Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekonomia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ekonomia. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, stycznia 10, 2022

Bonmot finansowo-ideologiczny (i obfite do niego komęta)

Pieniądze, wbrew temu, co nam usilnie próbują wmawiać leberały, mają narodowość, i co gorsza - mają także ideologię! (Z reguły liberalną, co zresztą ładnie tłumaczy tę ich usilność.)

No to sobie może jeszcze to rozwińmy, dla co pilniejszych, lub alternatywnie mniej lotnych uczniów... U Kuraka czytam (ci ja) ostatnio, że niektórzy PiSowcy przebąkiwywują coś o regulacji cen. Jako odpowiedzi na inflację, oczywiście, co ona ładnie ostatnio nabiera tempa. (Niektórzy Polacy pamiętają Balcerowicza i mają słuszny uraz. Bilet trawmwajowy za 150 000 zł - tego nie zapomnę nigdy! To było coś dla gościa, co akurat wrócił po 11 latach ze Szwecji, fakt że ogarniętej akurat ogromnym, jak na nią, kryzysem.)

Ktoś by mógł sądzić, że taki wyśmiewacz und pogromca "Wolnego Rynku", jak wasz oddany, przyklaśnie tym pomysłom wszystkimi czterema kopytami i zanuci stosowną triumfalną pieśń. Jednak to bzdura i kompletne niezrozumienie podstaw Propedeutyki Tygrysizmu Stosowanego! Ekonomia, jak uczy owa Nauka, jest ważna, bo traktuje o Zasobach i dostępie do nich, a bez zasobów, takich czy innych, po prostu się nie da. 

Różnica między TS i Prawicą Pospolita Odmiana Ogrodowa (czyli smętnymi popłuczynami po którejś z pokracznych form Liberalizmu, czego by nie udawała) jest taka, że TS za najważniejszą kwestię Ekonomii uznaje... No jak to jest w Tygrysiźmie, Mądrasiński? Znowu nie uważasz? Chcesz żebyśmy cię chemicznie wykastrowali, przynajmniej na jakiś czas? Może wtedy będziesz uważał na podziemnych wykładach!

No dobra, tym razem ci się upiekło... Więc w Tygrysiźmie - i po prostu w rzeczywistości - podstawowa kwestia Ekonomii to: KTO MA I JAKIM, @#$%, CUDEM NIKT MU TEGO NIE ODBIERA?! Podczas gdy Libealizm, co...? Zgoda, może jednak zachowałeś nieco rozumu, mimo tych babskich obsesji... Tak - Liberalizm z całych sił stara się od tej kwestii uwagę Prola odwrócić i ją rozmydlić. (Tu kłania się nasz bonmot z samej góry.)

To już wszyscy powinni wiedzieć na pamięć, ale jedziemy dalej... Regulacja cen poprzez zakaz sprzedawania powyżej jakiejś wymyślonej przez urzędnika, to idiotyzm, bo... Dlaczego, panno Napieska? Zgoda: żeby komuś się chciało zajmować działalnością biznesową, musi mu się to opłacać. Czyli...? Tak: przynosić zysk wart ryzyka, nerwów, wysiłku, nieprzespanych nocy, odmawiania sobie natychmiastowej gratyfikacji, biurokracji, użerania się z idiotami różnych typów...

Po prostu jest to ryzykowne, niepewne i wymaga zazwyczaj o wiele więcej poświęceń, niż sobie leżenie do góry brzuchem, a przeważnie, przynajmniej w idealnym przypadku, także i od pracy na posadce. (Która ma inne swoje koszty, ale np. Niedzielscy tego świata i tak nic innego by nie mogli robić, i jeśli Lud ich w końcu nie... Ech, przypomniała Mi się "1001 Noc"... Tam umieli z takimi postępować! A wtedy mnie to, przyznam, nieco raziło, bo Natura obdarzyła mnie patologicznie miękkim sercem gołębia.)

Tak więc narzucanie takiemu biznes-człowiekowi za ile ma się sprzedać, to po prostu ryzyko, że albo obejdzie, albo sobie da spokój i zajmie się czymś przyjemniejszym. Z drugiej jednak strony... Żebyście ludzie nie myśleli, że Pan T. stał się nagle wyznawcą "Wolnego Rynku" spod sztancy K*wina! To jak z tym jest, Mądrasiński? Nie wiesz?

Jest z tym tak, że puszczenie całej Ekonomii na żywioł z przyczyn czysto-, czy raczej brudno-ideologicznych i para-religijnych (bo takim czymś jest autentyczna, tam gdzie to występuje, wiara w cudowność Liberalizmu!), to idiotyzm. Nie ma żadnego powodu, żeby opuścić łapki i dać się nosić w te i wewte ślepej sile - żywiołowi po prostu!  Bez steru, żeglarza, okrętu. Niemęskie! Powiedziałbym więcej i ostrzej, gdyby słowo, którego chciałbym użyć, nie było ostatnio z jakichś dziwnych powodów: "fi donc - Fifi, nie rusz!"

Jeśli Władza (a mówimy tu o takiej, teoretycznej i wymarzonej, którą byśmy kochali, naprawdę naszej, przedłużeniu nas, o ludziach robiących za nas to, czego my robić nie raczymy - nie o faktycznych okupantach, na których, zgodnie z głoszonymi przez różne k*winięta poglądy, mielibyśmy mieć pistoleciki i 5 sztuk amunicji każdy. ŻEBY SIĘ NAS, @#$%, TE SKURWYSYNY BALI! Hłe hłe!)...

No więc, jeśli Władza coś takiemu biznes-ludkowi nakazuje lub czegoś zakazuje, A ON NADAL MA OCHOTĘ SIĘ TYM SWOIM BIZNESEM ZAJMOWAĆ, no to git i, zgodnie z samymi pryncypiami Liberalizmu, nie ma problemu! Prawda moje dziatki? W końcu Władza tępi zbójców na drogach i utrzymuje sądy, które różne tam biznes-ludzi spory rozstrząsają... Takie tam sprawy i każdy sobie sam więcej wymyśli, jeśli odczuje potrzebę.
 
Tak więc: absolutny brak ingerencji w działalność biznesową przez Władzę to idiotyzm albo ogłupianie gimbazy przez ruskiego prowokatora (na etacie albo in spe, do dziś nie wiem, który to przypadek)... Z jednej strony wolny handel uranem i polonem, niczym niezakłócona produkcja heroiny i cracku, a z drugiej nie wolno zahandlować własną dupą, bo ma być też, hłe hłe, "konserwatywnie". Albo albo, moje drogie k*winięta - trochę konsekwencji bym prosił, chyba że chcecie być feministkami!

Jednak arbitralne narzucanie biznes-ludziom cen przez urzędasa, który z tym nie ma nic do czynienia, i w ogóle przeważnie powinien kopać i zasypywać doły za miskę ryżu, bo do niczego innego się w istocie nie nadaje, to też paranoja! I wiadomo już z doświadczenia do czego takie rzeczy prowadzą - nie trzeba nawet specjalnie marszczyć biednej kory. 

Cały czas się np. zastanawiam, czy Kisielewski to był prosty naiwny idiota, czy też wyrafinowany agent, zausznik  Balcerowicza i spółki - mówię o tym jego chorym uwielbieniu dla "Wolnego Rynku", którym tylu zaraził i które nas tyle wciąż kosztuje... Ale to nie oznacza, że jakiś smętny urzędas może sobie od niechcenia brudnym paluchem w sprawach realnej ekonomii merdać i będzie fajnie!

I to by było na tyle, moje dzieci. Przekażcie sobie pocałunek pokoju i won do domu, bo zaraz zajmuje tę salę Fan Cub Zenka Martyniuka!

triarius

P.S. Nauczcie się ludzie, @#$#%, jakichś języków! (Obcych i cudzych najlepiej, żeby zacytować tego lepszego Niedzielskiego sprzed lat.) Np. >>> TO << jest naprawdę fajne.

sobota, stycznia 04, 2020

Dwoje linków i to tyle

Bez pisania żyje mi się coraz łatwiej i niedługo szczęśliwie zapomnę, że w ogóle nabrałem takich skłonności, ale na wszelki wypadek, gdyby ktoś jeszcze tu trafił - dwie perły z odzysku. Pierwsza to mój własny kawałek sprzed lat, choć w istocie istotna część jest tam kogoś innego - niejakiego Samuela T. Francisa, Styl nieco przyciężki (wina to Francisa to, czy raczej tłumacza?), ale treść bardzo interesująca, Oto:


Niepewni? Co mi tam! Dam nawet Moim Hipotetycznym P.T. Czytelnikom fajny fragmencik, tytułem aperitifu:
Menadżerska elita sprzymierzyła się także z innymi etnicznymi grupami, z których większość podziela jej interes w wyeliminowaniu europejskiej tożsamości i wspierających ją sił kulturowych. Jak żydowscy sojusznicy elity i sama elita, te etnicznie nie-europejskie grupy zabiegają o wymazanie europejskiej tożsamości etnicznej i jej ekspresji instytucjonalnych. Ale w odróżnieniu od elity, starają się one także promować własną etniczną świadomość i tożsamość. Zatem podczas kiedy otwarcie europejska tożsamość jest praktycznie zakazana i surowo karana przez elitę menadżerską, instytucje które otwarcie eksponują nie-europejskie i anty-europejskie tożsamości są tolerowane i stymulowane.
A druga sprawa, to... Cóż, Plato amicus, ale czasem trzeba... Coryllus, powiem brutalnie, W dość świeżym tekście, moim skromnym wyjątkowo wprost gęstym od treści, dziwnie sensownym w wielu miejscach, a w pozostałych naprawdę skłaniającym do zastanowienia i zapładniającym. Oto:

https://coryllus.pl/rodzaje-okupacji/

Szczególnie zaś polecam poniższy fragment (wytłuszczenie moje własne). Chodzi o państwo późnego caratu. Idealnie, jak dla mnie, ujęto tu samą ideę "wielokultorowości", a w każdym razie tej dzisiejszej, którą się nam stręczy.

Wielokulturowość w cesarstwie sprzyjała utrzymaniu państwa, składającego się z dziesiątek, jeśli nie setek konkurujących grup wyznaniowych, politycznych, ekonomicznych, załatwiających swoje interesy w ramach systemu i jednakowo nienawidzących cara, popów, kozaków i siebie nawzajem. Jeśli ktoś twierdzi, że wielokulturowość to pokojowe współistnienie, ten chyba oszalał. Bez czerkiesów szarżujących na demonstrujące tłumy, nie byłoby żadnej wielokulturowości.
Tyle! Mam nadzieję, że resztki naszych grafomańskich skłonności zaspokoilismy na parę miesięcy.

triarius

poniedziałek, października 14, 2019

Definicje: LIBERALIZM

Liberalizm - w sferze faktów: Państwo opanowane przez Mafię. W świecie sferze ideologii: Ideologia głosząca, że tak właśnie jest git i nic lepszego nie da się wymyślić.


Nieco komentarza:

1. Mógłbym powiedzieć "ekonomiczna mafia", ale w sumie każda mafia jest przecież w znacznej mierze "ekonomiczna", bowiem dąży do zdobywania bogactw i wpływu dla swoich członków.

2. W kwestii brutalności... Mafia młoda, słabo jeszcze zakorzeniona, może być b. brutalna i mniej zajmować się standardową ekonomią, ale mafia zakorzeniona i dojrzała nie musi już często wychodzić poza sferę legalności, bowiem wypracowała sobie już "odpowiednie" możliwości, przewagę na ew. konkurentami, no i sama w jakiejś mierze kontroluje przecież prawo i całe państwo. (No i nie zapominajmy o internetowych trollach, które także potrafią być cudownie użyteczne!)

3. Nasza główna tutaj teza może wydawać się szokująco przesadna i nawet absurdalna, ale zachęcam do zastanowienia się nad tą sprawą, a przede wszystkim nad spróbowaniem "dopasowania" tej tezy do znanych przykładów z historii, także tej najnowszej rodzimej... I w ogóle do potraktowania "na próbę" tej mojej tezy, jako prawdziwej - sporo elementów układanki powinno wskoczyć na swoje miejsce!

triarius

sobota, czerwca 22, 2019

Jeszcze trochę prawicowych aksjomatów

Zwracam uwagę, że "aksjomaty" są to w tym sensie, że nie dowodzę ich tutaj, a traktuję jako coś, co trzeba przyjąć (raczej) lub odrzucić (raczej nie). W obecnej formie nie aspirują one do naukowej czy językowej elegancji, są bowiem, choć oparte na latach przemyśleń i lektur, stworzone ad hoc i właściwie naprędce. Tym razem nie chodziło bowiem o styl (choć jest niezwykle ważną rzeczą!), tylko o materiał do dyskusji. (Marzenie ściętej głowy.)

Oto więc następne aksjomaty:

24. Rynkowa GOSPODARKA - tak, rynkowa RELIGIA - nie!

25. Bezsilność korumpuje, zaś absolutna bezsilność korumpuje absolutnie. (Jest to oczywiście parafraza słynnego stwierdzenia Lorda Actona, moim zdaniem znacznie sensowniejsza od oryginału. Sam ją kiedyś stworzyłem, co nie było aż tak trudne przy moich poglądach, ale całkiem niedawno ze zdziwieniem odkryłem ją w pewnej niezbyt znanej amerykańskiej książce. Autor chyba nazywa się Joseph Korda.)

26. Kobiety i mężczyźni różnią się wcale nie "tylko jedną malutką rzeczą", tak jest dobrze i tak ma pozostać!

27. Naród jest (zgodnie ze słowami kard. Wyszyńskiego) "rodziną rodzin" i jest istotny. Naturalną formą istnienia narodu jest państwo.

28. Takie pojęcia jak "Europa" są pojęciami geograficznymi i nie implikują jakiejś realnej wspólnoty społecznej. Co innego "zachodnia", czy "europejska", "faustyczna", czy "zachodnio-chrześcijańska" cywilizacja.

29. Regionalizm i "małe ojczyzny" mają realne znaczenie proporcjonalne do realnego znaczenia swych gwar, dialektów, miejscowych zwyczajów, i po prostu swego odcięcia od innych obszarów czy społeczności. W dzisiejszym bardzo już ujednoliconym świecie wyraźnie straciły na znaczeniu i wszelkie wysiłki w celu zwiększenia ich znaczenia muszą być uznawane za co najmniej podejrzane, bowiem ich skutkiem jest przede wszystkim rozbijanie państw narodowych w celu stworzenia ponadnarodowego zideologizowanego molocha w rodzaju Unii Europejskiej.

30. Siły zbrojne każdego kraju mają służyć do prowadzenia wojny, albo do unikania wojny przez odstraszanie, nie zaś inżynierii społecznej - czy to w kierunku liberalnym, czy jakimkolwiek innym. Głoszenie propagandowych tez, że to właśnie w pełni zawodowa armia stanowi idealny środek do obrony kraju - w dodatku kraju takiego jak Polska, z jej brakiem naturalnych granic i o specyficznych sąsiadach - dowodzi albo intelektualnej nieuczciwości i/lub kompletnej nieznajomości spraw militarnych, a nawet historii, albo jest po prostu działaniem obcego agenta wpływu. (Zresztą inżynieria społeczna sama w sobie jest w zasadzie sprzeczna z prawicowością.)

31. "Suwerenność narodu", czy nawet "ludu" wcale - wbrew temu, co opowiadają różni monarchiczni frustraci - nie jest zaprzeczeniem prawicowości. Także nie jest nim demokracja, i w istocie znacznie lepiej jest, by naród miał wpływ na własne losy, choćby w sposób wysoce niedoskonały, niż oddać ten wpływ bez żadnego sposobu na jego odzyskanie jakimś niekontrolowanym przez nas i nie godnym zaufania ponadnarodowycm siłom. (Dojście PiS'u do władzy, mimo wszelkich wad tej formacji, jest dobitnym dowodem na to, że demokracja na poziomie kraju nie jest jeszcze zupełną fikcją. I tak powinno pozostać. [Napisane w roku 2007, zmieniło się niestety ogromnie!])

32. Wszelkie hipostazowanie jest wysoce podejrzane, np. czynienie z demokracji jakiejś utopii z gwarancją absolutnego raju na ziemi, czy mieszanie do stosunkowo prostej przecież definicji tego pojęcia niezwiązanych z nim pojęć w rodzaju "tolerancja", "polityczna poprawność", czy "wartości europejskie".

33. Większość ludzi nie jest z pewnością bardzo mądra, ale prawicowiec będzie raczej traktował ich z szacunkiem i nieco na wyrost, niż z pogardą i jako głupszych i podlejszych, niż wedle wszelkich danych w istocie są. A zatem wszelkie pomysły w stylu "wzięcia tej chołoty za mordę i uszczęśliwienia ich na siłę", charakterystyczne dla masonerii, ale wcale nie wyłącznie, są dla prawicowca wstrętne.

(W tej chwili "aksjomatów" jest 33. To liczba nabrzmiała znaczeniami i spuchnięta od aluzji, ale dobrze chociaż, że nie 21. I tak ktoś może się doszukiwać jakichś megalomańskich aluzji. Zabawnie by było, gdyby tacy się naprawdę znaleźli. ;-)

Nie mam pojęcia, dlaczego to było utajnione - jako brudnopis - od lutego 2007. Wydaje się dość sensowne.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 26, 2016

Wokół różnicy między liczbą 4 i niektórymi innymi liczbami

szczęśliwa kobieta, bo może się zrealizować w życiu zawodowym
Sporo ciągle słyszymy o ekonomii, zgoda? Pada też czasem określenie "minimum biologiczne", w różnych kontekstach, ale czy ktoś kiedyś usłyszał DEFINICJĘ tego pojęcia? No bo w końcu rozmawiać możemy sobie o niemal wszystkim, i nierzadko z pożytkiem, ale musimy jednak wiedzieć o czym właściwie rozmawiamy - i tu wchodzą na scenę właśnie definicje.

Właśnie znalazłem dla was ostatnio, i dla siebie zresztą też, definicję pojęcia "minimum biologiczne", która wydała mi się interesująca, a nawet płodna. Mam nadzieję, że wam też się spodoba i da do myślenia, ale jeszcze najpierw kilka wstępnych informacji.

Znalazłem ci ja to w głośnej (swego czasu) książce Michaela Voslenskyego (żeby zastosować transkrypcję rosyjskiego nazwiska, jaką ja tutaj mam w tym francuskim tłumaczeniu) pod tytułem, który na polski przekłada się jako "Nomenklatura - uprzywilejowani w ZSRR". Autor, mimo że wykształcony i przez większość życia działający w Ojczyźnie Proletariatu, a do walenia w tę ojczyznę używający Marksizmu, nie jest żadnym idiotą - wprost przeciwnie!

To bardzo bystry człowiek, orientujący się faktycznie w talmudycznych subtelnościach Marksizmu z Leninizmem na dodatek, ale wcale nie bezkrytyczny wobec Marksa - który, co by nie myśleć o jego czysto ideologicznych wymysłach i propagandzie dla idiotów, jako ekonomista wcale durniem nie był i coś tam z tego rozumiał - nie mówiąc już o Leninie... (Właściwie to aż dziw że tacy się tam potrafili uchować, i to na całkiem wysokich stanowiskach, choć przecie nie w Nomenklaturze!)

No a rozwalanie komuny akurat za pomocą Marksa z Leninem to po prostu znakomity pomysł i mało co, jeśli cokolwiek, może być tak skuteczne w zachwianiu wiary aparatczyków i lemingów, a może nawet w otwarciu tych czy innych oczek. Mówię to wszystko, żeby pokazać, iż co pisze Autor owej książki, to nie są żadne bzdury nieuka, ani też jakaś komusza propaganda. Naprawdę tak to widzę, a zazwyczaj bywam czujny i trudno mi, jak sobie pochlebiam, takie rzeczy wcisnąć.

Nie jest to też przedpotopowa książka, bo wydano ją w początkach lat '80, więc poniższa definicja, jeśli została cichcem zmieniona czy unieważniona, to nikt nas nie raczył o tym zawiadomić.

No więc, tak oto pisze pan Voslenseky... (Tlumaczę z francuskiego, maksymalnie wiernie.)
Nauka ekonomii zaznajomiła nas z pojęciem "przeciętnej statystycznej rodziny": mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci. Oblicza się statystyczne minimum biologiczne [minimum vital statistique] biorąc tę wybraną rodzinę - próg zostaje osiągnięty, kiedy głowa rodziny może utrzymać jej cztery osoby. 
Sowiecka statystyka ignoruje pojęcie minimum biologicznego [i poza elitą jeżdżącą limuzynami i nie widzącą prostych ludzi] nie ma w Związku Sowieckim obywatela zdolnego do wyżywienia ze swej pensji czteroosobowej rodziny.
Mógłbym to skomentować, nawet dość obficie i być może z pożytkiem dla Ludzkości, ale zostawię to tak jak jest - w końcu macie swój własny rozum, Kochane Ludki, więc możecie się ew. same zastanowić np. nad kwestią...

A jak to właściwie jest z tą sprawą w REALNYM LIBERALIŹMIE? No i może jeszcze nad kwestią dodatkową, taką oto: Jak to się ma do cudnych i absolutnie, bez cienia wątpliwości słusznych spraw, jak "RÓWNOUPRAWNIENIE", "RÓWNOŚĆ SZANS"...? (Że już o "AKTYWIZACJI ZAWODOWEJ KOBIET" nawet nie wspomnę, bo to trywialna łatwizna.)

No to może jeszcze drugi śliczny obrazek, bo ten u góry jest co prawda przesłodki, ale właśnie aż za, i za kobiecy, więc teraz coś bardziej á propos ponurych spraw, o których piszemy, a mniej łaskotania osobistej erotomanii Pana Tygrysa. Coś bardziej zalatującego realnym liberalizmem. Oto i...

Żeńszczyny do roboty - czy to komunizm, czy też coś innego, nieważne!

triarius

piątek, sierpnia 12, 2016

O dalekosiężnych skutkach

kolorowa pop-kultura
Gdyby ktoś się skusił powabnym tytułem, to uczciwie mówię na samym wstępie - to nie jest o dalekosiężnych skutkach czegoś tam, np. niestosowania się do zasad Tygrysizmu Stosowanego, tylko o dalekosiężnych skutkach sięgnięcia pod stos różnych, od lat się gromadzących, rzeczy. Ostrzegałem!

* * *

Sięgnąłem więc ci ja wczoraj pod wielką górę różnych rzeczy, z przewagą dziwnych, żeby coś odszukać, i ku memu ogromnemu zaskoczeniu, odkryłem ci ja tam stosik książek, o których nie miałem pojęcia. Co więcej, te książki były bardzo interesujące. Jakiś rok temu, albo nieco więcej, faktycznie kupiłem ci ja na allegro dość sporo książek, znalazłem dla nich miejsce, jak się okazuje nie za bardzo na widoku, a potem o nich gruntownie zapomniałem.

Jedną z nich jest znana (zabawnie powiedziane, ale naprawdę natykałem się o wzmianki o niej wiele razy) pozycja pod tytułem The Man Who Mistook His Wife for a Hat ("Człowiek, który pomylił swą żonę z kapeluszem"). Jest to nawet chyba wydane po polsku, ale ta moja jest po angielsku. (Polski tytuł może się minimalnie w takim razie oczywiście różnić od mojego tłumaczenia.)

Autor nazywa się Oliver Sacks i jest neurologiem, a tytułowy "man" to facet z potężną awarią prawej półkuli mózgu, skutkiem czego ma naprawdę przedziwne objawy. Niegdyś wybitny śpiewak (choć nie nasz typ, bo Schumann i inne takie), obecnie ceniony nauczyciel w szkole muzycznej - a nie jest w stanie rozpoznać niemal żadnej twarzy, ani w oryginale, ani na zdjęciu, choć rozpoznaje je na karykaturach...

Świetnie radzi sobie z racjonalnym myśleniem, z geometrycznymi figurami, ale rękawiczkę dokładnie opisuje, nie mając pojęcia co to jest i do czego służy. No i rzeczywiście łapie swoją nieszczęsną małżonkę za głowę i próbuje ją podnieść, kiedy już się pożegnał i chce założyć kapelusz. Żona zamiast kapelusza, serio! Plus masa innych przedziwnych zachowań.

Tak że sto pociech z tym gościem, a ja przecież dopiero zacząłem o tym czytać. Wydaje się, że to będzie kolejna wybitnie tygrysiczna pozycja w kanonie naszych tygrysicznych lektur, w uzupełnieniu do "Błędu Kartezjusza" pana Damasio, o którym śmy już sobie kiedyś... Na razie jednak chciałem Szan. Państwu przedstawić drobny fragment tej książki w moim własnym przekładzie. Powinien dać nieco strawy do rozważań. Oto więc...
Kiedy rozmawialiśmy, moją uwagę zwróciły obrazy na ścianie. 
'Tak', powiedziała Pani P. [żona], 'był równie utalentowanym malarzem, jak śpiewakiem. Szkoła corocznie wystawiała jego obrazy.' 
Podszedłem do nich ostrożnie - były w chronologicznej kolejności. Wszystkie jego wcześniejsze prace okazały się naturalistyczne i realistyczne, o żywym nastroju i atmosferze, ale szczegółowe i konkretne. Potem, lata później, stały się mniej żywe, mniej konkretne, mniej realistyczne i naturalistyczne, ale o wiele bardziej abstrakcyjne, nawet geometryczne i kubistyczne. Na koniec, w ostatnich obrazach, płótno stało się nonsensowne, albo nonsensowne dla mnie - jedynie chaotyczne linie i plamy farby. 
Skomentowałem to, mówiąc Pani P. 
'Ach, wy lekarze jesteście takimi filistrami!, wykrzyknęła. 'Nie potrafi pan dostrzec artystycznego rozwoju? Jak zrezygnował z realizmu swych wcześniejszych lat i doszedł do abstrakcyjnej, nieprzedstawiającej sztuki? 
'Nie, to nie to.' Powiedziałem do siebie (ale powstrzymałem się przed powiedzeniem temu nieszczęśliwej Pani P.) Naprawdę przeszedł od realizmu do braku wszelkiego przedstawienia, a potem do abstrakcji, ale to nie artysta się rozwijał, tylko patologia, postępowała - postępowała w kierunku głębokiej wizualnej agnozji, w której wszelka zdolność przedstawiania i obrazowania, wszelkie poczucie konkretu, wszelkie poczucie rzeczywistości, zostały zniszczone. Ta ściana pełna obrazów była tragicznym eksponatem z dziedziny patologii, należącym nie do sztuki, tylko do neurologii.
Tyle cytatu, teraz jeszcze kilka komentarzy.

* Kawałek dalej Autor książki częściowo mimo wszystko zgadza się z Panią P., w tym sensie, że jej mąż mógł jednak z czasem stawać się coraz bardziej wrażliwy na sztukę abstrakcyjną czy, wcześniej, kubistyczną. Co jednak wcale nie zmienia radykalnie tygrysicznych wniosków, które mi się tutaj nasuwają, i które, mam niepłonną, zaczną się nasuwać moim P.T. Ew. Czytelnikom.

* Wcale nie twierdzę, że sztuka (?) realistyczna jest zawsze i z definicji super! Uważam nawet, że pacykowanie realistycznych obrazków w dzisiejszych czasach, na siłę, raczej gwarantuje szmirę, a co najmniej pospolitość, nie artyzm. Cóż, spenglerysta, ze swoim pesymizmem (wrodzonym i jeszcze dodatkowo pracowicie rozwijanym), potrafi uznać, że stworzenie jakiejkolwiek wartościowej sztuki (mówimy o tych "ambitnych", nie o reklamach czy muzyce do tańca), staje się już niemal niemożliwe, a jednocześnie jakoś z tym żyć (pocieszając się ew. Machaultem i Billem Monroe).

* Obrazek, który tu u góry umieściłem - po to, żeby nie było całkiem goło z samym tekstem, NIE ma być przykładem upadku współczesnej sztuki! On mi się raczej nawet dość podoba, choć nic specjalnego. Ale też nie chciałbym tu pakować jakiejś jednoznacznej obrzydliwości, jak powiedzmy twarz tego czy tej. Tylko że ten nasz kolorowy człowieczek to pop-kultura, a nie żadna "wielka sztuka", o której sobie teraz próbujemy rozmawiać.

Nawet z samego założenia nie jest to "wielka sztuka" - i to właśnie jest tu cenne. Przebija z tej konstatacji pesymistyczna gorycz, ale c'est la vie. (Wspomniany tu wcześniej Schumann, gdyby ktoś pytał, założenia JEST jak najbardziej "wielką sztuką". Niestety taki np. Picasso też.)

* Gdyby komuś brakowało tematyki do zainspirowanych przez Pana Sacksa rozważań, to polecam także kwestię popularności wszechwładnej dziś EKONOMII i przyczyn, dla której jest to tak niesamowicie chętnie przyswajane przez chłopięta spod trzepaka, które poza tym niewiele zauważają, choćby nawet waliło ich po nosach w mroźny grudniowy poranek.

Mówię tu o ekonomii rozumianej jako kilka "oczywistych", prostych i niezmiennych "prawd", mówiących jak należy manipulować kilkoma abstrakcyjnymi zmiennym, "aby było dobrze". Czyli o ekonomii LIBERALNEJ, którą się nam stręczy i która nawet dla zdrowych ludzi stała się już dziś w sumie rzeczywistością samą i prawdą absolutną.

Dla mnie to wprost uderzająco podobne do zachowań Pana P. Zresztą można z tym wyjść i poza obszar wąsko pojętej ekonomii, bo cały ten współczesny LIBERALNY świat zachodni opiera się przecie na takim samym GEOMETRYCZNYM modelu myślowym, zainspirowanym kiedyś przez Newtona, a dziś na chama do tego modelu upodabnianym - przynajmniej w tej swojej części, która ma być strawą intelektualną (?) dla PROLI.

triarius

czwartek, listopada 05, 2015

Czego nikt wam nigdy nie powiedział o ekonomii i nie ma nadziei, żeby kiedyś powiedział

Że uzupełnię pewną b. istotną, a tylko pobocznie poruszoną kwestię ze wrzuconego tu przed chwilą tekstu...

Jak się zatem mają sprawy z ekonomicznymi nierównościami - dobre one są, czy złe? (Spyta ktoś i będzie miał do tego pełne prawo.) Dowcip polega na tym, że tego się nie da w tak prosty sposób rozstrzygnąć - bez szerokiego i konkretnego jednocześnie kontekstu. Przecież tu się wszystko ze wszystkim wiąże, i to nie tylko w samej ekonomii!

A w ogóle to najistotniejsze w tej sprawie jest to, że nie ma dotąd żadnych "obiektywnych" rozstrzygnięć, jeśli istnieją jakieś "niezłomne prawa przyrody" z tym związane (w co serdecznie wątpię), to my ich dotąd nie znamy, a nawet do ich poznania się nie zbliżyliśmy.

Dlaczego nie? I co w takim razie jest? W końcu ciągle się jakieś opinie z tym związane wygłasza. Czym są zatem te opinie, te odpowiedzi - te które "już znamy", które raz po raz słyszymy, które nauczono nas - jedne nienawidzić i z góry odrzucać, a drugie przyjmować jako absolutnie obiektywne PRAWDY? Są to odpowiedzi IDEOLOGICZNE!

Więc z jednej strony przede wszystkim funkcjonuje Marksizm, w przeróżnych swoich avatarach, a z drugiej strony - absolutnie równie ideologiczny i równie wiele mający z "obiektywizmem" wspólnego - zespół tez, serwowanych nam przez Liberalizm, także w różnych avatarach. 

My, "na prawicy", odrzucamy oczywiście Marksizm - z wielu powodów, zarówno obiektywnych i słusznych, jak i dość subiektywnych, ale też słusznych, plus nieco, zgoda niewiele, "wylewania dziecka z kąpielą" - ale Liberalizm, nawet jeśli się do niego nie przyznajemy, jako do wyznawanej ideologii, nauczono nas akceptować jako coś właśnie "obiektywnego i niezmiennego".

Dlaczego tak? A dlatego, że te mądrości sączy się społeczeństwom Zachodu od lat z górą 300 (!), i, poza Marksizmem, który jest dla nas oczywistą ideologią, pseudo-religią itd., a do tego w ewidentny sposób nie sprawdza się w praktycznej ekonomii, jest odbierany - że po raz tysięczny tutaj to powtórzę - jak PRAWDA OBIEKTYWNA. Z powodu długotrwałości sączenia go w nasze umysły, z powodu jednolitego w sumie frontu propagandy ("edukacja", media itd.)...

Oraz, w Polsce i innych ofiarach Jałty, dlatego, że na razie ekonomicznie ludziom przeciętnie żyje się jakby w mniej parciany sposób (dziesięcioletnie samochody na raty zamiast furmanek), niż za rządów ekonomistów mniej lub bardziej marksistowskich. (Nie żebym wzdychał do PRLu, czy kiedykolwiek to paskudztwo akceptował, ale jeszcze się zobaczy, czy za lat kilkanaście naprawdę będzie aż tyle lepiej i tyle mniej parciano. Oby!)

Swoją drogą, wątpię by Liberalizm mógł być w sferze praktycznej ekonomii równie beznadziejny, jak Marksizm w jakiejkolwiek postaci, ale też powodu do orgazmu na jego temat, Liberalizmu znaczy, dostrzegam znacznie mniej, niż wielu po "naszej stronie". No bo np. czy ewidentna finansowa piramida jest ekonomicznie skuteczna, czy też nie?

Ogromną różnicą między ekonomią liberalną i marksistowską ("socjalistyczną", jak to lubi się określać) jest to, że ta pierwsza z dzikim upodobaniem posługuje się KREDYTEM, a ta druga nie, uważając, że sobie bez niego poradzi (hłe hłe!), lub (i tu bez hłe hłe!) wystarczająco szybko podbije spedalony liberalny świat i zapędzi go do roboty. Liberalizm dyskontuje też na milion sposobów i na każdym kroku przyszłość. (Co komuchy też robiły, ale w sferze propagandy, nie zaś ekonomii - tzw. "realizm socjalistyczny".)

I kwestia tego NA ILE kredytem należałoby się posługiwać, ile jest zbyt mało, a ile O WIELE ZA DUŻO, i jakie z tego ponure konsekwencje wynikną (oglądał ktoś ostatnio telewizję?)... No więc, to także pozostaje nadal do rozstrzygnięcia i (niestety też) do organoleptycznego zaobserwowania. Więc z tą cudownością "wolnorynkowej" ekonomii to ja bym też nie przesadzał.

No więc ja wam ludzie mówię (znowu): na takie tematy, jak dystrybucja, zakres "wolnego rynku", nierówności ekonomiczne, dziedziczenie, zasiłki, bezpłatna edukacja i/lub leczenie, płace minimalne czy ich brak, cła... Nie ma tu, i raczej nigdy nie będzie, żadnych "absolutnych i wiecznych prawd", poza konkretnym kontekstem z masą imponderabiliów... I w ogóle, nawet na tyle, na ile coś konkretnego i inteligentnego da się o tym powiedzieć, to MY I TAK TEGO NIE WIEMY.

Mamy bowiem dotąd jedynie IDEOLOGICZNE odpowiedzi - na "prawicy" praktycznie wyłącznie liberalizm (jeśli nie liczyć, tu i ówdzie, jakichś b. mało konkretnych, zalatujących anachronizmem, i b. chyba w sumie mocno chciejskich propozycji w duchu katolickim). Tak że, jeśli ktoś te sprawy uważa za ważne, no a trudno uznać, że są całkiem nieistotne, choć ja tu np. staram się tonować powszechną po obu stronach frontu obsesję ekonomii, to TRZEBA TO ZACZĄĆ BADAĆ OD NOWA. Proste!

Bez uprzedzeń, że coś np. jest z Marksizmu; bez łykania (bez patrzenia i bez popitki), "bo już Locke'a w latach 1680' nam to ogłosił", a potem już ciągłość apostolska po Misesy i Korwiny. (Choć to akurat Liberalny Rewizjonizm, "wróćmy do korzeni", a nie główny nurt, ale oni także, i to jak!, gadają "liberalnym Michnikiem".)

Wszystko od nowa, moi państwo! Albo przestać się tym aż tak ostro brenzlować, przestać na każdym kroku wygłaszać płaskie komunały, jakby to było Boskie Objawienie, i zająć się czymś innym. Na ekonomię na razie i tak nie mamy większego wpływu, a jeśli go kiedyś uzyskamy, to będzie się improwizować. No, chyba żebyście woleli nad tym na serio popracować i do jakichś wniosków jednak dojść. Dzięki za uwagę!

triarius

P.S. Mówimy tu oczywiście o MAKROEKONOMII. Jasne, że np. prowadzenie sklepiku jest znacznie bardziej obiektywne i prostsze

czwartek, października 30, 2014

Jak Korwin z Misesem Marksa i Lenina ulepszali

Karol Marks jako intelektualista miał różne wady, plus nieco zalet, ale jego stricte filozoficzna robota, jak każdy wie, polegała na tym, że "przestawił Hegla z głowy spowrotem na nogi". W sensie, że filozofia Hegla "stała na głowie", czyli nie tak jak należy, a Marks wziął i przywrócił jej właściwą pozycję. Konkretnie o co chodzi? Przypomnijmy to sobie pokrótce, choć każdy przecież pamięta.

U Hegla "Duch Świata realizuje się w Historii" - to jego najistotniejsza idea. Czyli Historia, ta ziemska, ludzka, jest dziełem tego Ducha, rozwija się i mamy stały (nie bójmy się tego słowa!) postęp. Bardzo w tym ważne jest pojęcie Państwa, bo to właśnie one pchają Historię naprzód. Duch Świata się w nie po prostu wciela - ale zawsze tylko w jakieś jedno Państwo i te "wybrane" państwa się na przestrzeni dziejów zmieniają.

Dla samego Hegla szczytem dotychczasowego rozwoju było oczywiście państwo Pruskie, więc Hegla daje się interpretować zarówno jako ideologa pruskiego konserwatyzmu, jak i niemal rewolucjonistę - no bo niby dlaczego akurat Prusy miałyby być końcem tego rozwoju, wiec kiedyś muszą stracić swą pozycję i znaczenie i zaczną dominować jakieś inne, a z nimi bez wątpienia rzeczy, o których się filozofom nie śniło.


* * *

Dygresja

Hegel to nie był żaden dureń, jak nam próbują wmawiać różni jarmarczni propagandziści. W istocie znawcy mają go za bardzo wybitnego filozofa, choć większość dziś przyznaje, że nie we wszystkim miał rację. Ale nawet to słynne, ulubione przez jarmarcznych, "tym gorzej dla faktów" ma w istocie całkiem inne znaczenie, od tego, co nam się stręczy.

Ogólnie to jest ciekawe zjawisko, że pismacy tak chętnie wykorzystują różne sformułowania, z głupoty czy świadomie wypaczając ich prawdziwy sens. Na przykład "Żydzi i cykliści", albo te właśnie "fakty" Hegla. Żeby już nie wspominać o czymś, co mnie szczerze wkurwia za każdym razem, gdy to słyszę - o "orkiestrze na Titanicu". 

Cóż - trywialność i głupota zawsze będzie potrzebowała bonmotów, więc, aby przeżyć, musi je kraść gdzie się tylko uda. Oczywiście przeważnie wypaczając ich sens, ale to przecież w tym kontekście sprawa bez znaczenia.

* * *


Ten "Duch Świata" daje się oczywiście bez trudu rozumieć jako Bóg. Sam Hegel tak to rozumiał, a ten jego Bóg na tle modnego wówczas Boga deistów rzeczywiście wydaje się niemal przyzwoicie chrześcijański. (Byli też hegliści idący w tym dalej, uczyłem się kiedyś o jednym takim urzędującym na Uniwersytecie w Uppsali, który heglowskiego Boga uczynił wprost osobowym.)

No i ten Bóg nie podobał się Marksowi, który był, jak wiadomo, "materialistą" i ateistą. Cała kwestia materializmu, kiedy jej się bliżej przyjrzeć, jest raczej bezsensowna - w końcu te tam prawa rozwoju historycznego u Marksa to żadna materia nie jest! - choć już przyjmowanie istnienia jakiegoś świata pozazmysłowego, mającego wpływ na ten nasz widzialny, nie mówiąc już o osobowym Bogu, to na pewno co innego niż nieprzyjmowanie.

Duch Świata stał się więc w marksowskiej interpretacji filozofii Hegla "po prostu" EKONOMIĄ. To siły ekonomiczne powodowały stały rozwój ludzkiego społeczeństwa na Ziemi i stały, nieunikniony, Postęp. Marks był też, w odróżnieniu od Hegla, nastawiony negatywnie do otaczającej go społecznej, politycznej i ekonomicznej rzeczywistości i pragnął radykalnych zmian.

Nie chcielibyśmy tu robić Marksowi psychoterapii, ale bez większego ryzyka możemy chyba stwierdzić, że nie podobało mu się, że ci co mają dobra i kapitał to są właśnie ci, co je mają, a on sam, jemu podobni, jego kumple i zwolennicy, znajdują się na tej drabinie posiadania niziutko. I nic, poza bardzo radykalną zmianą stosunków własności nie ma szansy tego zmienić. Z Heglem było inaczej.

Tak więc STOSUNKI WŁASNOŚCI były dla Marksa esencją ekonomii, ale kiedy się, z konieczności, uczestniczyło w tylu kursach Marksizmu Leninizmu, Ekonomii Marskistowskiej, czy jak to się wabiło, jak ja, to człek wie, iż to nie tylko stosunki własności rzekomo określają całą "Bazę" i determinują wszystko w "Nadbudowie"...

Sposób produkcji, wykorzystania dóbr (żeby nie mówić o "dystrybucji", które to słowo zostało częścio zmonopolizowane przez pewną sektę i ma specjalne znaczenie), wynalazczość, organizacja pracy - wszystko to (i zapewne sporo rzeczy, które mi teraz do głowy nie przyszły) stanowi te "Siły Ekonomiczne", które w "postawionej spowrotem na nogach" heglistycznej filozofii (czy może tylko "ideologii") Marksa decydują o wszystkim i wszystko determinują. (W każdym razie w "Nadbudowie".)

Marksowi "stosunki własności" (które, jak wiemy, w postaci z jaką się osobiście spotykał, nie były mu w smak) na tyle nie pasowały, że jako ostateczne osiągnięcie ludzkości wymarzył sobie ich całkowitą likwidację. Jak? A przez zniesienie własności prywatnej przecie! Inaczej Komunizm. Idealny ustrój, gdzie żadnej Ekonomii już nie będzie. Nie będzie już potrzebna do niczego i wszyscy będą nieopisanie szczęśliwi.

Marks nieco tam Heglowi zmienił, ale w sumie to jest przecie ta sama wizja świata - prawda? Która stara się być na odmianę świecka, która realnie jest rewolucyjna, a nie raczej konserwatywna, choć nieco niepewnym konserwatyzmem, ale jednak mamy jakieś X, które się w Historii Ludzkości realizuje, zmienia ją w kierunku coraz to większej doskonałości... I tak dalej.

Kołakowski, jak wszyscy wiedzą, nazywa marksizm "ostatnią wielką chrześcijańską herezją", co mnie o tyle bawi, że jak raz gdzieś słowo "judeochrześcijański" akurat pasuje, to się go nie używa, ofiarowując nam, chrześcijanom (choć ja się nie za "chrześcijanina" uważam, tylko za katolika, ale to inna sprawa) Marksa z przysłowiowym dobrodziejstwem inwentarza.

Bawi mnie to, albo nawet lekko wnerwia, jednak Kołakowski ma chyba rację, że marksowska wizja, i marksistowska "filozofia", wcale nie są czymś od religii odległym, a raczej właśnie po prostu jest to także swego rodzaju religia, czy może raczej para-religia.

Zaklęcia o "materialiźmie",  "ateiźmie" i cała reszta wiele tu nie znaczą - to jest przecież o wiele bardziej religijna wizja, i bardziej nawet "judeochrześcijańska", od powiedzmy deizmu, z jego dalekim, obojętnym i w sumie bezilnym Bogiem, który w sumie nie miał już powodu kogokolwiek interesować. (Poza oczywiście "mędrcami", którzy po prostu muszą się czuć lepsi, "znając prawdę". Jak Wolter, Robespierre, czy współcześniejszy nam Korwin, który się też jako deista deklaruje.)

Jeśli zaś marksizm jest rzeczywiście w sumie religią, albo czymś bardzo podobnym, no to pojawia się w tej całej wizji jeden, dla człowieka religijnego dojmujący, problem. Otóż to X, które w sumie jest Duchem Świata i Bogiem (choć oczywiście ach, jakże świeckim!) miałoby na końcu zaniknąć, jako coś wrogiego osiągnięciu przez ludzkość idealnego i (nie bójmy się tego słowa!) RAJSKIEGO stanu szczęśliwości?!

Ten Bóg (świecki jak cholera, ale przecież Bóg!) miałby SAM Z SIEBIE tworzyć Postęp, rozwijać świat, udoskonalać go... Po to tylko, żeby na końcu zniknąć? Zawstydzony, że nie pasuje do Ideału? Do ZIEMSKIEGO RAJU? To przecież absurd dla każdego poważnie tego typu sprawy - czy nazwiemy je "religią", czy też "materializmem historycznym", nieważne - traktującego człowieka. Absurd, horrendum, herezja i bluźnierstwo w jednym!

Trzeba by coś z tym zrobić, prawda, skoro ta ideologia ma być doskonała i skończona. Ekonomia musi więc POZOSTAĆ z Ludzkością DO KOŃCA! To jedno jest pewne od samego początku. Jak to zrobić, jak to zrobić...? Wcale nie musi to być aż tak trudne - po co nam jakiś punkt końcowy Postępu i Rozwoju Ludzkości? On tylko przeszkadza, mąci i wprowadza zamieszanie. Damy Postęp aż do NIESKOŃCZONOŚCI!

Po co niby Postęp miałby się w ogóle kończyć? Myślenie o końcach, jakie by one nie były, nigdy nie nastraja optymistycznie, Nie poprawia trawienia, nie polepsza snu ani wydajności w pracy. Won z nim! (W innej pisowni "von".) Jeszcze by się komuś w głowie uległa myśl, że Ludzkość (ach!) wcale nie ma szansy istnieć WIECZNIE... Zgroza!

Mamy więc teraz sobie nasz poprawiony marksizm... (Że też ten Marks sam nie potrafił na takie proste genialne rozwiązanie wpaść!) A nawet i leninizm, który przecież, poza sporą ilością praktycznych uzupełnień i poprawek opiera się na dokładnie tej samej wizji świata... I wszystko zaczyna idealnie pasować. Prawda?

Lemingom wmówi się parę prostych rzeczy i będzie git. Po pierwsze, że totalne zdanie się na odnowioną "judeochrześcijańską" OPATRZNOŚĆ w postaci ślepej siły "wolnego rynku" to jest dokładnie to samo, co wolność założenia sobie sklepiku bez łaski lokalnego kacyka... Łykną to, bo to w wiekszości durnie, a nawet jak nie, to pryszczate wyrostki nie mające o świecie pojęcia, albo zapracowani "prywatni przedsiębiorcy", nie mający czasu i głowy do analizowania ideologicznych "prawd".

Co ze STOSUNKAMI WŁANOŚCI? A po co o nich w ogóle gadać? Locke (klasyk i ojciec liberalizmu, gdyby ktoś nie wiedział, piszący pod koniec wieku XVII) miał akurat "świętej własności" dziką obsesję, czy może raczej widział powód, by ją usilnie propagować, ale teraz jest inna sytuacja przecież!

Ludzie (czy co to tam jest, nikt tego do końca nie wie) płacący propagandzistom "wolnego rynku" i innych tam "libertarianizmów" nie widzą potrzeby, by zwracać uwagę proli na drażliwe kwestie, do jakich należy właśnie własność. Kiedy ktoś  na nią podniesie rękę - oczywiście, rękę tę partia... Czy kto tam, odetnie, wznosząc oburzone okrzyki o jej świętości. I tak jest słusznie. Nieważne z czego się ta własność wzięła - ona jest święta, przez samo to, że jest własnością.

Ktoś kto ma własność, nie jest, z definicji, prolem, i to się liczy! Locke, w tych dawnych czasach, bronił "świętej własności" przed zachłannością monarchii, przed postulatami religii, przed ludzkim poczuciem sprawiedliwości, przed interesem państwa - dzisiaj my, posiadacze ŚWIĘTEJ WŁASNOŚCI (ach!) mamy już monarchę, religię, sprawiedliwość, a bronimy się, czy może oganiamy jak od much, przed prolami.

Mądrość etapu! O własności przypominamy jedynie, gdy to jest absolutnie niezbędne, gdy ktoś na nią świętokradczą łapę podnosi. Inaczej sza, prole do roboty i nie mędrkować! I za to się płaci - na różne, bardzo nieraz wyrafinowane sposoby - dzisiejszym prorokom "wolnego rynku". Locke dostawał za coś nieco innego, bo i mądrość etapu była inna, i jednak nieco bardziej wprost.

Tak że sobie chyba wykazaliśmy, iż owa ideologiczna strawa, którą nas karmią Misesy i Korwiny tego świata, to w istocie ta sama strawa, którą lud karmili Marks (choć intelektualnie to był jednak nieco inny poziom) i Lenin. Q.E.D.

Acha - tytułowego Misesa chyba w ogóle nie wspomniałem? No to wspominam, mówiąc że to dokładnie ta sama parafia i ten sam poziom. I tam się jeden na drugiego powołuje, myśli jego twórczo, po linii i na bazie, rozwijając - więc gość też jak najbardziej tutaj nam pasuje.

* * *

Może jeszcze wam powiem, co mi przed chwilą przyszło na myśl. Zupełna błahostka, a nawet tylko zwykły "mem", ale może warto. Otóż... Czy nie widać istotnego podobieństwa, nawet z wyglądu, między Korwinem i Obamą? Może ktoś by sporządził taki "memowy" obrazek, na którym Korwin, najlepiej w tym białym mundurze Regenta, z ordreami, wykrzykuje: "YES WE CAN!"

No bo to przecież zupełnie ta sama sytuacja! Z rzekomą "nową siłą" i dokładnie taką samą zgrają ogłupionych lemingów, które już całkie straciły orientację i po prostu chcą uciec od tego, co mają dookoła. (To się chyba nazywa "histeria", o czym sobie kiedyś już tu zresztą mówilśmy.) Że to, co dookoła jest paskudne, to fakt - ale Korwin?!

(Z tym, że w przypadku Obamy był jeden sensowny i moralny powód, by na niego głosować. Równość ludzi różnych "ras" i oddanie sprawiedliwości Czarnym, których, nie oszukujmy się, traktowano tam przez długi czas paskudnie, a w ogóle to sprowadzono jako niewolników. Nawet to, moim zdaniem, nie powinno uczynić akurat z Obamy prezydenta, choć rozumiem chcących głosować na "kolorowego". U nas nie ma jednak nawet cienia takich powodów, żeby z Korwina uczynić choćby sołtysa.)

Zresztą nawet z wyglądu ci dwaj są dość do siebie podobni, oczywiście z ogromną przewagą tej plastikowej Barbie zza oceanu. Jeden wprawdzie nieokreślonego koloru i pochodzenia, a drugi... Wiadomo... Nie powiem "jak zawsze", ale dziwnie często, jak na to, że rzekomo takich tu prawie nie ma...

No i z głębokiego PRLu, a konkretnie z odnogi PZPR (Polska Zjednoczona Partia Probotnicza - 4 słowa, 4 kłamstwa, co już b. dawno zauważono) pod nazwą Stronnictwo Demokratyczne. Słodkie u zoologicznego wroga D***kracji! Reszta drogi równie mętna i podejrzana. W każdym razie ja podobieństwo dostrzegam. "YES WE CAN, TOWARZYSZE KORWINIĘTA!"

triarius

P.S. Uważać na ogony, jak będziecie wychodzić. I nie gromadą, tylko pojedynczo!

piątek, czerwca 13, 2014

Czekając na dziesięć tysięcy

W Iraku cała struktura państwa się wali. Rewolta sunnitów na północy. Ich oddzialy, w sile, jak to słyszę, okolo trzech tysięcy, zmusiły (czy może w wielu przypadkach raczej "zachęciły") około 40 tysięcy regularnego irackiego wojska do ucieczki. Wojska szkolonego i wyposażonego przez Amerykanów.

We francuskiej telewizji Irakczyk z Bagdadu mówi: "Przecież ta armia kosztowała nas miliardy dolarów. Połowa wydatków państwa idzie na armię. Niech, do cholery, walczą!" Ale walczą, jak na razie, nie za bardzo. Jeśli ktoś stawia względnie opór rewolcie sunnitów, to raczej tylko plemienne oddziały Kurdów.

Trzeba być oczywiście durnym lemingiem, żeby oglądając różne tam "spontaniczne wywiady z przypadkowymi ludźmi z ulicy", nie zadać sobie za każdym razem pytań o to, po co to nam pokazują i komu to służy. W końcu nie do każdego się podchodzi, i nie wszystko się przecie ludziom pokazuje. Nie możemy wiedzieć, ilu rozmówców zostało przepytanych, a ilu nam pokazano.

Jednak tutaj, w przypadku tego akurat "spontanicznego rozmówcy", nie sądzę, by jego opinie mocno odbiegały od opinii większości tych nowoczesnych, proamerykańskich, niespecjanie religijnych szyitów z Bagdadu. Szyitów, których w tym Bagdadzie jest pono 60 procent - więc jeśli, jak się pewnie zdarzy, rebelianci nie zajmą teraz całej stolicy, to z tego właśnie powodu. Nie będą chcieli, nie będzie im się to opłacać, nie o to im w sumie chodzi.

Armia iracka to oczywiście armia wedle nowoczesnych amerykańskich standardów, więc przecież nie z poboru, tylko zawodowa. I tak właśnie to działa. Ów amerykański żołnierz, którego teraz wymienili za pięciu przywódców talibów, także był, oczywiście, zawodowcem. Jak wszystko wskazuje, zdezerterował, a jego poszukiwania kosztowały życie sześciu innych amerykańskich żołnierzy.

Nie chodzi mi absolutnie o to, że zawodowy żołnierz to z definicji tchórz i łajza! Oczywiście że nie, i sam miałem wśród przodków masę zawodowych oficerów. Jednak wmawianie sobie, że zawodowa armia - jak i wszystko inne oparte na "wolnorynkowych zasadach" - to jest jakieś genialne uniwersalne rozwiązanie wszelkich tego typu problemów, to skrajna głupota, albo i gorzej.

W ogóle - żeby szybko przenieść te rozważania na meta-poziom i w miarę szybko skończyć (bo zaraz wychodzę na trening, à propos takich właśnie krwiożerczych spraw, choć w mocno złagodzonej wersji, bom stary) - to tak mi się widzi, że my jesteśmy całkowicie zaczadzeni ekonomią. W sensie poglądem, że absolutnie wzystko od tej ekonomii zależy. I że zawsze tak było, zawsze tak będzie.

Fakt, że jest ważna. Fakt, że wciąż żyjemy w czasach, kiedy ekonomia zdaje się być sprawą najważniejszą. (Choć i na tej fasadzie daje się dostrzec rysy. I słychać jakby odległy krok dziesięciu tysięcy zdeterminowanych mężczyzn pod charyzmatycznym przywództwem.) Jednak tutaj, w tych militarnych kwestiach, dostrzegam sporo spraw, które mi ten pogląd mocno podważają. (Nie żebym ja akurat był tą ekonomią najbardziej ze wszystkich opętany. Raczej przeciwnie.)

Więc mamy leberałów z ich "w pełni zawodową armią" - mniejsza już z tym, ile było w tym celowej agenturalnej roboty, ile chęci brudnego zarobku, a ile ideologicznej głupoty. O pacyfistach i innych tego typu przypadkach nie będziemy tu dyskutować, bo to materiał do całkiem innych rozważań. (Nie o militariach i ekonomii, tylko o psychiatrii i agenturalności.)

No a "prawdziwa prawica" (swoją drogą to ta, o której Dávila mówi to, co mówi) głosi nam, że dobrze bronić własnego kraju mogą jedynie ludzie mający w nim majątki, najlepiej chyba ziemskie... I takie tam.

Klasa średnia zatem, tak ukochana od liberałów od stuleci. Czyli oczywiście WŁASNOŚĆ na sztandarach. Na co wpadł już był Locke - na to mianowicie, że własność (ach!) to jest to najważniejsze, nawet Bóg niczym innym się nie interesuje... I z tego zresztą powstał cały liberalizm. W XVII w. to było.

Na co by można szybko odpowiedzieć, że coś w tym może być, ale tylko trochę, no bo przecież i Spartanie nie za wiele mieli tej prywatnej własności, i amerykańscy Indianie nieźle, jak na swoją ilość, zasoby, organizację oraz podatność na europejskie choroby (to coś jak Polacy, nawiasem), utrudniali życie europejskim najeźdźcom.

Polski proletariat miejski także się czasem całkiem nieźle na wojnie sprawdzał. Szkoda że to było tak dawno. No i tak mi ostatnio przyszło do głowy, że może należałoby zmienić perspektywę i spojrzeć na tę kwestię od innej strony. Zamiast jak zwykle, do obrzydzenia ekonomicznie - trochę inaczej. Na zasadzie tych moich siedemnastu mopedów pod plandeką. (Kto nie wie, o co chodzi, niech się dowie, bo mu szansa na doktorat z filozofii w wolnej Polsce pryśnie!)

I tak sobie myślę, że można by do tej kwestii podejść ardreyicznie. To znaczy jakoś tak, że tu chodzi:

1. o terytorialność

(czytać ten kawałek Ardreya, com go wam przetłumaczył, tam o tym sporo jest!)

2. o hierarchię w stadzie

Z tą hierarchią to tak mi się to widzi, że taki chłop czy inny ziemianin - który faktycznie w obronie ojczyzny jest często niezły, choć też nie zawsze - to on dlatego jest dobry, być może, iż jest NA SWOIM ALFĄ, ale jednak AKCEPTUJE HIERARCHIĘ władzy i autorytetu swojego kraju (państwa, narodu itd.)

Czyli że tu, u siebie, jest alfą, a w armii jest jakąś najczęściej gammą, i mu to pasuje. I że TO, być może, jest właśnie tajemnicą idealnej armii - w każdym razie armii obronnej. To taka dzika i z czapy hipoteza, bez żadnych na razie dowodów, ale przynajmniej drobna "rewolucja kopernikańska", i nie patrzymy na wszystko cały czas w ten sam, beznadziejnie nudny i dziwnie jałowy, panekonomiczny sposób.

I to by na razie było na tyle. A co do dziesięciu tysięcy, to z pewnością się pojawią, i raczej nie będą "w pełni zawodową armią". Pytanie tylko skąd się pojawią i kiedy. I czy się z tego cieszyć, czy będzie może jeszcze koszmarniej niż teraz. W każdym razie tak modne dzisiaj zamawianie duchów i inny żęder nic tutaj nie mogą, sorry!

triarius

niedziela, marca 02, 2014

Tekst bez tytułu (na blogu bez komętów - jak Kuba Bogu...)

Znajomy mi parę dni temu w mailach napisał co następuje:
A ja sie powoli Coryllusem rozczarowuje.Jednak stwierdzenia ze nie ma zadnych roznych cywilizacji a za wszystkim zawsze stoja roznorakie (najczesciej zreszta angielskie) kompanie handlowe to straszne uproszczenie.Czyzby Zyd,Chinczyk,muslim i krzyzowiec reprezentowali ten sam typ osobowosci?To sa jednak zbyt daleko idace stwierdzenia ktore wypaczaaj obraz rzeczywistosci.
Ja mu nawet nie odmowie ze to jego doszukiwanie sie budzetow za kazdym wydarzeniem historycznym jest interesujace i wielokrotnie prowadzi do ciekawych wnioskow ale chyba jednak wyznawca "coryllizmu" nie zostane.
Tym bardziej ze nie wydaje mi sie aby problemem wspolczesnej Polski bylo City(majace zreszta swoje za uszami ale to inna sprawa)-zeby nie pasja bijaca od Coryllusa to powiedzialbym ze to agent wplywu odwracajacy uwage od Kremla i Berlina-tak to powiem ze to ciekawie piszacy facet ktory przekonal mnie do pary spraw(no tak), pokazal sile Kosciola (ktory zreszta moim zdaniem nieco zbyt wybiela)i ktory stworzyl ten swoj "coryllizm"-metode badawcza niewatpliwie nowatorska,ciekawa ale jednak nie az tak doskonala jak sie jej tworcy wydaje.Pewnie nawet kolejne "Miski" kupie ale to juz chyba blizej mi do Spengleryzmu,Konecznego,Toynbego i im podobnych(wlasciwie to na pewno).
Oczywiscie.Dla jasnosci-ja NAPRAWDE widze w "coryllizmie" nowatorska i dosc bezpardowno skuteczna metode ale nikt mi nie wmowi ze "rteciowiec" nie rozni sie mentalnie od "lacinnika",ze zawsze chodzi o przejecie nieruchomosci i sily roboczej(CZASAMI oczywiscie tak jest)i ze glowne problemy RP biora sie z dzialanosci City(bo ze niektore sie biora to nawet jasne).Ale ja "skret" w strone Berlina zauwazylem u niektorych tam komentujacych juz jakis czas temu-a przeciez jakby nie patrzec to wlasnie obecnie Berlin rekoma Brukseli wykancza polski przemysl i rolnictwo(Londyn co najwyzej bierze swoja "dzialke").Niezly ten Coryllus jest,naprawde niezly ale nie az tak dobry.
 (Przyznaję się bez lampy w oczy, że nieco to rozbiłem na więcej akapitów, dla czytelności. I niech mi będzie wolno wyrazić mieszane nieco uczucia, że sporo ludzi ze mną różne takie sprawy dyskutuje i komentuje, ale jakoś zawsze prywatnie, podczas gdy ten blogasek zamiera. Oczywiście - przede wszystkim z mojej winy zamiera, bo nie piszę, ale także z braku interaktywności i komętów. To było w ramach obowiązkowego zjadania własnego ogona.)

No a teraz spróbujmy jakoś to skomentować, co mi ten znajomy napisał...

No więc jak się całkiem zgadzam, że Coryllus (ani nawet Maciejewski Gabriel) nie jest źródłem Absolutnej Prawdy i nie zawsze ma rację. Chodzi mi, w moich nad nim zachwytach, głównie o to, że przeważnie wolę jednak z Coryllusem zgubić, niż z większością naszych "prawicowych" rodzimych mędrków znaleźć.

Nie żeby nic sensownego nie pisało się na rodzimych "prawicowych" blogach, ale jednak przeważnie brakuje tam metody, konsekwencji... Nie mówiąc już o nieprawdopodobnej wprost energii i pracowitości Coryllusa-Maciejewskiego, która znacznie wykracza oczywiście poza blogosferę. Gdyby Polska miała tak z 500 Maciejewskich (oczywiście nie wszyscy mieliby robić dokładnie to samo!), to naprawdę byłaby innym krajem. (I zapewne zaraz mielibyśmy tu bratnią pomoc.)

Coś podobnego mówiłem, jak ten i ów może pamięta, o przeczytaniu Ardreya, tak? Nie o bratniej pomocy wprawdzie, ale że by była inna. Otóż ja z tym Ardreyem to nadal podtrzymuję. W dodatku przeczytanie Ardreya nie musiałoby na nas od razu ściągnąć bratniej pomocy, za to mogłoby zapoczątkować procesy ważne, ale działające początkowo w ukryciu...

Czyli, przede wszystkim, tworzenie elity, której tak bardzo tu brak. Elity, która raczej powinna być na początku przede wszystkim intelektualna, jak sądzę, no bo z głupimi każdy sobie bez trudu poradzi, tym bardziej, że nie mają armat, ani nawet wielu różowych golarek. Ale to tylko nawiasem.

Początkowo zamierzałem odpowiedzieć na każdy poruszony przez rozmówcę temat i napisać dosłownie wszystko, co na temat Coryllusa mam do powiedzenia. (Ryzykując, że zostanę znowu obwołany czcicielem kultu jednostki, jak to już bywało ze Spenglerem.) Ale to by była książka, a nie wpis na blogasie. Nawet tytuł - stosownie dęty - już dla niej w myślach miałem: "Coryllizm w świetle Tygrysizmu". (Bomba, nie?)

Jednak aż tak dobrze nie będzie. Kiedyś może bym się starał to napisać, ale teraz, wobec nikłego odzewu i takiegoż uznania, z jakim się to moje pisanie spotyka, nie mam ochoty. Mam za to nadzieję, że mi mój rozmówca wybaczy. (Na pociechę ma to, że nic nie powiem o Toynbeem i Konecznym.) Może kiedyś, jeden punkt na pół roku - nie wiem. Zamiast tego dam się zainspirować najnowszym tekstem Coryllusa - tym oto: http://coryllus.salon24.pl/571262,znowu-o-irlandii.

Którego akurat nie uważam za wyjątkowo wybitny, jak na tego autora. Naprawdę interesujący, sporo się z niego dowiedziałem, mimo że Irlandią i Celtami interesuję się od bardzo dawna... I jeśli go potraktować - bo w końcu wiąże się on także z najaktualniejszymi wydarzeniami na Ukrainie - jako OSTRZEŻENIE - byśmy się nie dawali podpuszczać i nie byli zbyt naiwni w naszych chałupniczych "analizach" tego typu wydarzeń... To jak najbardziej zgoda!

Jednak tego akurat tekstu, jak rzekłem, nie uważam za szczególnie wybitny, dlatego, że w nim właśnie wyjątkowo dobrze widać OGRANICZENIA tej coryllicznej metody. Metody polegającej (choć nie jest to wcale wszystko, co zawiera się w coryllicznej wizji świata) przede wszystkim na poszukiwaniu EKONOMICZNYCH motywów wszelkich wydarzeń - przy czym ta "ekonomia" jest w sumie ogromnie "tygrysiczna" (albo nawet i bardziej), ponieważ nie mówi się tu o krzywych Laffera i podobnych błahostkach, tylko owych znaczących macherów i geszefciarzy traktuje się w kategoriach gangsterów. Po prostu!

I nie jest to nawet aż tak nowatorskie, ponieważ tak właśnie, choć może nie aż z taką zaciekłością i tak konsekwentnie, robi to pewien odłam historii, często określany jako... "marksistowski". Który, nawiasem mówiąc, kiedy sam miałem jakiś czas do czynienia z akademicką historią, bardzo ceniłem. Chodzi o takich facetów, jak np. w starożytnej historii prof. Finley, którzy zaczynają od analizy interesów, ekonomicznych przede wszystkim, ale i różnych innych, i analizy "klasowej". Nie przesadzając przy tym z jakimiś "materializmami dialektycznymi" oczywiście, bo to by było już denne.

Coryllus-Maciejewski robi także coś takiego, i chwała mu za to! Faktycznie interesy związane z na przykład produkcją tkanin i rynkami zbytu na nie, z produkcją i rynkami zbytu na żywość, na broń, metale, paliwa - to są sprawy ogromne, przy których jakieś tam wojenki, wiele religijnych natchnień, czy parę tysięcy zabitych, to, z pewnej perspektywy, drobiazg.

Dla mnie aż taka konsekwencja i zaciekłość w tropieniu tych spraw, choć nie całkiem nieznana, była jednak pewnym intelektualnym przełomem. A co dopiero musi to być dla wielu innych, choćby i "prawicowców", którzy tak często "gadają Michnikiem"! Czyli kręcą się jak w przerębli w świecie liberalnych aksjomatów i mądrości.

Tym niemniej jednak, kiedy mówimy o historii akurat Irlandii i jej wolnościowych aspiracjach... Kiedy mówimy o irlandzkich resentymentach, o irlandzkiej nienawiści do Anglików... O całej masie takich spraw - od bodhranów przy Guinessie, po Powstanie Wielkanocne... Trudno jednak, jak mi się wydaje, zrozumieć to w tych ekonomiczno-mafijnych kategoriach, które nam proponuje Coryllus.

Oczywiście - one tam są i one tam działają. Jednak bez "Ardreya" - z agresją międzygrupową, ze spójnością wewnątrz grupy będącą funkcją tej agresji... Z instynktem terytorialnym... I masą innych tego typu socjobiologicznych spraw... Po prostu się nie da. I one są tutaj, te sprawy, jak mi się widzi, o wiele istotniejsze, niż ewentualne kanty angielskich fabrykantów zarabiających na irlandzkiej irredencie, czy żydowskich miliarderów stręczących Irlandii komunizm. (O czym, gdyby ktoś nie wiedział, pisze Coryllus w zalinkowanym tekście.)

W tej akurat analizie Coryllusa najbardziej mi brakuje "ardreyizmu", ale w wielu innych przypadkach bardziej brakuje mi innych aspektów mojego tygrysiego światopoglądu i wizji historii. O ile Coryllus-Maciejewski opiera się przede wszystkim na ekonomii i swego rodzaju "kryminologii" (co, powtarzam, faktycznie daje bardzo ciekawe i potencjalnie płodne wyniki), to ja przede wszystkim (jak to sobie nie tak dawno temu uświadomiłem) opieram się na szeroko pojętej PSYCHOLOGII. (Wiem że taka nauka istnieje głównie po to, by gazetowi astrologowie czuli się poważnymi uczonymi, ale ja nie o tym!)

I z tej psychologii wynikają różne takie "ardreyiczne", "spengleryczne", "tygrysiczne" sprawy, o których Coryllus nic na ogół nie mówi, i o których zapewne nie ma nawet (jak i większość) bladego pojęcia. Sprawy takie proste, jak niechęć do brutalnego i agresywnego najeźdźcy (w Irlandii choćby), do nieprzesadnie sympatycznego sąsiada (praktycznie wszędzie, z Polską na czele)... Ale także tak "subtelne" i "mgliste", jak pragnienie, odczuwane przez niektórych tylko być może, ale za to takich, którzy sporo mogą, by być DEMIURGIEM Nowej Ludzkości...

By - niezależnie od tego, że jesteśmy mali, szpetni, pokręceni (nie ja oczywiście!) i niezbyt bystrzy, to właśnie my mielibyśmy zostać twórcami Nowej Ludzkości, jakiegoś nowego gatunku, przy którym obecni i przeszli ludzie będą jak dla nas małpoludy. A gdyby ktoś, w tej przyszłości, miał mieć jeszcze jakieś wątpia, to przecież od czego eugenika, propaganda, "wolność słowa" rozumiana w sposób nareszcie lepszy i o ileż właściwszy?

I tę psychologię (że nie wspomnimy już o innych, "bardziej spenglerycznych", żeby to tak określić, sprawach), Coryllus całkowicie niemal ignoruje. W jego narracji nie widać już niemal autentycznego pragnienia wolności u jakiegoś ludu, a tylko machinacje geszefciarzy. Jeśli takie pragnienie jest, to albo jako psychopatologia, albo coś mało istotnego. Nie ma też, a przynajmniej trudno je dostrzec, autentycznych religijnych olśnień (nieważne w tej chwili, czy heretyckich, czy wprost przeciwnie), które by nie były jedynie narzędziem brutalnych i cynicznych cwaniaków.

A jednak... A jednak mnie się wydaje, że one są, istnieją i działają. Często wcale nie słabiej od tych ekonomiczno-mafijnych przyczyn. I tu się z Coryllusem w poglądach różnimy. Nie tylko tu, ale długo by było to analizować, a to jest chyba różnica najistotniejsza. Psychologia, w najszerszym sensie, albo jej praktyczny brak. A także to, że u Coryllusa (powiedzmy to, bo nam zarzucą, że odstępujemy od naszego Guru!) ludzie są cały czas tacy sami - nie ma tego spenglerycznego "duchowego rozwoju" (i potem upadku) każdej cywilizacji.

A przynajmniej nic nie słyszymy o tym, by na przykład krzyżowcy mieli być istotnie inni od renesansowych humanistów, ci zaś, powiedzmy, od współczesnych lemingów. Oczywiście - "odkrywanie" i ujawnianie ludziom, że taki Hohenzollern miał te same w sumie motywy, co współczesny miliarder "filantrop", jest cenne i słuszne, a dla wielu nawet szokujące. Ale jednak nie wszystko da się zrobić w każdej epoce... Choćby chodziło o wiarę w stylu Św. Franciszka - która kiedyś była możliwa, a dziś nie jest. Dobrze to czy źle, ale tak właśnie sprawa się ma.

Z czego między innymi wynika i to, że KATOLICYZM NIE JEST ABSOLUTNIE ŻADNĄ IDEOLOGICZNĄ BRONIĄ, KTÓRA MOGŁABY SIĘ MIERZYĆ Z RELIGĄ "PRAW CZŁOWIEKA" i całym tym @#$%^ liberalizmem w ziemskich naparzankach. Niestety! Katolicyzm jako ZADANIE i WYZWANIE - zgoda! Ale jako recepta na ziemski sukces - nie te czasy Arlekinie! Jeśli to ma być recepta (razem z własnością - skąd ona? Jak?!), no to sorry, ale szukajmy dalej!

* * *

Nie powiedziałem tu nawet połowy procenta tego, co bym chciał powiedzieć i co by powiedzieć chyba należało, ale podsumuję, powtarzając, iż bardzo często to poszukiwanie ekonomiczno-mafijnych motywów wydarzeń wydaje mi się ogromnie płodne i czasem niewiele by trzeba dodać, ale w innych przypadkach, jak na przykład w tym cytowanym irlandzko-ukraińskim tekście, te motywy, choć istotne i dające do myślenia, nie wydają mi się jednak najistotniejszymi. I dobrze by też było taki tekst odpowiednio odczytać.

OSTRZEŻENIE przed naiwnością - jak najbardziej! Ale sprowadzanie tego wszystkiego (wolnościowych dążeń, powstań narodowych, także np. przełomów religijnych itd. itd.) do pokrętnych działań różnych ekonomicznych mafii, uważam za grubą i szkodliwą przesadę.

I to by było na tyle. Wiem, że nie odpowiedziałem solidnie na uwagi mojego znajomego, ale, jak każdy kto doczytał do tego miejsca widzi, to by wymagało co najmniej normalnych rozmiarów książki, a nie blogowego wpisu. W razie czego mogę o tym dalej rozmawiać, ale, darujcie, potrzebna by mi do tego była interaktywność.

triarius

niedziela, lutego 02, 2014

Wieści ze świata kultury

Po tasiemkach zagranicznych kanałów TV biega wiadomość, że przybrana córka Woody Allena i Mii Farrow znowu oficjalnie oskarżyła go o "seksualne wykorzystywanie". (Znowu, bo ta sprawa była już głośna wiele lat temu.) Oczywiście, mogłaby to nie być prawda, ale w tym przypadku jakoś mi się nie wydaje.

Oczywiście - w odróżnieniu od, słusznie czy nie, oskarżanych o podobne rzeczy księży, których przecież łączy to, że są księżmi - tutaj nic nikogo z nikim nie łączy. Na przykład z poprzednio głośnymi (albo i nie) przypadkami tego rodzaju, jak Polański czy Cohn-Bendit.

Ktoś mógłby się upierać, że jednak przecież łączy, ale my wiemy, że nie łączy, bo nie ma prawa. A kto by myślał inaczej, ten zły człowiek, a nawet gorzej, bo anty... I rebe Bratkowski (z córką) bardzo go nie lubi.

A tak przy okazji - cholernie aktualne wydaje mi się to, co jakiś czas temu napisałem o polowaniu na jelenie w dawnej Anglii i Robin Hoodzie. Można by sobie to odszukać, gdyby ktoś nie wiedział o co chodzi, a był ciekaw. (Bez krzty autopromocji w tych czasach nijak!)

* * *

Włączyłem sobie luźno godzinę temu BBC, a tam program o tym pisarzu, co się nazywa D.H. Lawrence (i nie ma go jak po polsku w piśmie odmienić). Ten od "Kochanka Lady Chatterley". Z początku myślałem, że chodzi o tego Lawrence'a (tak to się robi?) z Arabii, tego od "Siedmiu filarów mądrości"... I zacząłem oglądać. Potem mnie wciągnęło, i to nawet bardziej dlatego, że to był ten Lawrence, którego nigdy nie miałem najmniejszej ochoty czytać. Dlaczego, spytacie? A dlatego, odpowiem, że to była czysta ilustracja tego, co na temat pisarzy i spraw wokół nich mówi Coryllus.

Naprawdę - żaden kult jednostki! Przysięgam - nie uważam się za ani o jotę mniej od Coryllusa genialnego! Z ręką na sercu - dostrzegam u niego sporo uproszczeń, nieco prawdopodobnych błędów, lekko (?) paranoiczne nastawienie... Co nie zmienia faktu, że facet mówi rzeczy ogromnie ważne, często ma rację... I wyraża też te swoje prawdy w coraz składniejszy i milszy w czytaniu sposób.

Nawet do naszego Tygrysizmu (SAT, Ardreyizm-Spengleryzm, Szpęgleryzm Stosowany... kära barn har många namn, jak mawiają, i słusznie, Szwedzi) trzeba wprowadzić pewne uzupełnienia pod wpływem Coryllizmu! Jakie, spytacie? A to na przykład, że PRAWDZIWE grupy biznesowe na przestrzeni historii nie różnią się niczym istotnym od MAFII. Czy nawet od tak niepopularnych ostatnio talibów. Kiedy potrafią zawłaszczyć państwo. Hę? - spyta ktoś? Przecież tak właśnie stało się, wieki temu, w Anglii. I to się nazywa... No? No przecie że LIBERALIZM!

Przyznam, że choć historią pasjonuję się (z drobnymi, z początku, przerwami) od ponad pół wieku, to corylliczne podejście wcześniej jakoś do mnie nie dotarło. Albo w każdym razie w śladowej ilości. Zbyt małej. Choć o historii czytam poważne, i czasem wspaniałe, książki, w wielu językach, a do tego Spenglera z Ardreyem. (Których to panów, nawiasem, należałoby z Coryllizmem jak najszybciej zderzyć i doczekać się dorodnego potomstwa. Że o sobie samym, jako o jednym z ojców, nie wspomnę.)

Więc faktycznie - zakres, w sensie obszary i skala czasowa, działania takich Hanz, takich Kompanii Indyjskich, takich... W końcu i wikingowie to byli w dużym stopniu przecież kupcy, prawda? Było to wpradzie, szpęglerycznie rzecz biorąc, bardzo wcześnie, ale jednak całkiem możliwe, że nasze na nich spojrzenie - mimo wydania paru istotnych i przewartowościowujących (ale długie słowo!) całą sprawę książek - bez Coryllizmu, jest niepełne, ślepe i kulawe!

Ich brutalność - i tu Coryllus całkiem prawdopodobnie ma rację - także nie ustępuje żadnej mafii, a jeśli Coryllus ma na przykład rację z otruciem przez Anglików Batorego, z podmienieniem przez nich Iwana "Groźnego"... I całą masą tego typu spraw, a zapewne w niektórych co najmniej z tych przypadków ma rację, no to mafie, te od Al Capone, mogłyby się tu jeszcze sporo uczyć!

A zwykli biznesludzie, spyta ktoś? Jeśli są uczciwi i łagodni, no to po prostu nie są TYMI, o których chodzi. Nie chciałbym nikomu niepotrzebnie pluć do zupy (czy "do kaszy", jak upiera się jedna moja znajoma), ale PRAWDZIWA WŁADZA, a co za tym idzie PRAWDZIWY BIZNES, są gdzie indziej. Po prostu! To, czy nasz słodki biznesczłowiek jest tylko samooszukującym się niewolnikiem i w istocie ofiarą... Nie mnie tu oceniać.

W każdym razie w późniejszej starożytności, bardzo popularne było wyzwalanie niewolników i dawanie im na założenie biznesu. Potem taki, nie tylko że stanowił "klienta", co się wiązało dla "byłego" właściciela ze splendorami, ale także musiał się wypłacać. Czyli całkiem jak... Prawda?

No dobra - zakres działań, i to nawet w bardzo wczesnej epoce. (Jeśli nawet nie wikingowie, choć niby dlaczego nie, to na pewno wiek XV, a w Italii pewnie i znacznie wcześniej. Szpęglerycznie, bo oczywiście Bizancjum, Rzym, świat hellenistyczny itd.) Brutalność. Ja tam zawsze wiedziałem, że historia spływa krwią i te rzeczy, ale jakoś to mi się nigdy aż tak bardzo nie kojarzyło z handlem ŻYWNOŚCIĄ czy TKANINAMI. (To SĄ te cholernie ważne sprawy i dzięki Ci Koryło, żeś mi na to otworzył oczy!)

A przecież z czego się w końcu wzięła wielkość Florencji, Medyceuszy, Anglii i Niderlandów?) Metale też oczywiście są ważne, jak i parę innych rzeczy. Dziś na pewno dochodzi, albo i przeważa, ENERGIA, a wkrótce i WODA. No to to by było nieco tła, ale gdzie tu obiecana tytułowa KULTURA? (Spyta ktoś.)

Kultura też jest z tym związana, i u Coryllusa nie ma prawie kultury, która by nie była dziewką służebną i chłopcem do intymnych przyjemności (kłania się ten i ów z tych, o których na początku) tej właśnie biznesowo-mafijno-(państwowo)-(ponadpaństwowo)-militarno-prawno-ubeckiej zgrai, która nam miłościwie. Teraz i zawsze - co najmniej od chwili, gdy dana K/C przyswoiła sobie użycie pieniądza.

O przepięknym tekście Coryllusa "Tani jak bard" już wspominałem, a nawet obwołałem to Blogowym Tytułem Roku. No i właśnie ten D.H. Lawrence to był jeden z takich "bardów", jakich te mafie do urabiania lemingów i paraliżowania woli ew. opozycji potrzebują, i jakich bez trudu zawsze sobie znajdą.

Chłopię z ludu, z rodziny górników, cholernie pracowite w tym swoim pisaniu (w końcu geny arbetarklassen), które ciągle szukało inspiracji w podróżach i w ogóle, nie tylko od życia klasy pracującej, którą tak skutecznie opisywał, ale od zwykłego życia zwykłych Anglików, uciekało jak najdalej - a to do Włoch, a to do Nowego Meksyku...

I oczywiście obalało przesądy, niszczyło tabu. Fajne jest, że w tych swoich poszukiwaniach i inspiracjach, w owym niespokojnym i nie mogącym znaleźć ukojenia okresie między wojnami (kiedy to różne świry, w rodzaju "von" Misesa szalały), gość otarł się (co najmniej), o faszyzm... Późniejsze feministki oskarżają go też o najpaskudniejsze, w ich rozumieniu, rzeczy... Rasizm? Oczywiście!

A jednak jakieś grupy tzw. INTELIGENCJI (krytyków, nauczycieli akademickich, pismaków) postawiły akurat na niego - no bo obala, przełamuje, nowatorski - i teraz nie odpuszczają. W programie BBC, o którym tu wspomniałem, jakaś taka mówi np. że "kompletnie się nie zgadzam z żadnym jego poglądem, ale jego podejście do życia, jego szukanie prawdy, jego PRZEŁAMYWANIE... Ach, jakież to wspaniałe!"

Po prostu - kiedy ktoś na to przełamywanie i na tego D.H. kiedyś postawił, napisał o nim na przykład doktorat, albo długi artykuł do periodyku, no to teraz przecie nie powie "pomyliłem się, to faszysta i myzogin, te wszystkie lata spisuję na straty przechodzę na..." powiedzmy... "Gombrowicza!" Prawda? Tak to właśnie działa i naprawdę głupio, że to dla nas nie jest absolutnie oczywiste. No bo jak miałoby niby działać?

No dobra, teraz płęta (czy jak to się po naszemu pisze)... Więc najpiękniejszą być może ilustracja tych tez Coryllusa o bardach i pisarzach... A w każdym razie prześliczną perełką na koniec... Było zakończenie, kiedy na tle przewijającego się już kto trzymał lampę, a kto podawał kawę, jeden z tych intelektualistów stwierdził, że, cytuję: "D.H. Lawrence był PRO-LIFE. Nie w sensie politycznym, ale w takim prawdziwym."

"Pro-life", gdyby ktoś nie wiedział, to znaczy "dla życia", i oznacza, w dzisiejszym kontekście, grupy i organizacje walczące z zabijaniem nienarodzonych dzieci. Tutaj zostało to zawłaszczone (paskudne słowo, swoją drogą) przez lewiznę, skandalizm i "obalanie stereotypów". (W wykonaniu znieprawionego, przekupionego i zagubionego mentalnie syna ludu. Wspieranego przez hordy tego typu gęgaczy, jak ten, który to powiedział. Wspieranych zza kulis przez... No przez kogo? Czytaliście uważnie to wiecie!)

Czyż może być piękniejsza ilustracja i bardziej dobitne potwierdzenie tego, co mówi Coryllus o bardach, pisarzach i ich mocodawcach? Oraz o ich PRAWDZIWEJ roli w tym całym przedstawieniu?*

---------------------------------------------------

* Conradowi się np. od Coryllusa obrywa, i zapewne słusznie. O Gombrowiczach, Herbertach i Bobkowskich nawet nie warto wspominać, choć Coryllus pisze o nich rzeczy fascynujące, których w większości nie wiedzialem, bo i skąd, skoro tych panów nie mam zwyczaju czytać.

triarius

sobota, stycznia 04, 2014

Jeszcze nieco o ekonomii, i o teoriach spiskowych też

Pod ostatnim moim "wpisem" (choć to słowo wydaje mi się nieco lekceważące dla tak poważnych blogasków jak mój) napisałem komęta, w którym wyraziłem interesującą myśl, której sobie przedtem nie zwerbalizowałem. Ponieważ "moralne starzenie się" (jak to się określa w technice) blogaskowych komętów jest błyskawiczne, a czas ich "moralnego życia", logicznie, bardzo krótki, więc może uwiecznię ową myśl we "wpisie".

Komęt ten traktowało ekonomii. Rzekłem w nim, że ekonomia jest oczywiście ogromnie ważna w naszym ziemskim życiu, ale... (Ważna jest, i ja wcale nic innego nie twierdzę. Moje spory z czcicielami "wolnego rynku" wynikają z całkiem innych względów.) No właśnie - ale! Jeśli bowiem zdefiniujemy "ekonomię" jako kwestię WSZELKICH zasobów i WSZELKIEGO dostępu do nich,  to naprawdę niewiele rzeczy z naszej ziemskiej egzystencji umknie spod tej definicji.

Wtedy można by, z pewną wprawdzie przesadą, rzec że "wszystko jest ekonomią". Tyle że, jeśli "wszystko" jest, no to całe to pojęcie przestaje być naprawdę istotne. Jeśli ktoś z przekonaniem będzie głosił, że "wszystko jest ekonomią", to oznaczać będzie jedynie, że chce życie sprowadzić do kwestii zasobów i dostępu do nich. Co oczywiście dałoby się zrobić, ale trochę jednak na zasadzie tych siedemnastu mopedów przykrytych płachtą, które udają słonia.

To taki mój, wymyślony niemal pół wieku temu, przykład na dziwne definicje, pod które potem podciąga się rzeczywistość. Co czasem może się nawet jakoś tam udawać, tyle że nie całkiem i ze sporymi kosztami. Religia, patriotyzm, instynkt macierzyński, ciekawość świata, duch przygody... Są to rzeczy, obiektywnie i realnie występujące w świecie i w ludzkim życiu, które jednak, jak mi się widzi, w kategoriach nawet tak szeroko pojętej "ekonomii" mieszczą się dość słabo.

To jednak nie jest jeszcze największy problem z definicjami i podejściami do ekonomii. Moją definicję sam sobie ad hoc sformułowałem, bez żadnego szukania w sieci czy książkach, ale sądzę, że nawet i zawodowi ekonomiści by się z nią, w sumie, zgodzili. Jakoż i wielbiciele, oraz natchnieni teoretycy, "wolnego rynku". By się zgodzili, no bo jak się można nie zgodzić - zasoby i ich podział...

Jeśli ekonomia ma być ważna i ceniona przez laików, to czym innym mogłaby się zajmować? To byłby koszmarny pijar, gdyby nagle ekonomiści zaczęli głosić, że ich dziedzina zajmuje się na przykład "robieniem wykresów pokazujących relację popytu, ceny i podaży w różnych sytuacjach".

A jednak... A jednak, kiedy się z takim ekonomistą czy czcicielem rozmawia - CAŁA ekonomia nagle zostaje sprowadzona do popytu, podaży i ceny. Do krzywych Laffera i paru inych tego typu genialnych odkryć. Jest oczywiście w tym także (a jakże!) praca i konsumpcja. W liberaliźmie, jaki by on nie był, trudno jest z kimś rozmawiać przez godzinę, choćby całkiem prywatnie, i żeby te słowa nie padły. Albo jakieś ich homologi. (Teraz wyszedłem na homofoba. A to przecież choroba... Chory jestem, ludzie!)

A jednak, jeśli mówimy o zasobach i dostępie do nich, to przecież najważniejszą i od razu wstępną kwestią jest KTO MA, CZYLI KTO MOŻE SOBIE DYSPONOWAĆ... Prawda? No i kwestia druga, zaraz automatycznie pojawiająca się po niej: dlaczego to coś ma ten akurat ktoś i nikt mu tego nie zabiera? Naprawdę śmieszne są rozmowy o zasobach i dostępie do nich, jeśli się na te kwestie oczy przymyka!

Kiedyś tak z pewnością nie było - ludzie stosowali się do różnych religijnych tabu i tak dalej, ale nie wygłupiajmy się - te czasy dawno minęły, a zresztą wtedy nie było nic takiego jak, rzekomo naukowa, ekonomia.

Więc albo mamy te tabu, a wtedy co jest złego w Świętej choćby Inkwizycji, albo nawet w starotestamentowym Jehowie, albo też mamy naukę, w której żadnych irracjonalnych tabu niet', więc chowanie głowy w piasek i udawanie, że "ludzkość wspólnie, ach, dąży do świetlanej przyszłości, więc kto ma jest bez znaczenia, a gdyby ktoś jednak o to pytał i miał wątpia, to bolszewik!", to nadużycie.

Nie - oczywiście że nie ma najmniejszego znaczenia, kto tym pociągiem do Ziemskiego Raju jedzie salonką, kto kieruje lokomotywą, kto przestawia zwrotnice, a kto czepia się rozpaczliwie bufora albo balansuje cały czas na dachu. Jeśli masz co do tego wątpliwości... Wiadomo - bolszewik!

Niektórzy próbują nam lansować tego typu "prawicowość", ale dla mnie to tylko lewacka ściema, zapewne wprost agenturalna. No i jeszcze w tym komęcie postawiłem tezę, że właśnie takie widzenie świata dałoby się zdefiniować jako LIBERALIZM. Definicji liberalizmu można by stworzyć sporo, a wiele z nich byłoby użytecznych i wartościowych, ale jedną z nich byłoby właśnie coś takiego, że (że nieco ten swój cytat z komętu rozwinę): 
Liberalizm dałoby się zdefiniować jako ideologię programowo ignorującą owe "tygrysiczne" kwestie w ekonomii - czyli kwestię kto ma, oraz kto, i w jaki sposób, pilnuje, żeby nie zmieniło właściciela. LIBERALIZM REALNY to by było takie coś, co takie właśnie widzenie świata ze wszelkich sił i programowo NARZUCA swym ofiarom.
 Wydaje mi się to całkiem sensowną, i dość nawet błyskotliwą, myślą.

* * *

Pisałem ostatnio o Coryllusie - Gabrielu Maciejewskim. Nawet sobie z niego nieco pożartowałem (bo i faktycznie z tym rapierami w bramach ostro pojechał), wiec może nie zostanę posądzony o jakiś nowy kult jednostki, jak bywało ze Spenglerem. Mogę więc, mam niepłonną, powiedzieć coś jeszcze.

Trochę w tym swoim tekście ("wpisie") pooceniałem te Coryllusa teorie na temat skrytobójstw. I mogło wyglądać, że mi się one nie podobają. Jednak wprost przeciwnie! Mimo tego, że na przykład akurat śmierć króla Francji Henryka II w wyniku rany odniesionej w turnieju wydaje się jednak nieszczęśliwym... (Tak się mówi. W istocie to dla jednych nieszczęśliwym - dla innych z pewnością wprost przeciwnie. I TEGO właśnie uczy nas Coryllus! Wcale nie żartuję!) No - wypadkiem...

Pisałem o jego (Coryllusa, nie św.p. Henryka) "programowej paranoi" i "programowym poszukiwaniu teorii spiskowych". Ale ja naprawdę sądzę, że to nie jest wcale zła metoda. Może gdyby się WSZYSCY nią zajmowali, to by nie było za dobrze. A nawet na pewno by nie było. Jednak w obecnej leberalnej atmosferze, gdzie lew z barankiem, powszechna miłość i pokój, z automatycznym zamykaniem oczu na drony i wybuchowe kamizelki, żeby tylko na tym poprzestać - takie podejście jak Coryllusa jest bezcenne.

U niego, można by zażartować, choć to by wcale nie było dalekie od prawdy - niemal nikt ważny nie umiera własną śmiercią. Na pewno w licznych przypadkach jednak własną śmiercią wielu z tych ludzi poumierało i Coryllus w tych konkretnych przypadkach nie ma racji, ale i tak - samo to poszukiwanie przyczyn dla których ktoś kogoś miał interes utrupić... Plus poszukiwanie sposobów, jakimi ewentualnie mógłby tego dokonać... Naprawdę uważam za bardzo cenne!

Szczególnie zaś, jak już wspomniałem, cenne jest to w tej zgniło-pedałkowato-eunuszej atmosferze, jaką nam stręczą i jaką nas otumaniają nasi kochani... Jakby ich nazwać... Liberalni i miłujący cały świat... Niech będzie "przywódcy". I autorytety moralne. Nie zapominając o tzw. "artystach". Chyba się rozumiemy.

Bardzo mi się podoba takie podejście, że jak ktoś ważny umiera, to OD RAZU zaczynamy się zastanawiać cui prodest i czy to by się JEDNAK, MIMO WSZYSTKO, nie dało zrobić. Utrupić znaczy. Denata. Wiele rzeczy w historii nigdy do końca nie zostanie zresztą wyjaśnionych, więc takie nastawienie - choć w niektórych konkretnych przypadkach może prowadzić na manowce, o czym zresztą i tak najczęściej nigdy się obiektywnie nie przekonamy - jest w mojej opinii płodne, zasadne i jak najbardziej sensowne. 

Zawsze od czegoś trzeba zacząć, więc ja proponuję - za Coryllusem - żeby zaczynać właśnie od takich rzeczy. Zresztą jak niby nawet najlepszy historyk powiedzmy wieku XVI mógłby obiektywnie i z dostateczną dokładnością ocenić, jaki procent ważnych ludzi umierało wtedy własną śmiercią, a ilu zostało zamordowanych? 

Nie ma takich możliwości i nigdy ich nie będzie. A więc sposób, w jaki widzi to Coryllus wydaje mi się równie dobry, jak optyka każdego innego, z zawodowcami włącznie. Nawet z tymi niegłupimi i naprawdę fachowymi. (Wiem co mówię, otarłem się o uniwersytecką historię, i nie tylko to.) To że tamci mają ewentualnie jakiś dyplom i jakiś "ściśle naukowy" dorobek też o niczym w tym przypadku nie przesądza. 

Oni mogą być znakomitymi fachowcami w swojej WĄSKIEJ z konieczności (życie jest krótkie itd., a poza tym są i inne ograniczenia, o których by długo) specjalności, ale ilości politycznych skrytobójstw w danej społeczności w określonej epoce nie mają po prostu jak ocenić. (Nie mówiąc  już o tym, że, z określonych przyczyn, o których by długo, spora część, o ile nie większość, dzisiejszych humanistów to durnie, i to sprzedajni.) 

Tak samo jak ze Spenglerem (toutes proportions gardées, bo nie uważam Coryllusa za równego Spenglerowi, siebie też zresztą nie) - nigdzie nie jest powiedziane, że wykształcony "laik", stosując inną, nową i rewolucyjną metodę, oraz inne, rewolucyjne, podejście, nie jest w stanie na wiele bardzo istotnych tematów powiedzieć więcej i mądrzej od zawodowców. Oczywiście - nie ma właściwie kryteriów, które by pozwoliły obiektywnie osądzić, jaką to ma wartość. 

To jednak dotyczy w sumie CAŁEJ humanistycznej wiedzy (o czym lemingi najczęściej nie mają pojęcia i na tym żerują moralne autorytety, by the way), więc tak czy tak musimy sobie radzić bez tego typu szczudeł. I to by było to co chciałem rzec. Dzięki za uwagę, uważajcie na siebie i na lewaki w bramie!

Zapomniałem wspomnieć o jednej z najważniejszych rzeczy, o których zamierzałem mówić. O tym mianowicie, że skoro prawdziwa i uczciwa ekonomia zawiera także, o ile nie przede wszystkim, kwestie posiadania i utrzymywania porządku, w którym to posiadanie się (kiedy się akurat nie zmienia) nie zmienia, to nie da się po prostu oddzielić ekonomii od reszty! Kwestie porządku i jego utrzymywania - a chodzi o porządek społeczny i polityczny przecież - to polityka. Z dodatkiem ewentualnie kwestii militarnych i tak dalej.

A więc - tak jak "wolny rynek" ma sens JEDYNIE jako pewien intelektualny model, ponieważ inaczej nie da się po prostu obiektywnie oddzielić "wolnego rynku" od całej reszty życia społecznego - tak samo "ekonomia" nie daje się w istocie obiektywnie od niej oddzielić. Dlatego też budowanie na niej wielkich konstrukcji, mających doprowadzić Ludzkość (ach!) do ziemskiego raju, jest bez sensu.

triarius

poniedziałek, listopada 05, 2012

I ty masz szansę!

I ty masz szansę zasponsorować kontrrewolucję!

Czytam tę "Nomenklaturę" Woslenskiego, co ją mam po francusku, i jak na razie super! Księga jest gruba i dalej naprawdę nie wiem jak będzie, ale w tej chwili jest o istocie leninizmu, Lenina ideologicznych wygibasach i początkach bolszewików - i to jest naprawdę znakomite. Masa rzeczy, których absolutnie nie wiedziałem, masa rzecz, które rozświetlają różne istotne problemy - jak na przykład ten, czy naprawdę "marksizm jest jedynie ideologią władzy". (Na to od razu odpowiem. Taki bonus dla moich Ukochanych Czytelników. Nie jest, ale leninizm za to jest z całą pewnością!)

No i to właśnie zapłodniło mnie, by się na tym blogasku zająć także trochę i "bazą", a nie tylko "nadbudową", a jednocześnie, da Bóg, popchnąć nieco sprawę kontrrewolucji naprzód. Chodzi o to, że tej książki Woslenskiego, jak wynika z moich (dość pobieżnych wprawdzie) poszukiwań w sieci, nie ma po polsku. A szkoda, tym bardziej, że, jak już wielokrotnie cytowałem, "istotny język to taki, w którym można przeczytać wszystkie istotne książki".

My zaś tych książek, których po polsku przeczytać nijak się nie da, mamy przecież całkiem sporo. No bo Ardrey, którego przetłumaczyłem dotąd jakąś może góra jedną czwartą jednej książki, a pozostała nam nieprzetłumaczona cała jej reszta plus trzy inne książki... Teraz, jak widzę, także przydałoby się te kawałki i leniniźmie przetłumaczyć... Oczywiście Spengler, a w każdym razie te ocenzurowane i "nieinteresujące dla dzisiejszego czytelnika" fragmenty... A znalazło by się jeszcze sniemało. Książek, tekstów w periodykach, itd.

No i ktoś to by musiał zrobić. Na przykład ja. Ale, z wielu względów, jak tego, że od pewnego czasu Zielona Wyspa naprawdę zaatakowała - mnie w każdym razie na pewno... I, u mnie w każdym razie, zaczyna to wyglądać naprawdę ponuro. W kwestii "bazy", czyli, mówiąc wprost i dla niemarksistów - ekonomii.

Widzę wokół, że różni blogerzy próbują od niedawnego czasu jakoś na swojej robocie zarobić. Na przykład MatkaKurka ma teraz na stronie masę (wkurwiających, ale c'est la vie) reklam. Ten i ów ma na stronce taki guzik PayPala i prosi o darowizny. Stanisław Michalkiewicz ma go zresztą od niepamiętnych czasów i, sądząc z podziękowań na stronie, dostaje całkiem sporo forsy. I tak dalej.

Nie wiem też zresztą jak sam bym zareagował na konieczność pisania w dużej ilości, a do tego w profesjonalnej i uczesanej formie. Zapewne szybko odczułbym nieznośny przymus, pisanie tego uczesanego nie cieszyłoby mnie nawet tyle, co pisanie tego co teraz. I w ogóle niespecjalnie mi się ta myśl wydaje podniecająca.

Inna sprawa jednak z tłumaczeniami i tu dostrzegam cień nadziei. (Na co? A na uniknięcie śmierci głodowej za sprawą Tuska i Unii, a w każdym razie na możliwość dalszego wykręcania sobie i bliźnim członków, bez czego w moim wieku pozostaje tylko skleroza, zęby w szklance i czekanie na łowców skór.)

Na tym blogasie jest już całkiem sporo tłumaczeń, można sobie poszukać i może być warto. I one, tuszę, są zarówno interesujące, jak i nieźle zrobione. W końcu, choć różne rzeczy w życiu robiłem, to w ostatnich latach głównie tłumaczenia i zdziwilibyście się, jakie szychy, jakie instytucje, z tego korzystały. I nikt na ogół nie narzekał.

(Jakie języki? Angielski, szwedzki w obie strony, ale francuski i hiszpański, choć nieco zardzewiałe, także mogą być, choć NA polski, a nie w drugą stronę. Ale my tu w końcu mówimy przecież o tłumaczeniu na polski. Książek i takich tam.)

Ja z czegoś muszę jednak (wbrew temu, co sądzi Tusk z Merkelą) żyć, ważne książki, lub ich istotne fragmenty, muszą być wreszcie dostępne po polsku... Powinny być, nawet gdyby rodacy byli mistrzami obcych narzeczy, a przecież nie są, prawda? No więc umówmy się tak... (Nic pewnie z tego nie wyjdzie i ja się tu tylko wygłupiam, ale spróbować muszę.)

Ja podaję listę propozycji rzeczy, które chętnie bym przetłumaczył i które, moim zdaniem, powinny być po polsku dostępne. Podaję sukcesywnie, albo uaktualniam. Ale na razie jest oczywiście Ardrey i ten fragment z książki "Nomenklatura" o leniniźmie i bolszewikach (naprawdę b. interesujące).

Jeśli ktokolwiek z obecnych czuje, że byłby gotów ufundować to dzieło - po naprawdę bardzo niskiej cenie (bo mnie w końcu też zależy, żeby to było, a poza tym was kocham) - to niech się zgłosi. Gdyby się zgłosiło nieco ludzi, to można by to jakoś rozwiązać bardziej hurtowo, np. guzik PayPala i w komentarzu powiedzenie o jakie konkretnie tłumaczenie by chodziło. Albo jakoś.

Wydaje mi się (choć może to majaczenia z głodu), że, gdyby można było w taki sposób opłacić dowolną ilość pojedynczych stron tłumaczenia, to niektórych przynajmniej byłoby na to stać i może coś by się udało zrobić. Tym bardziej, że - powtarzam - cena byłaby niezwykle wprost niska. (Także dlatego, że dla mnie taka robota, mimo że trudna, jest jednak o wiele sensowniejsza i milsza, od jakichś koszmarnych unijnych umów czy opisów pieców krematoryjnych, nawet kiedy one są do zrobienia i za nie płacą.)

Nie wiem jak to widzicie, ale moim skromnym - WY POTRZEBUJECIE ARDREYA I PARU INNYCH KSIĄŻEK, ja potrzebuję jakiegoś zarobku. Skojarzenie obu tych rzeczy wydaje mi się sensowne, etyczne, a nawet "kapitalistyczne". I kontrrewolucja też na tym raczej nie straci, tylko wprost przeciwnie.

W końcu ludzie piszą swoje kawałki w książkach i je sprzedają, za pieniądze, a ja pieniądze chciałbym nie za swoje idiosynkratyczne twory, a jedynie za inną nieco robotę - mniej zabawną, mniej twórczą, bardziej żmudną, bardziej odpowiedzialną (jeśli człek uczciwy), ale też, być może, potrzebniejszą. Trudno zresztą, żebym to, co w ostatnich latach jest moim zasadniczym zarobkowym zajęciem, robił za darmo, i to w tak podłych czasach. (A będzie gorzej i to ile!) Prawda?

Powtarzam - cena byłaby b. niska, a płacić, sponsorując KONTRREWOLUCJĘ (itd., z wolną Polską włącznie) można by nawet jedną stronę. Taką à 1800 znaków. (Ze spacjami, ale nie jakąś wielką ich ilością oczywiście.) Byłbym wszystkim cholernie wdzięczny za wypowiedzenie się w tej sprawie. Wszystkie głosy (poza oczywiście ew. głosami lewackich trolli) zostaną docenione i czule zapisane w pamięci. Dzięki za uwagę!

* * * * *

UZUPEŁNIENIA:

1. Mam tu też np. na pulpicie argentyńskie wydanie Magnum Opus Spenglera w wersji wirtualnej, z przedmową Ortegi y Gasseta. Tę przedmowę, dość długą, chętnie bym wam ludzie przetłumaczył. Nie ze wszystkim tam się zgadzam, niektórych rzeczy chyba on do końca nie zrozumiał, więc pewnie warto by było dać tam komentarze, ale tak czy tak jest do dość interesując, w sumie entuzjastyczne, a Ortega ma wśród wielu o wiele lepszą opinię od Spenglera (bo go wydawali w PRL?).


triarius

P.S. Wy potrzebujecie Ardreya i paru innych istotnych książek, ja potrzebuję czasem coś zarobić. Wniosek?

sobota, listopada 05, 2011

W stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii

W jednym z opowiadań O. Henry'ego (którego, nawiasem, innym opowiadaniem obdarowałem niedawno Naszą Narodową Kulturę, a oto i link: http://bez-owijania.blogspot.com/2011/05/na-odmiane-nieco-literackiej-klasyki_08.html) jeden pięciodolarowy banknot, w ciągu niewielu godzin, rozwodzi pewną parkę, potem jest rabowany (przez chwilowo-byłego męża, żeby za rozwód zapłacić), następnie służy do zapłacenia odszkodowania byłej żonie za straty moralne, w końcu zaś ponownie tę parkę żeni. Wszystko to w niewiele godzin, a ów banknot odbywa swe wędrówki pomiędzy trzema zaledwie osobami.

Podobna przypowiastka krąży zresztą obecnie po sieci, całkiem aktualna i związana z Grecją, jednak ten O. Henry jest o tyle interesujący, że to nie był gość, który by się oficjalnie zajmował akurat ekonomią (choć ciekawostką jest, że pisać zaczął ponoć siedząc w pierdlu za jakieś kanty), no i było  to dobrze ponad sto lat temu, kiedy o ojro nikomu się jeszcze nie śniło.

Opowiastka ta jest moim zdaniem b. interesująca. Przede wszystkim dlatego, że, choć tyle nam wciąż o ekonomii przemądrych rzeczy mówią, to jakoś nikt nie bierze się za same jej podstawy i ich nam łaskawie nie wyjaśnia. Nie chodzi mi o podstawy z rodzaju tych, które są oczywiste dla każdego absolwenta podstawówki sprzed min. Hall - jak to, że 2 x 2 jest 4, a 5 + 9... Ileśtam.

Tylko o takie mi chodzi, jak to, czy owe liczne szybkie transakcje ową pięciodolarówką to jest to, co w ekonomii najistotniejsze, czy też w sumie nie o to chodzi, a np. o to, żeby każdy miał dużo, z czego może sobie w spokoju korzystać, a jeśli zechce, to z innym się ewentualnie na coś fajnego wymienić, ale nie żeby koniecznie musiał.

Sprawa naprawdę jest istotna i dotąd niejasna. Ja wiem, że dla ekonomisty, przynajmniej tego dzisiejszego, mniej lub bardziej rynkowo-liberalnego, szybkość z jaką ta pięciodolarówka zmienia właściciela jest rzeczą miłą, świadczy bowiem o "ekonomicznej aktywności". I nie będę się z tym kłócił - jakiś tam wdzięk ta szybkość pewnie i ma.

Pytanie jednak, czy to jest tylko coś w rodzaju "dobrze nasmarowanej maszyny ekonomicznej", czyli, mówiąc ekonomicznym żargonem, fajnej "płynności", czy też TO WŁAŚNIE stanowi o owym "bogactwie danego społeczeństwa", które nam ekonomia tak wychwala, do którego ponoć dąży i które nam obiecuje, jeśli będziemy się jej guruw (od "guru") pilnie słuchać.

W pierwszym wypadku - jasne, iż fakt, że jak coś mamy, to możemy sobie to szybko zamienić na coś innego... Jak np. mamy pieniądze, to nie są one w postaci kamiennych kręgów o średnicy 4 m, które sobie gdzieś leżą i żeby zmieniły właściciela trzeba zawierać specjalne umowy dotyczące posiadania owego terenu... Składać stosowne ofiary, spożywać stosowne uczty, upijać się stosownie jak świnia, itd.

Albo weźmy takiego Cycerona i jego współczesnych, którzy mieli często ogromne majątki, ale jak chcieli sobie coś większego kupić, np. kolejną posiadłość ziemską, zawsze były ogromne problemy ze zgromadzeniem na to funduszy. Bo wtedy wszystkim właśnie tej płynności brakowało. Więc płynność - przynajmniej dla ekonomisty - jest rzeczą słodką i pożądaną.

Tyle, że w przypadku owej pięciodolarówki nie wiemy, czy TO właśnie jest ISTOTĄ EKONOMII i czy od tych czterech (o ile dobrze liczyłem) transakcji bogactwo Ameryki się zwiększyło, czy też nie? Albo czy zwiększyło się nieco, ale nie całkiem w proporcji do ilości tych transakcji czy sumy tych "obrotów"?

Powie ktoś, że tam był przecież i rabunek, a rabunek nie może przyczyniać się do bogactwa. (Ach!) Na to ja odpowiem, że z czasów, kiedy jeszcze czytałem mądre ekonomiczne książki, pamiętam, że do PKB jak najbardziej wlicza się więziennictwo i inne tego typu sprawy, więc dlaczego rabunek miałby być czymś istotnie innym, niż płacenie urzędnikowi za udzielenie w parę minut ślubu, albo zapłacenie żonie za straty moralne, bo tak sobie urzędnik uwidział?

Ludzie nam się wymądrzają na ekonomiczne tematy, walą nas po głowach wzorami, ale nikomu jakoś nie przychodzi do głowy zacząć ab ovo i wyjaśnić jednoznacznie na początek sprawy podstawowe. Czyli czy np. bogactwo społeczeństwa zależy od szybkości, z jaką pięciodolarówka zmienia właściciela, czy też jedynie od ilości pięciodolarówek, jakie są w posiadaniu obywateli? (Zakładając oczywiście, że mają one pokrycie, nie ma dzikiej balcerowiczowskiej inflacji, deflacji itp., a bankierzy nie cierpią na flatulencję.)

Tego typu zjawisko - że ględzi się niesamowicie dużo i mądrze jak cholera o drobiazgach, całkiem pomijając sprawy najistotniejsze i najbardziej podstawowe - występuje na każdym kroku, ale akurat w ekonomii jest specjalnie rażące. Przynajmniej dla mnie. Bo to raz - taka niby ścisła i obiektywna wiedza. No i dwa - bo akurat mamy historyczne wydarzenia, piękną katastrofę, koniec "kapitalizmu", i przewidziane przez Spenglera niemal sto lat temu zwycięstwo gołej polityki nad kapitałem.

Kiedy sobie tak, pod wpływem powtórnej, po latach, lektury tego opowiadanka O. Henry'ego (w istocie to ja go wysłuchałem, a w dodatku po szwedzku), zacząłem rozmyślać o ekonomii, wpadłem na jeszcze inne ciekawe, jak sądzę, problemy. Nawet być może ważniejsze i ciekawsze od losów owej pięciodolarówki. Problemy dotykające samej istoty ekonomii - takiej, jak my, dzisiejsi, wychowani w leberaliźmie ludzie, ją widzimy, i uważamy za jedyną możliwą, słuszną, prawdziwą, obiektywną i co tam jeszcze.

Weźmy sobie na przykład tłumacza, który dostał robotę do zrobienia. Jakieś unijne biurokratyczne koszmarstwo, którego nie sposób nawet zrobić naprawdę dobrze, bo już jest zrobione marnie i tłumaczenie nie zdoła mu pomóc. No i nasz dzielny tłumacz ma za tę robotę dostać powiedzmy tysiąc złotych. Jaki będzie z tej roboty jego ZYSK? Brutto tysiąc złotych, tak? A netto po odliczeniu podatku itd.?

Dowcip polega na tym, że jak się na to spojrzy z mniej uświęconej przez Marksy, von Misesy, i całą tę zgraję, strony, to nabiera człek wątpliwości. Jedną z pierwszych rzeczy, o której mówiono w takim wielkim amerykańskim podręczniku ekonomi, com go kiedyś (całkiem dobrowolnie) czytał, było to o "opportunity cost". Czyli dosłownie jakoś "koszt zależny od okazji". (Na pewno ma to jakieś oficjalne rodzime tłumaczenie, ale co mnie obchodzi zdanie na ten temat tego czy innego TW?)

Czyli że, jeśli np. zarobię 5 zł za cały dzień roznoszenia gazet, a w tym czasie mógłbym zarobić tysiąc złotych na, powiedzmy, dopieszczaniu wdów i sierot, to w istocie mój zysk nie wynosi 5 zł, tylko minus 995 zł! To jest, jak tam mi powiedziano, b. ważna koncepcja i bez tego nowoczesnej ekonomii niet'.

W porządku, mi się to nawet bardzo podoba. Tylko teraz ja się zapytowywuję... Jeśli tak właśnie jest, to dlaczego nikt temu naszemu tłumaczowi nie uwzględnia faktu, że on w czasie, kiedy robi to unijne koszmarstwo, mógłby robić coś innego? Niekoniecznie zarobić więcej na wdowach i sierotach, bo skoro by mógł, to pewnie by dla Unii nie tłumaczył. (Uroda nie ta, albo nieśmiałość wrodzona. Albo coś.)

Jednak cała ta leberalna i post-oświeceniowa ekonomia widzi to tak, jakby ten gość nic w życiu nie miał do roboty, jak tylko pracę. Praca albo nic. A przecież on w tym czasie mógłby tańczyć, śpiewać, wycinać kogutki z papieru, spać... Mógłby też coś tam robić z wdowami i/lub sierotami - niekoniecznie za pieniądze, ale jednak. Czy wszystkie ta rzeczy - a można by ich przecież wymyślić tu na poczekaniu tysiące! - NIE MAJĄ ŻADNEJ WARTOŚCI?

Dla leberalnego ekonomisty na pewno nie - dla niego liczy się tylko praca i ew. konsumpcja. W dodatku jedynie TA praca, bo żadnej alternatywnej nawet nie raczy spróbować uwzględnić, tak ja my tu robimy. Czy to nie paranoja? Dla ekonomisty - gdzieżby ktoś śmiał się z tego wzniosłego schematu wyłamywać! Ale dla nas? Czemu niby nie?

I dla nieszczęsnego tłumacza? Czyż jemu jest naprawdę wszystko jedno, czy tego tysiąca zarobi na ukochanej przez siebie grze na mandolinie, czy też na znienawidzonych, ogłupiających i okaleczających duszę unijnych tłumaczeniach? Że ta kwestia pozostaje POZA polem widzenia ekonomii? A to niby dlaczego właściwie?

Skoro ekonomia chce się zajmować praktycznie wszystkim, i wszystko, co poza jej zakres wykracza, staje się w jakiś dziwny sposób co najmniej półlegalne - to może nadszedł czas, by i od ekonomii zacząć wymagać nieco więcej wysiłku i szerszych horyzontów?

Mnie się to nierozróżnianie tak skrajnie różnych sytuacji wydaje - z punktu widzenia zdrowej psychiki, niezatrutej przez min. Hall i leberalną propagandę - całkiem bez sensu. A nawet gorzej, bo cynicznym i brutalnym kłamstwem, na którym, niewykluczone, że opiera się iście niewolniczy wyzysk. W dodatku dotyczy to nie tylko pracowników najemnych ("ludu roboczego miast i wsi"), ale całkiem w tym samym stopniu także i tzw. "prywatnych biznesmenów" (płci wszelakiej).

Jeśli oni akurat z tej prywatności i biznesu mają wielką radość, no to wszystko jest w porządku, ale i tak należałoby od zarobku takiego kogoś odliczyć tę radość, choćby i przeliczoną na pieniądze, którą gość by miał robiąc w tym czasie koziołki na łączce, bawiąc się w berka, pisząc wiersze o wiośnie, śpiąc, uwodząc sąsiadkę, podgryzając korzonki ustroju... I co tam jeszcze.

Dopiero po odliczeniu owej straty od naszego rzekomego "zysku", otrzymamy prawdziwy zysk! W końcu co jest w życiu człowieka cenniejszego niż czas? Doba ma 24 godziny, życie ludzkie jest krótkie. I nawet jak się da je nieco przedłużyć, to niewielka z tego będzie radość, bo i tak nad człekiem będą stali z długopisem i podaniem o eutanazję.

Pracujecie w biurze i zarabiacie ileś tam tysięcy, tak? Otóż nie! Ja wam mówię, że od tego rzekomego "zarobku" powinniście odliczyć czas za te osiem godzi dziennie, plus nadgodziny, plus dojazdy, plus firmowe wieczorki integracyjne... Wszystko! To jest wasz czas, którego nikt wam nie odda! To są wasze KOSZTY, których tylko dlatego nie uwzględniacie we wszystkich obliczeniach, że was do tego stopnia ogłupiono leberalną propagandą!

Jako się rzekło - jeśli ekonomia ma dominować nad światem, a przecież próbuje i jej gurusy (od "guru", choć od "garus" też by mi pasowało) nam to wychwalają, to niech łaskawie obejmie WSZYSTKIE aspekty życia, a co najmniej takich podstawowych dla siebie spraw, jak praca! To chyba nie do obalenia logiczne i sensowne, prawda? Tym bardziej, że to przecież nie ja wymyśliłem pojęcie "opportunity cost", które z jakichś powodów w jednych miejscach jest powszechnie stosowane, a w innych kompletnie ignorowane. A więc - stosować! Wszędzie!

I to by był jeden drobny kroczek w stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii. Po którym, da Bóg, przyjdą następne. Skoro aż tak was ta ekonomia podnieca, no to zacznijmy może od samych jej podstaw - a nie, żeby się tylko brenzlować matematycznymi wzorami i autorytetem szemranych von'ów!

triarius