Lojalnie uprzedzam wszelkich ew. Czytelników, że to nie będzie o wąsko pojętej polityce - więc jak coś, to nie czytać! To będzie raczej coś w rodzaju krótkiego szkicu do b. ambitnego (jak na te czasy) doktoratu, albo i b. krótki (i wciąż całkiem ambitny) cały doktorat.
Wtręt ==>Powiedziałem "o wąsko pojętej polityce", ponieważ o szerokopojętej to, moim skromnym, jednak będzie. Tak, jak ja ją rozumiem. Chodzi o to, że (gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, a tu zbłądził), że ja widzę to wszystko i ew. perspektywy na wyjście z tego całego syfa - zarówno w skali krajowej, jak i globalnej - bardzo sceptycznie i głęboki ze mnie (szpęglerystyczny) pesymista.
W końcu, ktoś musi czasem napisać coś o nieco bardziej naukowych ambicjach, skoro oficjalna, i w sumie opłacana z naszej krwawicy, nauka, nie dość, że coraz bardziej pełna najprzeróżniejszych tabu (kłamstw i chciejstw nie licząc, ale tabu całkiem po prostu PRZEKREŚLAJĄ jej wartość jako nauki w tym sensie, w jakim jest ona wciąż nam sprzedawana!), zajmuje się teraz dekretowaniem, że "homoseksualizm, to nie zaburzenie, ino ino (sic!) "po prostu jedna z orientacji"... Poza oczywiście udoskonalaniem środków inwigilacji i kontroli, ale to w sumie żadna nauka - co najwyżej inżynierstwo.
<== Koniec wtręta
Dla mnie... Cóż, nie chcę nikomu pluć do zupy, ale też - nie oszukujmy się - łatwo być optymistą pisząc sobie (dla paru osób o tak specjalnych mentalnych cechach, że takie rzeczy lubią sobie poczytać, plus ew., w przypadku nieco mniej niszowych wirtualnych autorytetów, paru osobników służbowo na ten odcinek oddelegowanych) luźno na blogasku, ale fakt, że nikt w sumie nic realnie nie robi, co by mogło cokolwiek realnie zmienić, świadczy o tym, że ten cały optymizm nie jest wart funta kłaków. Przynajmniej ja tak to widzę, sorry, jeśli uraziłem! "Optymizm" zresztą, sam w sobie, jako rzecze najmędrszy człowiek, z jakim się zetknąłem w swym długim życiu, "jest tchórzostwem".
Nie, żebym nic nie chciał robić i innych do nicnierobienia namawiał, ale - szczerze - trudno mi znaleźć, w sensie planu walki, coś ponad DŁUGI MARSZ, którego pierwszym krokiem byłoby uczynienie tak, żeby na widok Młodego Spenglerysty (bo o nich tu przecie mówimy!) każda w miarę zdrowa kobieta odczuwała niepohamowane pragnienie zostania matką... Każdy typowy współczesny metroseksualny facio, żeby się nerwowo rozglądał za mysią dziurą, aby się w niej schować... No a platfusy i wszelka tego typu swołocz, żeby nerwowo rozpinał kołnierzyk, który zaczął go czegoś nagle cisnąć...
No i ten mój tutaj - podniośle mówiąc "tekst", zaś mniej podniośle "wpis" - jest właśnie o tym. I ma stanowić mały kroczek w małym kroczku. Za to w dobrym kierunku. Jak ja to, jako się rzekło, osobiście i w mojej własnej robaczywej duszy rozumiem. A więc w końcu rozpocznijmyż...
Rzecz sama w sobie
W młodości interesowałem się wieloma rzeczami, nie wykluczając szachów. Przeważnie nie bardzo miałem z kim grać, a do tych drzewiasto-się-rozchodzących-i-geometrycznie-mnożących wariantów brakowało mi zazwyczaj cierpliwości, jednak b. mnie podniecała wszelka filozofia i ogólna metodyka walki, która (jeśli się do sprawy w zdrowy sposób podchodzi, czyli gdy człek jest całkiem wolny od liberalnych skłonności) w szachach b. ładnie się przejawia. O tyle ładnie, że łatwo to tam konceptualnie pojąć, ująć w słowa i algorytmicznie analizować - bo oczywiście prawdziwej walki jest o wiele więcej w byle bokserskim sparringu, nie mówiąc już o ulicznej naparzanie.
No i to by było na tyle autobiograficznych smaczków, istota sprawy jest taka, że przeczytałem kilka interesujących książek na powyższe tematy, z których to i owo chyba udało mi się pojąć (mimo braku cierpliwości do drzewiastych grafów). Jedna nazywała się "Chess for Tigers", czyli była adresowana wprost do mnie, i, mimo angielskiej notacji szachowej, której nie udało mi się do końca pojąć do zakończenia lektury, znalazłem tam b. ciekawe ogólne zasady walki. Nie gorsze, jeśli nie lepsze, nie mówiąc już, że bardziej praktyczne w naszych warunkach, od tych, które zawarł Musashi w swych "Pięciu kręgach".
Druga, o której tutaj chciałem właśnie nieco więcej napisać, była prlowska. Czyli rodzima i wydana w PRL v1. Nie, żeby było w niej coś w oczywisty sposób nie tak - wtedy wydawano całkiem niezłe książki z takich niszowych i niegodzących-w-sojusze dziedzin, jak szachy. (Teraz być może jest dokładnie tak samo, tyle że NIEMAL WSZYSTKO TERAZ GODZI W SOJUSZE! Warto nad tym chwilę pomyśleć, swoją drogą.)
Książka owa przedstawiała pewną koncepcję szachowej strategii, o nazwie "przestrzeń aktywna". Chodziło o to, że siła szachowej pozycji wiążę się z przestrzenią, którą mamy na szachownicy (bo gdzie by indziej?) opanowaną, ale ta przestrzeń to nie jakaś byle, tylko właśnie "aktywna", czyli że my tam możemy przeciwnikowi robić wbrew i tak dalej. Brzmi to dość w sumie sensownie, choć nie jestem pewien, czy to w sumie nie jest tautologia, błędne koło i całkiem jałowa teoria, która próbuje zdefiniować coś łatwo w sumie zrozumiałego przez coś zrozumiałego o wiele trudniej.
Nie mam też pojęcia, czy ta teoria to był własny mózgowy twór autora tej książki, czy może coś, co funkjonuje w jakiejś szachowej teorii i filozofii nieco choćby szerzej. A jeśli to drugie, to czy to była rzecz, która w przeszłość odeszła i nie wróci - razem z prof. Żabińskim (co z nim, swoją drogą, tyle go było, a potem nagle znikł?) i Nikitą Chruszczowem. (Żeby nie rzec Miczurinem, nożem Kolesowa i młotkiem Paramonowa).
Cholera wie, zaiste! Jakiś Wyrus pewnie by mi to potrafił wyjaśnić, ale nie chce ze mną gadać, a to dlatego, że mamy skrajnie różne zdania na temat "wolnego rynku". Więc się nie dowiem. (Może jednak ktoś mniej Wyrusowi podpadły spyta go do niechcenia o "teorię przestrzeni aktywnej"? A potem proszę mnie zapoinformować o odpowiedzi, bom naprawdę ciekaw!)
No więc mamy ową - tajemniczą, choć zdającą się mieć ręce i nogi - teorię... I tak by ona sobie żyła, gdzieś w świecie platońskich idei, zapewne... O ile jakiś Wyrus autorytatywnie nie powie nam, że to właśnie dzięki tej teorii arcymistrz Anand (bo taki teraz chyba rządzi, n'est-ce pas?) wszystkich ogrywa. I w ogóle, że to niemal równanie wszechświata. To jednak wcale nie jest pewne - ani że nam ktoś taki zechce coś w ogóle powiedzieć, ani że tak właśnie z tą teorią rzeczy się mają.
W każdym razie jeszcze parę dni temu teoria sobie, a ja sobie, jedno drugiemu nie wadzi, wolność Tomku... A w szachy nie grałem już od naprawdę bardzo dawna. Jednak nagle przyszła mi do głowy myśl, która mi ową teorię przypomniała. A było to tak...
Od około roku trenuję sobie (m.in.) coś, co się nazywa Prasara Joga. Jest to podobne do Hatha Jogi, ale bez żadnych zabobonów i ulegania wpływom indyjskiego nacjonalizmu - wiecie, te wszstkie Pranayamy, Athman co jest Brahmanem itd. Ja nawet żadnymi oddechami się nie zajmuję. Zajmowałem się w młodości, a parę lat temu odkryłem, że to wspaniałe rzekomo oddychanie brzuszne, jest robione niemal zawsze absolutnie źle i po prostu szkodzi. Nawet opisywane jest źle!
Ludzie rozciągają sobie dolną część brzucha, tę poniżej pępka, co jest absolutnie szkodliwe - także na urodę, bo dostaje się z tego bebecha, w dodatku do wad postawy. (Dół brzucha powinien być cały czas napięty, a ew. oddychanie brzuchem musi się ograniczać do jego części powyżej przepony, czyli w sumie powyżej pępka. Dixi!)
Ta joga co ja ją robię, to swego rodzaju "Joga Militaris", którą praktykują niektóre elitarne formacje w różnych znanych z elitarnych formacji krajach. (Ani te kraje, ani te formacje, często nie budzą akurat mojej nieodpartej sympatii, ale ich metody bywają naprawdę dobre i tym bardziej nie widzę powodu, by tym brzydalom na nie pozostawiać monopol!)
Robię więc tę jogę (obok innych rzeczy) od jakiegoś roku i bardzo ją sobie chwalę. Naprawdę, wspaniała sprawa. (Kto chce więcej info, niech się zgłosi i pyta.) No i właśnie w związku z tą jogą przyszło mi do głowy, że teoria przestrzeni aktywnej lepiej być może pasuje to jogi i fizkultury, niż do szachów. (Chyba, że Anand z Wyrusem ogłoszą co innego, ale na razie obowiązuje ta moja teza.)
Naszła mnie bowiem taka myśl, że oto ludzka cielesna doskonałość dałaby się nieźle przełożyć na ilość ("sensownych") pozycji, w których człek jest w stanie stabilnie i w miarę wygodnie pozostawać. Oczywiście z pewnymi zastrzeżeniami, ale przecież w szachowej teorii też nie chodzi o byle jaką przestrzeń, a o przestrzeń "aktywną"! (Czyli z definicji taką, która nam wygrywa. Tutaj zresztą leży ew. owa, niepokojąca mnie, tautologia. W każdym razie w mojej własnej teorii związanej w fizkulturą nie dostrzegam nawet jej cienia.)
Jasne, że są pozycje ważniejsze i mniej ważne - a nawet, prawdopodobnie, po prostu bezwartościowe, lub nawet szkodliwe. Trzeba też zachować w tego typu umiejętnościach - jak również w działaniach mających służyć ich zdobyciu - pewną równowagę, ponieważ np. super giętkość w przód połączona ze sztywnością w tył, będzie po prostu szkodliwa. Podobnie jak wiele innych tego typu dysproporcji. Jeśli człowiek te wszystkie, nieliczne i dość oczywiste, zastrzeżenia uwzględni, to moja teoria ma, jak sądzę, dziwnie sporo sensu.
Jeśli ktoś nie zna się na Prasara Jodze, a podejrzewam, że mało kto się zna, to powiem, że tam są zarówno ćwiczenia na rozciąganie mięśni - które się ludziom najbardziej z jogą kojarzą - jak i ćwiczenia w typie Pilates, które też w istocie stanowią istotną część Hatha Jogi, w których występuje statyczne napięcie mięśni, przede wszystkim, tego, co się w Pilatesie nazywa (po angielsku) "core" (co oznacza "rdzeń"), czyli mięśni odpowiadających za postawę.
To są naprawdę całkiem męczące ćwiczenia wymagające sporo tej specyficznej - a niezwykle ważnej! - siły. (Dodatkowo w tym programie, który ja wykonuję, są też specjalne ćwiczenia na ruchomość stawów i giętkość kręgosłupa, które się do Prasara Jogi nie zaliczają, ale stanowią z nią pewną piękną całość.)
Powie ktoś, że co tam gięcie i co tam siła mięśni odpowiadających za postawę, bo prawdziwa sprawność i doskonałość cielesna przejawia się w podnoszeniu setek kilogramów i rozbijaniu ścian kułakiem. Odpowiem na to, że doceniam tego typu osiągnięcia i umiejętności, ale jednak sądzę, że kontrola... Nie mówię o jakiejś maniackiej chęci kontrolowania w stylu anoreksji czy, czegoś takiego! Że kontrola własnego ciała - w sensie wykonywania nim takich, jak się chce, ruchów, zachowywania takich, jak się chce, pozycji, itd. - jest wstępnym warunkiem tamtych rzeczy, a poza tym wydaje mi się jednak istotniejsze.
Powie ktoś inny (albo i ten sam, jeśli lubi się czepiać), że "co tam jakieś statyczne pozycje, liczą się dynamiczne ruchy". A ja mu na to, że może i mieć sporo racji, ale też dynamiczne ruchy, których poszczególne części składowe są przez nas możliwe do wykonania jako statyczne pozycje właśnie, będą niemal na pewno lepsze. Znana sprawa - do czego w końcu dąży się w tych wszystkich kata w karate? (Sorry Mustrum za reklamowanie Twojego ukochanego "chuju muju", ale coś tam mimo wszystko jest, choć zgadzam się z dużą częścią Twojej krytyki.)
No a weźmy (na zakończenie) taką sprawę. Ściśle związaną w moją, choć z szachowej poniekąd zapożyczoną, teorią. Taki jogin, albo poniektóry super grappler, potrafi statycznie i bez wielkiego cierpienia utrzymać dziesiątki, albo i setki różnych postaw, z których większość jest albo w niektórych sytuacjach naprawdę pożyteczna (w grapplingu np.), albo korzystna dla zdrowia. Nierzadko obie te rzeczy na raz.
Jeśli mielibyśmy te pozy jakoś powartościować, to dość oczywiste jest, że te najbardziej wartościowe wiążą się z najnaturalniejszymi pozycjami, które każdy człek utrzymuje przez sporą część swego ziemskiego żywota. A więc stanie, leżenie... Nie ma chyba nic ważniejszego - w kategoriach postaw i teorii "przestrzeni aktywnej" w zastosowaniu do fizkultury. Która oczywiście powinna otrzymać jakąś inną, bardziej adekwatną nazwę, ponieważ tutaj nie chodzi tak wprost o "przestrzeń", a raczej o postawy... Z przestrzenią związane, oczywiście, ale nie tożsame.
No i powiedzmy sobie, całkiem już na zakończenie, że taki typowy urzędnik to nawet stać we właściwy sposób nie potrafi! To znaczy stoi, zgoda, ale on nawet nie wie, do jakiego stopnia takie stanie może NIE MĘCZYĆ, jeśli się to robi właściwie. Właściwe zaś stanie oznacza właściwą postawę, co jest chyba dość oczywiste dla każdego.
Tak, że z jednej strony mamy super grapplera (czy inną tam baletnicę, ale tu nie chcę się wypowiadać, bo to może wcale nie być zdrowe stworzenie, co ja tam wiem?), któren czuje się swobodnie w dziesiątkach różnych postaw - od zapaśniczego mostu, po turecki szpagat itd. - a z drugiej typowego urzędnika, czy innego prawicowego blogera, któren nawet stać porządnie bez bólu und zmęczenia nie potrafi. Któren ma większą (nazwijmy to tą zapożyczoną nazwą) PRZESTRZEŃ AKTYWNĄ? Któren cieszy się większą cielesną doskonałością, przynajmniej w sensie fizycznej sprawności?
A jeśli tak... Prawidłowa odpowiedź to oczywiście "ten pierwszy... też ten pierwszy", jeśli ktoś nie wiedział. To związek tej fizycznej sprawności i cielesnej doskonałości z "przestrzenią aktywną" w przedstawionym tu przeze mnie sensie wydaje się oczywisty. Zgoda? A więc, niech nam żyje teoria przestrzeni aktywnej w odniesieniu do fizkultury! Zaś wszyscy Młodzi Spengleryści, oraz kandydaci do tego zaszczytnego tytułu, wiecie już, czym się macie zająć! Tak? (No i niech ktoś spyta jakiegoś Wyrusa tego świata - w sensie szachowym, nie wolnorynkowym - jak to jest z tą teorią na szachowym gruncie, OK?)
triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?
Dlatego właśnie lewusom tak bardzo przeszkadzają wszyscy kibole, militaryści, arystokraci i inni pakerzy.
OdpowiedzUsuńW ogóle zniesienie obowiązkowej służby wojskowej to cielesno-duchowe samobójstwo narodu, wiedzą o tym Finowie i Chińczycy, którzy stworzyli specjalne obozy gdzie młodych netoholików odzwyczaja się od bezruchu i perdołowatości, a dopiero potem wysyła na prawdziwą unitarkę.
Nie bez powodu Szwabom w Sobiborze dobry fart skończył się w momencie, gdy przysłano im transport merkuriańskich komunistów, weteranów Wielkiego Października, co to mimo 5 krzyżyka na karku, okularów i brzuszka potrafili gołymi ręcami odebrać strażnikom karabiny, odstrzelić nazioli i wracać z buta w Sowiety! Tak samo w Wawie, najwięcej kłopotów mieli SSmańcy ze spacyfikowaniem garusów z Mokotowa, co to zamiast czekać pokornie na rzeź wytłukli Ubermenschów gołymi ręcami i zwiali do powstania.
http://www.youtube.com/watch?v=f_ptqXqjsZw&feature=related
OdpowiedzUsuń@ Anonimowy
OdpowiedzUsuńExactement!
(Sorry za tę francę, ale akurat czytam b. fajnego Zinowiewa po francusku, więc darujcie. A poza tym trza pokazywać Wojtkom Sadurskim i innej lewiźnie, kto tu naprawdę kształcony!)
Pzdrwm
@ Iwona Jarecka
OdpowiedzUsuńDzięki Iwona za ten hymn pacyfistów!
Tłumaczy Cię to, że nie rozumiesz jego treści. ;-)
Serio - wiesz, że Cię czule kocham (Jacek, cicho, to nie to co myślisz!) - ale to NAPRAWDĘ jest hymn pacyfistów!
Chyba, że o to właśnie Ci chodziło? Tyle, że w takmi razie nie rozumiem - wyjaśnisz?
Pzdrwm
już wyjaśniam.
OdpowiedzUsuńCóz mi innego zostaje, po za tym hymnem?
A jeszcze Marlena tak ładnie śpiewa.
@ Iwona Jarecka
OdpowiedzUsuńNie, sam w młodości lubiłem te śpiewki i komucha Pete Seegera, któren jest tam obok na YouTube...
Miałem taką enerdowską płytę z komuchami ze Stanów, i tam były całkiem niezłe ludowe i quasi-ludowe śpiewki, które od zawsze b. lubię.
Ale kiedy się lepiej poduczyłem angielskiego i pojąłem ochydę tego żydowskiego lewactwa, nieco mnie to już wkurwia.
Marlena? Zgoda. Mój ojciec też lubił jej śpiewanie, choć uważał za zdrajcę. Wiesz chyba dlaczego? Muzykalny w każdym razie był bardzo.
Może zresztą za zdrajcę ją uważał tylo czasami? Jemu się takie rzeczy lubiły często zmieniać. ;-)
Pzdrwm
Ja ją b. lubię i za głos...i w ogóle. A jak już zauważyłeś nie łączę artystów z polityką.
OdpowiedzUsuńA jest gdzieś polska wersja tej piosenki śpiewana przez Sławę Przybylską. Zresztą też wspaniały głos.
o tutaj:
OdpowiedzUsuńhttp://www.youtube.com/watch?v=Fs4_0NJH200
Nicek bardzo optymistycznie: "chłopcy stalinowcy z Unii tak naprawdę nie znaczą już nic- ich projekt się nie powiódł, jest właśnie w fazie rozpadu, a oni nie mają siły, by temu zapobiec tak politycznie, jak ekonomicznie i militarnie- po prostu są zgrają cienkich leszczy, z którymi nie trzeba się liczyć"
OdpowiedzUsuńAnonimowy,
OdpowiedzUsuńnie wiem, czy to tak optymistycznie. Gdy Niemcy zorientują się, że na zachodzie nie mają już nic do ugrania zwrócą się tam, gdzie zwykle.
Powiem nie o szachach, gdyż zarzuciłem je dawno, ale opowiem o Prasara Yoga. Podejdę do tematu z innej strony.
OdpowiedzUsuńTo druga, mniej widoczna strona medalu sprawności fizycznej- kompensacja, przygotowanie, rozluźnienie.
Siła kończyn jest niczym bez siły korpusu. W tej drugiej leży mozliwość poszerzenia aktywnej przestrzeni dostępnej w aktualnie zajmowanej pozycji.
Wynikiem treningu jest też wypracowanie możliwości płynnego przechodzenia z pozycji do pozycji wedle zdobytej wiedzy i własnej kreatywnośći!
Co prawda istnieje od dawna Ashtanga Yoga (opierająca się na przejściach od asany do asany), która zawiera wielce wymagające ćwiczenia, lecz Prasara jest zdecydownie bardziej elastyczna i użyteczna -tu znajdzesz zarówno asany(wybrane do kompensacji ruchó trenignowych) jak i płynną sekwencję ruchów.
@ Iwona Jarecka
OdpowiedzUsuńRozumiem Cię w sumie. Sam b. lubiłem rewolucyjne latynoamerykańskie i antyjankeskie śpiewki - np. w wykonaniu Joan Baez - także kiedy o wiele bardziej niż teraz kochałem US i o wiele mniej niż teraz latynoamerykańskie rewolucje. ;-)
Pzdrwm
@ Anonimowy
OdpowiedzUsuńNicek nie od dziś dostarcza mi codziennej porcji optymizmu - niczym łyżeczki miodku dla Kubusia P.
Ten akurat jego tekst czytałem wcześniej i uważam, że jest znakomicie napisany i ma potencjalnie spory potencjał propagandowy.
W dodatku wcale to nie musi być tak całkiem bez sensu, bo skoro Papa tak ich potraktował, a wszystki im się przecież sypie i mało kto już ich lubi, no to... Chu nołz?
W każdym razie w propagandzie już od mrocznych czasów PRL uważałem, że należy kłaść nacisk na to, że syf padnie, zdechnie, a jego sługusy będą miały ciężko, pod górkę i od wypłaty do wypłaty.
Uderzanie w moralne tony, jak to mamy zwyczaj, nam robi więcej szkody, niż im.
Pzdrwm
@ tj
OdpowiedzUsuńA cholera ich wie. Gdyby dało się jakoś ocenić, jak wysokie roczne straty oni są gotowi ponosić z naszego ew. powodu, plus jak wysokich mogliby się ew. spodziewać, wiedzielibyśmy o wiele więcej.
Ja intuicyjnie obie te liczby oceniam na dość niewysokie, więc mamy sytuację zero dzielone przez zero... ;-)
Na pewno nie jest wesoło, tym bardziej, że Putki grzebią kopytkiem, a kochane Kitajce jakoś się guzdrzą. Ale też bym nie przesadzał - w tej akurat kwestii - z pesymizmem.
Chciałbym najpierw - a raczej właśnie może nie? - zobaczyć, jak dzisiejsze szkopy przełkną 100 zabitych rocznie przez powiedzmy 4 lata. Nie sądzę, by ich to uczyniło bardzo bojowymi.
To nie te czasy Arlekinie. Może zresztą ktoś im to wkrótce zafunduje, skoro Europa wyraźnie zaczęła rywalizować z Obamą na polu Pokojowej Nagrody Nobla (danej na zachętę)?
No nie, nico zbyt optymistycznie zabrzmiałem, bo dzisiejsych Polaków też nie należy przeceniać. Ale w sumie Unia nie jest mi do niczego potrzebna i jednego paskudztwa mniej by się przydało.
Putek też nie jest wieczny - kto powiedział (Lenin nie!), że i jego nie może Chińczyk przez dziurkę od klucza ustrzelić?
Pzdrwm
@ Struś Pędziwiatr
OdpowiedzUsuńMądrze prawisz, ale ja tu czegoś nie rozumiem.
W tej Prasara Jodze, co ją oba znamy i (tuszę) kochamy - tej z TACFIT Commando - żadnych przejść chyba nie ma, co?
Więc gdzie Ty masz te przejścia? Wiem, że tamto nie jest cała Prasara, ale, jeśli masz coś więcej, to MÓW, na Boga, gdzie to dorwać!
I w ogóle dopraszam się o więcej informacji. Na wszelkie tematy.
Pzdrwm
triarius,
OdpowiedzUsuńwywiezienie zysków i obciążenie kosztami tubylców już się dzieje i wcale dużo ich nie kosztuje. Ot, czasem jakiś medal dla Tuska. Dokręcą nam mocniej śrubę, gdy UE padnie.
Po co szkopom swoje trupy, jak w mają w Polsce nadmiar chętnych do pełnienia roli kapo przedstawicieli localsów?
Dwa tygodnie temu ichni prezio był odwiedzić swoje miejsce urodzenia na zamojszczyznie - wyobrażasz sobie ten tupet, po tym co oni tam wyczyniali?
Dziś się dowiaduję, że Steinbach przyjeżdża odwiedzić folksdojczów w Gdańsku oraz, uważaj, Rumię, w której jej rodzina znalazła się w podobnych okolicznościach. I nikt im nie zasadza kopniaka.