Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Aztecy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Aztecy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, lipca 13, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (003)

W trzecim odcinku naszego cyklu przedyskutujmy sobie kwestię całkiem podstawową - mianowicie co to w ogóle jest ta "sztuka"? Z pokrewnymi zagadnieniami, jak to: Po czym ją się rozpoznaje? Do czego ona właściwie służy i komu? Jak cenna w istocie jest, i dla kogo właściwie? Plus inne pokrewne zagadnienia, które mogą się przy okazji pojawić.

Przy takim postawieniu sprawy - w którym oczywiście nie ma nic nadzwyczajnego, po prostu staramy się zacząć od samego początku, bez idées pré-conçues, bez powoływania się na autorytety QUIA autorytety - dość oczywiste staje się, dlaczego sztuki (czy co to tam jest) posługujące się przede wszystkim słowem zostawiliśmy sobie poza nasza sferą badawczą.

Dlatego tak uczyniliśmy, że tam, gdzie są słowa, mamy, a przynajmniej mieć możemy, INFORMACJĘ. Nie można w każdym indywidualnym przypadku oczywiście wykluczyć, że tu akurat żadna istotna informacja nie występuje, a chodzi jedynie o EKSPRESJĘ... (Innych przypadków, niż te dwa chyba być po prostu nie może.)

Informacja (żeby nie było niejasności, choć i tak nie powinno) to będzie na przykład: "Wczoraj w Biedronce widziałam diabła z rogami, ogonem i Gazetą Wyborczą". Nie jest tu oczywiście istotne, czy ta informacja jest "prawdziwa" (bo diabły na przykład Gwybu nie czytają) - jest tu jakiś przekaz, adresowany do kogoś innego, więc informacja.

(A skoro już zmniejszamy niejasności, to powiem, że idées pré-conçues oznacza "wstępne założenia". Niektórzy mi lubią zarzucać nieuctwo i porywanie się na tematy poza moim zasięgiem, więc ja w nich czasem francuskim lub łaciną. Trochę może dziecinne, ale na takich ludzi to chyba jednak działa.)

Ekspresja "czysta", to będzie "och!" albo "ach!". W bardziej złożonych przypadkach trudno chyba by było całkiem pozbawić ją jakiegokolwiek informacyjnego przekazu, ale jeśli coś mówimy naprawdę ignorując ew. odbiorcę, to co do niego dotrze i jak on zareaguje ("on lub ona", hłe hłe, bo mi tego w Ameryce nie wydadzą!), tylko tak sobie mówimy, szepczemy, krzyczymy... No to jest ekspresja właśnie.

Oczywiście ani informacja, ani też ekspresja, nie muszą koniecznie posługiwać się słowami! Tutaj mówimy głównie o słowach, dlatego, że moja teza jest taka, iż w "sztukach" (w szerokim znaczeniu, dlatego w cudzysłowie) posługujących się głównie słowami "z natury" do głosu dochodzi informacja.

W związku z czym wiele z tego, co się mówi - w postaci wierszy czy dramatów - bez "aż tak wielkiej szkody" dałoby się powiedzieć najprostszą i najbardziej zrozumiałą metodą, czyli po prostu PROZĄ. Jeśli tak jest, będzie to oczywiście spora wada takiego wiersza czy dramatu - bowiem zastosowana forma nie jest optymalna dla danej treści i są tam jakieś niepotrzebne fioritury.

(Z drugiej strony, jeśli tam naprawdę jest coś, co by było warto powiedzieć po prostu prozą, to i tak jest tam znacznie więcej, niż w większości dzieł, którymi dziś cieszy się tak zwana "wyrobiona publiczność." (Jak cudnie - mamy już całkiem dlugi wpis, a nawet śmy naprawdę nie zaczęli drążyć zamierzonego na ten raz tematu! W końcu o "sztukach słownych" mieliśmy właśnie NIE mówić.)

* * *

Co sztuka właściwie daje swoiemu odbiorcy? Istotne zagadnienie, zgoda? Od razu jednak widzimy, że wcale nie jest całkiem oczywiste, że taka na przykład sztuka Azteków Aztekom dawała te same przeżycia i ew. satysfakcje, co dzisiejszemu koneserowi.

Dzisiejszy koneser zachwyca się też na przykład kopiami klasycznych greckich rzeźb, bez entuzjazmu spogladając na sztukę o kilkaset lat późniejszą - tę wczesnochrześcijańską. Oficjalnie mówi się o "upadku sztuki", o "obniżeniu poziomu", o "tandetnej rzemieślniczejrobocie", o "zaniku umiejętności widzenia rzeczywistości", o "wtórności", o "degenerarcji" wreszcie... Itd., itd. (Wiem coś o tym, proszę mi wierzyć!)

Jednak trudno całkiem uciec od konstatacji, że ta "schyłkowa", "zdegenerowana" sztuka wczesnego chrześcijaństwa do czegoś tym wczesnym chrześcijanom była potrzebna - podczas gdy te wszystkie nagle Apolliny i Wenusy wprost przeciwnie. I oczywiście oficjalna, choć nie zawsze głośno i explicite wyrażana, opinia jest taka, że ci wcześni chrześcijanie w ogóle byli jacyś nietacy, a na sztuce to już się nie znali kompletnie.

Jest to jednak nieco kontrowersyjna postawa, czyniąca z dzisiejszego bywalca zachodnich muzeów absolutną wyrocznię i jedyne kryterium, podczas gdy ludzie, z jakichś dziwnych nieraz powodów, tę sztukę tworzyli od tysięcy lat; nieraz za nią płacili, i to sporo; niektórzy latami uczyli się na artystów... I tak dalej.

A po tych tysiącach lat przychodzi sobie taki, nie bójmy się tego słowa - liberalny burżuj z apetytem na "sztukę", i sobie wybiera: grota Lascaux? Cudne, bierzemy! Goła Wenus oglądająca swoja pupę w lusterku? Fajne, choć za rok lub dwa może się okazać nie dość politpoprawne. Dwunastowieczne perskie miniatury? Jasne, przecież sztuka jest jedna!

Parę kolorowych plam na płótnie? Fajne, oczywiście, choć to już było (a co na to mohery?) Bizantyjskie mozajki? Super! (Pod nosem dodaje zaś "bo tak fajnie błyszczą te kolorowe kamyczki, a do tego tam jest trochę prawdziwego złota, łał!")

Mumia faraona? Re-we-la-cja! Nie dość że profanacja zwłok, a to zawsze cieszy, to jeszcze egzotyka!
Sztuka wczesnych chrześcijan? Sztuka mówisz? Toż to przecież nie sztuka, tylko upadek rzemiosła i degeneracja! Nie czytałeś sobotniego dodatku kulturalnego w naszej ulubionej gazecie?!

Już nie będę się tutaj zniżał do wykazywnia, że taka postawa jest niekonsekwentna i arbitralna, bo w realnym liberlaniźmie i jego intelektualnym oraz estetycznym życiu nie takie rzeczy się spotyka. Jednak naprawdę nie dostrzegam powodu, by akurat gusta kogoś, kto się na tej planecie pojawił pięćdziesiąt...

No może sto... Niech będzie i dwieście czternaście... Lat temu... I za chwilę może zniknąć... Stanowiły podstwowe kryterium analizy wszelkiej sztuki - sztuki wszystkich epok, regionów, kultur. To znaczy - zgoda! - ja bym się bardzo nawet cieszył, gdyby te wszystkie ochy i achy były autentycznie przeżywane, a nie wygenerowane przez telewizyjnych macherów i ekspertów (na ogół nie zasługujących nawet na cudzysłów) w sobotnich dodatkach.

Autentyczne przeżycia estetyczne współczesnego burżuja nie stają się od razu ostatecznym kryterium, i niewiele w sumie, poza samego burżuja duszą, znaczą, ale jednak co autentyczność, to autentyczność. Dużo tego dziś, wbrew pozorom, a przede wszystkim wbrew WSZECHOBECNEJ PROPAGANDZIE, dzisiaj nie mamy.

Jednak moje dociekanie ma dociec, CZYM JEST SZTUKA DLA TYCH, KTÓRZY JĄ TWORZĄ I DLA TYCH, DLA KTÓRYCH BYŁA PIERWOTNIE PRZEZNACZONA. Z naciskiem na PIERWOTNIE. Tutaj, proszę mi darować, opinie i gusta kogoś żyjącego tysiąc, a choćby tylko i dwieście, lat później, w całkiem innych warunkach, który sobie tę sztukę ogląda luźno w muzeum, w telewizji, albo w albumie - całkiem po prostu NIE MAJĄ NIC DO RZECZY. Rozumiemy się? (Choć oczywiście NASZYM dzisiaj odbiorem sztuki mam się zamiar kiedyś też na serio zająć. A nawet to właśnie wydaje mi się sednem moich rozważań.)

To samo dotyczy zresztą moich osobistych gustów oczywiście, choć mnie akurat "liberalnym burżujem" dość trudno nazwać. Zachwycam się (żeby z plastyki przejść w sferę muzyki, która dla mnie osobiście jest o wiele ważniejsza) Dufayem i Monteverdim, ale to przecież nie oznacza, że na pewno to, co ja z tego powodu odczuwam, jest tym samym, co odczuwali bezpośredni ich odbiorcy, nie mówiąc już oni sami.

Prywatnie sobie sądzę, że to nie jest aż tak odległe, ale jest to opinia subiektywna, choć oparta na pewnych analizach, którymi, Deo volente, mam się z ewentualnymi (Deo volente) Czytelnikami zamiar w toku tych rozważań podzielić.

To jest jednak coś, co by trzeba dopiero wykazać. Natomiast fakt, że dzisiejszy bywalec muzeów - nawet ten autentycznie przeżywający, i jakoś tam nawet rozumiejący, sztukę - nie zaś, dość typowa w mojej opinii niestety, ofiara sobotnich dodatków, cwanych macherów i chciwych spekulantów...

Więc taki współczesny, nawet i całkiem autentyczny, koneser sztuki - z całą pewnością widzi (i "przeżywa") azteckie przedstawienia masowych rzezi (przez otwarcie klatki delikwenta obsydianowym nożem i wyrwane mu serca ku uciesze bogów), z tryskającą tętniczą krwią, zmieniającą się pod koniec swej trasy w jakieś, dość w sumie schizofreniczne kwiaty, całkiem inaczej niż sami Aztecy.

Niezależnie od tego, czy byli bliżej rączki tego obsydianowego noża, czy też tej drugiej strony. I to by jednak chyba było na razie na tyle. Dzięki za ew. uwagę, jeśli ktoś był łaskawy, i w dodatku dotrwał do końca! (Nie żebym uważał, że to jest bezwartościowe! Po prostu jest to trudne, z masą wtrętów w nawiasach itd., a ja nie mam nawet doktoratu. ;-)

triarius

P.S. Teraz pojedynczo wychodzimy. I uważajcie na ewentualne ogony!

niedziela, grudnia 06, 2009

Takie różne (grudzień 2009)

Osławieni "Żydzi i cykliści" nie niepokoją mnie specjalnie i nie budzą we mnie większych emocji. (No, chyba że na rowerach jeżdżą z przyczyn ekologicznych.) Znacznie więcej mieszanych uczuć wywołują we mnie ŻYDZI I SZACHIŚCI.

* * * * *

Podstawowym założeniem liberalizmu, a także "konserwatyzmu", szczególnie w jego pospolitej odmianie ogrodowej - tej która z upodobaniem, niczym bluszcz, czepia się liberalizmu i w sumie stanowi jedynie jego starczą, czy może analno-retentywną, postać - jest "niezmienność natury ludzkiej".

Zgoda o tyle, że z pewnością, gdyby współczesne europejskie niemowlę od urodzenia wychować w społeczeństwie Azteków - cieszyłoby się po dorośnięciu masowymi ofiarami z jeńców wojennych i uczestniczyło w tym wszystkim, co się z tym wiązało, całkiem tak jak każdy Aztek, któremu dano na to szansę. (Przeciąganiem, z religijnych motywów, liny przez własny przedziurawiony język pewnie też.) Tak samo by było z wychowaniem w innych społeczeństwach, także tych ogromnie odległych od współczesnych liberalnych społeczeństw pod względem trybu życia i etyki.

Czego byśmy tu nie mieli! Ludożerstwo? Mniam! (I nie wierzcie, że to nigdzie nie występowało w realu, albo że nigdy nie miało nic wspólnego z rozkoszami stołu i szeroko pojętą gastronomią. To też lewacko-leberalne kłamstwo.) Świątynna prostytucja? Proszę bardzo! Niewolnictwo? A jakżesz, oczywiście! Tatuowanie sobie przez kobiety wąsów? Super pomysł! Witanie się przez branie w dłonie i potrząsanie swoim penisem? Jasne! Oddawanie gościowi do dyspozycji żony i córek? Też, niby dlaczego nie? I tak dalej - pełny repertuar zachowań.

Z czego, nawiasem, wynika, że liberalizm (i ten żałosny "konserwatyzm" w pospolitej wersji ogrodowej), albo są niewiarygodnie naiwne, albo też po prostu w głębi duszy totalitarne, jeśli mają nadzieję i zamiar uczynić wszystkich ludzi na podobieństwo swoich... Jak to powiedzieć...? Wiadomo o co chodzi.

Jednak założenie, iż taki na przykład praktycznie samowystarczalny rolnik (jeśli tylko obejdzie się bez paru fanaberii), będący na codzień udzielnym panem u siebie, samcem alfa w najpełniejszym znaczeniu tego słowa, a do tego żyjący blisko natury - nie w tym sensie, żeby jakoś rajsko i słodko, ale że wszystko jest jakie jest, bez potrzeby interpretowania przez autorytety i codzienną prasę... Który obcych niemal nie ogląda...

Że taki ktoś ma "tę samą naturę", co mrowiący się w milionowym mieście inteligent czy biznesmen z branży usługowej, który trzech dni nie przeżyłby bez troski władzy o niego... Który codziennie potyka się o tysiące obcych ludzi i musiał stracić wszelkie normalne odruchy agresji, bo inaczej dawno zacząłby wokół siebie gryźć, albo i gorzej...

Który bez wytężania umysłu, o jakim temu pierwotnemu rolnikowi (który jeszcze 50 lat temu w Europie istniał, ale teraz już NIE istnieje!) nawet się nie śniło, nie potrafiłby przeżyć godziny swego jałowego dnia - nie dlatego, że tak lubi myśleć, tylko po prostu dlatego, że wszystko wokół niego jest sztuczne i wymyślone przez człowieka, a w związku z tym do wszystkiego trzeba podchodzić z wytężonym umysłem. Albo też z umysłem właśnie otępiałym, ale na pewno nie z naturalnym instynktem, czy od dziecka wyuczonymi zdrowymi, przetestowanymi przez wieki twardego życia, odruchami. (Albo też, co jest najgorsze, z tym i z tym na raz.)

Tak więc, w zasadzie zgoda, że "człowiek" od czasów, gdy jest już tym obecnym gatunkiem - jak go nazwali? "Homo sapiens sapiens sapiens sapiens sapiens"...? ;-) - niewiele się zmienił, można to pominąć, ale też to nie ma aż tak wiele praktycznego znaczenia. Milionowe miasta są faktem - tak samo jak kamery, które można bez trudu poumieszczać na ulicach... podsłuchy, które zresztą mieszkaniec milionowego miasta dobrowolnie z sobą nosi, dla wygody... jak zastąpienie prostego i niemal samowystarczalnego rolnictwa przez globalną wymianę... I milion innych rzeczy, które są, i tego w żaden prosty, przewidywalny nie da się zmienić, choćby się chciało.

Ta - rzekomo konserwatywna - gadka o "niezmienności natury ludzkiej", to dla mnie kolejny przykład na to, że jedni nie przejmują się specjalnie obiektywną prawdziwością swoich sądów, bo i tak mają zamiar naturę zgwałcić i nagiąć do swoich poglądów... I to są ci, którzy realnie wpływają na rzeczywistość... Podczas gdy masa innych ludzi, którym się to naginanie niespecjalnie nawet podoba, łudzi się i hipnotyzuje tego właśnie typu "konserwatywnymi prawdami" - odlatując od rzeczywistości w sferę zabaw słownych i mózgowych rojeń.

Nie zdając sobie całkowicie sprawy z tego, że ich błyskotliwe "zwycięstwa" w słownych igraszkach, ich mistrzostwo w teoretycznym rozumowaniu na tematy, które się teoretycznemu rozumowaniu bardzo słabo poddają - nijak nie mają się do realnego biegu historii, układu sił i politycznych możliwości.

Edmund Burke to naprawdę nie był głupi facet, podobnie jak, powiedzmy, Roman Dmowski, i paru innych. Ale przeraża mnie, kiedy zamiast spróbować zrozumieć co mieli na myśli, dać się temu zainspirować, i ewentualnie użyć ich poszczególnych poglądów jako swego rodzaju skrótów myślowych, swoistej intelektualnej stenografii... Kiedy zamiast tego ktoś przyjmuje, że jeśli taki wielki ktoś coś POWIEDZIAŁ, to w tym jego słowie jest jakaś ogromna REALNA MOC, która pokona siły zła... Że to jakaś MAGICZNA FORMUŁA.

Która zwyciężyć musi, choćby siły zła były realne, a nie jedynie (jak by to było łatwo i przyjemnie!) lustrzanym odbiciem własnych naszych słownych igraszek, magicznych formuł i wiary w święte księgi. (I już nawet nie chcę rozwijać tematu świętych ksiąg, przekonując, że to jest akurat nie ta cywilizacja, o którą tym ludziom podobno chodzi. Nie każdy w końcu jest spenglerystą, choć trochę faktycznie szkoda.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.