Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Młody Spengleryzm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Młody Spengleryzm. Pokaż wszystkie posty

piątek, maja 20, 2011

Przestrzeń aktywna w szpęglerycznej fizkulturze

Wstęp

Lojalnie uprzedzam wszelkich ew. Czytelników, że to nie będzie o wąsko pojętej polityce - więc jak coś, to nie czytać! To będzie raczej coś w rodzaju krótkiego szkicu do b. ambitnego (jak na te czasy) doktoratu, albo i b. krótki (i wciąż całkiem ambitny) cały doktorat.

Wtręt ==>

W końcu, ktoś musi czasem napisać coś o nieco bardziej naukowych ambicjach, skoro oficjalna, i w sumie opłacana z naszej krwawicy, nauka, nie dość, że coraz bardziej pełna najprzeróżniejszych tabu (kłamstw i chciejstw nie licząc, ale tabu całkiem po prostu PRZEKREŚLAJĄ jej wartość jako nauki w tym sensie, w jakim jest ona wciąż nam sprzedawana!), zajmuje się teraz dekretowaniem, że "homoseksualizm, to nie zaburzenie, ino ino (sic!) "po prostu jedna z orientacji"... Poza oczywiście udoskonalaniem środków inwigilacji i kontroli, ale to w sumie żadna nauka - co najwyżej inżynierstwo.

<== Koniec wtręta
Powiedziałem "o wąsko pojętej polityce", ponieważ o szerokopojętej to, moim skromnym, jednak będzie. Tak, jak ja ją rozumiem. Chodzi o to, że (gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, a tu zbłądził), że ja widzę to wszystko i ew. perspektywy na wyjście z tego całego syfa - zarówno w skali krajowej, jak i globalnej - bardzo sceptycznie i głęboki ze mnie (szpęglerystyczny) pesymista.

Dla mnie... Cóż, nie chcę nikomu pluć do zupy, ale też - nie oszukujmy się - łatwo być optymistą pisząc sobie (dla paru osób o tak specjalnych mentalnych cechach, że takie rzeczy lubią sobie poczytać, plus ew., w przypadku nieco mniej niszowych wirtualnych autorytetów, paru osobników służbowo na ten odcinek oddelegowanych) luźno na blogasku, ale fakt, że nikt w sumie nic realnie nie robi, co by mogło cokolwiek realnie zmienić, świadczy o tym, że ten cały optymizm nie jest wart funta kłaków. Przynajmniej ja tak to widzę, sorry, jeśli uraziłem! "Optymizm" zresztą, sam w sobie, jako rzecze najmędrszy człowiek, z jakim się zetknąłem w swym długim życiu, "jest tchórzostwem".

Nie, żebym nic nie chciał robić i innych do nicnierobienia namawiał, ale - szczerze - trudno mi znaleźć, w sensie planu walki, coś ponad DŁUGI MARSZ, którego pierwszym krokiem byłoby uczynienie tak, żeby na widok Młodego Spenglerysty (bo o nich tu przecie mówimy!) każda w miarę zdrowa kobieta odczuwała niepohamowane pragnienie zostania matką... Każdy typowy współczesny metroseksualny facio, żeby się nerwowo rozglądał za mysią dziurą, aby się w niej schować... No a platfusy i wszelka tego typu swołocz, żeby nerwowo rozpinał kołnierzyk, który zaczął go czegoś nagle cisnąć...

No i ten mój tutaj - podniośle mówiąc "tekst", zaś mniej podniośle "wpis" - jest właśnie o tym. I ma stanowić mały kroczek w małym kroczku. Za to w dobrym kierunku. Jak ja to, jako się rzekło, osobiście i w mojej własnej robaczywej duszy rozumiem. A więc w końcu rozpocznijmyż...

Rzecz sama w sobie

W młodości interesowałem się wieloma rzeczami, nie wykluczając szachów. Przeważnie nie bardzo miałem z kim grać, a do tych drzewiasto-się-rozchodzących-i-geometrycznie-mnożących wariantów brakowało mi zazwyczaj cierpliwości, jednak b. mnie podniecała wszelka filozofia i ogólna metodyka walki, która (jeśli się do sprawy w zdrowy sposób podchodzi, czyli gdy człek jest całkiem wolny od liberalnych skłonności) w szachach b. ładnie się przejawia. O tyle ładnie, że łatwo to tam konceptualnie pojąć, ująć w słowa i algorytmicznie analizować - bo oczywiście prawdziwej walki jest o wiele więcej w byle bokserskim sparringu, nie mówiąc już o ulicznej naparzanie.

No i to by było na tyle autobiograficznych smaczków, istota sprawy jest taka, że przeczytałem kilka interesujących książek na powyższe tematy, z których to i owo chyba udało mi się pojąć (mimo braku cierpliwości do drzewiastych grafów). Jedna nazywała się "Chess for Tigers", czyli była adresowana wprost do mnie, i, mimo angielskiej notacji szachowej, której nie udało mi się do końca pojąć do zakończenia lektury, znalazłem tam b. ciekawe ogólne zasady walki. Nie gorsze, jeśli  nie lepsze, nie mówiąc już, że bardziej praktyczne w naszych warunkach, od tych, które zawarł Musashi w swych "Pięciu kręgach".

Druga, o której tutaj chciałem właśnie nieco więcej napisać, była prlowska. Czyli rodzima i wydana w PRL v1. Nie, żeby było w niej coś w oczywisty sposób nie tak - wtedy wydawano całkiem niezłe książki z takich niszowych i niegodzących-w-sojusze dziedzin, jak szachy. (Teraz być może jest dokładnie tak samo, tyle że NIEMAL WSZYSTKO TERAZ GODZI W SOJUSZE! Warto nad tym chwilę pomyśleć, swoją drogą.)

Książka owa przedstawiała pewną koncepcję szachowej strategii, o nazwie "przestrzeń aktywna". Chodziło o to, że siła szachowej pozycji wiążę się z przestrzenią, którą mamy na szachownicy (bo gdzie by indziej?) opanowaną, ale ta przestrzeń to nie jakaś byle, tylko właśnie "aktywna", czyli że my tam możemy przeciwnikowi robić wbrew i tak dalej. Brzmi to dość w sumie sensownie, choć nie jestem pewien, czy to w sumie nie jest tautologia, błędne koło i całkiem jałowa teoria, która próbuje zdefiniować coś łatwo w sumie zrozumiałego przez coś zrozumiałego o wiele trudniej.

Nie mam też pojęcia, czy ta teoria to był własny mózgowy twór autora tej książki, czy może coś, co funkjonuje w jakiejś szachowej teorii i filozofii nieco choćby szerzej. A jeśli to drugie, to czy to była rzecz, która w przeszłość odeszła i nie wróci - razem z prof. Żabińskim (co z nim, swoją drogą, tyle go było, a potem nagle znikł?) i Nikitą Chruszczowem. (Żeby nie rzec Miczurinem, nożem Kolesowa i młotkiem Paramonowa).

Cholera wie, zaiste! Jakiś Wyrus pewnie by mi to potrafił wyjaśnić, ale nie chce ze mną gadać, a to dlatego, że mamy skrajnie różne zdania na temat "wolnego rynku". Więc się nie dowiem. (Może jednak ktoś mniej Wyrusowi podpadły spyta go do niechcenia o "teorię przestrzeni aktywnej"? A potem proszę mnie zapoinformować o odpowiedzi, bom naprawdę ciekaw!)

No więc mamy ową - tajemniczą, choć zdającą się mieć ręce i nogi - teorię... I tak by ona sobie żyła, gdzieś w świecie platońskich idei, zapewne... O ile jakiś Wyrus autorytatywnie nie powie nam, że to właśnie dzięki tej teorii arcymistrz Anand (bo taki teraz chyba rządzi, n'est-ce pas?) wszystkich ogrywa. I w ogóle, że to niemal równanie wszechświata. To jednak wcale nie jest pewne - ani że nam ktoś taki zechce coś w ogóle powiedzieć, ani że tak właśnie z tą teorią rzeczy się mają.

W każdym razie jeszcze parę dni temu teoria sobie, a ja sobie, jedno drugiemu nie wadzi, wolność Tomku... A w szachy nie grałem już od naprawdę bardzo dawna. Jednak nagle przyszła mi do głowy myśl, która mi ową teorię przypomniała. A było to tak...

Od około roku trenuję sobie (m.in.) coś, co się nazywa Prasara Joga. Jest to podobne do Hatha Jogi, ale bez żadnych zabobonów i ulegania wpływom indyjskiego nacjonalizmu - wiecie, te wszstkie Pranayamy, Athman co jest Brahmanem itd. Ja nawet żadnymi oddechami się nie zajmuję. Zajmowałem się w młodości, a parę lat temu odkryłem, że to wspaniałe rzekomo oddychanie brzuszne, jest robione niemal zawsze absolutnie źle i po prostu szkodzi. Nawet opisywane jest źle!

Ludzie rozciągają sobie dolną część brzucha, tę poniżej pępka, co jest absolutnie szkodliwe - także na urodę, bo dostaje się z tego bebecha, w dodatku do wad postawy. (Dół brzucha powinien być cały czas napięty, a ew. oddychanie brzuchem musi się ograniczać do jego części powyżej przepony, czyli w sumie powyżej pępka. Dixi!)

Ta joga co ja ją robię, to swego rodzaju "Joga Militaris", którą praktykują niektóre elitarne formacje w różnych znanych z elitarnych formacji krajach. (Ani te kraje, ani te formacje, często nie budzą akurat mojej nieodpartej sympatii, ale ich metody bywają naprawdę dobre i tym bardziej nie widzę powodu, by tym brzydalom na nie pozostawiać monopol!)

Robię więc tę jogę (obok innych rzeczy) od jakiegoś roku i bardzo ją sobie chwalę. Naprawdę, wspaniała sprawa. (Kto chce więcej info, niech się zgłosi i pyta.) No i właśnie w związku z tą jogą przyszło mi do głowy, że teoria przestrzeni aktywnej lepiej być może pasuje to jogi i fizkultury, niż do szachów. (Chyba, że Anand z Wyrusem ogłoszą co innego, ale na razie obowiązuje ta moja teza.)

Naszła mnie bowiem taka myśl, że oto ludzka cielesna doskonałość dałaby się nieźle przełożyć na ilość ("sensownych") pozycji, w których człek jest w stanie stabilnie i w miarę wygodnie pozostawać. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami, ale przecież w szachowej teorii też nie chodzi o byle jaką przestrzeń, a o przestrzeń "aktywną"! (Czyli z definicji taką, która nam wygrywa. Tutaj zresztą leży ew. owa, niepokojąca mnie, tautologia. W każdym razie w mojej własnej teorii związanej w fizkulturą nie dostrzegam nawet jej cienia.)

Jasne, że są pozycje ważniejsze i mniej ważne - a nawet, prawdopodobnie, po prostu bezwartościowe, lub nawet szkodliwe. Trzeba też zachować w tego typu umiejętnościach - jak również w działaniach mających służyć ich zdobyciu - pewną równowagę, ponieważ np. super giętkość w przód połączona ze sztywnością w tył, będzie po prostu szkodliwa. Podobnie jak wiele innych tego typu dysproporcji. Jeśli człowiek te wszystkie, nieliczne i dość oczywiste, zastrzeżenia uwzględni, to moja teoria ma, jak sądzę, dziwnie sporo sensu.

Jeśli ktoś nie zna się na Prasara Jodze, a podejrzewam, że mało kto się zna, to powiem, że tam są zarówno ćwiczenia na rozciąganie mięśni - które się ludziom najbardziej z jogą kojarzą - jak i ćwiczenia w typie Pilates, które też w istocie stanowią istotną część Hatha Jogi, w których występuje statyczne napięcie mięśni, przede wszystkim, tego, co się w Pilatesie nazywa (po angielsku) "core" (co oznacza "rdzeń"), czyli mięśni odpowiadających za postawę.

To są naprawdę całkiem męczące ćwiczenia wymagające sporo tej specyficznej - a niezwykle ważnej! - siły. (Dodatkowo w tym programie, który ja wykonuję, są też specjalne ćwiczenia na ruchomość stawów i giętkość kręgosłupa, które się do Prasara Jogi nie zaliczają, ale stanowią z nią pewną piękną całość.)

Powie ktoś, że co tam gięcie i co tam siła mięśni odpowiadających za postawę, bo prawdziwa sprawność i doskonałość cielesna przejawia się w podnoszeniu setek kilogramów i rozbijaniu ścian kułakiem. Odpowiem na to, że doceniam tego typu osiągnięcia i umiejętności, ale jednak sądzę, że kontrola... Nie mówię o jakiejś maniackiej chęci kontrolowania w stylu anoreksji czy, czegoś takiego! Że kontrola własnego ciała - w sensie wykonywania nim takich, jak się chce, ruchów, zachowywania takich, jak się chce, pozycji, itd. - jest wstępnym warunkiem tamtych rzeczy, a poza tym wydaje mi się jednak istotniejsze.

Powie ktoś inny (albo i ten sam, jeśli lubi się czepiać), że "co tam jakieś statyczne pozycje, liczą się dynamiczne ruchy". A ja mu na to, że może i mieć sporo racji, ale też dynamiczne ruchy, których poszczególne części składowe są przez nas możliwe do wykonania jako statyczne pozycje właśnie, będą niemal na pewno lepsze. Znana sprawa - do czego w końcu dąży się w tych wszystkich kata w karate? (Sorry Mustrum za reklamowanie Twojego ukochanego "chuju muju", ale coś tam mimo wszystko jest, choć zgadzam się z dużą częścią Twojej krytyki.)

No a weźmy (na zakończenie) taką sprawę. Ściśle związaną w moją, choć z szachowej poniekąd zapożyczoną, teorią. Taki jogin, albo poniektóry super grappler, potrafi statycznie i bez wielkiego cierpienia utrzymać dziesiątki, albo i setki różnych postaw, z których większość jest albo w niektórych sytuacjach naprawdę pożyteczna (w grapplingu np.), albo korzystna dla zdrowia. Nierzadko obie te rzeczy na raz.

Jeśli mielibyśmy te pozy jakoś powartościować, to dość oczywiste jest, że te najbardziej wartościowe wiążą się z najnaturalniejszymi pozycjami, które każdy człek utrzymuje przez sporą część swego ziemskiego żywota. A więc stanie, leżenie... Nie ma chyba nic ważniejszego - w kategoriach postaw i teorii "przestrzeni aktywnej" w zastosowaniu do fizkultury. Która oczywiście powinna otrzymać jakąś inną, bardziej adekwatną nazwę, ponieważ tutaj nie chodzi tak wprost o "przestrzeń", a raczej o postawy... Z przestrzenią związane, oczywiście, ale nie tożsame.

No i powiedzmy sobie, całkiem już na zakończenie, że taki typowy urzędnik to nawet stać we właściwy sposób nie potrafi! To znaczy stoi, zgoda, ale on nawet nie wie, do jakiego stopnia takie stanie może NIE MĘCZYĆ, jeśli się to robi właściwie. Właściwe zaś stanie oznacza właściwą postawę, co jest chyba dość oczywiste dla każdego.

Tak, że z jednej strony mamy super grapplera (czy inną tam baletnicę, ale tu nie chcę się wypowiadać, bo to może wcale nie być zdrowe stworzenie, co ja tam wiem?), któren czuje się swobodnie w dziesiątkach różnych postaw - od zapaśniczego mostu, po turecki szpagat itd. - a z drugiej typowego urzędnika, czy innego prawicowego blogera, któren nawet stać porządnie bez bólu und zmęczenia nie potrafi. Któren ma większą (nazwijmy to tą zapożyczoną nazwą) PRZESTRZEŃ AKTYWNĄ? Któren cieszy się większą cielesną doskonałością, przynajmniej w sensie fizycznej sprawności?

A jeśli tak... Prawidłowa odpowiedź to oczywiście "ten pierwszy... też ten pierwszy", jeśli ktoś nie wiedział. To związek tej fizycznej sprawności i cielesnej doskonałości z "przestrzenią aktywną" w przedstawionym tu przeze mnie sensie wydaje się oczywisty. Zgoda? A więc, niech nam żyje teoria przestrzeni aktywnej w odniesieniu do fizkultury! Zaś wszyscy Młodzi Spengleryści, oraz kandydaci do tego zaszczytnego tytułu, wiecie już, czym się macie zająć! Tak? (No i niech ktoś spyta jakiegoś Wyrusa tego świata - w sensie szachowym, nie wolnorynkowym - jak to jest z tą teorią na szachowym gruncie, OK?)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, marca 22, 2011

Krylia Sowietow i Różowe Golarki Liberalizmu

Narażę się tym z pewnością paru lubianym przeze mnie ludziom, ale faktem jest, że sport - w sensie kibicowania, a nie uprawiania - to jeden z najskuteczniejszych i najpowszechniej dziś stosowanych środków trzymania proletów za mordy. Odwieczne "panem et circenses", czyli, jak to jeden bloger fajnie sparafrazował, "taniego kredytu i Tańca z Gwiazdami".

Gdyby Młody Spengleryzm był czymś więcej, niż tylko intelektualnym żartem (i jedyną nadzieją zachodniej cywilizacji przy okazji), to do oglądania transmisji sportowych konieczna byłaby specjalna dyspensa od biskupa. I to biskupa z właściwym certyfikatem od Młodych Spenglerystów oczywiście. O jakimś tam "patriotycznym" podniecaniu się grą "naszych chłopców", czy skakaniem jakichś "polskich orłów", nie byłoby oczywiście nawet mowy! To znaczy, prolety ew. by mogły, w ramach P & C, ale na pewno nie sami Młodzi Spengleryści.

Czemu jednak ew. dyspensa, a nie po prostu zakaz? Dlatego, to nie jest tak, że w każdym przypadku i dla każdego, takie coś musi być szkodliwe. Pochlebiam sobie, że ja na przykład mogę oglądać niemal cokolwiek... No, to też przesada, bo np. różnych martyrologii, obozów koncentracyjnych, filmów moralnego niepokoju, programów Tomasza Lisa, czy filmów wojennych/przygodowych/dla-prawdziwych-mężczyzn-z-pościgami-samochodowymi nie oglądam, bo się tym po prostu brzydzę, nudzi mnie to i/lub mierzi.

Jednak (długo by można o tym!) w sumie jest tak, że jak ja coś oglądam, to nigdy się w tym nie zatracam, nie "przenoszę się w inną rzeczywistość" i nie "odrywam od ciała i konkretu"... O czym nawiasem ostatnio na TV Trwam interesująco opowiadał syn tego sławnego McLuhana - nie żebym się całkiem zgadzał, wręcz przeciwnie, ale interesujące to to było... (W sumie zresztą to chyba była Nowa Lewica.)

Ale nie - to nie ja. Bo w moim przypadku zawsze pierwsze są pytania w rodzaju: "kto za tym stoi?", "komu to służy?", "dlaczego oni mi to pokazują?", "co chcą przez to osiągnąć?", "jak na to reaguje typowy leming/prolet?"... Itd. Plus pytania pomniejszego płazu, w rodzaju: "jak oni skłonili ją, żeby im na to pozwoliła?", "ile w tym jest prasamiczego, excusez le mot... powiedzmy żeńskiej natury, ach!?"... To akurat dotyczy jednej konkretnej dziedziny, ale analogicznie z innymi dziedzinami.

Długo by można o tym, ale że ja nie o tym, więc tyle. Ten blog nie jest zasadniczo jakoś z definicji i wyłącznie polityczny, i ja bym sobie mógł tutaj pisać na całkiem inne tematy, jakoż to: psychologia, filozofia, muzyka... Ale wiem, czego ludzie oczekują, więc, przynajmniej na ten raz, psychologizowanie na temat ew. racji i ew. błędów panów McLuhanów, czy podejściem do mediów wizualnych typowego leminga/proleta z jednej, a Pana Tygrysa z drugiej strony, zostawię sobie na jakieś abstrakcyjne i nigdy nie mające pewnie nastąpić "zaś".

I powiem tak... Oglądałem sobie dziś (a właściwie to już formalnie wczoraj) gnuśnie boks, przeżuwając późne śniadanie i spenglerycznie bawiąc się myślami nad tym, jak oni już wprost starają się imitować i odtwarzać starożytne walki gladiatorów. I chcieli by, i boją się jednocześnie, pójść na całość. W sumie jednak coraz bardziej jestem przekonany, że oni ŚWIADOMIE sięgają już do tamtych wzorów!

Czyli nie tylko to, że "dzisiejszy sport to dawne walki gladiatorów i wyścigi rydwanów" (b. skądinąd spengleryczna myśl, oczywiście), tylko że ktoś tam jednak w pewnym momencie stwierdził, że te wszystkie analogie pomiędzy dawnymi i nowymi czasy są na tyle istotne, iż trzeba tę sprawę świadomie wziąć w swoje ręce i przyspieszyć.

Choć sama też przecież idzie w "dobrym" kierunku. Wcale nie wykluczam, że gdzieś tam w głębi jakichś dwudziestopiętrowych schronów przeciw broni A... Z siedzi jakiś Mózg, który, tak jak i ja, wie, że Spengler to sposób na zrozumienie naszych czasów, a nawet w pewnej mierze przewidzenie przyszłości - i on to właśnie realizuje.

Czyli że małe urzędasy jakichś Unii - takie o kilka zaledwie pięter ponad Wojtkiem Sadurskim - czytają sobie Toynbee'ego czy Konecznego, a ktoś kto naprawdę kojarzy, zapewne facet ze służb, Spenglera. I on tą całą resztą, o nas już nie wspominając, manipuluje sobie do woli. On tam, ja tutaj... Wojna mózgów!

W każdym razie tak sobie gnuśnie oglądam ten boks - niby amatorski, a bez kasków, maszynek do liczenia ciosów... Jak za moich czasów! Ale nie tylko to, bo także bez koszulek, pięć rund i masa innych jeszcze gladiatorskich innowacji... Tak sobie oglądam, a tutaj pod spodem leci tasiemka... Na której czytam, że "Z powodu złej pogody nie będzie dziś transmisji następujących meczy: Krilia Sowietow : CSKA Moskwa..."

Reszta nieistotna, ale tą pierwszą wymienianą tam drużyną były - absolutnie nie żartuję! - Krylia Sowietów! I niech mi ktoś teraz powie, że obecna Rosja to nie jest prosta kontynuacja miłującego pokój ZSRR! Wiem, mają ten sam hymn, jest nadal "Komsomolskaja Prawda"... I różne inne takie. Ale to przecież drobiazg przy tych sowietach!

Podczas gdy u nas (??!) drużyny o długiej i chwalebnej (jak na sport) historii zmieniają dzisiaj nazwy co parę miesięcy - z nazwy jednej szemranej firmy, co ich rzekomo sponsoruje, na drugą, równie szemraną... Tam, mimo gospodarki rynkowej, mimo wszystkich NEP'ów i pieriestrojek - nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby zostawić np. "Krylia", a wywalić "Sowietów"... Albo "Sowietów" zastąpić jakimś równie dźwięcznym, a mniej kontrowersyjnym (?) słowem.

Ktoś tam z pewnością musiał pomyśleć o tym, że kiedyś te Krylia zajmą jakieś tam dobre miejsce w lidze, albo zdobędą puchar - czemu niby by nie mogły? - a wtedy (fanfary, bębny, starcy zawodzą) staną do walki z jakimś Anderlechtem Bruksela, Herthą Berlin, czy powiedzmy czymś, co kopie piłkę w najwyższej lidze III RP. I prasa, media, dziennikarze będą się podniecać, że "Skrzydła Sowietów grają super!"... Albo, że "nasi strzelili Skrzydłom Sowietów trzy bramki w dwie minuty".

Co z tego, że gdzieś tam jest wpisane coś o propagowaniu komunizmu... Co z tego, że Rosja to dziś miłujący pokój i wolny rynek kraj... Jakoś jednak obeszło się bez sponsora i dawne Skrzydła Sowietów, nie muszą - raniąc serca prawdziwych konserwatystów, którzy cierpią nieludzkie męki na samą myśl o usunięciu pomnika takich czy innych wyzwolicieli czy okupantów... O "zmianie nazwy ulicy, którą Historia uczyniła już częścią Dziedzictwa (czysty bolszewizm, żeby się na Historię obrażać!)"...

Te skrzydła nie muszą się (chwała niech będzie Najwyższemu Któren w Mauzoleum!) - mimo całej demokratyzacji i wszystkiego co piękne und liberalne - nazywać "Pizzeria Mniam-Mniam", czy powiedzmy "Różowe Golarki 'Napalona Frosia'". Zapewne Rosja jakoś z tego powodu słabsza, a tym samym mniej niebezpieczna - w końcu sponsor to liberalizm, a liberalizm to siła... Jednak chyba jakiś rynkowy liberał musiałby mi to ze szczegółami wytłumaczyć, bo ja się nijak nie mogę w tym dopatrzyć logiki. Wiem, że ona tam jest, bo po prostu być musi, i to z nóg zwalająca, ale jej głupi nie widzę.

Z tego co wiem, genialny von Mises, który postulował, jeszcze przed wojną światową, by pożyczać Sowietom jak najwięcej, bo to sprawi, że szybciej poznają uroki liberalizmu i go pokochają, już nie żyje... Prosiłbym zatem, by któryś z jego uczniów pofatygował się na mój blog i mi wszystkie te trudne sprawy jakoś przystępnie wytłumaczył. Ludzie - poważnie, liczę na was!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

środa, lutego 23, 2011

Ekonomia (tygrysia i wszelkie inne, a szczególnie liberalna)

Naprawdę nie chciałbym, by wyglądało, że się wciąż czepiam Wyrusa, ale akurat gość mnie znowu zapłodnił. (Na szczęście w przenośni, jeśli wolno mi tu brzydko rzygnąć homofobią.) Otóż Nicek w swym ostatnim poście parę razy rzekł coś o "pustych garnkach" (które doprowadzą rodzime lemingi do opamiętania), a na to Wyrus coś w stylu "więc jednak ekonomia, a nie ideologia?"

OK, nic złego, czy głupiego, nie rzekł... I żeby nie było - nie jestem stróżem Nicka, nie odpowiadam za jego sformułowania, ani nie muszę go bronić. Nie muszę, bo ani nikt mnie nie zmusił, ani też on (przeważnie) obrony nie potrzebuje. Co więcej, Nicek nie jest żadnym certyfikowanym Tygrysistą, czy Młodym Spenglerystą. Ani sam się nigdy jako ktoś taki nie deklarował, ani ja jakoś nie czuję wewnętrznego przymusu, by go na to zaszczytne stanowisko mianować.

Fakt, że ostatnio, dla mnie, pisze przeważnie całkiem sensownie, ale czasem jak coś łupnie! I ja muszę na to odpowiadać afrykańskimi bajeczkami o zajączkach... Potem Nicek się poprawia, albo co najmniej zmienia temat, i bajeczki pozostają niedokończone, w zawieszeniu. Ubaw!

Jednak ten na wstępie cytowany dialożek, jako się rzekło, mnie zapłodnił. Bo to naprawdę jest sprawa niepozbawiona wagi i warta sobie wyjaśnienia. A więc wyjaśnijmy!

Zresztą idźmy od spraw mniej istotnych do najważniejszych, bo jest w tym krótkim Wyrusa dictum spore materii pomieszanie. Więc, jeśli mogę tak Nicka tutaj pobronić, wczuć się niejako w jego poglądy i z nimi utożsamić (a znam je nienajgorzej, jak sobie pochlebiam), to rzekę, iż nikt przecież nie głosi, że "najważniejsza jest ideologia". Konserwatyzm to przecież właśnie brak ideologii, a Nicek - całkiem jakby był Młodym Spenglerystą - ostatnio sporo i elokwentnie mówi o "odrzucaniu oświeceniowych kłamstw"... I tyle!

Odrzucanie ideologii, która jest tak powszechnie obecna, że nawet już jej nie widzimy jako ideologii, to nie jest całkiem to samo, co jakichś własnych ideologii snucie! Nicek zdaje się głosić (poza swym religijnym millenaryzmem, czy co to może być, czego ja akurat całkiem nie podzielam), odrzucenie oświeceniowej ideologii, która wypacza nasze spojrzenie na rzeczywistość i czyni nas bezwolnymi ofiarami różnych Michników (o Kiszczakach i Putinach nie wspominając), i że najważniejszy jest w sumie człowiek. (Wiem - "bolszewizm czysty, bo tow. Lenin też tak mówił". Na drzewo!)

I tu się z Nickiem całkowicie zgadzam. Teraz najważniejsze i tytułowe... Fanfary, werble, chóry starców zawodzą... Na scenę wchodzi EKONOMIA!

Czy ktoś mówi, że ona jest nieważna? Nicek na pewno nie, ale to w końcu ledwo co wyleczony liberał, a do tego przedsiębiorca na niemałą skalę itd. Ale nawet ja też nic takiego nie mówię. Wbrew pozorom. Mówmy tu raczej o moich poglądach, bo trudno mi gadać za Nicka, to jednak zbyt skomplikowana kwestia, by można było w czyimś imieniu, na podstawie tego, co sobie pisze na blogu, przemawiać. Sądzę jednak, że my się z Nickiem w sumie w tej kwestii też zgadzamy. (Jak nie, to protestuj Nicku!)

Więc to nie jest tak, że Pan Tygrys ma jakąś fobię "wolnego rynku" - w sensie, że jak zobaczy babuleńkę handlującą pietruszką na trawniku, to dostaje szału i dzwoni po straż miejską. Albo jak widzi kogoś, kto rozkręca biznes polegający na tym, że, powiedzmy, tłumaczenia Spenglera na polski dokonują się w try miga, wierne, czytelne, nieocenzurowane, i dostępne dla każdego za jeden uśmiech... (O polskich bombach termo za dwa, góra trzy, uśmiechy, już nie wspominając, bo to niepolityczne i w ogóle.)

Jak widzi coś takiego, to wcale mu się świat nie wali i agresja w sercu nie wzbiera - wprost przeciwnie! Jakiego "wolnego rynku" Pan Tygrys nie znosi? "Wolnego rynku" jako religii, jako ideologii (!), jako mętnej i pokracznej "teorii"... Choćby nawet tylko ekonomicznej, a przecież ci ludzie wcale się z tym do ściśle zdefiniowanej ekonomii nie ograczają.

Babcia handlująca pietruszką - OK, istnieje. Ale jeśli TO ma być ten słynny "wolny rynek", no to, ludzie, nie ośmieszajcie się, bo o czym tu w ogóle gadać? Jeśli się zaś to pojęcie spróbuje przenieść na wyższy, bardziej ogólny poziom, i potraktować bardziej ściśle "naukowo", to co widzimy? Że w istocie nie sposób w żadnym wartym analizowania przykładzie stwierdzić jednoznacznie CO "wolnym rynkiem" jest, a co już nie.

Z definicji jest chyba tak, że: "Wolny rynek to jest to, co się podoba zwolennikowi wolnego rynku, a wszystko inne to wolnego rynku ograniczenia i w ogóle anatema". Fajne to jako definicja i bonmot, ale jednak jeśli mamy na tej podstawie na serio analizować rzeczywistość, to bez żartów! A tak przecież jest - wystarczy sobie pogadać z pierwszym z brzegu korwinistą. U nich Chiny to potrafi być raj czystej wolności, USA to kraj do imentu przeżarty antyrynkową biurokracją... Itd, itd.

Ale miało być o ekonomii, a ja wciąż o mętnych hipostazach w rodzaju "wolnego rynku". Sorry! Ekonomia więc... Ekonomia JEST oczywiście ważna, bo dotyczy ZASOBÓW, które (z definicji, bo inaczej nie nazywalibyśmy ich zasobami) są OGRANICZONE. Ograniczone, a jednak potrzebne, często niezbędne.

Mamy więc ekonomię, jak najbardziej. Ale ekonomia tygrysia - całkiem inaczej, niż ekonomia liberalna, w której nas różne autoryteta nurzają - zaczyna od tego właśnie, co ta druga raczy ignorować... Czyli od pytania "KTO TYMI ZASOBAMI DYSPONUJE?"

Dla liberała to w sumie nieistotne - ważne jest co najwyżej, by było "dobrze zarządzane" i w sumie, w ostatecznym rachunku "dobrze służyło Postępowi, Ludzkości, Konsumpcji..." I czemu tam jeszcze. W oświeceniowym świecie, którego liberalna ekonomia (z "wolnym rynkiem" na czele) kwestia władzy w ogóle jest traktowana, jako "coś poza"... Poza polem widzenia, poza tym, co w istocie warto jest badać.

Jak "niewidzialna ręka rynku" Adama Smitha to oświeceniowa, deistyczna Opatrzność, tak władza, to z założenia (choć dość implicite) to Szatan. A już szczególnie władza Państwowa. Nie wiem, można by tu nieźle pojechać Spenglerem i jego subtelnymi analizami podejścia do narodu i państwa u różnych Kultur/Cywilizacji... Co by nas chyba szybko doprowadziło do "judaizmu plus wieprzowiny". Ale to byłoby długie, skomplikowane, więc nie teraz. (W sumie miałem zamiar napisać króciutką i prostą rzecz, ale ubaw!)

W każdym razie dla Nas, Młodych Spenglerystów (oraz ich Sympatyków), kwestia tego "KTO MA" dany zasób - a bardziej precyzyjnie: "KTO NIM MOŻE SOBIE DYSPONOWAĆ WG. SWOJEJ WOLI", jest właśnie absolutnie Kluczowa.

Dlaczego nie po prostu "kto ma"? A dlatego, że "mieć" to sobie można, np. na podstawie "świętego prawa własności", czy innej mętnej hipostazy, ale nam chodzi o fakty i o real. Jeśli ma, to dlaczego inni, co nie mają, nie są mu tego w stanie odebrać? Co, kto, jakie siły, czy ew. przekonania, ich przed tym powstrzymują? TO są podstawowe pytania ekonomii, a nie bełkot o krzywych Laffera i wartościach granicznych, które to sprawy są trywialne dla zdolnego ucznia liceum (wiem, bo byłem takim, i były dla mnie trywialne, są zresztą nadal).

Ekonomia jest więc dla nas ważna, ale też, co wynika z tego, com tu rzekł przed chwilą, nie jest ją wcale tak łatwo jednoznacznie wydzielić z całej reszty rzeczywistości, czy choćby całej reszty życia społecznego. I to właśnie jeden z najistotniejszych powodów, dla których Młody Spenglerysta nie przepada za mówieniem o ekonomii.

Oczywiście liberały popełniają w kwestiach ekonomii także i inne (sprośne) błędy. Na przykład wmawiając nam, że "siła państwa zależy od takich spraw, jak ilość różowych golarek do (excusez le mot) pizdy na głowę ludzkości". Kiedy jakiś szalony nacjonalista domaga się np. silnej polskiej armii, czy wprost bomb A... Z, to taki liberał tłumaczy mu pracowicie, że droga do tego wiedzie WŁAŚNIE przez wzrost produkcji owych golarek. "Ceny bowiem spadną, każdy będzie miał po sześć... Nie będziemy musieli importować, nawet zaczniemy eksportować, co jest współczesną wersją militarnego podboju...No i nie zapominajmy o żelu do pięt!"

Oczywiście negowanie tych przemądrych nauk to bolszewizm w wersji czystej. No bo jak to? Bez "świętego prawa własności"?! Bez bicia czołem (patrząc na Wschód) przed "wolnym rynkiem?! Pragnąc pozbawić Lud nieograniczonej konsumpcji różowych golarek i żeli do pięt?!

OK, niech będzie. Mógłbym po prostu odpowiedzieć, że jak cię lewak wyzywa od bolszewików, to wyraźnie jesteś na dobrej drodze (by dać mu, i jego kumplom, w dupę). A że świry od Korwina to lewizna, nie może chyba być dla zdrowych na umyśle ludzi wątpliwości. ("Skrajna prawica skrajnej lewicy." Prawica w formie, lewizna w treści. Globalizm, utopizm i panekonomizm - gdyby komuś było potrzeba paru argumentów.)

Powiem jednak, że zasadniczą różnicą pomiędzy naszym podejściem, a podejściem wszelkiej lewizny, jest ta, że my tu staramy się trzeźwo analizować JAK FUNKCJONUJE TEN NASZ ŚWIAT, lewizna zaś - czy to będą liberały dowolnej maści; czy socjaldemokraty; czy różne obrzydlistwo od wolności pedalenia się, chodzące na pasku wielkiego kapitału, Unii Ojro i za ich (czyli nasze) pieniądze - zawsze w sumie buduje, na naszych grzbietach, jakąś swoją UTOPIĘ.

Utopia zaś to właśnie ostateczny i nieomylny symptom każdej lewizny.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lutego 08, 2011

Konkrety? Poniekąd faktycznie konkrety...

Jeśli ktoś ma się zaraz rozczarowć, bo obiecane w tytule konkrety to jednak nie będzie gwarantowana recepta na wywalenie tej kurewskiej bandy u żłobu na zieloną trawkę... A tym mniej do kamieniołomów, gdzie ich miejsce... Przykro mi! Z jednej strony mi przykro, z drugiej jednak dumny jestem i blady, że ktoś miał ode mnie AŻ TAKIE oczekiwania! Obiecuję, iż zrobię wszystko, co w mojej mocy, by jeszcze kiedyś je spełnić!

Na razie jednak konkret nieco mniejszy, choć konkretny. I nie to, żeby się CAŁKIEM nie wiązał z tym, o czym ja tu (i tam) pyskuję, co głoszę, i na czym zasadza się (jak to się pięknie mówi) Młody Szpęgleryzm. Bo ja pyskuję, głoszę, a MS się zasadza, m.in. na tym, żeby, zamiast przekomarzać się z P*kotami tego świata, z przerwami na nurzanie się z dziką radością w narodowej martyrologii, podziałać ile się da, jak to się mówi w wojskowych kręgach, "bez kontaktu z wrogiem".

Czyli zadbać o własną fizkulturę, sprawność umysłową, wykształcenie (nie mówię tu o wumlowaniu, które w tej epoce upadku za wykształcenie zwykło uchodzić!)... O niezależność (chciałaby dusza!) finansową wreszcie, bo bez tego jednak nijak, a już na pewno nie w tych czasach.

I tu powinniśmy sobie pomagać ile się tylko da! Dla tych spraw "w sobie", a także dla samego "w sobie" pomagania i kontaktów... I solidarnościów różnych (z MAŁEJ litery, bez agentów Bolków i taniego sentymentalizmu!)... Krótko mówiąc, dla tego, co niektórzy nazywają "socjalizmem", ale to durnie albo nawet i po prostu zdrajcy.

No więc, dojdźmyż wreszcie do obiecanych konkretów. (Nie żeby ten wstęp nie miał wartości!) Otóż czy ktoś z Was...? Czy ktoś z Państwa...? Czy ktoś z Pań i Panów...? Nie odczuwa potrzeby stworzenia sobie, albo komuś, albo jakiejś wspólnocie, STRONKI czy BLOGASKA?

Blogaska można oczywiście stworzyć w wielu miejscach, ale albo bedzie on na jakimś blogspocie, jeśli nie  O WIELE gorzej, albo będzie w blogowisku, co nie każdemu pasuje... Ktoś może jednak chcieć blogaska na Wordpressie - takiego, jakiego ma np. Nicek ==> http://nicek.info <== (Ja zresztą też mam parę, tylko niespecjalnie chyba dla Was, ludzie, interesujących, więc nieważne.)

Więc stronka (lub blogasek), ze wszsytkimi bajerami, na własnej, jeśli ktoś chce, domenie (w końcu domena jest niemal za darmo, przynajmniej za pierwszy rok np. w http://az.pl)... POZA ZASIĘGIEM miejscowego... Wiecie o kogo i o co chodzi... I CAŁKIEM ZA DARMO!

No to właśnie - kliknijcie sobie na ten linek: http://www.000webhost.com/413159.html i jazda! Wszystko tu jest - profesjonalny hosting, poza zasięgiem, bez żadnych reklam, z ew. domeną... Naprawdę ZA DARMO!

Ze sporą (zapewniam Was) ilością przestrzeni na dysku, oraz naprawdę nie byle jakim transferem - szybko takiego ruchu nie będziecie mieli, żeby Wam tego transferu zabrakło.(A jeśli zabraknie, no to gratulacje - wielu dałoby się pokrajać, żeby tylko mieć taki ruch na stronce, bo to grozi poważną forsą i tak dalej.)

Jeśli ktoś jeszcze nie myślał, żeby sobie zrobić stronkę, no to teraz ma okazję i niech pomyśli. Serio mówię, naprawdę można z tego mieć masę radości i niemało pożytku. Także w związku z naszą tu walką, jeśli ktoś akurat do tego taką stronkę chciałby wykorzystać. Zresztą tam może być WIELE stronek, nie ma problemu!

Oto bannerek, a raczej bannerzysko, ale prawda że ładny? Tyle że, tam piszą, że 250 MB, a teraz to jest już całe 6 razy więcej!



Free Website Hosting



Oczywiście całkiem bez cienia angielszczyzny może być ciężko, ale tej angielszczyzny nie potrzeba aż tak wiele. Zresztą, gdyby ktoś miał jakiś wzniosły, czy ważny, pomysł na stronkę, mógłbym pomóc.

Najzabawniejsze jest jednak chyba to, że oni nie tylko za darmo dają, ale jeszcze PŁACĄ! Całe pięć dolarów, na PayPal (załóżcie se ludzie konto, co ja miałem parę lat temu, kiedy dla Polaków PayPal'a nie było! to istny skarb!) za każdego człeka, któren się tam zapisze (ZA DARMO) i pozostanie zapisany przez 30 dni. A dlaczego miałby nie pozostać, że spytam?

Tak że są w tym niemal wszystkie składniki Młodego Szpęgleryzmu - robienie swego, pomaganie drug drugu, knucie poza zasięgiem i/lub uniezależnianie się ekonomicznie (od tego kurestwa), bo człek zgięty i w ziemi nosem dłubiący w poszukiwaniu paru groszy na chleb, nie ma przecież czasu, energii, pewności siebie, szacunku otoczenia, zasobów... I w ogóle większości rzeczy, które są potrzebne do knucia i ew., daj nam Panie Boże, wyzwolenia nieszczęsnej Ojczyzny.

Tak więc - zakrzyknijmy chórem: "Niech nam żyje 000webhost.com!"... I pędem do zakładania stronek! (Poza zasięgiem i w ogóle cudnych.)


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?