Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folklor. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą folklor. Pokaż wszystkie posty

niedziela, sierpnia 11, 2019

The Highland Widow's Lament

Tutaj, na tym od Boga i ludzi zapomnianym blogu, wbrew pozorom, nie tylko Monteverdy i Dufaye... (W uzupełnieniu do erotomańskich dowcipasów.) Ostatnio oszalałem na temat prościutkiej melodyjki. Fakt, że bez tekstu (np. jako dzwonek w komórce, hłe hłe!) to by chyba nie działało. Ale sprawdzałem - tu naprawdę  niczego nie można "ulepszyć" czy "ubarwić" - wszystko się od razu wali. Niesamowite! (Choć fakt, daje się temu heterofonicznie lub kontrapunktycznie poakompaniować, np. na tenorowym banjo. Co niniejszym...)

To tak jak z innymi takimi balladkami, takimi jak "Dan Malone" czy "No Other Name" (tej z Mary Travers od Peter Paul and Mary, bo jest jakaś inna, religijna). Czy ja wiem zresztą? Może żeby to tak działało trzeba być Szkotem, albo chociaż MacLeodem w 1/16? (To jednak tyle w moim przypadku, a nie 1/32, jak długo myślałem - babka babki). Jak ja?

A może trening w Monteverdach też, wbrew pozorom, pomaga? Choć przecie rasowy odwiedzacz filharmonii tego świata uznałby to wszystko z pewnością za koszmarny prymitywizm... Naprawdę nie wiem! Ale on i tak przecież kocha Beethovena, a nie Monteverda! Jeśli ktoś tu wejdzie i zechce, niech sam oceni i ew. się łaskawie wypowie.


A tu poniżej macie (na ile istniejecie) inne wykonanie, i nawet ze słowami - istne karaoke! Gdybyście, i słusznie, postanowili jednak w końcu pośpiewać, pograć na łyżkach,,, I czym tam jeszcze.


No to może jeszcze wspomniany Dan Malone. (Kocham te piosneczki!)



No to jeszcze, do kompletu... Będę miał te balladki w jednym miejscu. Tu akurat specjalnie warto znać to narzecze. Wstrząsający tekst! Niemal za naciśnięciem guzika budzi metafizyczne przerażenie. Jak tamto z "African Genesis".



triarius

P.S. Gdyby ktoś, nie daj Boże, skojarzył tamtego Donalda (to szkockie góralskie imię!) z tym "naszym", tym Cesarzem Europy, to będę strzelał! Z biodra, ale zawsze.

piątek, sierpnia 17, 2018

Śpiewać albo nie śpiewać, oto jest pytanie

Niderlandy wiek XVII
Poszedłem (ci ja) do Coryllusa i znalazłem (ci ja) tam parę interesujących rzeczy, com je przeczytał. Po pierwsze krótką historię jego rodziny w jednym tekście - smutną, niestety bardzo ludzko-typową, nieco wzruszającą, jeśli ktoś wzruszać się akurat lubi... A także trochę jakby, w moich oczach przynajmniej, wyjaśniającą tę jego, jak ja to widzę, ekonomiczną obsesję. Wyjaśnia, ale nie uprawomocnia, żeby użyć tego dętego słowa z braku zgrabniejszego.

Bo to nawet nie jest "marskistowska historia" - ta pisana na Zachodzie i bez (można mieć nadzieję) partyjnej kontroli - którą dość faktycznie lubiłem, bo zawsze starała się analizować konkrety i ludzką rywalizację, także, a nawet przede wszystkim, tę ekonomiczną i klasową. Podczas gdy ta "niemarksistowska" dziwnie często, albo gromadzi niezwiązane ze sobą wątpliwe fakcicki, albo też przedstawia Marsz Ludzkości Ku Obecnemu Szczęściu Z Obietnicą Dalszego Ach-Jakże-Rozkosznego Ciągu.

Jednak Coryllus w wielu przypadkach idzie dalej, ponieważ on to łączy z podważaniem wszystkiego, czego nas oficjalna historia uczy, i z programową paranoją, czyli Totalną Spiskową Teorią Wszystkiego. Co, uważam, jest całkiem interesującym programem - co najmniej dla eseisty, bo nie chciałbym, żeby nagle wszyscy zaczęli historię w ten sposób pisać - i całkiem często zasługuje to na poważne zastanowienie... No i to już jest nie byle jaka wartość!

Drugie interesujące, co tam (ci ja) przeczytałem, było tutaj: https://coryllus.pl/komunikacja-a-folklor-czyli-omerta-raz-jeszcze/

Dla patologicznie leniwych klikaczy streszczę, że chodzi tam o to, iż im lepszy i bogatszy folklor - ale chodzi o pieśni, nie o wycinanie kogutków z papieru, przynajmniej o nich nic tam nie ma - tym gorsza społeczna komunikacja w danym społeczeństwie, bo te śpiewy tę komunikację w patologiczny sposób zastępują i jakoś tam unieważniają. Nie wiem, jak z muzyką instrumentalną, z tańcami na klepisku i macankami w zaroślach, ale o pieśniach jest tam powiedziane to właśnie explicite.

I nie chodzi tutaj, mówi Coryllus, po prostu o ciężki los i te sprawy. Nie - brak prawdziwej komunikacji jest przyczyną oraz skutkiem tego, że ludzie tak cudnie i z takim przekonaniem śpiewają! I ja naprawdę sądzę, że to jest interesująca hipoteza, w której znajdziemy więcej niż ziarno prawdy... No bo weźmy Irlandię... Albo weźmy różne tam społeczności w US of A - te które mają fajny muzyczny folklor, to raczej rzadko bostońska elita, za to white trash z Apallachów, Murzyni, Meksykanie, nawet młodzież w latach '50 z Rock-a-Billy i wczesnym Rock'n'Rollem daje się tu dopasować.

No a, pyta nas Coryllus, czy ktoś zna niderlandzką pieśń ludową z XVII w.? Nie znam faktycznie żadnej, z żadnego wieku. Znam trochę szwedzkich, a oni w końcu wynaleźli zapałki, pudełka do mleka, stworzyli Ikeę, armatki Boforsa... To się liczy? Jednak najistotniejsze, z Tygrysicznego Punktu Widzenia przynajmniej, jest to, że ja bym sto razy jednak wolał żyć w takich Włoszech, z ich bogatym muzycznym folklorem, niż w siedemnastowiecznych Niderlandach, i jeśli TO oznacza "brak społecznej komunikacji", to na drzewo ze społeczną komunikacją!.

W Meksyku też bym wolał, a przecież znam tuziny ich ludowych śpiewów i je namiętnie kocham, a holenderskich za cholerę. Ktoś ma inaczej? Mogę zrozumieć, bo mój umysł pojemny i elastyczny, że ktoś o takiej historii rodzinnej i takich ambicjach, jak Coryllus - choć przecież moja rodzina też majątek, nieco większy, fakt, traciła w ostatnim stuleciu wielokrotnie i absolutnie nic dziś z tego dla mnie nie zostało - wolałby żyć w Holandii epoki Gorączki Tulipanowej i liczyć, że się dorobi... Ale ja nie. Nie bardzo widzę powód marnowania młodości i najlepszych lat na tyranie, żeby mieć potem wystawny pogrzeb!

No bo już na pewno nikt mnie nie przekona do tyrania po to, żeby ludzie, jak to jakiś geniusz spędzający masę czasu na kiblu precyzyjnie wykompinował, za pięćset lat żyli jak aniołowie niebiescy (choć bez oglądania oblicza Pańskiego, bo po co, skoro można oblicza Kuronia z "von" Misesem?) I NIE MUSIELI PRACOWAĆ. Łał? Nie, na drzewo! Ale Coryllus chyba też aż tak daleko nie idzie - on po prostu, jak masa ludzi w leberaliźmie (żeby nie powiedzieć biednych lemingów) zamierza tyrać całe życie, żeby pod jego koniec, precyzyjnie sobie wszystko wycyrklowawszy, przeżyć dwa tygodnie upojenia.

Miejmy nadzieję, że jeszcze będzie wiedział, co to to upojenie. (W nieco dawniejszych Chinach po siedemdziesiątce nie miałeś już żadnych obowiązków i mogłeś sobie do woli dogadzać, na przykład obżerając się psim mięsem. Smacznego!)

Dla mnie jednak, dziwnie na tę całą oświeceniową propagandę odpornego, nie jest to żadna atrakcyjna perspektywa, a w dodatku ta "marna", jak mam rozumieć "imitacja społecznej komunikacji" to coś dokładnie takiego, jak prawdziwy, świętej już niestety pamięci, Katolicyzm, z jego śpiewami, Machaultami, procesjami, łaciną, hostią, katechizmem i resztą tych bezsensownie odwracających uwagę od prawdziwych problemów, wyczerpujących energię i potencjalnie dzielących społeczeństwo, a także nerwicujących, spraw.

Podczas gdy ta wyśniona "komunikacja" - ta której przeciwieństwiem miały by być ludowe pieśni, choćby takie cudne, jak powiedzmy "Water is Wide", "Twa Corbies", albo "Silver Dagger", to dokładnie to, o czym śpiewał kabaret Elita, że chcą od tego uciec: "od całego swiata, od paragonów, paragrafów i wywieszek". Więcej? Proszę: "Gdzieś tam prezydent zbiegł w szlafroku, gdzieś tam przyjęto jako wskaźnik stopę zysku, pięć wizyt, sześć wyroków, ktoś przez pomyłkę rekord świata pobił w dysku". Czyli całe nasze gówniane liberalne życie, wszystko, czym karmi się nasza dusza. Cudo, nieprawdaż?

Sorry, jeśli TO jest ta "społeczna komunikacja", to ja się nie dziwię, że wolą śpiewać! Tutaj mamy też bardzo szpęgleryczną kwestię Romantyzmu, jako (w swej historyczno-kulturowej wersji) rozpaczliwej, a nawet histerycznej obrony przed nadciągającą Cywilizacją (w sensie szpęglerycznym) z jej druczkami i wywieszkami, oraz brakiem sensu i witalności. Ciekawa sprawa, ale na kiedyś, da Bóg.

Zakończę stwierdzeniem, że moim zdaniem idealne społeczeństwo, to nie takie, które ma dobrze rozwiniętą komunikację w postaci druczków, wywieszek i paragonów, kocha i akceptuje to wszystko, tylko raczej takie, które ma pewne podstawowe sprawy rozpracowane - też każdy człek na tyle, na ile jest zdolny i zależnie od swego miejsca w intelektualnej hierarchii - wokół których to spraw się od czasu do czasu przynajmniej ono łączy, te przeżycia dzieli...

Sprawy o które jest gotowe walczyć i o których ŚPIEWA - a wszystkie wulgarne szczególiki: paragony, paragrafy, wywieszki i rekordy w dysku, ma raczej w poważaniu i tak mało uwagi im poświęca, jak to możliwe.

W każdym razie nie robi z tego religii... (Taka religia wabi się jak, Napieska? Zgadza się, wabi się LIBERALIZM,) Stara się to mieć maksymalnie w tle i żeby się w oczy nie rzucało, nie rozmawia o tym, bo to po prostu dość nieprzyzwoite. Nawet jeśli, z konieczności, buduje coś, jak siedemnastowieczne Niderlandy, to zdaje sobie sprawę z tego, że to Z KONIECZNOŚCI. I jeśli zdoła, stworzy coś o wiele lepszego. Z minimalną ilością paragonów, paragrafów i... Czego jeszcze, Mądrasiński? Bardzo dobrze - wywieszek. Dzisiaj naprawdę jesteście w formie, moje dziatki.

I to by było na tyle.

triarius

wtorek, października 04, 2016

Dwunogi szczur, czyli odtrutka

Carolina Rámirez - La Hija del Mariachi
Mieliśmy ostatnio trochę więcej niż zwykle występów wrzaskliwych bezpituli, co musi oczywiście pozostawić osad niesmaku. Fakt, żyjemy z nim w tym liberalnym raju na codzień, ale nie da się ukryć, że im więcej bezpituli i ich wrzasków, tym gorzej.

Chciałem zaproponować odtrutkę. (Fakt, nie powinno się w żaden sposób stawiać koło siebie feministek-bezpitulek i zdrowych na umyśle, jak i w hormonach kobiet, ale co robić? Skorośmy już bezpitulne feministki wspomnieli, te różne domyślne dnie tygodnia... Brrr! No to konieczna jest odtrutka, proste!)

"Taki na przykład naturszczyk pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko tyle nie mówił o sobie", rzekł był ktoś kiedyś na forum prawica.net, ale o czym w końcu mam pisać, jak nie o tym, co mnie interesuje? (Może gdybyście mi płacili, to kto wie.) No więc powiem tak - w kwestii tej odtrutki...

Pan Tygrys ma zawsze skłonność myśleć, że kręcą go wyłącznie uległe hiper-samice, jakieś japońskie burakuminki, albo tańczące za parę groszy mapoukę dla brzuchatych sahibów Afrykanki... Żeby już na tym skończyć, bo nam się ostatnio robi blog randkowo-erotyczny.

Aż tu nagle idzie sobie wspomniany Pan Tygrys na YouTube, żeby sobie posłuchać w tym przypadku akurat meksykańskich rancheras (głównie sobie żeby jakieś nowe motywy do brzdękania znaleźć, bo kocha tę muzykę od stuleci, i te teksty, bez wątpienia częściowo inspirowane poezją religijnych mistyków, ach!)... Idzie, idzie, idzie... I od razu odnajduje, nie żeby pierwszy raz oczywiście w jego długim życiu, dziewczynę o imieniu Carolina Ramírez, grającą główną rolę w sławnym...

Kolumbijskim, jak się po czasie jakimś, o dziwo, okazało, mydle pod tytułem La Hija del Mariachi ("Córka gościa grającego na czymś, albo może śpiewającego, w zespole typu mariachi", zespole typowo i wyłącznie meksykańskim, dlatego ta Kolumbia zaskakuje), gdzie ona masę śpiewa właśnie tych (a co by innego?) rancheras, czyli meksykańskich ludowych pieśni. (No dobra. Żebyście tego paskudnie buzią nie kaleczyli, powiem wam: la icha del mariaczi... Wygląda obrzydliwie, ale tak się to wymawia.)

Więc niby, że wyłącznie te hiper-uległe, nie za chude, mało pyskate - aż tu nagle co pewien czas wali Pana Tygrysa w łeb fakt całkiem przeciwnej natury! Na przykład kiedy widzi, jak panna Ramírez wymyśla kochankowi od tytułowych "szczurów na dwóch łapach", "karaluchów", "jadowitych żmij", "przeklętych pijawek", "upiorów z piekła", i czego tam jeszcze. Bóg mi świadkiem, dałbym wiele, by mnie tak wymyślano - oczywiście uwzględniając wykonawcę! - i niech się wszystkie wrzaskliwe sfrustrowane lesby... Sami wiecie.

Ponieważ Córki pana Ramíreza nie da się nijak tutaj wsadzić w postaci videa, więc zachęcam was, byście w ramach ćwiczeń z Tygrysizmu Stosowanego poszli na YouTube.com, a tam w tę lokalną wyszukiwarkę u góry wrzucili... Najpierw może to o dwunogim szczurze, tylko nie omieszkajcie patrzeć na tę cudownie gniewną mordkę!

Czyli kopiujecie stąd: La Hija del Mariachi - Rata de dos Patas... Słuchacie, wpatrujecie się, przeżywacie... Po naszej ukochanej śpiewa jej doszczętnie zbluzgany kochanek. Śpiewa nieźle (w końcu to nie Polak, z całym szacunkiem i miłością do tej nacji, ale amicus Plato i to nie jest łatwa miłość), ale wy i tak przede wszystkim patrzycie na słodki a wściekły pyszczek tej pani i... Co tam komu się wtedy dzieje.

Potem w zasadzie starczy wam wrzucać samo La Hija del Mariachi, albo nawet LHDL, i słuchać sobie luźno co wpadnie pod myszę, ale że nowsze rancheras nie zawsze są aż tak cudownie melodyjne, jak te klasyczne, wiec proponuję jako numero dós: Fallaste Corazón, gdzie panna Ramírez przekonuje swoje serce, by zrozumiało swą ostateczną przegraną i przestało już obstawiać na rulecie, którą jest nasze życie... (Bardzo sławna zresztą ranchera i słusznie, bo to przepiękna i dramatyczna melodia, choć przecie bardzo prosta.)

Potem, szczególnie jeśli pokochaliście buntownicze, acz pełne miłości, minki tej pani, może być Duelo de rancheras ("Pojedynek rancher"). Ze względu na tę niewieścią - ach! - mimikę właśnie. Po czym np. Por tu maldito amor ("Przez twoją przeklętą miłość"), po czym możecie sobie iść na żywioł. A teraz problematyka bardzo pokrewna, ale nieco inna.

Wspomnieliśmy sobie tu ostatnio najwybitniejszy w historii dancingowy kawałek, którym bez cienia wątpliwości musi być "Siboney" Ernesto Lecuony. Nie ma nic lepszego, na przykład do tego, żeby sobie luźno zapoimprowizować, gnuśnie patrząc w jakiś niemy telewizor... Jak to niektórzy mają w zwyczaju. Ale nie tylko to.

Wykonawczynią Siboneya, która mi ostatnio wyjątkowo przypadła do gustu, a nawet po prostu zrobiła duże wrażenie, była Concha Buika. Na szczęście jej videa się wklejają, różne, a jej wykonań Siboneya z różnymi partneramia i akompaniamentami jest na YT masa, więc tu wklejam. To może być nieco trudniejsza muzyka dla wielu, albo i nie, albo nawet wprost przeciwnie, kto to wie... Ale naprawdę warto!

Zresztą, co się będziemy! Damy sobie aż dwa różne jej wykonania tego genialnego, moim skromnym, kawałka. Albo trzy - dwa jej i jedno kogoś innego. (Jeśli Dyzma umiał to znośnie grać na mandolinie, to dla mnie na aż tak złą prasę nie zasługuje.) Oto i...




A tu rzeźcy starcy z Buena Vista Social Club i też Siboney. (W końcu musimy dziś nie tylko odkłamywać kobiecość, ale starość także.) Czysto instrumentalne wykonanie na odmianę.


Mam nadzieję, że to wykona swe zadanie jako odtrutka na czarne bezpitulkowe marsze, a przy okazji może przybliży komuś zasady Tygrysizmu Stosowanego... Albo co najmniej da do myślenia nad muzyką jako taką, muzyką ludową w szczególności (z dancingową włącznie), nad muzykalnością polskiego ludu w porównaniu z paroma innymi, nad kobiecością, męskością, erotyką, szczurami i ilością ich łap...

I dlaczego ta dziewczyna niemal w ogóle nie mruga? Choć trzeba przyznać, że efekt, dla konesera, jest zabójczy, więc wie co robi. Ech, miłość... (Tam zresztą nikt prawie nigdy nie mruga. Dobrzy są!) Oraz, jako kolejny temat do przemyśleń, w niektórych przynajmniej przypadkach, gust Autora tego bloga w kwestii kobiet. Teoretycznie też mogłoby to kogoś zainteresować, na przykład bliźniaczkę panny Ramírez. Swoją drogą, Boże, w takiej Kolumbii, nawet telewizyjny serial wygląda tak, jak tu widać! Podczas gdy w III RP...

Sami wiecie. (Swoją drogą oglądałem kiedyś kolumbijski serial w oryginalnej wersji, zanim mi te @##$% od kablówki zabrali hiszpańską telewizję, i to naprawdę był obłęd. Byłem zafascynowany ich kawaleryjskim podejściem do wszelkich realiów i prawdopodobieństwa, oraz absolutnym brakiem troski o konsekwencję z odcinka na odcinek. Jednak efekt naprawdę był potężny, nawet dla takiego mnie, a nie było tam tyle co tutaj fajnej muzyki, choćby np. Cumbii, którą te Kolombiany mogłyby przecież garściami.)

triarius

P,S. Naprawdę uważam, że (mówiąc eufemistycznie) DUPA jest o wiele ważniejsza od ekonomii, z własnością włącznie. I że szybciej sprowadzą nas do stanu niewolniczych globalnych mrówek szczując na nas, nieszczęsnych ogłupionych i samokastrujących się kastratów, sfory wykastrowanych, sfrustrowanych bab, niż w jakikolwiek inny sposób. Dlatego też starałem się tutaj pokazać alternatywę dla tych kopniętych harpii, które tak wielu uważa już za prawdziwe kobiety i jedyną opcję. Dixi!

sobota, lipca 26, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 3)

 Poprzednie części są tutaj:

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych.html

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych_26.html

* * *

Przerwijmy sobie na chwilę tok naszego kazania i posłuchajmy ewentualnych pytań z sali. Pan w drugim rzędzie? Nie pan, tylko ten pan obok! Ten z tym dość inteligentnym wejrzeniem.

Tak, dziękuję! Jeśli dobrze zrozumiałem, to chciałby pan wiedzieć, dlaczego właściwie wciąż przypominamy, iż chodzi o sztukę współczesną, skoro nie jest to tekst z tezą i nie zamierzamy od początku udowadniać (jak w tym poprzednim cyklu, który nam się tak żałośnie wykoleił), że np. sztuka współczesna do dno?

Odpowiedź jest dość prosta. Artysta dzisiejszy tworzy dla dzisiejszego odbiorcy, czyli dla nas, w związku z tym o wiele łatwiej nam rozszyfrować jego zamiary i istotę tego co robi. Artysta z przeszłości (zakładając oczywiście, że też w ogóle istniał) pracował raczej dla ludzi jemu współczesnych, lub ewentualnie dla jakiejś mglistej "przyszłości" - a więc nie wprost dla nas. (Niektórzy zaś także, a może nawet w zasadniczej części, pracowali dla Boga, ale to nam nic w tej chwili nie zmienia.)

Z czego z kolei wynika, że albo musimy badać relację pomiędzy nim i nami - a nie jesteśmy przecież "naturalnymi" i zamierzonymi odbiorcami jego dzieł; albo też musimy się próbować wczuć w psychikę, gusta i potrzeby ludzi z całkiem innej od naszej epoki, żeby tamtą sztukę w jej właściwym kontekście zrozumieć.

Co może być bardzo interesujące, oczywiście, nawet niewykluczone że niezbędne, ale na pewno jest trudniejsze i nie od tego zaczynamy. No a niektórzy mogliby twierdzić, że w ogóle nie jest możliwe wczucie się w kogokolwiek, więc to zawsze będzie tylko bardzo zgrubne przybliżenie. Zarzut ten nie jest bynajmniej bezsensowny - sprawa (poza oczywiście samą jakością wykonania takiej analizy) polega niemal wyłącznie na tym, jak zgrubne przybliżenie nam w istocie wystarcza.

Ktoś jeszcze? Tak, pani w... Jedenastym rzędzie, proszę! "Co z pięknem? Przecież sztuka to kwestia estetyki i piękna." W porządku, zrozumiałem i już odpowiadam. Najkrótsza zapewne z dobrych odpowiedzi na pani pytanie będzie zapewne taka, że przecież związek sztuki i piękna nie jest wcale aż tak oczywisty, jak się często ludziom wydaje. A już na pewno sztuki współczesnej.

Czy może - żeby to wyrazić ostrożniej i jednocześnie bardziej w zgodzie z naszymi własnymi odczuciami - z tym, co się dziś za sztukę, tę współczesną, uważa, i co chłonie, ceni i podziwia współczesny standardowy znawca sztuki. Przecież ta sztuka (żeby już nie kombinować przy nazwach), czyli "sztuka współczesna", często, jeśli nie przeważnie, odrzuca wszelkie "piękno", uznając je za banał, kicz i co tam jeszcze.

I w dodatku my tutaj, w tygrysicznym gronie, wcale, z tego akurat powodu, potępić jej nie potrafimy! Bob Dylan, niebylejaki muzyk w końcu, rzekł był: "Piękna może być tylko szpetota, bracie!" I rzekł całkiem sensownie. Mówię to nie tylko dlatego, że to krótkie, proste zdanie bardzo mi pomogło w początkach liceum w moich kontaktach z dziewczynami.

Podejrzewam nawiasem, że najbardziej je podniecało owo "bracie". A przy okazji, choć obiecałem tutaj nie pakować żadnej szpęglerystycznej terminologii i aparatu pojęciowego, to Dylan nie jest tego typu artystą, którego byśmy w tej naszej analizie mieli jakoś specjalnie na myśli.

My tu rozmawiamy przede wszystkim o sztuce ambitnej, dętej, ktoś by rzekł "z pretensjami" (szpęglerystycznym "Ornamencie", ale sza!), a Dylan to jednak bliska folkloru sprawa względnie prostej i "bezpretensjonalnej" w sumie muzyki, jaka będzie, da Bóg, istniała tak długo, jak długo będzie istniał sam człowiek. ("Imitacja", ale to całkiem poza tokiem naszego wywodu i proszę to natychmiast zapomnieć!)

Oczywiście wokół Dylana mogły być różne, mniej lub bardziej szemrane, związne z wpływaniem na psychikę i propagandą sprawy (z forsa też), ale jednak sam Dylan, jako muzyk (a muzykiem był niezłym, szczególnie jeśli za konkurencję będziemy uznawać przereklamowane zera w rodzaju Michaela Jacksona), to rzecz dość w sumie bezpretensjonalna (no bo przecie żaden Penderecki!) - i chwała mu za to!

Co do piękna zaś, to czy jest coś piękniejszego niż mały kotek? Albo soczysty damski udziec, żeby nie powiedzieć "posterior"? I te rzeczy nie są przecież "sztuką" - w sensie malarstwa czy rzeźby, że już pominiemy muzykę. W istocie każde chyba przedstawienie małego ślicznego kotka w postaci "artystycznej" będzie koszmarną szmirą.

Gdyby nawet ktoś potrafił zrobić to lepiej (a byłby to w takim razie niebylejaki artysta!), to i tak sam kotek, w naturze, bez udziału artysty, farb, płótna, granitu, marmuru, brązu, splatanych ze sobą w wyrafinowany sposób nitek, czy innej tam wypalanej gliny  - będzie znacznie lepszy. Jeśli ktoś zna przykłady czegoś przeciwnego, to jestem niezwykle spragniony je ujrzeć!

To samo zresztą z damskim posteriorem. A jest to przecie temat o wiele częściej traktowany pędzlem i dłutem przez ambitnych i (w miarę przynajmniej) prawdziwych artystów. Mimo to, że pojawiają sie owe posteriory w tysiącach i tysiącach obrazów i rzeźb, często naprawdę niezłych - bo i nie mówimy tu, w tej chwili, wyłącznie o sztuce współczesnej...

To i tak nie spotkałem się jeszcze, a żyję długo i wciąż się rozglądam, z dziełem sztuki, gdzie by damski posterior zasługujący na to dumne miano był piękniejszy niż w oryginale. To wydaje się być po prostu NIEMOŻLIWE! Jasne - mogą być posteriory, i soczyste udźce, w jakichś tam "Śmierciach Sardanapala", które wywołują różne rozkoszne (ach!) i jakżeż artystyczne skojarzenia.

Czy w jakichś tam rokokowych nimfach pluskających się w źródełku. Ale zawsze jednak - albo posterior jest ważny i każdy prawdziwy koneser wie, że w oryginale był o niebo bardziej interesujący; albo też posterior stanowi jedynie mało ważny detal, co poniekąd jest smutne, bowiem zasługuje na o wiele więcej.

Piękny jest też (odpowiednio piękny, bo wcale nie każdy) koń, piękny jest dla znawcy (piękny) prawy prosty... Tu jednak, choć może w sposób nieco mniej jaskrawy, niż w przypadku kociąt i soczystych posteriorów - oryginał będzie o wiele lepszy od każdego jego odtworzenia w postaci "sztuki". (No a prawe proste to w ogóle w ambitniejszej sztuce nie bywają odwzorowywane, a przynajmniej nie tak, by było na czym oko zawiesić.)

Usatysfakcjonowałem panią? No to się bardzo cieszę!

* * *

To na razie by było tyle.

c.d. (tu powinienem rzec "Deo et triario volentibus", ale trochę mi głupio tego ablativusa pluralis do siebie i Boga jednocześnie stosować; z kolei liczba pojedyncza w oczach znawców może być po prostu niegramatyczna... No więc niech będzie samo "Deo volente", ale ja też jednak mam tu coś do powiedzenia!) n.

triarius