej socjaldemokracji, jak i wielu innych sił postępu, nie maczały w tym palców... Walcząc np. o “gwałcone od czasów neolitu prawa kobiet". (Z tym neolitem to prawda, taka jest oficjalna wersja, bowiem wtedy podobno skończył się matriarchat, a zaczęła władza męskich świń i wszystko paskudne, co się z tym wiąże.)

Tysięcy wstrząsających i prześmiesznych na to przykładów przedstawić teraz nie mogę. Muszą poczekać na następne okazje. Tutaj chodzi mi o coś innego, mianowicie o to, że praktycznie na naszych oczach “równouprawnienie” robi postępy, i to niesamowite. Z pewnością dość wielkie, by każdy człek o nieco choćby konserwatywnych przekonaniach nieco się nimi przejął.

Nie trzeba się nawet cofać o dziesięciolecia, choć można i byłoby warto. Sam, choć do setki trochę mi jeszcze brakuje, świetnie pamiętam czasy, gdy o kobiecym boksie, maratonie, czy rzucie młotem nikomu się nie śniło, tak samo zresztą jak o męskich pielęgniarkach czy stripteaserach. Mężczyzna miał jeszcze wtedy mieć przysłowiowe włosy na klatce piersiowej, a na dziewczynę z tarką na brzuchu, bez żadnego niemal zaokrąglenia (jeśli nie liczyć ew. silikonowych cycków tak nienaturalnego kształtu, że nawet największego homoseksualistę nie są w stanie przyprawić o odruch wymiotny), za to z bicepsami jak bochny, nikt by nawet nie spojrzał.

A są to przecież tylko pierwsze z brzegu przykłady, mógłbym ich z głowy podać dziesiątki, jeśli nie setki. Potem rozprzestrzeniające się w błyskawicznym tempie wpływy kultury kalifornijskich homoseksualistów tamten błogi stan zmieniły, co wcale nie znaczy, że nadal nie zmieniają tego, co jeszcze do zmienienia pozostało.

Nie każdy jednak może sięgnąć pamięcią aż tak daleko wstecz, więc skoncentrujmy się na latach całkiem ostatnich. A więc pozwól, że Cię Drogi Czytelniku spytam: ile tego roku napotkałeś na ulicy młodych kobiet w sukienkach lub spódnicach, nie zaś w spodniach? Zapewne nie więcej, niż kilka dziennie, w każdym razie jedną na kilkadziesiąt. Czy tak było zawsze? Oczywiście, że nie – dwa czy trzy lata temu sukienki widziało się na każdym kroku.

Jeszcze parę lat wcześniej spodnie można było niemal uznać za miłe urozmaicenie – w końcu to jeden z dość licznych kobiecych przywilejów w naszym, podobno męsko-szowinistycznym, świecie, że panie mogą się ubrać niemal w cokolwiek i mają szansę na przychylną akceptację, podczas gdy facet za każde większe odchylenie od odzieżowej normy w miejscu publicznym zostałby, w taki czy inny sposób, odizolowany.

Jedna dziewczyna w spodniach na dwadzieścia może zapewne być interesująca, jedna na pięć – całkiem znośna, jednak jeśli idzie się za czterema, a każda ma na tyłku takie same, chińskie zapewne, dżinsy... Sprawa zaczyna wyglądać nieco inaczej. Szczególnie, gdy takich dżinsowych grupek widzi się w ciągu dnia masę, zaś każda normalnie i po kobiecemu kobieta zaczyna w człowieku wzbudzać niemal szczenięcą fascynację.

Ktoś może się w ogóle dziwić, że wszystkie kobiety godzą się, by wyglądać tak samo. W końcu towarzysz Mao musiał zastosować sporo propagandy i (łagodnie mówiąc) nieco przymusu, by ubrać swoich nieszczęsnych rodaków w jednakowe mundurki, tutaj zaś z wypełnionych dobrami doczesnymi hipermarketów nasze dziewczęta wybierają chińskie mundurki całkiem dobrowolnie, potem zaś z dumą obnoszą je na swych – mniej lub bardziej kształtnych, choć przeważnie za chudych – pupach. Przepraszam, nie wszystkie noszą dżinsy! Niektóre noszą bojówki w kamuflażowe łaty, co jednak z pewnością nie jest spowodowane pragnieniem zachowania resztek kobiecości w wyglądzie zewnętrznym, stanowiąc raczej deklarację wojującego feminizmu.

No dobra, co z tego wynika, poza tym, że autor tych dywagacji wolałby oglądać po kobiecemu zaokrąglone dziewczyny w sukienkach, bez tarki na brzuchu, zajmujące się raczej czymś innym, niż boks lub rugby? Oczywiście nie chodzi mi o modę damską jako taką, będącą w końcu sprawą czwartorzędnej wagi. Chodzi mi o sprawy znacznie poważniejsze, których damskie (i mniej damskie, coś jak “żydowska gazeta dla Polaków” w dziedzinie mody) stroje potrafią być symptomami. Chodzi mi przede wszystkim o to, że postęp "równouprawnienia", który zaczął się stosunkowo niedawno i długo szedł opornie, zdaje się cały czas przyspieszać, i to przyspieszenie także wydaje się być coraz szybsze. Postęp - "równouprawnienia" i Postępu - nabiera na naszych oczach dzikiego szwungu... A my co?

I chodzi mi też o to, by pokazać - choć tylko na bardzo nielicznych przykładach - jak to mężczyźni przyczynili się do "równouprawnienia", które, zależnie od czyichś indywidualnych gustów i przekonań, kiedyś mogło być do zaakceptowania, ale dzisiaj zaczyna być potworem Frankensteina. Co więcej, ci mężczyźni nie czynili tego z miłości do kobiet czy z przekonania, iż "sprawa" jest słuszna, tylko przede wszystkim z banalnych, codziennych, ekonomicznych powodów. Oraz oczywiście, przez swe zaniechanie.

Zadajmy sobie takie pytanie: dla kogo się właściwie ubiera dzisiejsza młoda kobieta? Dla mężczyzny? Tak powinno się na pierwszy rzut oka wydawać, z biologii wiemy przecież o upierzeniu godowym ptaków... Choć człowiek to podobno nie ptak. U ssaków trudno coś na temat strojów powiedzieć. Jednak u człowieka, nie ma wątpliwości, kobiety “od zawsze” ubierały się po to, by przyciągnąć wzrok mężczyzn. I nie chodziło o homoseksualnych projektantów mody, pragnących z kobiety uczynić abstrakcyjną rzeźbę z pewnymi męskimi elementami, co widzimy na wszystkich pokazach mody i, w nieco mniej jaskrawej formie, niemal bez przerwy we wszystkich mediach. Nie - chodzi o mężczyzn będących potencjalnymi partnerami i ojcami przyszłych dzieci.

Dlaczego więc coś się w ostatnich latach stało, co zmieniło te priorytety młodych kobiet? No bo chyba nie sądzisz Czytelniku, że dziewczyny urządziły jakąś wielką ankietę, z której wyszło, że współczesny chłopak najbardziej kocha, i najsilniej reaguje, na dziewczyny maksymalnie upodobnione do facetów, i to takich na anabolach, spędzających gros czasu w siłowni, ubranych zaś w spodnie i ukazujących całemu światu pępek na chudym brzuchu. Co to może by za radość dla w miarę normalnego faceta, nawet takiego dzisiejszego, oglądać chudy pępek w stylu unisex, pokazywany bez przerwy, każdemu, bez żenady i bez proszenia?

Nie, moja teza jest taka, że w ostatnich czasach, praktycznie z roku na rok dziewczynom gwałtownie przestaje zależeć na męskiej opinii i na tym, żeby się facetom podobać. Jasne, chłopaki na tych pępkach, tarkach, silikonach, anoreksjach, bicepsach i spodniach wychowane, z pełnym przekonaniem uważają, że tak jest ślicznie. Jednak w miarę normalny kobiecy wygląd opiera się nie tylko na wmówionych przez media gustach homoseksualnych projektantów, ale też na głębokich biologicznych przesłankach. Te zaś nie zmieniają się z powodu wymyślenia rapu czy powstania nowego telewizyjnego szołu do ogłupiania i zarabiania na młodzieży. Po prostu nagle wszystkie te biologiczne aspekty przestały być ważne, a facet przestał być wart tego, by go kokietować i uwodzić.

“Postęp”, proszę Państwa, dzieje się w tej chwili na naszych oczach, i to w niesamowitym wprost tempie! Nie chodzi bynajmniej o postęp techniczny, czy jakikolwiek inny pozytywny rozwój, tylko o ten “drugi” Postęp – ten zasługujący na pisanie z dużej litery, ten rozkładający tradycyjne wartości, w dłuższej perspektywie zniewalający jednostkę i doprowadzający naszą zachodnią cywilizację na skraj przepaści. Chodzi o “Postęp” będący z definicji celem i marzeniem wszelkiego lewactwa. Nam on podobno nie odpowiada, tak? Czy jednak robimy cokolwiek, by go powstrzymać, nie mówiąc już o odwróceniu?

Nikt naprawdę zaangażowany w politykę nie stwierdzi chyba, że do tego wystarczy raz na parę lat wrzucić do urny kartkę wyborczą. Z pewnością nie robi tak lewactwo, obnosząc swoje koszulki z Che Guevarą, pisząc na murach, organizując demonstracje, robiąc tysiące innych codziennych rzeczy, które mają w nich zwiększyć nadzieję na rychłe zwycięstwo, obojętnych przekonać, nas zastraszyć, wpędzić w poczucie winy, albo doprowadzić do rozstroju nerwowego. A co my robimy?

Nie nosimy na ogół koszulek z Che Guevarą, to fakt. (Z Ronaldem Reaganem też zresztą nie.) Czy jednak odrzucenie przez nasze towarzyszki z ideowych okopów, współwyznawczynie, przez nasze dziewczyny, żony i córki, spódnic na rzecz bojówek i dżinsów - w akcie jakby dobrowolnego naśladownictwa, nie najważniejszego wprawdzie, ale za to wyjątkowo widocznego, aspektu chińskiej rewolucji kulturalnej – nie jest w istocie niemal tym samym?

Wierzymy w powodzenie naszych prawicowych planów, przeważnie w postaci wiary w zbawcze skutki hiper-liberalnych rynkowych reform, jednocześnie jednak nie robimy nic, poza mieleniem stale tych samych tematów, które będą czytane i słuchane przez stale tych samych ludzi, w stale tych samych tygodnikach, czy na stale tych samych forach. W tym czasie nie próbujemy nawet wpłynąć na te kobiety i dziewczęta, które teoretycznie powinny się naszym zdaniem przejmować, by także swym wyglądem wyraziły poparcie dla naszych – a często także ich własnych – deklarowanych wartości.

Nie chcemy sobie, i im, zawracać głowy? Brawo! Więc to taki jest ten nasz konserwatyzm czy konserwatywny liberalizm, ta nasza prawicowość? Wiemy, że i tak się naszą opinią nie przejmą? Super! No więc dalej wierzmy w zwycięstwo naszych “prawicowych” idei! Bryła świata to przecież nic wobec odzieżowych gustów tej czy innej nastolatki. Zresztą przecież wiadomo, że kobieta w sukience wygląda żałośnie i śmiesznie, staje się automatycznie maszyną do rodzenia dzieci i niewolnicą męskiego szowinizmu... Cieszmy się więc, że nasza córka nie nosi na koszulce podobizny Bin Ladena, a ukochana przedstawienia pań Senyszyn i Szczuki w namiętnym uścisku z panem Biedroniem!

A może jednak należałoby nad tymi kwestiami nieco pomyśleć i istnieje nawet szansa, że zrobienie czegoś w tych sprawach, na własną niewielką skalę, może się okazać łatwiejsze, niż myśleliśmy. W końcu jeśli całą indywidualną inicjatywę zostawimy lewakom, to ani o nie-lewackim liberaliźmie, ani tym bardziej o zwycięstwie jakiejkolwiek prawicowej idei nie mamy prawa myśleć.

Fakt, nie polujemy już na tury, nie walczymy za pomocą topora i zardzewiałej rohatyny, kobiety potrafią robić niemal wszystko to co my, i nie gorzej. Jakże więc mielibyśmy wymagać, by chciały jeszcze być dla nas, i dla innych równie mało imponujących facetów, prawdziwymi kobietami? Gdybyśmy zaczęli, aż włos się jeży na myśl, gdzie byśmy się mogli zatrzymać... Zaczniemy się domagać szacunku dla nas, po prostu jako mężczyzn? Zaczniemy może starać się odzyskać pradawną niekontestowaną rolę przywódcy rodziny? Postawimy nasze kobiety na piedestale i będziemy zarówno je adorować, bronić i kochać, ale jednocześnie nie pozwolimy im sobą, w sensie nami, tak po prostu rządzić?! Albo zabronimy im wychowywać naszych synów i córki na stworzenia, do określenia płci których stają się niezbędne zaawansowane badania genetyczne?!?

Oczywiście, że tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczy zrobić nie możemy - nawet pomyśleć o nich to rzecz straszna! Prawda? Tylko, że w takim razie - zamiast bez sensu międlić te same "prawicowe", liberalne i rzekomo konserwatywne slogany - miejmy odwagę spojrzeć prawdzie o bezsensowności naszej walki i zrobić to, co robią nasze panie. Czyli ubrać się w koszulkę z Che Guevarą, zapuścić koński ogon... Kolczyk we brwi i/lub w nosie też by nie był od rzeczy.

A potem idźmy, razem z naszą ubraną w dżinsy, muskularną i wyemancypowaną dziewczyną na najbliższą feministyczną "manifę". I cieszmy się, że w tej wzniosłej sprawie nie musimy już podążać w ślady Emily Davidson i rzucać się pod cokolwiek – ani pod konia, ani nawet pod służbową Lancię. Koszulka z Che i spodnie na chudym damskim tyłku wystarczą. I kto śmie twierdzić, że Postęp nie istnieje?

Albo - albo! Trzeciej drogi nie ma, moi Panowie!

A co do Pań, to jeśli któraś doczytała do tego miejsca, to sama może wyciągnąć wnioski. Bo naprawdę nigdy nie sądziłem, by kobiety były z natury głupsze, czy mniej skłonne do walki o dobro.

niedziela, października 01, 2006

Co tam jakieś taśmy - pogadajmy o konserwatyźmie!

To co się w tej chwili w Polsce dzieje jest oczywiście niezwykle ważne. Jutro, a właściwie to już dzisiaj, idę np. na prorządową demonstrację do Hali Stoczni. Jednak mój blog nie ma jeszcze dość dużej publiczności, bym mógł tutaj zrobić jakąś sensowną krótkoterminową robotę. Więc równie dobrze możemy porozmawiać o sprawach podstawowych i ponadczasowych. Na przykład o konserwatyźmie.

(Jeśli ten tekst wyda się Ci Czytelniku nieco chaotyczny, to będziesz miał rację, bowiem powstał on właściwie przez sklejenie dwóch moich wypowiedzi na forum prawica.pl.)


* * *

Prawdziwy konserwatyzm - czyli NIE po prostu lęk przez zmianami, ale dziedzictwo Burke'a itd. - bardzo trudno byłoby połączyć z libertarianizmem czy hurra-liberalizmem.

Dlaczego? Ponieważ jego naczelną zasadą jest niewiara w istnienie tzw. praw naturalnych. Jednostka ma prawa (i obowiązki) jako członek grupy społecznej, a nie po prostu jako człowiek. Człowiek oderwany od innych ludzi to praktycznie sztuczny i nigdzie naprawdę nie występujący twór. Dlatego też dla konserwatysty, nawet tak "rewolucyjnego" jak ja, mówienie np. o tym, że "podatki to zbrodnia" ma jeszcze mniej sensu, niż hipostazowanie "Prawa" pisanego z dużej litery.

Nawiasem mówiąc, z religijnym przekonaniem o istnieniu praw naturalnych konserwatyzm daje się, w mojej opinii, połączyć znacznie łatwiej i naturalniej. W końcu religia może wpływać na grupę w bardzo istotny sposób, a wtedy wszystko zaczyna się znowu zgadzać.

Przyznaję jednak bardzo chętnie, że wolność jednostki jest wielką wartością; że wszelkie ingerencje wyższych organów, a szczególnie państwa, należy się pilnie starać ograniczać (raczej jednak "rewolucyjna czujność", by nie pozwolić się im ponad potrzeby rozbuchać, nie zaś jakaś antypaństwowa i libartariańska obsesja); zaś wolny rynek z pewnością jest najlepszym regulatorem w ekonomii (co nie znaczy, że koniecznie zawsze poza nią, albo że nie ma nigdy wyjątków).

Mój konserwatyzm (i na szczęście nie tylko mój, bo taki Burke to niezłe towarzystwo) polega na sprawach leżących znacznie głębiej, niż konserwatyzm większości ludzi.

Leżących głębiej, a zatem...

Po pierwsze: mniej rzucających się w oczy, niż prosta niechęć do zmian albo irracjonalna w istocie tęsknota za wybranymi aspektami średniowiecza (przy całkowitym odrzuceniu innych), nie mówiąc już o zamiarze (b. słabo jednak zawsze sprecyzowanym co do sposobu jego realizacji) wprowadzania takich utopii w życie.

Po drugie: spraw znacznie w istocie ważniejszych i silniej w długiej perspektywie działających.

Przyznam chętnie, iż taki "burkowski" konserwatyzm nie daje żadnych prostych i jednoznacznych recept (jeśli powrót do pruskiej monarchii w połączeniu z ekonomicznym hiper-liberalizmem i katolicyzmem można uznać za "prosty"), dałby się z pewnością nawet wykręcać w najdziwniejsze strony, jeśli by komuś na tym zależało... Ale cóż, dawno przestałem oczekiwać prostych recept na rozwiązanie trudnych (było błędnie "prostych") problemów.

Nawiasem, ktoś mądry kiedyś powiedział, że "każdy skomplikowany problem ma jedno proste rozwiązanie, i to rozwiązanie jest zawsze, bez wyjątku złe". Też tak to zaczynam widzieć w moich starych latach.

Przyznam, że na podstawie własnych obserwacji i analiz doszedłem do konkluzji, iż zamiast wymyślać genialne sposoby na ulepszenie naszego świata, należałoby się raczej zacząć zastanawiać, co i jak uratować, ponieważ z pewnością wszystkiego się nie da, a jeśli nasza cywilizacja będzie się nadal rozwijała (?) w tym kierunku, co obecnie, to może jej za sto lat po prostu nie być.

Ja się raczej radzę zastanawiać czy, i jak, może wyglądać coś, co dałoby się jeszcze uczciwie uznać za zachodnią cywilizację, ale już bez demokracji, z ludnością Europy (i może także Ameryki) wielokrotnie mniejszą od obecnej, ze stałymi konfliktami zbrojnymi, szalejącą przemocą, i dużo niższym stanem ekonomii. Tak mi to bowiem się rysuje, a i tak jest to raczej optymistyczny wariant.

Z pewnością ten pesymizm nie czyni mnie mniej prawicowym, raczej chyba przeciwnie. Nie mam też katastroficznej obsesji - w końcu jest spora szansa, że ja jeszcze zakończę życie we własnym wyrku i zostanę pochowany przez łowców skór, nie ma więc problemu. Jednak polityk, a tym bardziej (partyjny) ideolog musi wybiegać myślą i wyobraźnią w przyszłość, zgoda? No więc i ja wybiegam. Stać mnie!

Na krótką metę dla Polaków najważniejsze jest oczywiście uporanie się z dziedzictwem komunizmu. Jednak problem konserwatyzmu widzę bez porównania szerzej, komunizm na szczęście nie skaził całego świata, a tylko jego duże części. Lewactwo i obiektywne czynniki mają wpływ na cały świat, w sumie znacznie silniejszy, działający bez przerwy i bez nadziei, że działać przestaną. Przeciwdziałanie temu właśnie widzę jako zadanie konserwatyzmu, wyplątanie się z Jałty i Okrągłego Stołu to oczywiście najważniejsze krótkoterminowe zadanie dla Polaków. Ale jeśli się uda, i tak pozostaną inne problemy.