W “małej historii” wielkiego archiwisty G. Lenotre, poświęconej głównie rewolucji francuskiej, nie brakuje, bo zabraknąć nie może, wątków przerażających czy sensacyjnych, jednak jest tam też sporo historii znacznie lżejszych, a nawet zabawnych. Poniższa dotyczy księdza, który znacznie lepiej pasuje do tamtej epoki, niż do czasu pierwszych chrześcijan, nie ma w sobie nic z męczennika, a nawet... po prostu nie jest duchownym!
Jest jednak postacią ludzką i sympatyczną, w sumie wierną Kościołowi, co naraża go na wielkie ryzyko i niemałe przykrości. Zaś jego historia jest w sumie miła i optymistyczna. To, że nie ocieka krwią gilotyny czy jeszcze większych okropności, dla mnie osobiście stanowi o jej dodatkowym wdzięku.
G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)
Nuncjatura roku II
Jednym z najbardziej zadziwiających szczęśliwych przypadków, który może się przytrafić poszukiwaczowi niezwykłości, był bez wątpienia ten, który przytrafił się księdzu Bridier, podczas jego pobytu w Rzymie, jakieś dwadzieścia lat temu.
Pewnego dnia odwiedził go miejscowy adwokat, pan Alessandro Bosi, który w pewnej chwili wyjął z teczki trzy zeszyciki oprawione w pstrokaty karton. Zawierały jakiś rękopis w języku włoskim, pismo było eleganckie i delikatne. Pan Bridier przeczytał kilka linijek i nagle poczuł tę wyjątkową emocję, charakterystyczną dla poszukiwaczy napotykających nieoczekiwany skarb. Tym, co trzymał w dłoniach był opis przygód księdza de Salamon, nuncjusza papieskiego, który pozostał w Paryżu w czasie Wielkiego Terroru.
Pan Bridier, po drobiazgowym badaniu, mającym na celu stwierdzenie jego autentyczności, nabył go, potem zaś zawiózł do Francji, przetłumaczył i opublikował. Od tego dnia ksiądz de Salamon, dotychczas jeden z najmniej znanych dostojników Kościoła, któremu nawet słowniki biograficzne poświęcały jedynie kilka linijek, przekręcając przy tym jego nazwisko, od tego zatem dnia ksiądz de Salamon stał się sławny.
Sława ta jest absolutnie zasłużona. Był to bowiem człowiek uroczy: w roku 1792 miał trzydzieści dwa lata, rumianą cerę, bujne i starannie upudrowane włosy, rysy regularne, wargi wąskie, oczy żywe, a poza tym był dobroduszny, liberalny, żaden pedant, posiadał subtelną inteligencję, kochał życie, unikał niepotrzebnych konfliktów, miał skłonność do kokieterii i był wyjątkowym wprost smakoszem.
Południowiec – pochodził z hrabstwa Venaissin – ksiądz de Salamon został dzięki drobnej protekcji, w wieku dwudziestu czterech lat mianowany radcą paryskiego parlamentu. Księdzem był chyba jedynie z nazwy, ponieważ nie ma śladów tego, by otrzymał święcenia, alby by studiował teologię w większym zakresie, niż to konieczne, by nie być kompletnym ignorantem.
Kiedy w roku 1790 nuncjusz papieski we Francji, ksiądz Dugnani, został odwołany do Rzymu, naszego bohatera uczyniono jego tymczasowym zastępcą, z tytułem “internuncjusza”. Sytuacja była delikatna i niebezpieczna. Jego sekretne kontakty z Ludwikiem XVI, tak samo jak i działalność parlamentarna, czyniły go po upadku monarchii podejrzanym w oczach patriotów. Został więc aresztowany i wtrącony do więzienia.
Uniknął jednak cudem śmierci we wrześniowych masakrach, choć ze strachu stracił wtedy wszystkie włosy. W swych wspomnieniach ksiądz de Salamon wyznaje to bez żenady, całkiem nie probując udawać bohatera, co czyni tylu innych. Nie czując żadnego zapału do męczeństwa, wypuszczony z więzienia przysięga sobie nigdy już się nie narażać.
Sytuacja staje się jednak z dnia na dzień coraz trudniejsza i wkrótce internuncjusz nie ośmiela się już pokazać na ulicy. Jego mieszkanie przy dworcu des Fontaines także nie było zbyt pewne, szczególnie od chwili, gdy aresztowano kucharkę księdza, smakowitą (savoureuse, jak ją Lenotre określa, miejmy nadzieję, że jedynie z powodu jej kulinarnych wyczynów) Blanchet – tę samą, która tak znakomicie przyrządzała zupę à la Borghese i faszerowanego indyka w gruboziarnistej soli.
Gdzie pójść? Opuścić Paryża nie mógł, bowiem papież właśnie go mianował wikariuszem apostolskim, co w roku II rewolucji stanowiło raczej czystą synekurę. Kilka pobożnych dam odważnie ofiarowało mu locum. Udał się tam po zapadnięciu zmroku, skradając się wzdłuż murów i drżąc z przerażenia na widok każdej napotkanej sylwetki sankiuloty. Bojąc się narazić swoich gospodarzy, nie nocował u żadnego z nich, tylko smętnie włóczył się całymi nocami po mieście.
W ten właśnie sposób, chodząc bez celu, któregoś dnia opuścił rogatki Passy i zagłębił się w Lasek Buloński. Jego cisza i bezludne zarośla wydały mu się, po tylu niepokojach, miejscem zaczarowanym, mimo, że był właśnie luty a powietrze naprawdę wilgotne. Nasz bohater zebrał nieco pozostawionej przez pastuchów słomy, wymościł sobie legowisko w altance, do której mieszkańcy Auteuil przychodzili co niedziela na tańce, i zasnął, pierwszy raz od dawna bez lęku przed nocną wizytą.
Była to jego pierwsza noc pod gołym niebem. Następnego dnia, leśnymi dróżkami doszedł aż do Saint-Cloud, gdzie zaspokoił swój głód w miejscowej oberży, potem zaś poszedł spać pod arkadą mostu. Kiedy zbudził się następnego dnia, stwierdził, że zaczyna się do tego rodzaju życia przyzwyczajać. Pewnego dnia zanotował: “Padało przez całą noc, ale mi to za bardzo nie przeszkadzało”. Ten człowiek, dotychczas uwielbiający dobrze ogrzane apartamenty i pikowane podomki, sam się dziwił temu, że nie jest mu zimno. Prawda, że był naprawdę ciepło ubrany, w podbity futrem kaftan (tzw. “karmaniolę”) i takież spodnie, miał też na sobie ciepłe skarpetki.
Najbardziej dokuczały mu jego solidne, toporne buty, ponieważ dotychczas nosił tylko jedwabne pantofelki na cieniutkiej podeszwie i ze srebrnymi klamerkami. Drażniła go także jego długa, dziko rosnąca broda o twardych włosach, nie odważył się jednak jej zgolić u żadnego balwierza.
Nie mogąc pokazać się u żadnego piekarza bez dokumentu tożsamości (carte de civisme, się to zwało, dosłownie “karta obywatelskości”) żywił się wyłącznie ziemniakami, które pewna żebraczka z Boulogne utrzymywała dlań stale upieczone i gotowe do spożycia, niczym chleb.
Pewnego dnia, eksplorując lasek w Meudon, de Salmon spotkał człowieka zbierającego zioła. Rozpoczął z nim rozmowę i wkrótce dostrzegł, że tamten też jest przebranym uciekinierem. Przedstawili się sobie i okazało się, że ten drugi jest kanonikiem od Świętej Genowewy, w dodatku człowiekiem świetnie obeznanym ze wszelkimi eklezjastycznymi sprawami. Nasz internuncjusz mianował go swoim doradcą i odtąd często zbierali się we trójkę, z jeszcze jednym proskrybowanym – księdzem le Moyne, dawnym wielkim wikariuszem Châlons – w jakichś zaroślach, by, po posiłku z ziemniaków, dyskutować o sprawach religijnych Francji, która wcale się tego nie domyślała.
Internuncjusz, na wniosek swoich dwóch pomocników, udzielał dyspens, podejmował decyzje w sprawach sumienia, unieważniał niektóre małżeństwa. Błędem byłoby także sądzić, że zaniechał korespondencji ze swymi zwierzchnikami – po prostu z ostrożności redagował swoje listy w stylu “jakobińskim”. Na przykład w liście zaadresowanym do sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, kardynała Zelady, tak pisze o niedawnej klęsce armii francuskiej: “Niech to szlag! Niech żyje Republika! Ci podli Austriacy utrupili wielką ilość dzielnych patriotów, ale wkrótce weźmiemy rewanż na tych nędznych sługusach tyranii...” Potem zakradał się ciemną nocą do Passy, gdzie, w chwili, gdy wartownik przed drzwiami się obrócił, wrzucał swój list do skrzynki.
Ksiądz de Salamon żył tak na sposób koczownika przez trzy miesiące, aż w końcu zapragnął przespać się pod dachem. Zaryzykował więc i wynajął w Passy pokój na strychu, do którego wchodziło się po drabinie. Pokój ten nie miał sufitu ani żadnych mebli, kosztował zaś dwieście liwrów na miesiąc. Cały dom należał zresztą do sankiuloty, wielkiego mówcy w sekcjach, jednak nie przesadnie skrupulatnego, gdy chodziło o dobór lokatorów – najważniejsze, by na czas płacili czynsz. Internuncjusz nie miał wprawdzie grosza przy duszy, jednak odważył się spędzić na tym strychu kilka nocy, choć jego sen zakłócały koszmary, a najmniejszy hałas na niższych piętrach wprawiał go w dzikie przerażenie. Wkrótce też zatęsknił za spokojem życia pod gołym niebem. Przekradł się do Paryża, zdobył kilka asygnat, zapłacił czynsz, po czym więcej się w tym domu nie pokazał.
Znowu zaczął błądzić po polach i lasach, coraz bardziej dokuczało mu jednak to, że nigdy nie je zupy. Gnany tym przemożnym pragnieniem, zdobył skądś mały piecyk i garnek, które nosił “przywiązane za koniec”. Od wioskowych przekupek kupił sałatę, marchewkę, seler i wiele innych warzyw, gdy zauważył, iż w wiosce, przez którą przechodzi można dostać nieco masła, ustawił się w kolejce i zdobył mały kawałek. Potem ukrył się w najbardziej odludnym zakątku lasu, rozpalił ogień, i ugotował sobie wyborną zupę. Udało mu się nawet zdobyć niewielką miseczkę z ordynarnego fajansu na sałatę, za którą przepadał.
Gratka trafiła mu się pewnego dnia, gdy spotkał w lesie Clamart pana de Jussieu, w towarzystwie kilku jego studentów, wśród których było parę kobiet. Przyłączył się do nich, wysłuchał z zainteresowaniem całego wykładu, po czym zjadł z nimi obiad w Sèvres. Obiad był naprawdę dobry, a w dodatku była i kawa! A kawy nie pił przecież od czterech miesięcy. Przez cały dzień nikt na niego nie zwrócił uwagi.
Któż zresztą, w tym podejrzanie wyglądającym człowieku, ubranym w karmaniolę, w zabłoconych butach, starym kapeluszu, z piecykiem i miską pod pachą, oraz poobijanym garnkiem zwisającym z tyłu i obijającym mu łydki, mógłby rozpoznać księdza de Salamona, nuncjusza papieskiego i wikariusza apostolskiego?
Mimo swej ewangelicznej łagodności, nie podejrzewam, by dobry ksiądz de Salamon uronił wiele łez na wieść o śmierci Robespierra, kładącej kres jego własnej żałosnej odysei. Blachet, jego kucharka, wypuszczona właśnie z więzienia, zaczęła poszukiwać swego dawnego chlebodawcy. W końcu odnalazła go w w Lasku Bulońskim, na drodze do Ranelagh. Zacna kobieta rzuciła się z płaczem do jego nóg i zaraz przekazała mu trzysta franków, zarobione, grosz do grosza, dzięki praniu bielizny uwięzionych wraz z nią arystokratów. Internuncjusz mógł wreszcie powrócić do Paryża.
To, co go najbardziej zdenerwowało, to fakt, że podczas, gdy on włóczył się bez grosza i bez okruszyny chleba, dwóch strażników, umieszczonych w jego mieszkaniu – którym teraz miał obowiązek zapłacić po dziesięć franków dziennie - “wypaliło cztery wózki drewna, zużyło wszystkie moje świece, oraz zżarło całą oliwę”! Na szczęście piwniczka była nienaruszona – pieczęcie na jej drzwiach zabezpieczyły ją przed intruzami.
I ostatni szczegół: Papież Pius VI, poinformowany o poświęceniu, którego dowody wobec swego chlebodawcy dała wierna Blanchet, przesłał jej weksel o wartości trzech tysięcy franków. (Więc jednak chyba naprawdę chodziło wyłącznie o gastronomię ;-)
Czytam wszystko. Z ciekawosci. (Wiem, wiem). O postepie mnie tylko troszke znudzilo. Czekam na wiecej. ps. Moj ulubiony eseista to G.K.Chesterton.
OdpowiedzUsuń