Pokazywanie postów oznaczonych etykietą konserwatywny liberalizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą konserwatywny liberalizm. Pokaż wszystkie posty

wtorek, stycznia 31, 2012

Ogólne, globalne i w sumie niemal biężączka

Najpierw chciałem sprawdzić, czy potrafię, potem przez jakiś czas niemal myślałem składnymi blogowymi tekstami... Szedłem np. na trening, nieco to trwało, bo było daleko, a w głowie układał mi się ze szczegółami tekst, albo i dwa... Potem go i tak na ogół nie spisywałem, ale materiału miałem sporo.

Teraz jednak jakoś coraz mniej moje rozmyślania mają formę nadającą się na blogaska i w ogóle jakby coraz mniej widzę sensu w pisaniu. To znaczy, napisałbym chętnie coś naprawdę składnego, zgrabnego i głębokiego - coś w stylu Coryllusa, Rolexa, ludzi morza (Seaman i Seawolf), nie zapominając o wielu innych, ale nie potrafię. A w każdym razie nie potrafię sobie zadać tyle wysiłku, żeby naprawdę spróbować. Chyba po prostu nie jestem do tego stworzony.

Nie raz myślałem, żeby to rzucić, ale nieco fajnych ludzi jednak mnie wciąż odwiedza i głupio by mi było całkiem ich zawieść. Co najmniej na niektóre komęty musiałbym odpowiadać. No więc, jakoś wciąż myślę, żeby tu jakąś w miarę wartościową treść wrzucić, choć idzie mi to ciężko.

Tyle tytułem Wstępu, żeby - jak każdy wysoce zorganizowany i dojrzały system - nieco pozjadać własny ogon, czyli pozajmować się samym sobą. A teraz będzie (krótki, mam nadzieję) Wstęp bis...

Otóż mamy tę sytuację - a mówię o globalnej, bo III RP to w ogóle nie jest temat na moje skromne pióro - naprawdę interesującą. Tzw. kryzys hula sobie i się rozkręca, a moim zdaniem nie jest to kryzys, tylko po prostu koniec "kapitalizmu", z "liberalizmem" i "demokracją" (cokolwiek by to miało oznaczać) na dodatek. Idzie zamordyzm z totalitaryzmem, jakich nawet sobie wyobrazić nie potrafimy - chyba że ten syf, mówię o tym syfie dążącym do tego zamordyzmu und totalitaryzmu - po drodze zdechnie...

Ale to nie też nie będzie dla nas przesadnie miłe, bo oni kontrolują niemal wszystko, a jak te miliardy biednych, całkowicie zależnych od... Od czego właściwie oni są zależni? No od władzy, administracji, "stróżów porządku", służb, dostaw, wypłat... I czego tam jeszcze... Jak one tego wszystkiego nagle nie będą miały, to będą się działy sceny o których Dantemu się nie śniło.

Ale ja właściwie nie o tym. Chciałem wrócić natomiast do jednego z moich ulubionych tematów przez cały ten czas, i poniekąd terenu jednego z moich większych sukcesów. Czyli do liberalizmu. (Może być "konserwatywny".) Sukcesu w tym sensie, że ja go dość wielu ludziom obrzydziłem i otworzyłem na niego oczy, i to jeszcze zanim stał się niepopularnym, gamoniowatym i wrednym chłopcem do bicia dla niemal każdego. (Poza oczywiście leberałami, ale to świry.)

Ale że mnie inwencja opuściła i właściwie - skoro zaczynają się dziać naprawdę HISTORYCZNE rzeczy (globalnie, ale także, w pewnym sensie, niech i będzie, w nieszczęsnej Polsce) - powinienem je śledzić i komętować na bieżąco, do czegom jednak niezdolny, no to ja przykopię jeszcze nieco liberalizmowi, a właściwie to kopniętemu pojęciu "liberalizmu konserwatywnego" (czy odwrotnie)...

I zrobię to, ale w sposób leniwy, a konkretnie cytując z pewnej książki i się jej treścią podpierając. Książka ta to "The Hidden Persuaders" ("Ukryci przekonywacze", gdyby takie słowo istniało, ale za to jest dosłownie), wydana po raz pierwszy w roku 1957, autor Vance Packard. Jest to rzecz o reklamie, a dokładniej o reklamie stosującej "psychologię głębi", czyli coś w rodzaju oddziaływania na "podświadomość" (używając, z braku dobrych alternatyw, freudowskiego języka). 

No i jest to co, tam się daje wyczytać, naprawdę interesujące samo w sobie, a jeśli się pomyśli o tych wszystkich "Oburzonych", strajkach, protestach, "postawach roszczeniowych" i "niedojrzałej młodzieży, która te postawy przejawia", nierobach, i czym tam jeszcze... (Wcale nie mówię, że to WSZYSTKO kłamstwo, ale wiele jednoznaczności w tym raczej jak dotąd nie ma, zgoda?) 

Czyli o tych wszystkich zjawiskach, których mamy coraz więcej i więcej, a jeszcze nie tak dawno nikt o nich nie słyszał... No to wtedy różne rzeczy z tej książki wydają się dziwnie, choć nieco pośrednio, aktualne. Zacytować zaś z niej można by tu masę rzeczy, wywołując, mam nadzieję, entuzjazm P.T. Czytelników, ale ja akurat doczytałem to takiego jednego miejsca, stwierdziłem, że coś się jednak moim P.T. Czytelnikom należy, więc postanowiłem to, do czegom doczytał, tutaj, we własnym przekładzie, umieścić. Z niniejszym wstępem na okrasę.

Może kogoś to zainteresuje, może jakiegoś "konserwatywnego liberała" sprowokuje to do odparcia tych "paskudnych zarzutów" i rozwiania moich, wielokrotnie już zresztą wyrażanych, podejrzeń, że nic tak chyba jak "wolny rynek" nie rozwaliło konserwatywnych (a są inne?) wartości, rodziny, tradycji, religii... I nic tak chyba jak on nie uczyniło ze współczesnych ludzi Zachodu lemingów i w sumie niewolników. A co najmniej na niewolników kandydatów. A więc cytujmy!

* * *

Dr. Riesman* w swoim studium zasadniczych zmian zachodzących w amerykańskim charakterze na przestrzeni dwudziestego wieku (to znaczy od wewnątrz-sterowności, do zewnątrz-sterowności), odkrył, że nasze rosnące zainteresowanie** aktami konsumpcji odzwierciedla ową zmianę. To zainteresowanie, zaznacza, jest szczególnie intensywne (i intensywnie popierane przez producentów produktów) na poziomie dzieci***. Charakteryzuje on dzieci Ameryki jako "przyuczane do roli konsumentów".

We wcześniejszych, bardziej niewinnych czasach, kiedy nacisk był nie na tworzenie przyszłych konsumentów, czasopisma dla chłopców i ich odpowiedniki koncentrowały się na trenowaniu młodzieży do (stanięcia) na froncie produkcji, łącznie z wojną. Jako część tego treningu, stwierdza dr. Riesman w "The Lonely Crowd", początkujący sportowiec mógł rezygnować z palenia i picia. "Odpowiadające im media dzisiaj szkolą młodych ludzi (do stanięcia) na froncie konsumpcji - opowiadając im o różnicach między Pepsi Colą i Coca Colą, a później między papierosami Old Golds i Chesterfield." [_ _ _]

Problem tworzenia gorliwych konsumentów dla przyszłości był w połowie lat pięćdziesiątych rozważany na sesji Amerykańskiego Stowarzyszenia Marketingu. Szef firmy Gilbert Youth Research powiedział marketerom, że niema już żadnych problemów ze zdobywaniem funduszy "na targetowanie@ rynku młodzieżowego". Jest ich masa. Problemem jest targetowanie tego rynku z maksymalną skutecznością. Charles Sievert, piszący o reklamie felietonista New World Telegram i Sun, wyjaśnia o co chodzi w tym targetowaniu, mówiąc: "Oczywiście dywidendy z inwestycji w rynek młodzieżowy służą rozwijaniu wierności wobec produktu i marki, w ten sposób otrzymaniu przyszłego wiernego rynku dorosłego."

Bardziej otwarte wyrażenie tego, jaką okazję stwarzają dzieci, pojawiło się w reklamie zawartej w Printer's Ink kilka lat temu. Firma specjalizująca się w dostarczaniu materiałów "edukacyjnych" dla nauczycieli szkolnych w formie tablic do wieszania na ścianie, wycinanek, podręczników dla nauczycieli, wezwała handlowców i reklamodawców: "Gorliwe umysły można kształtować tak, by pragnęły twojego produktu! W szkołach podstawowych Ameryki jest niemal 23 miliony dziewcząt i chłopców. Te dzieci jedzą żywność, noszą ubrania, używają mydła. Są konsumentami dzisiaj i będą nabywcami jutro. Oto wielki rynek dla waszych produktów. Zdobądź$ te dzieci dla swojej marki, a będą naciskać rodziców, by nie kupowali żadnej innej. Wielu dalekowzrocznych reklamodawców zarabia dzisiaj duże pieniądze... i buduje dla jutra... kształtując gorliwe umysły" poprzez materiały "Project Education" dostarczane nauczycielom. I dodawano z przekonaniem: "wszystkie troskliwe lukrowane przekazy mające na celu stworzenie akceptacji i popytu na produkty..." Komentując ten apel, Clyde Miller, w swoim "The Process of Persuasion", tłumaczy kwestię warunkowania reakcji u dzieci mówiąc: "To wymaga czasu, tak, ale jeśli spodziewasz się być w biznesie dłużej, pomyśl co to może oznaczać dla twojej firmy w sensie zysków, kiedy uwarunkujesz milion albo dziesięć milionów dzieci, które będą wyrastać na dorosłych, wyuczone kupować twoje produkty, jak żołnierze są wyuczeni by atakować, kiedy słyszą słowo kluczowe 'naprzód'!"

Potencjał telewizji w warunkowaniu młodzieży tak, by byli lojalnymi entuzjastami jakiegoś produktu, czy są dość dorosłe, by go konsumować, czy nie, stało się rzeczą oczywistą we wczesnych latach pięćdziesiątych. Młody spec od reklamy z Nowego Jorku, uczestnicząc w kursie marketingu na lokalnym uniwersytecie, od niechcenia stwierdził, że dzięki telewizji większość dzieci uczy się śpiewać reklamy piwa i innych towarów zanim nauczą się śpiewać narodowy hymn. Youth Research Institute, wedle The Nation, chwalił się, że nawet pięciolatki śpiewają reklamy piwa "raz za razem i z upodobaniem". Napisano tam, że dzieci nie tylko śpiewają o zaletach reklamowanych produktów, ale także czyniły to z wigorem przejawianym przez najbardziej entuzjastycznych prezenterów, i przez calutki dzień "bez dodatkowego kosztu dla reklamodawców". Nie można ich wyłączyć, jak telewizora. Kiedy na początku dekady telewizja była w powijakach, pojawiła się w branżowym czasopiśmie reklama, alarmująca [dosłownie!] producentów o ogromnej zdolności telewizji wyrycia [dosłownie!] przekazów w młodych mózgach. "Gdzie indziej na ziemi", wołała owa reklama, "świadomość marki zostaje tak mocno wbita w psychikę czteroletnich dzieci? ... Ile jest to warte dla producenta, który może wstrzelić się w młodocianą widownię i kontynuować sprzedawanie w kontrolowanych warunkach rok po roku, aż do czasu osiągnięcia dorosłości i statusu pełnowymiarowego nabywcy? To MOŻNA zrobić. Zainteresowany?" (Kiedy autor przygotowywał ten rozdział, usłyszał własną ośmioletnią córeczkę, radośnie wyśpiewującą piosenkę reklamującą papierosy: "Nie strać radości palenia!")

---------------------
* O którym śmy se tutaj całkiem niedawno rozmawiali, bo to autor książki "The Lonely Crowd" ("Samotny tłum").

** Bardziej dosłownie "troska" lub nawet "zmartwienie" - "preocuppation". W obu przypadkach gdzie mamy "zainteresowanie".

*** Bardziej dosłownie trza by to przetłumaczyć jako: "na poziomie przed-pubertalnym". Tu i w wielu innych miejscach, gdzie mowa jest o "dzieciach" czy "młodzieży".

@ Wiem, że to słowo jest niespecjalne, ale to dosłowne tłumaczenie i tu akurat dziwnie pasuje.

$ Dosłownie "sell these children to your brand". Czyli dosłownie: "sprzedaj te dzieci swojej marce". Mocne! Po angielsku brzmi to bardziej naturalnie (w końcu mają to dłużej), ale sens jest w sumie ten sam.

(Miałbym więcej przypisów, ale jest problem ze znalezieniem odpowiednich znaczków, bo ile w końcu może być gwiazdek. Więc "naukowość" tego tłumaczenia nieco ucierpi, ale treść w sumie jest i tak jednoznaczna.)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

niedziela, lutego 14, 2010

Szalom spacyfikowany? (i inne takie)

(Nie cieszcie się antysemici, to nie o to chodzi! W każdym razie nie całkiem o to. ;-)

Przyznaję, że do niedawna, mimo dość ambiwalentnego doń mego stosunku, z zainteresowaniem czytywałem teksty publikowane na blogowisku szalom24. (Oficjanie salon24.pl, gdyby to komuś było do czegoś potrzebne.) Masa porządnych, dobrze i sensownie piszących ludzi została stamtąd wykurzona, ale długo jeszcze była tam do czytania największa ilość interesujących tekstów zebranych w jednym miejscu, z całej rodzimej sieci.

W końcu coś się jednak chyba zmieniło... Bo i zmienić się po prostu musiało - to była tylko kwestia czasu. Sam tekstów lewizny i różnych lewackich (są inni?) hunwejbinów, obcych agentów, najemnych propagandzistów z czterech stron świata i folksdojczów na etacie nie czytałem... Starcza mi rzut okiem na ich komentarze pod tym, co piszą inni. Jednak, mimo świadomości tej mojej "zwichrowanej optyki", trudno było uniknąć wrażenia, że na szalomie - mimo wieloletnich zabiegów właścicieli i zarządzających - wciąż szeroko pojęta IV RP (żeby tak to umownie nazwać), patriotyzm, prawicowość i poparcie dla PiS dominowało. Wystarczyło uświadomić sobie różnice w ilości i poziomie komentarzy z obu stron barykady.

I to oczywiście było solą  oku, cierniem w boku, złotym kolcem w pysku świni, dla obecnie nami rządzących (cieciów u bauera i chłopców na zagraniczne posyłki). Obecnie na SG szalomu dzieje się niewiele, te same teksty pozostają tam całymi dniami, w dodatku większość z nich mało interesująca...

Powiadam, z jednej strony ogromna szkoda - no ale czego mogliśmy się niby innego spodziewać? Z drugiej strony rodzaj satysfakcji, bo za upadkiem poziomu szalomu musi przecież przyjść jego porażka czysto komercjalna. (I spadek prestiżu dla jego właścicieli.) A oni przecież sami tego chcieli, łasząc się do bauerskich cieciów i podwórzowych piłkarzyków. (O produktach żywnościowych pierwszej potrzeby nie wspominając.)

Poszedłem sobie na szalom tej nocy (przed chwilą byłem tam znowu, przyznaję, zbierając twarde fakty do tej notki) no i naprawdę ogarnął mnie smutek. Wziąłem sobie potem i poszukałem w ichniej wewnętrznej wyszukiwarce paru znajomych blogerów, których jeszcze o pisanie w szalomie podejrzewam... No i znalazłem naprawdę znakomity tekst!

Tyle że... Wiecie, gadkę o tym, że "wyjątek potwierdza regułę", słyszy się na każdym kroku, i przeważnie mówiący używają tego ryzykownego zwrotu całkiem bez sensu. Tym razem jednak TO CHYBA JEST TO!

Znalazłem tam tekst mojego wirtualnego znajomka (z którymśmy nieco ostatnio jakby mniej wzajemnego iskania i pocierania nosami, ale nadal z kurtuazją i szacunkiem drug do druga). Tekst moim zdaniem znakomity. Tekst świadczący moim skromnym o prawdziwym talencie w dziedzinie intelektualno-humorystycznego pisania z głębią.

Co ja będę zresztą nawijał - oto linek: http://hrponimirski.salon24.pl/151730,historia-pewnej-ustawy-czyli-deliryczny-sen-mira. No i ten tekst - tutaj właśnie stosuje się gadka o wyjątku potwierdzającym regułę - napisany trzy tygodnie temu, ma do obecnej chwili JEDEN krótki (choć entuzjastyczny) koment. Widać nie zagościł zbyt długo w żadnym prominentnym miejscu na SG szalomu. Jeśli w ogóle.

Przy takim podejściu, przy takim ocenianiu wzajemnej wartości tekstów i autorów, trudno się dziwić, że szalom utonie. Trudno się także tym przesadnie martwić, choć z drugiej strony bardzo brzydkim ludziom bardzo na tym od bardzo dawna zależało. Więc jednak trochę szkoda. Tyle że... Czegośmy się ludzie właściwie po szalomie spodziewali?

Zabawne przy tym wszystkim jest to, że wraz z większością fajnych prawicowych czy patriotycznych blogerów, z szalomu jakoś dziwnie znikła - a w każdym razie znikła z SG, co niemal na jedno wychodzi - większość profesjonalnej czy semi-profesjonalnej ohydy: różnych Barburów, Sadurskich, foksdojczów w rodzaju Amsterna... Ja przynajmniej tego towarzycha tam tyle co kiedyś nie dostrzegam. Widać już nie warto im tam pisać, pewnie to już nie jest takie miejsce, gdzie by było warto. (Ciekawe, swoją drogą, gdzie się przeniosą? Gdzie będzie teraz warto?)

Nawet tego przedziwnego psychiatrycznego curiosum, jaki stanowiła namiętna (żeby to łagodnie określić) zwolenniczka Platformy, niejaka RRK, też tam ostatnio nie oglądam. Powie ktoś "Rycho, Zbycho... Zdzicho... Donaldo... no i Rosół..." No dobra, ale przecież Platformie rośnie! A tej pani nie takie platformy problemy nie spędzały snu z powiek i nie zmniejszały jej platformianej namiętności! Naprawdę są rzeczy na niebie i ziemi, o których się nie śniło!

* * * * *

"Konserwatywny liberał" to zabawny jegomość, który będzie was z emfazą przekonywał, że bez całkiem swobodnego obrotu uranem, plutonem, heroiną, crackiem, oraz prawnej ważności kontraktów zaprzedania się w dożywotnią niewolę, wszyscy jesteśmy niewolnikami totalitarnego państwa, a jednocześnie domaga się magna voce prohibicji na komercyjne wykorzystanie własnego tyłka.

* * * * *

Jeśli ktoś jest odporny na leberalne, a nawet czasem lewackie, w(s)tręty, to szczerze polecam książkę niejakiego I. F. Stone'a "Sprawa Sokratesa". Tych w(s)trętów jest tam sporo, ja na nie wyraźnie mało odporny, ale ta książka jest na tyle interesująca, że mimo w(s)trętów naprawdę warto ją przeczytać. Oraz przemyśleć i, da Bóg, przedyskutować z kumplami. (Kuman, to do Ciebie!)

Zostało to po polsku wydane w roku 2003 przez firmę Zysk & Ska. (Oryginał wyszedł w roku 1988.)

Jest tam sporo nie tylko o historii starożytnej, ale także materiał do przemyśleń na temat polityki, państwa, ludzkiej natury, filozofowania... Naprawdę niezła rzecz, mimo, czasami denerwującego, lewicowego leberalizmu autora, którego on bynajmniej swym czytelnikom nie oszczędza. Gość jednak jest intelektualnie, mimo wszystko, uczciwy i niegłupi.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, czerwca 14, 2008

Koniec planów IV Rzeszy - czy raczej koniec demokracji w Europie?

Lesbijski traktat dostał od ludu Zielonej Wyspy kopa. I bardzo miło, jednak nie przywiązywałbym do tego dużo większej wagi, niż do innych przyjemnych a zaskakujących wydarzeń, w rodzaju zwycięstwa Chorwacji nad Niemcami w kopanych mistrzostwach Ojropy. (W końcu nie "Europy" bo, co wtedy by tam robił Izrael, który brał przecież udział w eliminacjach i mógłby się załapać. Znowu.)

Spodziewać się, iż klęska w Irlandii powstrzyma tę ojrobiurokrację przed tym co robić zamierzała, wydaje mi się skrajnie naiwne. Tutaj nawet ekonomiczne argumenty lewactwa spod znaku leberalizmu i korwinizmu wystarczą - nikt nie rozkręca tak ogromnego i tak zyskownego biznesu jakim jest Ojrounia po to, by go zwijać, kiedy jego tytularni beneficjenci wyrażą lekkie niezadowolenie. To się musi dalej kręcić i kręcić się dalej będzie!

Ma więc to wydarzenie i ta data - piątek 13 czerwca 2008 - jakiekolwiek historyczne znaczenie? Moim zdaniem ma, i to niemałe. Albo mniej filozoficznie, bardziej konkretnie i przyziemnie - czy ten wynik referendum cokolwiek w świecie realnych faktów zmienia? Trochę faktycznie może zmienić. Oczywiście nie to i nie tak, jak sobie różne naiwne ludzie wyobrażają. Cóż więc może w realu zrobić ten wynik referendum - tak nieprzyjemny i zaskakujący dla fanatyków "europejskiej integracji" i żerujących na niej cwaniaków?

Zrobić może, i zrobi po prostu, to że ci fanatycy i cwaniacy jeszcze wyraźniej niż dotąd odrzucą maskę demokratów. Ta maska ich od dawna uwiera, jednak nie mają dotychczas nic lepszego, co by ich władzę jakoś uprawomocniło. Nie żeby to uprawomocnienie było aż tak konieczne - w końcu lud tak bierny i tak łatwy do manipulacji, tak obojętny wobec haseł i wartości, które rozpalały jeszcze nawet pokolenie jego dziadów... Że rządzić tym bydłem można i bez szczytnych haseł. Jednak mieć szczytne hasła stanowczo lepiej, i to z kilku istotnych powodów. (O których może innym razem.)

To odchodzenie od haseł demokracji odbywa się już od dawna i sam o tym pisałem. Jednak dotychczas były to "mądre i światłe" wypowiedzi wieczorową porą w nudnych publicystycznych programach. Wypowiedzi ludzi w rodzaju towarzyszy Wołka czy Śpiewaka. Wypowiedzi o "demokracji elitarnej" i takich tam rzeczach. Nazwy były różne, ale w sumie chodziło o to, że wola ludu to bzdura i rządzić mają elity - to dopiero PRAWDZIWA DEMOKRACJA! ("Demokracja ludowa", chciałoby się powiedzieć. Ale tym razem prawdziwa.)

Co w praktyce wynika z tego, że Unia Ojro i ogólnie panująca nam miłościwie masońsko-lewacko-kapitałowa międzynarodówka odrzuca w coraz szybszym tempie pozory demokracji? "Na dwoje babka wróżyła", chciałoby się powiedzieć. Byłaby w tym bowiem pewna szansa dla ludzi, którym te wszystkie międzynarodówkowe ruszania z posad nie odpowiadają. Mogliby ci ludzie budzić w masach opór, uświadamiając im, iż są traktowane jak bydło, nie zaś jak... Mniejsza już o "suwerenny lud", ale po prostu jak ludzie.

Jednak moja opinia o dzisiejszym europejskim (i w ogóle zachodnim) ludzie jest tak mało pochlebna, iż taka szansa i taka perspektywa wydaje mi się bardzo, ale to bardzo, mało realna. Znacznie bardziej realne wydaje mi się to, iż tego ludu ciemiężcy - cały ten ojrointeres z przyległościami - bardzo szybko przekonają się, iż bez krępujących ich dotąd "demokratycznych" pozorów mają o wiele większą swobodę działania, a więc także skuteczność i siłę.

Lud zaś, który w swych zdrowszych częściach, jak np. w sielskich dystryktach prowincjonalnej Irlandii, potrafi jeszcze powiedzieć "NIE" w referendum, nie jest już zdolny do powiedzenia NIE jeśli nikt mu tego referendum nie zorganizuje. Ani "NIE", ani oczywiście tym bardziej "WON!" To już nie ten lud, to już nie te czasy.

Czy jest jeszcze jakaś nadzieja dla Europy? Dla Polski? Dla nas osobiście, czyli dla ludzi w rodzaju tych, którzy to piszą i czytają? Jedyną nadzieją jest brak nadziei. W końcu na rolę pędzonego do rzeźni bydła, człowiek mający do siebie szacunek zgodzić się po prostu nie może. Fakt, że przy tym radośnie nie pokwikuje, jak wielu innych, nie stanowi tutaj aż tak ogromnej różnicy.

Czy ojropejsom i ich poputczikom - zarówno tym cwanym, jak i tym durnym - może się udać? Zależy o jakie zamiary ich podejrzewamy. Jeśli chodzi im o kontynuację "rewolucji '68", to oczywiście im się udaje i dalej będzie udawać. Jeśli chodzi o wprowadzenie w Europie - na razie - totalitarnego społeczeństwa mrówek, to pewnie im się w końcu nie uda, jednak zniszczą po drodze wszystko, co dla nas, normalnych ludzi, stanowi o wartości ludzkiego życia.

Czy sama idea Unii Europejskiej jest zła i należy ją odrzucić? Jako spenglerysta powiem, że dla mnie Europa od dawna jest tylko wymakijażowaną mumią i nic dobrego już jej w mojej opinii nie czeka. Tak czy tak będzie zamordyzm - kwestia jedynie w tym, czy będzie on próbował bronić i podtrzymywać wartości tej naszej, niegdyś wielkiej cywilizacji, czy też je właśnie jak najszybciej zniszczyć.

Gdybym się jednak, jakimś cudem, w tej mojej opinii, iż Europa nie ma już przed sobą żadnej przyszłości, okazał zbyt pesymistyczny? Wtedy jakaś forma europejskiej integracji byłaby naturalna i potrzebna, jednak z pewnością nie mogło to by mieć wiele wspólnego z obecną tzw, "Unią Europejską". Ta jest doszczętnie zakażona lewackim wirusem, masońską pogardą dla normalnego człowieka i jego wartości, cynizmem i chciwością bizantyjskiej, przez nikogo niekontrolowanej biurokracji...

I jak zarażoną rakiem tkankę, Unia Europejska musiałaby być całkowicie wyeliminowana. Ze sporym marginesem, jak w przypadku wycinania każdej tkanki rakowej.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 08, 2008

Dobra śmierć - część 1

Wróciłem ci ja wczoraj z pragułki, zrobiłem sobie coś w rodzaju skromnej kolacyjki i od niechcenia włączyłem zyzol. A tam mecz Portugalia - Turcja. Oglądając, bez większego wprawdzie podniecenia, koronkowe zaiste akcje Portugalczyków... (Co kto lubi zresztą, dla mnie taka piłka jest nieco damska.) Więc patrząc sobie na te koronki od niechcenia, pozwoliłem myślom błądzić.

Przypomniałem sobie, że jeszcze niedawno reprezentacja Portugalii miała w składzie takiego czarnego, tlenionego obrońcę o nazwisku Boa Morte. Boa Morte to po portugalsku "Dobra Śmierć". Ciekaw byłem, czy on jeszcze jest w składzie tej drużyny. W końcu obrońca o tym nazwisku musi być wyjątkowo cenny dla każdej ekipy - groźny, a jednak z nutką optymizmu. Taka kadź dziegciu z kropelką miodu, mniam! Ale facet albo bardzo nie w formie, albo też znajomość języka Camoësa wśród uczestników Mistrzostw Europy zbyt niewielka, by było warto się z tą kadzią wysilać.

Portugalczycy tkali te swoje koronki, a nawet strzelali bramki, ja zaś pogrążyłem się w jeszcze głębszych filozoficznych rozważaniach. Najpierw jeszcze prawie nic, bom się oddał refleksjom nad tym, że w naszych infantylnych czasach - gdy to śmierć zajęła, jako tabu, miejsce seksu - nikt już oraz w bardziej od Portugalii protestanckim-liberalnym-zinfantylniałym-zamerykanizowanym kraju, takie nazwisko chyba by nikomu do głowy nie przyszło, zaś jego właściciel zrobiłby wszystko, by się nazywać inaczej. (Powiedzmy "Michnik", "Geremek" albo inny "Kwaśniewski".)

W końcu zaś, plwając na skorupę postoświeceniowo-leberalnego infantylizmu, zstąpiłem do głębi... Samo pojęcie "dobrej śmierci" - tak niedzisiejsze, tak niezwykłe, tak intrygujące. W kościele katolickim, przynajmniej tym... Jak to określić? Przedsoborowym i przed-infantylnym, powiem po prostu, żeby mnie nie kusiło powiedzenie czegoś więcej. Więc tam, z tego co kojarzę, były modlitwy o dobrą śmierć, byli święci którzy ją człowiekowi zsyłali. Bardzo niedzisiejsze, bardzo przedsoborowe, bardzo katolickie... Ale jednak można zrozumieć. W końcu dla katolika dobra śmierć, to śmierć bez grzechu. Czyli swego rodzaju katapulta do wieczystej szczęśliwości.

Jednak dobrą śmiercią intensywnie zajmowali się także i starożytni Grecy. "Intensywnie" to naprawdę b. oględnie powiedziane. Bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie, że mieli jej obsesję. "Żadnego człowieka nie można nazwać szczęśliwym zanim umrze", to jedna ze znanych greckich sentencji. (Przypisywana chyba Solonowi.) A ile jest historii o ludziach przez całe życie szczęśliwych, których śmierć była jednak całkiem inna, co przekreślało - w opinii Greków - wartość całego życia!

Na przykład król Krezus. I wszystkie te historie o ludziach, którzy życie mieli całkiem w porządku, ale za szczęśliwych możemy ich uznać - wedle greckich mędrców i autorytetów (bez obrazy, to słowo samo w sobie NIE jest obraźliwe!) - dopiero dzięki pięknej, wzniosłej i względnie bezbolesnej śmierci.

Jak się tak na spokojnie zastanowić, to jednak nie jest to chyba postawa całkiem racjonalna. W końcu ile się umiera? To znaczy ile się czuje, że się umiera? - o to w końcu tutaj chodzi. Jak długo człek umiera i jest przytomny, bo potem możemy to już, z punktu widzenia psychiki, uznać za stan śmierci. Więc w tym sensie umiera się, nie żebym był jakimś fachowcem, ale chyba te informacje są dostępne i w miarę prawdziwe, od ułamka sekundy (czy po prostu zera sekund), kiedy człowiekowi na pokładzie flagowej fregaty spadnie na głowę bombramreja, po parę lat w przypadku raka.

Jednak w tym drugim przypadku to nie jest, ściśle biorąc, cały czas umieranie, tylko raczej po prostu długa i przykra choroba prowadząca do śmierci. Samo umieranie, w ścisłym sensie, to może być góra kilka dni. Kilka dni, najwyżej, w stosunku do kilkudziesięciu lat. Czemu więc ludzie przywiązują zwykle do tego stosunkowo krótkiego czasu aż tak ogromną wagę? Czemu tak wielu - nie mówię tu teraz o starożytnych - uważa, że to co czujemy w ostatnich sekundach życia, jak widzimy siebie i swoje życie, decyduje o absolutnie WSZYSTKIM w tym życiu? O całej jego wartości? I wcale przy tym nie powołują się ci ludzie na jakieś religijne dogmaty. Problem odpuszczenia grzechów, spowiedzi, komunii czy ostatniego namaszczenia, całkiem na ogół tutaj nie występuje.

Wygląda, że śmierć i pośrednio chwile do niej prowadzące są w jakiś sposób istotne SAME Z SIEBIE. Że śmierć - własna przede wszystkim, choć oczywiście nie tylko - to ogromny problem każdego w miarę normalnie myślącego i czującego człowieka. Jest to jednak także problem, na który nie ma żadnej ściśle naukowej odpowiedzi. Nie ma i nie będzie, choć faktycznie istnieją ludzie, którzy próbują nas przekonywać, iż "nauka" takie odpowiedzi daje. Z reguły są to odpowiedzi w typie: "nie ma się co przejmować - przecież kiedy my jesteśmy, śmierci nie ma, kiedy zaś jest śmierć, to nas nie ma, więc o co chodzi?" Czyli znany od tysiącleci epikurejski sofizmat.

Nic nowego pod słońcem. W starożytności i epikurejczycy, i stoicy i cynicy mieli dokładnie to samo nastawienie i ten sam argument. Tacy ludzie, wracam teraz do naszych dzisiejszych epikurejczyków często zapisują swoje zwłoki nauce. Jakby chcieli komuś udowodnić już nie tylko swą niewiarę w życie pozagrobowe (co akurat nieźle rozumiem), ale także iż naprawdę jesteśmy tylko ożywionym ścierwem. Ożywionym czymś całkiem niereligijnym i niemetafizycznym, co nie ma już cienia wartości, kiedy tylko przestaje tym naszym ścierwem poruszać. Człowiek chciałby wiedzieć, co to takiego, ale ogrom zadania go przerasta... Przecież to nie może być nic takiego, jak Świecka Świętość (np. Jacka Kuronia) czy Święta Świeckość - te SĄ wieczne i niezniszczalne, prawda?

c.d.n. (Deo, publico et triario volente)


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 04, 2008

Leberalizmem w leberała

Zadedykowane Arturowi M. Nicponiowi, który w komentarzu obiecał, że jak znowu kiedyś zacznę przykopywać leberałom, to on zabierze głos. A ja jego głos pasjami lubię!


Leberały są jak feministki. Na przykład pod względem logiki rozumowania. Obie te kategorie lewaków (bo "liberalizm to lewactwo sklepikarzy", jak słusznie zauważył Triarius the Tiger) uwielbiają m.in. dynamiczne definicje. Czyli definicje, które zmieniają się i przepoczwarzają w całkiem nieprzewidziany sposób, czasem na przestrzeni kilku zdań. Oczywiście dotyczy to bardziej leberałów głodnych - przede wszystkim władzy i uznania, czyli wedle mojej terminologii "leberalnych rewizjonistów" - niż panujących nam miłościwie do najmniej od lat 18 (w Polsce), zaś na Zachodnie mniej więcej od wojny.

Ci ostatni bowiem w autentyczne próby dyskusji się raczej nie wdają, bo nie muszą, skoro i tak mają czego potrzebują. Zaś w świecie faktów największym ich argumentem - którego ja zresztą wcale nie lekceważę, bom także człowiek faktów, a nie "Prawd" - jest SUKCES. Nie sukces, w jakimkolwiek rozumieniu, rządzonego przez nich miłościwie społeczeństwa oczywiście, tylko ich własny, ale o to im w istocie przecież chodzi.

Ci pierwsi, czyli leberalni rewizjoniści, mają jednak w świecie faktów mniej sukcesów, to i dyskutować, tudzież przekonywać, jeszcze (?) nieprzekonanych bez przerwy próbują. Niektórzy z nich mają wprawdzie jakieś tam życiowe sukcesy, ale co to w sumie jest dla ambitnego człowieka prosperujący sklepik, czy gęsta i wibrująca od bąków uprawa rzepaku, kiedy marzy mu się monarchia absolutna? I to najlepiej od razu nad Wszechświatem!

No więc argumentują te leberały z zapałem, w świętym przekonaniu, iż sama zdolność do zarobienia jakiego takiego utrzymania dla rodziny musi zawsze oznaczać wybitny umysł. Podczas gdy człowiek w miarę normalny, o jakich dziś zresztą już trudno, najpierw by się zastanowił, czy naprawdę warto aż tak tyrać, aż tak się denerwować, aż tak użerać z biurokracją, żeby zarobić trzy razy więcej niż ktoś, kto ma wszystko w dupie i po prostu zarabia na chleb, bo musi. I kto w takim razie jest ten mądry, kto zaś idiotą?

Ale jak już dyskutują te liberalne rewizjonisty, to naprawdę jest czym się zachwycić! Mówią nam np., że "podatek progresywny to wynalazek ostatnich lat, a konkretnie socjalistów". Jednak biorąc sprawę ściśle ekonomicznie, a takiego myślenia ja bym akurat szczególnie od tych opętanych obsesją ekonomii ludzi oczekiwał, niech mi ktoś powie jaka jest w istocie różnica pomiędzy (mówię oczywiście o skali makro, czyli o kosztach dla pewnych grup w długiej skali czasowej), z jednej strony podatkiem w stylu jakiegoś CIT (tfu!), a z drugiej:

1. podatkami pośrednimi, jak np. od soli - słynna gabelle, która przyczyniła się ponoć znacznie do wybuchu Rewolucji Francuskiej;

2. służbą wojskową (która kiedyś dotyczyła głównie szlachty, która Z TEGO WŁAŚNIE POWODU nie płaciła podatków);

3. mytem, cłem, rogatkowym itp...

4. obowiązkiem kwaterowania dworu kiedy akurat był w pobliżu i nie miał lepszego locum (co akurat spadało na najlepsze, najbogatsze domy w okolicy, czyli... nie "podatek progresywny"?);

5. starożytnymi liturgiami czyli obowiązkami finansowymi na rzecz swej społeczności, które dotykały właśnie bogatych i były traktowane jako cena ich statusu;

6. różnymi "dobrowolnymi" darami w postaci np. złotych łańcuchów dla władcy, które np. rzymskie miasta bez przerwy władcom ofiarowywały;

7. brakiem prawa do zawarcia małżeństwa bez zgody króla (co dotyczyło wcale nie tylko Rosji, ale np. także angielskiej szlachty);

8. "daniną" płaconą zbójcom na rozstajnych drogach, czy grasującym po kraju bandom żołdaków jak na przykład francuscy êcorcheurs w czasie wojny stuletniej, przypiekających chłopstwo na wolnym ogniu, by wydobyć z niego informację o zakopanym dobytku;

9.  mieszaniem się władzy do spadków (w końcu nie biedaków na ogół), jak stale się działo np. w cesarstwie rzymskim;

10. sfingowanymi często procesami i konfiskatami mienia, które dotykały najbogatszych, a szczególnie wierzycieli władców;

12. koniecznością płacenia okupów, kiedy się dostało do niewoli;

13. różnymi ekstraordynaryjnymi daninami i podatkami, kiedy np. trzeba było wykupić z niewoli króla (np. Jana Dobrego we Francji);

14. koniecznością oddawania krewnych, w tym szczególnie potomstwa na dwór władcy, albo jako zakładników na obce dwory;

15. kosztami wynikającymi z braku jednego rynku, choćby w całym państwie, dobrej komunikacji itd. (w końcu ta sprawa ma z władzą wiele wspólnego, nieprawdaż?)

16. brakiem prawa, albo praktycznym brakiem prawa, do wykonywania jakiegokolwiek zawodu dającego zysk, co przecież dotyczyło szlachty w b. wielu krajach, a nawet czhyba w ich większości;

17. obowiązkiem oddawania swoich żon na nałożnice, gdyby akurat król miał na to ochotę (we Francji było to sprawą praktycznie oczywistą i nikt nawet przeciw temu nie próbował się bronić czy protestować)... oczywiście proste kobiety też nie były dla monarchy niedostępne, ale arystorkatki jednak były częściej pod ręką i te związki trwały często o wiele dłużej... no a przecież ta żona, hrabini czy księżna, skoro taka fajna była z niej dupa, że monarcha raczył ją tentego, to by mogła, z czysto liberalnego punktu widzenia, ZAROBIĆ MASĘ FORSY JAKO PROFESJONALNA DZIWKA, prawda? I TO nie był podatek progresywny (avant la lettre of course)?

18. i tak dalej, i tak dalej...

Z całą pewnością podobnych zjawisk, o czysto ekonomicznym znaczeniu o tyle pokrewnym podatkowi, że oznaczają KOSZTY dla jednostek i grup, wynikające z działań (jak w przypadku udzielania gościny), albo braku działań (jak w przypadku zbójców) władzy, można by jeszcze wymienić tuziny. Nie wszystkie dają się w jakiś prosty i dla nas dzisiaj oczywisty sposób przeliczyć na pieniądze - bo jak np. przeliczyć niewygody kampanii wojennej i odnoszone rany? - ale pewna część by się w sumie dała, np. wyposażenie i szkolenie.

Jednak to, ze czegoś się nie da ściśle i naukowo przeliczyć, nie oznacza, że ta rzecz jest nic nie warta, prawda? Jeśli ktoś nie płaci podatków i jeszcze otrzymuje kawałek ziemi za obowiązek stawania konno i zbrojno na wezwanie władcy, to jakąś tam rynkową wartość jego usługi mają, choćbyśmy mieli problemy z ich dokładnym oszacowaniem.

No i to był drobny przykład poziomu argumentacji i rozumowania różnych nawiedzonych ludzi określających się "prawdziwymi" leberałami. A to tylko naprawdę drobny przykład, w dodatku nawet nieco peryferyjny. Dużo istotniejszy dla samej istoty leberalizmu jest problem "wolnego rynku" - samo jądro gęstwiny tej ideologii. Leberał - taki "prawdziwy", od Korwina, czyli po mojemu leberalny rewizjonista - w tym samym zdaniu powiem wam, że "naprawdę wolny rynek nigdzie nie istnieje i dotąd nie istniał", że "jego ideologia nie jest utopijna", oraz że "wszędzie jest wolny rynek, bo ekonomia występuje u ludzkości wszędzie i od zawsze". I ani mu powieka drgnie!

Jednak, panie leberał, ekonomia, to nie jest żaden "wolny rynek"! Ekonomia, owszem, istnieje, nawet u roślin w pewnym sensie. Co dopiero u zwierząt. W końcu też muszą zdobywać różne zasoby itd. A zwierzęta to czasem i dzielą się nimi, np. żarciem. Albo się nie dzielą. W każdym razie i u nich mamy kwestię "dystrybucji dóbr". I to właśnie jest już ekonomia na całego. Jednak "wolny rynek" - co to właściwie jest? Jasne, jest to pewien teoretyczny model systemu wymiany dóbr. Jeśli cokolwiek w realnym świecie go w ogóle przypomina, to współczesne giełdy. Dopiero!

Jednak kiedy leberał mówi o wolnym rynku, chodzi mu o to, że "państwo ma się nie mieszać do wymiany". Państwo nie, a co np. z gangsterami? Ci mogą? Cóż to zresztą jest to "państwo"? Gdzie jakaś zrozumiała i w miarę przekonująca definicja? Jeśli ja czegoś "państwu" nie pozwolę, a do tego mnie ta sekta wciąż nawołuje, to kto wtedy będzie "państwem", jeśli mi się uda - ja, czy tamto poprzednie "państwo"? Wot zagwozdka!

No ale niech będzie... "Państwo" nasze nie ma się mieszać, ale już cudze może? W końcu kto mu zabroni? "Rynek"? Ten "wolny"? Nie da się po prostu w realnym życiu oddzielić tego co można by uznać za "wolny rynek" od tego, co "wolnym rynkiem" nie jest. Zawsze w proces wymiany - jeśli mówimy o realu, a nie o wymóżdżonych utopiach - wchodzą cali ludzie, bo tylko tacy ludzie w realu istnieją.

W więc wchodzą ludzkie przekonania, często irracjonalne uczucia, przesądy, uprzedzenia (nietolerancja!), idiosynkrazje... Sympatie, np. rodzinne (nepotyzm!). Prawdziwie "wolny rynek" to wymiana gdzie wszyscy gracze są równi i nic poza "rynkiem" nie ma na wymianę wpływu. I nie musi tym czymś być państwo - niby dlaczego miałoby to by być akurat państwo? Po prostu ma być "wolna, nieskrępowana, oparta na racjonalnym rachunku oczekiwanych korzyści i kosztów wymiana". Tyle! A takie coś jest po prostu w realnym świecie nieosiągalne. Rynek sam w sobie oczywiście jest osiągalny, owszem - na przykład na pietruszkę w jakimś konkretnym miejscu. Ale czym tu się aż tak podniecać, żeby z tego robić utopię? Abstrakcyjnym, czysto intelektualnym modelem? Bo taki czy inny rynek istnieje przecież zawsze.

"Wolny rynek" - ten idealny model znaczy - zakłada pełną i rzetelną wiedzę we wszystkich sprawach związanych i mających wpływ na wymianę. A to przecież jest w ogromnej większości przypadków nie do zrealizowania i po prostu tak w praktyce niemal nigdy nie jest. Żeby to zapewnić i/lub tego dopilnować, potrzeba by było czegoś "ponad" rynkiem. Żeby pilnowało i narzucało standardy. I tutaj są dwie możliwości - NAPRAWDĘ klasyczni leberałowie wierzą, że rynkiem powinno być DOSŁOWNIE WSZYSTKO i wtedy będzie dobrze. Dopiero wtedy!

Leberałowie nazywający się "konserwatywnymi" (czyli rewizjoniści) przyznają, że ponad rynkiem musi coś być. Konkretnie Prawo, a czasem jeszcze władca z Bożej łaski... Czy inna władza, która nie jest już "rynkiem", bo niby jak? I powstaje wtedy istny potwór Frankensteina - twór poskładany z niespójnych kawałków, bo tamta koncepcja, choć całkiem sprzeczna z rzeczywistością, miała chociaż swoją czysto prostotę i z niej wynikającą intelektualną elegancję. Ten zaś paskudny potwór Frankensteina, choć naprawdę niewiele bardziej pasuje do ziemskiego bytu, żadnej elegancji za to już nie posiada.

No, to na razie tyle. Niech się zbiegną leberały i zaczną rzucać argumentami! Mam nadzieję na taką samą owocną dyskusję, jak ta parę miesięcy temu na salonie, kiedy to leberały stwierdziły, ze w USA nie ma wprawdzie cienia prawdziwego lebralizmu, ale za to jest w Chinach. A było to chyba coś z dwa dni przed gruchnięciem na cały świat informacji o brutalnym tłumieniu rozruchów w Tybiecie przez Kitajców. Fajnie mi się wtedy udało, cieszę się teraz na podobne sukcesy!

Z nieleberalnym pozdrowieniem

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, marca 25, 2008

Biężączka - kasjer lewicy (i morderca)

Każdy w miarę inteligentny człowiek, który zwrócił w ogóle uwagę na informację o aresztowaniu kasjera lewicy i brutalnego mordercy Petera Vogla vel Piotra Filipczyńskiego, ułaskawionego niegdyś z jakichś niezrozumiałych dla przeciętnych czytelników oficjalnej prasy przyczyn przez tow. Kwaśniewskiego (wówczas prezydenta RP), musiał sobie zadać pytanie, dlaczego ten człowiek w ogóle przybył do Polski. To znaczy - po co to wiadomo, żeby łowić dusze, dusze bogatych postkomunistów. Ale dlaczego podjął tak znaczne ryzyko, to jest pytanie!

Dużej części odpowiedzi udzielił Zbigniew Ziobro, mówiąc coś w tym duchu, że Vogel, widząc osiągnięcia ministra Ćwiąkalskiego, wyraźnie uznał, że ryzyko aresztowania go teraz nie jest już wielkie.

To na pewno prawda, ale chyba nie cała. Dla mnie nigdy nie było sprawą ani prostą, ani czystą, jakim to cudem wypuszczony w bardzo dziwny sposób... To znaczy byłby on dziwny, jeśli by się nie wiedziało jakim krajem była PRL w tamtych czasach, ale ze szwajcarską bankowością i jej szczerozłotymi standardami rzetelności ma to, przyznać trzeba, niewiele wspólnego. A więc wypuszczony jakoś tak, pokątnie, z totalitarnego kraju odsiadujący wyrok za morderstwo facet, w parę lat po przybyciu do Szwajcarii - kraju jakby nie było całkiem dlań obcego, więc to i język na pewno nie perfect i znajomość realiów, no i sprawdzić się nie bardzo miał czas - staje się kimś w sferach bankowych.

Sam spędziłem za granicą parę lat i przyznam ze wstydem, że mnie tam nikt żadnej wielkiej kariery nie proponował, ani w bankowości, ani w niczym innym. Choć tak się zabawnie składało, że mordercą wyjechawszym za granicę w stanie wojennym w czasie odsiadywania wyroku akurat nie byłem. Tak nawiasem i całkiem nie na temat, to kiedyś jeden szwedzki publicysta bardzo się dziwował karierze - jednak akademickiej, a nie bankowej, to spora różnica! - jaką przed wojną zrobił na Oxfordzie filozof Ludwig Wittgenstein. (Fakt że Żyd.) "Dzisiaj to taki imigrant mógłby na naszych uniwersytetach co najwyżej obsługiwać kserokopiarkę", podsumował różnice pomiędzy tym co było kiedyś, a tym co jest obecnie.

Oczywiście nie oszukujmy się - kim był Filipczyński dało się sprawdzić, zaś jeśli jego tropy były aż tak poplątane, że się nie dało, to tym mniej powodów by go czynić szychą w szwajcarskiej bankowości. A więc mamy kilka interesujących hipotez. Pierwsza jest taka, że cały ten szwajcarski bank był w jakiś sposób związany z prlowską razwiedką. I przez nią kierowany, albo przynajmniej skutecznie manipulowany. Jeśli tak było, co z pewnością nie jest całkiem nieprawdopodobne, to wątpliwe, by aż tak wiele się do dziś w tym tej sprawie zmieniło, bo nie miało powodu. Zaś działania Vogla, z tą ostatnią wizytą w ojczyźnie włącznie, świadczą przecież dobitnie o tym, że działania tego banku są nadal związane z tymi samymi sferami dawnych właścicieli PRL (i obecnych współwłaścicieli III RP).

Nieco mniej ekstremalna hipoteza jest taka, że bank może był w miarę zwyczajny, czyli bezpośrednio prlowska razwiedka nimi nie kierowała, ale kariera w nim Vogla/Filipczyńskiego wynikała w stu procentach z tego, iż miał on znakomite dojścia do komunistycznych i (potem) postkomunistycznych prominentów, dzięki czemu mógł bankowi (i prominentom także) zrobić na rączkę, generując dla banku ogromne zyski. Mnie ta hipoteza wydaje się niemal stuprocentowo pewna, tyle że ja nie mam akurat wielkich złudzeń co do rzeczywistych mechanizmów rządzących współczesnym liberalizmem.

No bo robienie forsy przez banki to liberalizm, zaś jeśli akurat najlepiej robi się forsę z totalitarystami i ewidentnymi zbrodniarzami - to cóż, forsa wszak nie śmierdzi. Dlatego też mózgowe twory w rodzaju "konserwatywnego liberalizmu", mające rzekomo łączyć w sobie kult żądzy zysku z konserwatywną etyką, są w moich oczach tak wewnętrznie spójne i harmonijne, że potwór Frankensteina to przy tym Afrodyta z Knidos. No, ale ja to wiadomo - antyliberalny fanatyk. Krótko mówiąc świat bankowości rysuje się na podstawie historii skarbnika lewicy jako bagno... Nie, chyba raczej szambo. No a czego można się domyśleć na temat innych sfer wielkiego biznesu i jego okolic (czyli przede wszystkim polityki i mediów), skoro tkanka nerwowa ekonomii, czyli banki, jest aż tak przeżarta cynizmem i moralną obrzydliwością?

Pytanie pozostaje, czy Vogel/Filipczyński przyjechałby do Polski nawet teraz, podczas rządów tak kochanego przez przestępców, i ze wzajemnością, ministra Ćwiąkalskiego, gdyby to całkiem i tylko od niego zależało? Nawet jeśli prawdopodobieństwo aresztowania spadło powiedzmy do 20% tego, które było za Ziobry - w końcu Ćwiąkalski i Platforma aż tak długo jeszcze nam miłościwie nie panują, choć dla mnie to już naprawdę sporo - to czy warto by mu było ryzykować? Oczywiście że nie byłoby mu warto, tyle że nie sądzę, by go o to pytano w tym jego banku, w tych tam szwajcarskich sferach bankowych.

Vogel/Filipczyński, kasjer i bankier lewicy (ach, jak miło się to pisze, kiedy oficjalne pismaki kulą już ze strachu przed procesem ogony!), morderca i człowiek ściśle związany z prlowską ubecją, po prostu jest od tego, żeby swemu bankowi załatwiać klientów. Tam gdzie ma kontakty, czyli w III RP. No a kto się nadaje na klienta, jeśli nie prominenci lewicy III RP a wcześniej PLRu? Zaś Vogel/Filipczyński najprawdopodobniej nie ma wielkiego wyboru - musi tych klientów łowić, czy ma ochotę ryzykować wpadnięcie w łapy ludzi, których na stanowiskach prokuratorów ustawił jeszcze Zbigniew Ziobro, czy nie ma. Gdyby się stawiał, na pewno cała jego zawodowa kariera ległaby w gruzach. Jeśli nie coś więcej...

Teraz słów parę na temat dzisiejszej konferencji prasowej postkomuny. Bractwo wyraźnie wpadło w panikę, czemu się zresztą specjalnie nie dziwię. Co dla mnie było interesujące, to to wyraźne wołanie o pomoc do wszelkiego lewackiego planktonu, z "Krytyką Polityczną" na czele. Były tam bowiem sugestie, że sprawa może uderzyć w całą lewicę, i wspomniano wprost właśnie "Krytykę Polityczną". Zabrzmiała w tym stwierdzeniu nawet nutka groźby, i jeśli ktoś zna nieco teorię gier, to z pewnością nasunął mu się "dylemat więźnia". "Jedziemy na tym samym wózku, towarzysze! Jeśli pójdziemy na dno, to wciągniemy was ze sobą w topiel!"

Sama konferencja oficjalnie poświęcona została przede wszystkim promowaniu aborcji, co również można odczytać jako wyciągnięcie ręki do obyczajowego lewactwa, a przy tym ukazanie się jako bezkrytyczny zwolennik wszystkiego, co "Europa" ze sobą niesie w sferze obyczajowej. Mamy więc, co już zresztą od dawna było widać, dwie partie zagranicy, które będą się chyba teraz coraz ostrzej ścigać o pozycję głównego tej zagranicy agenta i piewcy na gruncie III RP. Być może ta niemal otwarta deklaracja, iż postkomuna całkowicie już stawia na "Europę" i jej bezkrytycznych rodzimych wielbicieli, można odczytać jako pewną groźbę wobec Platformy.

W każdym razie jest zabawnie. Głupi ludek i tak wprawdzie niczego nie zrozumie, a zresztą co go to obchodzi, skoro ma seriale, a wkrótce olimpiada, ale człowiek inteligentny kolejny raz znalazł potwierdzenie tezy Flauberta, iż "życie wszy może być równie fascynujące, co życie Aleksandra Wielkiego". Co tam wesz - nawet życie Petera Vogla jest fascynującą zagadką, jeśli się na nie spojrzy pod odpowiednim kątem! Bardzo chciałbym znać odpowiedzi na parę związanych z tym panem zagadek. Choć dla mnie najciekawsze zagadki wcale nie są tam, gdzie się to głupiemu ludowi wmawia, bo kilka kwestii jest tu dla mnie w miarę oczywistych. Podzieliłem się zresztą nimi tutaj z Czytelnikiem.

A poza tym, dlaczego miałbym jeszcze raz nie powiedzieć prawdy? Więc mówię: Vogel/Filipczyński, kasjer i bankier lewicy, morderca nie wiadomo czemu (komu nie wiadomo, temu nie wiadomo, choć dotychczas twardych dowodów podobno wciąż jeszcze brak) ułaskawiony przez tow. prezydenta Kwaśniewskiego. Ułaskawiony, w dodatku, w wyjątkowo przyspieszonym trybie - normalnie trwa to ponoć od półtora roku w górę, w tym przypadku trwało miesiąc. No a teraz, towarzysze, czekam na pozew!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, grudnia 23, 2007

Intelektualna tandeta lewactwa czyli tow. Amin

Płacąc wczoraj rachunek za komórkę wpadłem do EMPiK'u żeby sobie coś sensownego kupić do przeczytania. Niemal wszystko sensowne, co mieli, ja już wcześniej drogą kupna nabyłem, więc wydałem kilkadziesiąt złociszy na intelektualne płody lewaków. Żeby się najpierw zadziwić i nacieszyć ich mądrością, a potem oczywiście i tak ordynarnie im przykopać, bo taką dostałem rolę we wszechświatowym spisku moherów i oszołomów.

Kupiłem sobie między innym niewielką książeczkę niejakiego Amira Amina pod tytułem "Wirus liberalizmu". Wydawnictwo "Książka i Prasa", ta nazwa nie wiem czy ewokuje u mnie jakieś wspomnienia głębi PRL'u, w każdym razie brzmi naprawdę postępowo. Jeszcze większe wrażenie robi informacja dyskretnie, ale w widoczny sposób wydrukowana na samej górze - że jest to "biblioteka Le Monde diplomatique". (Tak to mniej więcej było sformatowane, jak tutaj widać.)

A więc nie tylko po francusku, czyli kultura do potęgi, wersal i prof. Geremek, ale nawet dla wykształciucha na co dzień mówiącego językiem l'Humanité, książeczka wydana w ramach "świata dyplomatycznego", bo tak to się dosłownie tłumaczy, to musi być coś nawet ponad codzienny wstępniak w ulubionej gazetce! Mam już zresztą inną książkę wydaną u nas przez tych "światowych dyplomatów" i też jest obłędna, bo aktualizuje i czyni niesamowite wygibasy ze starym dobrym Karolem Marksem za pomocą psychoanalizy i przedziwnych słownych sztuczek.

Sprawa to niby znana, każdy kto nadstawia ucha na odgłosy dobiegające z lewej strony, wie że tym się oni dzisiaj zajmują... W końcu klasy robotniczej nie ma zbyt wiele, a ta co jest z uporem lewicowych naprawiaczy świata ignoruje, żeby nie powiedzieć brutalniej. Ale wiedzieć to jedno, a zobaczyć takie coś na własne oczy, to jednak robi wrażenie, proszę mi wierzyć!

Ta książczynka, którą nabyłem wczoraj na przeczytanie - jeśli się w ogóle doczeka - będzie musiała chyba dość długo poczekać, ale i tak już mnie żebra bolą ze śmiechu, po przeczytaniu paru stron wstępu do niej, autorstwa towarzysza Wielgusa (?) Przemysława. Czego w tym wstępie nie ma! Na przykład tak chytre propagandowe chwyty, że nawet w telewizyjnych reklamach dezodorantów jeszcze do tego poziomu nie doszli. Duża część tego to odwieczne erystyczne tricki marksistów, które przypominam sobie z tych wszystkich kursów "Propedeutyki marksizmu leninizmu" (czy jak to się tam zwało w różnych okresach), w których, jako człek kształcuny, byłem zmuszony uczestniczyć w poprzedniej epoce (i nie mówię o IV RP.)

Mamy więc ten odwieczny, odkryty podobno przez Marksa, konflikt między pracą a kapitałem... Pan Amin także go dostrzega, to się nie zmieniło. I tak samo jak pamiętam z tamtych kursów, konflikt ten nie nazywa się u niego "konfliktem", ino "sprzecznością". Prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Konflikt, mógłby ktoś mniej światły powiedzieć, to rzecz w miarę normalna, ten konflikt - apage Satanas! - teoretycznie kapitalizm mógłby wygrać, w końcu ma na to tak cirka about 50% szansy.

Ale "sprzeczność" to już całkiem co innego - TEGO się nie da przetrzymać. Cóż z tego, że chodzi o konflikt, jeśli nam słowo "sprzeczność" bardziej pasuje? Szczególnie, że to jest "sprzeczność w łonie kapitalizmu" Wow! Okazuje się jednak, że Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... Ludzie o słabszych sercach proszeni są przerwać czytanie! Już przerwali? No to jedziemy dalej...

Pan (czy raczej "towarzysz") Amin nie we wszystkim zgadza się z Marksem, a nawet... z Leninem! Nie uważa na przykład, by imperializm był naprawdę ostatnią fazą kapitalizmu. Śmiała teza, nieprawdaż? Dowodem na to... Ludzie o sercach średniej klasy, a właściwie wszyscy poza Supermenem i Terminatorem, proszeni są o zaprzestanie czytania! To naprawdę może się dla Was źle skończyć! Już? No to dalszy ciąg wyłącznie dla Supermena i Terminatora...

Dowodem na to, jest - słuchajcie Supermen i Terminator! - fakt, że "słowo [imperializm] przeżywa dziś swój renesans w wypowiedziach prominentnych przedstawicieli intelektualnego zaplecza ekipy prezydenta George'a W. Busha, ale też w Europie". Co "zdaje się potwierdzać", zdaniem autora przedmowy, "tezy Amina". (Bez "towarzysza", widać są na ty.)

Ponieważ mówię jedynie dosłownie paru stronach przedmowy, więc na zakończenie podam jeszcze kilka zabawnych moim zdaniem sformułowań, z których jedne wyglądają mi na umysłowe mętniactwo, inne zaś na rozbrajająco chytre chwyty propagandowe. Nie wykluczam też, iż w każdym z nich oba te zjawiska występują jednocześnie, w różnych proporcjach.

Cholernie mi się na przykład podoba stwierdzenie, że "cośtam cośtam na globalnym Południu". Południe z dużej litery, zwracam uwagę, a więc chodzi tu nie tyle o kierunki świata, tylko o POSTĘPOWOŚĆ. To Południe, z tego co zrozumiałem, jest biedne, a więc słuszne i lewica nie spocznie, aż... Nie wiem dokładnie co, ale jakoś się z nimi zjednoczy, czy coś.

Do tego nie jest to "południe globu", tylko "globalne Południe" - prawda, że to całkiem inaczej brzmi? Ja to rozumiem tak, że Ameryka jest wprawdzie imperialna (i to bardzo brzydko), ale zaściankowa, zaś Południe jest... Nie tyle zaściankowe, bo to by nie było fajne, ale... Jakieś takie sielskie, ale ZA TO GLOBALNE! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Inna sprawa, która mnie zachwyciła, jest chyba dowodem na to, że autor przedmowy ma refleks i zdążył już się dogłębnie przejąć ideami premiera Tuska. Mówi bowiem iż, "ble ble ble stanowi rację bytu każdego projektu politycznego, który chciałby uchodzić za lewicowy". Patrzcie Supermen, i Terminator też - nie jest ważne, czy on lewicowy jest, czy on chciałby nim być... Ważne jest ZA CO ON BY CHCIAŁ UCHODZIĆ! To się liczy. Niech mnie kule biją, jeśli to nie jest tuskizm w najczystszej postaci! I wraca do nas, może nie od razu z Jamajki, ale w każdym razie z Paryża, to też nienajgorzej.

Towarzysz Amin, który z Egiptu, jak się dowiadujemy, uciekł ratując skórę do USA, aby je teraz obalać, jest w ogóle, jak wynika z przedmowy, mistrzem wyrażania prawd głębokich w sposób lapidarny. No bo jak inaczej zrozumieć takie zdanko? "Proces narastania polaryzacji w skali globalnej stanowi dla egipskiego autora główny powód oceny kapitalizmu, który zawarł on w tytule jednej ze swych książek". Rozumiecie Wy moje supermeny, dlaczego więc ten towarzysz w ogóle pisze jakieś książki, skoro wszystko, co w nich istotne potrafi zawrzeć w samych tytułach? Ja nie rozumiem. Fakt, nie jestem "egipskim autorem", więc nie mam w dorobku piramid i kalendarza wylewów Nilu, co zdaniem autora przedmowy Wielgusa Przemysława powinno sprawić, że padnę przed nim na twarz czyniąc to, co starożytni nazywali proskynesis.

A w ogóle, gdyby ktoś do tego miejsca doczytał i jeszcze nie umarł na serce, to mam do zakomunikowania radosną wiadomość. Taką mianowicie, że kapitalizm wprawdzie jest w głębokim kryzysie, "o czym świadczy rosnący w zastraszającym tempie deficyt USA w handlu zagranicznym" ("w zastraszającym tempie"? a dla kogo ono jest takie zastraszające? dla tow. tow. Aminów i Wielgusów tego świata? dziwne!), mimo to ma się on, jak wynika z przedmowy, świetnie i nic nie wskazuje na jego upadek. Co oczywiście nie cieszy ani autora, ani przedmówcy - stąd ten "kryzys" - ale "kryzys" w normalnym rozumieniu tego słowa, i dla normalnych ludzi, to jednak chyba nie jest.

Nie uważajmy jednak tow. przedmówcy za jakiegoś fanatyka, opętanego dziką antyamerykańską fobią. Tak nie jest, a dowodem na to fakt, że częstuje on nas, dość niespodziewanie, i nieco ni w pięć ni w dziewięć, zwrotem last but not least. Jeśli TO nie jest tolerancja wobec the American way of life, to już naprawdę nie mam pojęcia co nią jest!

A więc - moi ewentualni jeszcze nieumarli z przerażenia Czytelnicy - nie ma się co bać tow. Amina, nie ma się co na niego boczyć! Jeśli nie możecie studiować go na Sorbonie, to tow. Wielgus przybliży Wam go w przystępny i miły sposób. Przyswoicie sobie i będziecie wszystko dokładnie wiedzieć - co jest co, jak jest i jak będzie. A przy okazji nauczycie się języka - a nie mówię przecież o francuskim, więc się nie bać! - dzięki któremu Wasza codzienna lektura "Gazety Wyborczej" przy porannej kawusi stanie się jeszcze przyjemniejsza i bardziej owocna.

Nie będą Wam się już wtedy tłukły po głowach jakieś kontrrewolucyjne wątpliwości, na przykład takie, czy jak czegoś bardzo nie lubimy, ale to coś świetnie się trzyma i stale rozrasta, to odpowiednie jest dla tej sytuacji określenie "kryzys". Jeśli w tytule stoi "kryzys" - albo powiedzmy "wirus", też mało sympatyczne słowo - to porządny wykształciuch rozumie "kryzys" i "wirus", nie zadając durnych i wywrotowych pytań. Spocznij, wolno palić!

Marks wprawdzie tego nie wiedział, ale dopiero psychoanaliza, oraz egipski autor Amin i tow. Wielgus, uczynili z niego... Jak to było w "Międzynarodówce"? "Ruszaaaaajmy cośtam cośtam cooooośtam, dziś niczym jutro wszystkim myyyyyyyyyy!" I tak trzymać tawariszczi!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, grudnia 20, 2007

Człowiek miarą wszechrzeczy 2007

"Człowiek miarą wszechrzeczy." W tej śmiałej tezie starożytnych sofistów jest dość prawdy, by z góry można było przewidzieć, że w tak podłych czasach jak nasze, człowiek także będzie marny, i marniał praktycznie w oczach. Nie trzeba zresztą przewidywać, wystarczy się rozejrzeć. To, co jeszcze nie tak dawno było duszą, albo osobowością, stało się punktem przecięcia zewnętrznych pół: propagando-rozrywki (czyli rozrywki będącej jednocześnie propagandą i propagandy będącej jednocześnie rozrywką), oraz nieprzepartej żądzy błyskotek i "dóbr" materialnych.

Wczorajszy rewolucjonista dziś stał się wysokim urzędnikiem w ponadnarodowej instytucji, najlepiej zaś prawnikiem, ponieważ tam dziś najskuteczniej robi się rewolucję, tworząc nowego człowieka i nowe społeczeństwo. Brak ryzyka i ekonomiczne korzyści też oczywiście nie są bez znaczenia.

To stateczne kowadło rewolucji z powodzeniem stosuje wypracowaną przez Aleksandra Wielkiego taktykę, w roli młota, czyli konnicy, wykorzystując zgraje hunwejbinów, przeważnie młodych, choć niekoniecznie, na takim poziomie i o takim intelektualny dorobku, że w nieco dawniejszych czasach musieliby jeszcze przez lata uczyć się i wykazywać pilnością, aby dopuszczono ich do przynoszenia karmy dla dworskiego wieprza. Dzisiaj jednak to są konni hetairoi, podczas gdy rewolucjoniści w garniturkach robią za hoplitów.

Cóż, każda epoka ma takiego Aleksandra, na jakiego zasługuje. Jak się na tę sprawę spojrzy bez uprzedzeń, to zasadnicza różnica między młotem i kowadłem jest taka, że młoty mają Che Guevarę na swoich koszulkach, kowadła zaś na ścianach w swych drogich, wielometrowych apartamentów. A niedługo, jeśli mnie prorocze zdolności chwilowo nie opuściły, będą go też mieli na ścianach wszystkich urzędów, gdzie my będziemy za petentów.

No dobrze, ten widok nie był zbyt ładny i rzeczywiście co wrażliwszych mógł przyprawić o morską chorobę. Może spojrzenie na naszą stronę barykady okaże się mniej przygnębiające i mniej przyprawiające o mdłości? No to jedźmy po kolei...

Konserwatysta to dziś przeważnie facet, który kładzie na tacę parę groszy, widząc w tym dawanie Bogu łapówki, za którą Bóg spełni konserwatysty marzenia, sprowadzające się do tego, by było tak, jak w czasach, które sobie konserwatysta wyobraża (na podstawie jakiejś lektury z wczesnej młodości), jako najbardziej doń pasujące.

Konserwatywny liberał to gość, który kładzie na tacę, bo wierzy, iż w ten sposób przekupuje Boga, by przeprowadził za niego wymarzoną liberalną rewolucję. (Wierzy też, że rewolucja liberalna nie jest rewolucją, które to przekonanie jest mu z jakichś względów do czegoś potrzebne.)

Liberał zaś, jeśli nie jest praktykującym rewolucjonistą - czyli wyższym urzędnikiem czy strategicznie ulokowanym "niezawisłym" (nomen omen) prawnikiem, czyli liberałem realnym - robi forsę. I niech mu tam będzie. Ale jemu to nie wystarcza. To by przecież nie pasowało do naszych pozbawionych smaku i odrobiny godności czasów, gdyby ktoś prywatnie sobie robiąc forsę, nie dorabiał do tego jednocześnie niemal religijnych ideologii, nie pchał się z tym każdemu przed oczy i nie krygował się, w przekonaniu, że jest nowym mesjaszem, a każdy kto tego nie chce uznać, to pasożyt i idiota. No bo przecież produkuje dla nas te gadgety, błyskotki, i tę propagando-rozrywkę. Jak mu się za to prawica może odwdzięczyć? Chyba tylko wynosząc go na Olimp, jako boga. (Tylko skąd Olimp dzisiaj wziąć? Ale to już nasz, a nie liberała problem!)

I to jest liberalny rewizjonizm. Jak każdy rewizjonizm, jeszcze bardziej niebezpieczny od wersji realnej, gdyby jakimś ponurym zrządzeniem losu dorwał się do władzy. Do władzy, bo dorwanie się jakimś cudem do broni niczego by nie zmieniło, ponieważ liberał - w każdej wersji - to z samej natury lubiący wygodę i bezpieczeństwo burżuj, więc fizycznie niczego by nie zaryzykował.

Mylę się? Mam kłopoty ze wzrokiem? Prywatna skłonność do melancholii i wrażliwy żołądek jedynie sprawiają, że taki mdląco-przygnębiający obraz naszych czasów mi się jawi? Bardzo bym się w tym akurat przypadku ucieszył, gdybym nie miał racji. Byłbym wdzięczny za wykazanie mi, że się mylę. Najlepiej od razu czynami.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, grudnia 19, 2007

Tajemnica liberalnego konserwatyzmu odkryta w nocnym olśnieniu!

Od lat dręczy mnie problem funkcjonowania wśród sporej ilości obiektywnie inteligentnych ludzi takiego oksymoronu, jak liberalny konserwatyzm. W młodości podpalałem się zenem, więc klaskanie jedną ręką to dla mnie pestka. Smażone płatki śniegu też jakoś z trudem sobie potrafię wyobrazić... Ale liberalny konserwatyzm?! Konserwatyzm, a do tego liberalny?! Konserwatywny I JEDNOCZEŚNIE liberalny?!

Nie, to zbyt trudne, nawet dla znacznie większego mistrza zen, niż ja kiedykolwiek byłem. Tego by sam Guthama nie rozgryzł! Tak myślałem, do dzisiaj w nocy.

A jednak mistrzowie zen mieli rację - kiedy się dług i intensywnie zastanawiasz nad klaskaniem jedną ręką, to w końcu doznajesz oświecenia. Ja, dzięki mojemu się długiemu i intensywnemu zastanawianiu nad liberalnym konserwatyzmem też - przed chwilą - oświecenia doznałem. Oświecenie zaś to nie jest zaś byle co, moi państwo!

Na użytek mniej oświeconych spróbuję teraz po prostu wytłumaczyć na czym polega liberalny konserwatyzm. Kto pragnie oświecenia - nie w tej chwili oczywiście, tylko po wielu latach zastanawiania się nad tym koanem - proszę dalej nie czytać! Ostrzegłem.

Wszystkim innym zaś mówię. Otóż liberał jest z całą pewnością lewicowcem, ponieważ pragnie NOWEGO SPOŁECZEŃSTWA (liberalnego) i NOWEGO CZŁOWIEKA (takiego, dla którego liberalne społeczeństwo jest naturalne i dzięki któremu może ono przetrwać). Wiadomo, i wie to nawet liberał, że człowiek NORMALNY, taki jak istniał od tysiącleci i istnieje w tej chwili, ani liberalnego społeczeństwa nie pragnie, ani go dobrowolnie nie zbuduje, ani cieszyć się nim nie będzie... Natomiast, gdyby jakimś cudem powstało, pozwoli mu szybko - przez swe sprośne błędy niebu obrzydłe - upaść.

I tu już mamy pierwsze clou - niebo. Otóż różnica między liberałem a każdym innym utopistą, inaczej lewakiem, jest taka, jaką celnie zauważył wielki Nicolás Gómez Dávila, że burżuj (czyli liberał) "najpierw oddaje władzę, aby zachować pieniądze, potem pieniądze, aby zachować życia, na końcu zaś go wieszają". Po prostu liberał (czyli burżuj) forsę robi całkiem chętnie, ale rewolucję już mniej, bo to mogłoby być ryzykowne. Choć nowy człowiek oczywiście kusi... jakoś go stworzyć trzeba... Tylko jak? Nie nadstawiając karku, nie ryzykując pieniędzy, nie zadając się z motłochem, nie narażając możnym tego świata...?

Jak ten nierozwiązywalny z pozoru dylemat rozwiązać? A tak właśnie, jak to czyni burżuj, czyli konserwatywny liberał. Po prostu genialnie! Rewolucja (liberalna) wprawdzie jest niezbędna, ale MY - liberałowie znaczy - nie musimy jej osobiście robić. Po prostu zaczniemy się OSTRO MODLIĆ. I Bóg oczywiście wysłucha naszych liberalnych modłów. Czyli zrobi nam wymarzoną liberalną rewolucję!

W tym celu musimy być jednak liberałami KONSERWATYWNYMI, bo inaczej religia i modły nam by przecież nie pasowały. Bo do zwykłych - nie konserwatywnych rewolucjonistów tworzących nowe społeczeństwo i nowego człowieka religia jednak nie pasuje. Ale cóż, będziemy trochę inni, za to osiągniemy nasze cele. Hurra!

Czy ten ukłon w stronę religii, i TRADYCJI - ten pragmatyczny, rewolucji służący KONSERWATYZM - to naprawdę miałoby być zbyt wielkie poświęcenie za pewność osiągnięcia wzniosłych, w pełnym znaczeniu REWOLUCYJNYCH, celów?! Przy jednoczesnym, proszę zauważyć, braku konieczności ruszenia dupy z wygodnego fotela, narażania karku, narażania kontaktów z obecną (nieliberalną przecież, w naszym przynajmniej rozumieniu) władzą, narażania kochanych pieniążków, które się nam tak miło - mimo całej obrzydliwości obecnego nieliberalnego ustroju - rozmnażają...

Czy to nie jest niemal zbyt piękne? Czy to nie genialne? Jasne że genialne. Sama genialność tego planu, tego błyskotliwego przecięcia węzła gordyjskiego, tego jajka Kolumba - tyle że to wszystko do potęgi! - dowodzi, że konserwatywni liberałowie są stworzeni do rządzenia, co by się komu na ten temat mogło w tej chwili wydawać, i wszystkie ich genialne plany na pewno się spełnią, ku szczęściu ludzkości. Tacy są genialni!

A jak ktoś jeszcze wątpi, to znaczy, że nie zrozumiał mego wywodu. Niech zatem czyta od nowa, tym razem bardziej uważnie.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.