Pokazywanie postów oznaczonych etykietą władza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą władza. Pokaż wszystkie posty

sobota, lipca 02, 2022

Bonmot historiozoficzny wielopłciowy

Moje dobrze-ponad-pół-wieku-trwające studium historii zdaje się dobitnie sugerować, że świat rządzony przez mężczyzn (czyli niemal przez całą hiostorię) niezmiennie jest brutalny, świat rządzony przez eunuchów (jak ten nasz dzisiejszy) zawsze jest nasycony podłością, zaś świata naprawdę rządzonego przez kobiety nigdy nie było i z pewnością nie będzie

(Zanim ktoś na serio spróbował Zachodowi coś takiego zafundować, kobiety z całych kontynentów niemal znikły, lub co najmniej zeszły do podziemia, czy cholera wie gdzie, i na ich miejsce pojawiła się masa dziwnych stworów, które raz chodzą za kobiety, innym razem za coś całkiem innego, często nigdzie dotąd w przyrodzie nie zaobserwowanego. Pięknie to ilustruje niedawne "What is a woman?" tej tam szemranej kandydatki Bideta do Sądu Najwyższego, czy do czego to tam było.)

triarius

poniedziałek, stycznia 10, 2022

Bonmot finansowo-ideologiczny (i obfite do niego komęta)

Pieniądze, wbrew temu, co nam usilnie próbują wmawiać leberały, mają narodowość, i co gorsza - mają także ideologię! (Z reguły liberalną, co zresztą ładnie tłumaczy tę ich usilność.)

No to sobie może jeszcze to rozwińmy, dla co pilniejszych, lub alternatywnie mniej lotnych uczniów... U Kuraka czytam (ci ja) ostatnio, że niektórzy PiSowcy przebąkiwywują coś o regulacji cen. Jako odpowiedzi na inflację, oczywiście, co ona ładnie ostatnio nabiera tempa. (Niektórzy Polacy pamiętają Balcerowicza i mają słuszny uraz. Bilet trawmwajowy za 150 000 zł - tego nie zapomnę nigdy! To było coś dla gościa, co akurat wrócił po 11 latach ze Szwecji, fakt że ogarniętej akurat ogromnym, jak na nią, kryzysem.)

Ktoś by mógł sądzić, że taki wyśmiewacz und pogromca "Wolnego Rynku", jak wasz oddany, przyklaśnie tym pomysłom wszystkimi czterema kopytami i zanuci stosowną triumfalną pieśń. Jednak to bzdura i kompletne niezrozumienie podstaw Propedeutyki Tygrysizmu Stosowanego! Ekonomia, jak uczy owa Nauka, jest ważna, bo traktuje o Zasobach i dostępie do nich, a bez zasobów, takich czy innych, po prostu się nie da. 

Różnica między TS i Prawicą Pospolita Odmiana Ogrodowa (czyli smętnymi popłuczynami po którejś z pokracznych form Liberalizmu, czego by nie udawała) jest taka, że TS za najważniejszą kwestię Ekonomii uznaje... No jak to jest w Tygrysiźmie, Mądrasiński? Znowu nie uważasz? Chcesz żebyśmy cię chemicznie wykastrowali, przynajmniej na jakiś czas? Może wtedy będziesz uważał na podziemnych wykładach!

No dobra, tym razem ci się upiekło... Więc w Tygrysiźmie - i po prostu w rzeczywistości - podstawowa kwestia Ekonomii to: KTO MA I JAKIM, @#$%, CUDEM NIKT MU TEGO NIE ODBIERA?! Podczas gdy Libealizm, co...? Zgoda, może jednak zachowałeś nieco rozumu, mimo tych babskich obsesji... Tak - Liberalizm z całych sił stara się od tej kwestii uwagę Prola odwrócić i ją rozmydlić. (Tu kłania się nasz bonmot z samej góry.)

To już wszyscy powinni wiedzieć na pamięć, ale jedziemy dalej... Regulacja cen poprzez zakaz sprzedawania powyżej jakiejś wymyślonej przez urzędnika, to idiotyzm, bo... Dlaczego, panno Napieska? Zgoda: żeby komuś się chciało zajmować działalnością biznesową, musi mu się to opłacać. Czyli...? Tak: przynosić zysk wart ryzyka, nerwów, wysiłku, nieprzespanych nocy, odmawiania sobie natychmiastowej gratyfikacji, biurokracji, użerania się z idiotami różnych typów...

Po prostu jest to ryzykowne, niepewne i wymaga zazwyczaj o wiele więcej poświęceń, niż sobie leżenie do góry brzuchem, a przeważnie, przynajmniej w idealnym przypadku, także i od pracy na posadce. (Która ma inne swoje koszty, ale np. Niedzielscy tego świata i tak nic innego by nie mogli robić, i jeśli Lud ich w końcu nie... Ech, przypomniała Mi się "1001 Noc"... Tam umieli z takimi postępować! A wtedy mnie to, przyznam, nieco raziło, bo Natura obdarzyła mnie patologicznie miękkim sercem gołębia.)

Tak więc narzucanie takiemu biznes-człowiekowi za ile ma się sprzedać, to po prostu ryzyko, że albo obejdzie, albo sobie da spokój i zajmie się czymś przyjemniejszym. Z drugiej jednak strony... Żebyście ludzie nie myśleli, że Pan T. stał się nagle wyznawcą "Wolnego Rynku" spod sztancy K*wina! To jak z tym jest, Mądrasiński? Nie wiesz?

Jest z tym tak, że puszczenie całej Ekonomii na żywioł z przyczyn czysto-, czy raczej brudno-ideologicznych i para-religijnych (bo takim czymś jest autentyczna, tam gdzie to występuje, wiara w cudowność Liberalizmu!), to idiotyzm. Nie ma żadnego powodu, żeby opuścić łapki i dać się nosić w te i wewte ślepej sile - żywiołowi po prostu!  Bez steru, żeglarza, okrętu. Niemęskie! Powiedziałbym więcej i ostrzej, gdyby słowo, którego chciałbym użyć, nie było ostatnio z jakichś dziwnych powodów: "fi donc - Fifi, nie rusz!"

Jeśli Władza (a mówimy tu o takiej, teoretycznej i wymarzonej, którą byśmy kochali, naprawdę naszej, przedłużeniu nas, o ludziach robiących za nas to, czego my robić nie raczymy - nie o faktycznych okupantach, na których, zgodnie z głoszonymi przez różne k*winięta poglądy, mielibyśmy mieć pistoleciki i 5 sztuk amunicji każdy. ŻEBY SIĘ NAS, @#$%, TE SKURWYSYNY BALI! Hłe hłe!)...

No więc, jeśli Władza coś takiemu biznes-ludkowi nakazuje lub czegoś zakazuje, A ON NADAL MA OCHOTĘ SIĘ TYM SWOIM BIZNESEM ZAJMOWAĆ, no to git i, zgodnie z samymi pryncypiami Liberalizmu, nie ma problemu! Prawda moje dziatki? W końcu Władza tępi zbójców na drogach i utrzymuje sądy, które różne tam biznes-ludzi spory rozstrząsają... Takie tam sprawy i każdy sobie sam więcej wymyśli, jeśli odczuje potrzebę.
 
Tak więc: absolutny brak ingerencji w działalność biznesową przez Władzę to idiotyzm albo ogłupianie gimbazy przez ruskiego prowokatora (na etacie albo in spe, do dziś nie wiem, który to przypadek)... Z jednej strony wolny handel uranem i polonem, niczym niezakłócona produkcja heroiny i cracku, a z drugiej nie wolno zahandlować własną dupą, bo ma być też, hłe hłe, "konserwatywnie". Albo albo, moje drogie k*winięta - trochę konsekwencji bym prosił, chyba że chcecie być feministkami!

Jednak arbitralne narzucanie biznes-ludziom cen przez urzędasa, który z tym nie ma nic do czynienia, i w ogóle przeważnie powinien kopać i zasypywać doły za miskę ryżu, bo do niczego innego się w istocie nie nadaje, to też paranoja! I wiadomo już z doświadczenia do czego takie rzeczy prowadzą - nie trzeba nawet specjalnie marszczyć biednej kory. 

Cały czas się np. zastanawiam, czy Kisielewski to był prosty naiwny idiota, czy też wyrafinowany agent, zausznik  Balcerowicza i spółki - mówię o tym jego chorym uwielbieniu dla "Wolnego Rynku", którym tylu zaraził i które nas tyle wciąż kosztuje... Ale to nie oznacza, że jakiś smętny urzędas może sobie od niechcenia brudnym paluchem w sprawach realnej ekonomii merdać i będzie fajnie!

I to by było na tyle, moje dzieci. Przekażcie sobie pocałunek pokoju i won do domu, bo zaraz zajmuje tę salę Fan Cub Zenka Martyniuka!

triarius

P.S. Nauczcie się ludzie, @#$#%, jakichś języków! (Obcych i cudzych najlepiej, żeby zacytować tego lepszego Niedzielskiego sprzed lat.) Np. >>> TO << jest naprawdę fajne.

środa, listopada 24, 2021

Ależ wy ludzie naiwne!

Czy te tzw. "szczepionki" naprawdę mają wybić swoje ofiary i/lub uczynić je bezpłodnymi - i CZY TO MAJĄ UCZYNIĆ JUŻ TERAZ, bo może to się dopiero zacznie od 23. "dawki przypominającej" (która przyjdzie, nie łudźcie się, chyba że wcześniej planetoida rozwali ten cały syf!) - to pozostaje jeszcze do ustalenia... To może być też tak, że te wszystkie smętne skutki wyszczepków, to naprawdę skutki uboczne, tyle że nikt się tym za badzo nie martwi, bo cel tej całej imprezy jest przecież całkiem inny od medycznego.

Nie wstyd wam, ludzie, żeście jeszcze tej oczywistości nie pojęli?! Zbrodnią ludzi, co się nie dali potraktować szemranym zajzajerem, stręczonym przez takich, którym nikt przytomny dwóch złotych by nie dał do potrzymania, nie jest to, że "rozsiewają", "zarażają", "zajmują bezcenne respiratory (tak przecież potrzebne Łowcom Skór wszelkich rodzajów)", tylko...

Tylko co, Napieska? Tylko co, Mądrasiński? No właśnie, moje dziatki - to i tylko to, że NIE UFAJĄ LIBERALNEJ WAADZY! Waadzy, która przecież zawsze chce dobrze i zawsze wie najlepiej, a ci, ci, ci... Znacie już te wszystkie hiper-elokwentne "zaplute karły" i "roznoszących wszawicę semitów" współczesności, prawda?

Ludzie genialni potrafią (niczym mityczna Kassandra) różne rzeczy przewidywać (i wychodzą na tym przeważnie tak samo, jak ona), a czy Aleksander Zinowiew w "Przepastnych wyżynach" nie ironizował gorzko, że: "Celem eksperymentu jest zidentyfikowanie jego przeciwników i wyciągnięcie wobec nich odpowiednich konsekwencji"? Czy to nie dokładnie to, co teraz mamy?

A czy Pan T. - tak, ten wasz ukochany sensei i guru! - nie mówił już wam tutaj raz czy dwa razy, że tuż przed początkiem "pandemii", przypadkiem włączył się na jakimś CNN na rozpaczliwe płacze, iż oto: "we wszystkich praktycznie krajach Zachodu około 40 procent ludności za ch... chińskiego boga nie ufa waadzy i oficjalnym mediom"?

No to macie główną, a w każdym razie jedną z najgłówniejszych przyczyn tego, co teraz mamy! Myśleć ludzie, myśleć! A co najmniej pilnie czytać tych nielicznych, co kojarzą, a potem pamiętać co się przeczytało! Tak moje dzieci?

Swoją drogą Kurak, z tym swoim kowidowym optymizmem zarówno ma rację, jak i wali kulą w płot aż huczy! Zgoda - PiS się trochę boi naszych ludowych nastrojów, ale czymże na globalnej warcabnicy jest PiS, czymże jest Polska, i czymże, w Nowej Rzeczywistości są jacyś, anachroniczni w naszych cudownych nowych czasach, "wyborcy"?! Kurak, przy wszystkich swych wdziękach i zaletach, myśli że wygrywa wojnę, bo może i wygrał przepychankę w bramie z pijanym menelem, ale prawdziwy wróg to nie ten menel, i nie to chce wygrać, tylko całą wojnę, to zaś jak dotąd nie napotyka żadnych praktycznie przeszkód. 

Jasne - w Austrii i gdzieś "wprowadzają zamordyzm, bo już skończyły im się argumenty". A po co argumenty, że spytam? Co one realne znaczą ? Czy Stalin, Hitler czy Pol Pot zaczynali od argumentów, żeby przejść do przemocy, kiedy te im się skończyły? Czy też argumenty od początku mieli gdzieś, bo mieli siłę i swój wszawy cel? Ludzie nie potrafią zrozumieć, że kowidowa "pandemia" to nie cel sam w sobie, a tyko drobna część ogromnego planu. Zamordyzmu wprowadzoneggo w ostatnich dwóch latach nikt już nie zamierza odkręcać, zresztą naprawdę trzeba by niezwykłych okoliczności, żeby to się w ogóle dało zrobić.

Tak jak wojny światowe i wynikające z nich masowe zatrudnienie kobiet przenicowały rodzinę, rynek pracy... Stworzyły Feminizm, Sowiety z ich niezliczonymi sługusami, stworzyły i LGBTXYZ... Praktycznie wszystko zmieniły w tym świecie, który jeszcze nie tak dawno dawał się nazwać "naszym". Także przecież i "obronność", czy jak tę dzisiejszą kpinę z naiwnych podatników nazwać. Tylko skala, moi ludkowie, była bez porównania mniejsza, niż tego teraz! Ale i tak wystarczyło, prawda? No więc macie! Optymizm naprawdę bywa tchórzostwem, a już na pewno ten wasz dzisiejszy

Pisaliśmy też wielokrotnie, my tu, i w różnych komętach, że ta nowa waadza o globalno-totalitarnych ambicjach nie jest aż tak inna od wszystkich poprzednich totalitarnych waadz, by Proli, z jakichś subiektywno-humanitarnych względów nie mordować. Nie - jeśli ich coś powstrzymywało, to raz: fakt, że Prol był tak niesamowicie uległy, dawał się mamić słodkimi słówki, tyrał, pozwalał sobie buntować i indoktrynować dzieci, kastrować się psychicznie itd. itd. I dwa: że waadza bała się na swoje własne indywidualne łby losu Robespierre'a, Jeżowa z Jagodą  i Berią, wraz tyloma innymi zamordystami, którym powinęła się noga i koleżkowie ich wykończyli. 

"Rewolucja zjada swoje dzieci", słyszymy przecież bez przerwy, jak sami siebie w swym rewolucyjnym zapale hamują, nasi umiłowani... Wiadomo jednak było od zawsze, przynajmniej niektórym, że kiedy wadza opracuje w końcu system, pozwalający masowo likwidować Prole w taki sposób, który jej nie będzie po prostu dotyczył, a do tego jeszcze Prol zacznie w końcu stawiać opór - np. z głodu - to i ta waadza mordować zacznie jak tamci, tylko na nieco większą skalę, godną trzeciego tysiąclecia. Totalitaryzm ma swoje prawa, tego się nie zmieni, a to dokoła to jest przecież Totalitaryzm jak w pysk strzelił!

triarius

P.S. A tym, którzy wierzą, że deklarowane człowiekolubstwo i inne tam "prawa człowieka" naprawdę coś znaczą w realnym zachowaniu totalitarystów, zwracam uwagę, że wspomniany tu Robespierre w młodości namiętnie i aktywnie zajmował się zwalczaniem kary śmierci - wręczył np. królowi memoriał w tej sprawie, kiedy ten przejeżdżał przez jego miasto itd. Historia naprawdę Nauczycielką - szkoda tylko, że dla tak nielicznych!

czwartek, lutego 25, 2021

"Ty, okrągłoziemca...!"

Der Idiot

Wyobraź sobie, że jesteś lemingiem - ale takim rasowym, po czempionach, jak zresztą chyba oni wszyscy... (Czy w ogóle może istnieć leming nierasowy? Trudno mi go sobie wyobrazić, to chyba naprawdę zero-jedynkowa sprawa, choć np. leming "prawicowy" i "patriotyczny" istnieje jak najbardziej, a od roku nam się w dodatku cudownie uaktywnił.)

Jesteś więc tym lemingiem, idziesz sobie i nagle słyszysz... Albo jakiś znajomy mówi ci przy sojowum latte... "Ty, okrągłoziemca, pampers ci się obsunął na twarzyczkę!" Albo powiedzmy jesteś bezpitulkiem tego samego gatunku i nagle słyszysz: "Mamusia nie uczyła, gdzie się nosi podpaskę?" Co wtedy czujesz?

Kto nie chce, niech nie wierzy, ale (jak często od czasu pradawnych narodzin tego blogaska zresztą) w głowie zalęgł mi się przepiękny tekst o memach... O skutecznej i wprost przeciwnie satyrze polityczej... o "najweselszym baraczku"... O immanentnym spedaleniu, jeśli nie wprost naszego ludu, to co najmniej naszych (?) elit (?).... Jednak nie bardzo widzę po co i dla kogo miałbym pisać długie i mądre teksty, więc dostaliście tylko samo jądro gęstwiny. Do ew. wykorzystania, do przetestowania na lemingach i okrągłoziemcach out there, do ew. zastanowienia nad wspomnianymi tu przed selindą kwestiami.

Swoją drogą, moi "okrągłoziemcy" wydają mi się przecudni, kolejny raz przy okazji dowodnie wykazując, że do satyry, także tej politycznej, trzeba mieć w sobie coś z poety. Co najmniej tyle, co Pan T. Mówię o takim natchnionym i od Bozi danym wyczuciu języka. Prosty leming, prosty redaktor z TVP, czy prosty TW nigdy nie pojmie, że np. "wykształciuch" może być sobie być obelgą "słuszną", ale swym brzmieniem i konotacjami działa odwrotnie!

I analogicznie, "okrągłoziemca", mój wynalazek sprzed siedmiu minu, choćby dzięki urokowi nowości, choć chyba nie tylko, ma o wiele większą siłę ośmieszania und wykpiwania, niż zgrany i banalny "płaskoziemca". Doktorat o tym zjawisku można by napisać, i to niebylejaki! Chyba się nie mylę? Bo niezwykłem, a że jeszcze czasem potrafię z komórkiem wygrać w szachy, więc mam dowód, iż dobry doktor Alzheimer jeszcze mnie nie odwiedził. (Widać jemu akurat dobrze z naszą kochaną waadzą. Co kto lubi!)

triarius

poniedziałek, marca 16, 2020

Wybierzmy Przyszłość! (czyli Wesołe przygody koronawirusa) 1

(W ramach zjadania własnego ogona powiem, że) sama myśl i napisaniu czegoś dłuższego i na poważnie wywołuje u mnie sporo naprawdę nieprzyjemnych objawów, ale jednak spróbuję - może w pisaniu się jakoś rozejdzie po przysłowiowych kościach. Ja tu krytykuję Ziemkiewicze i Ogórki, stwierdzam, że koronawirus to sprawa ogromnej wagi - paradoksalnie, właśnie nie tylko mimo, ale po prostu z powodu jego wątłości w porównaniu z każdą przyzwoitą dżumą czy innym wczesnym syfilisem - a sam daję co najwyżej kawałki o wiele poniżej tego ich poziomu... Tak że odczuwam tu pewien zew obowiązku moralnego, żeby tak to wyrazić.)

* * *

Kura na mięso i mięso na kurze
Temat naprawdę wielki, człek się głowi jak zacząć... Może tak... Jaka jest różnica pomiędzy podejściem do wirusowego problemu u Pana T. (czyli mnie, gdyby ktoś nie wiedział) i chłopców od K*wina, z nim samym na przedzie? Tamci twierdzą, a przynajmniej tak twierdzili na początku, że ten wirus to po prostu ściema i manipulacja. Ja też widzę tu, i to mnie bardzo martwi, jak i niepokoi, przedziwną wprost łatwość wszelkich biurokracji (w tym tzw. "polityków" i tzw. "wymiaru sprawiedliwości") do manipulowania nastrojami mas i przerażającą wprost łatwość, z jaką te masy (Prole) ulegają wszelkim zakazom i nakazom...

Samego wirusa nie uważam jednak za ściemę, i nawet sądzę, że te wszystkie cyrki, jakie Waadza (sic!) taka i owaka wyczynia na jego temat, to raczej wynik szczerego przerażenia, niż manipulacja. Jednak kiedy Waadza nieco ochłonie, z pewnością będzie dalej wykorzystywać tę uległość Proli, i oczywiście w swoim, a nie Proli, interesie. To jest praktycznie pewne, jednak wirusa widzę jako nieunikniony wcześniej czy później wynik istnienia milionowych miast i ruchliwości ludzi, którzy się w ciągu paru godzin przemieszczają z końca świata na koniec przeciwny. Jaka jest bezpośrednia geneza tej akurat mutacji możemy sobie co najwyżej pospekulować, jednak że ta nasza globalna cywilizacja będzie na zarazy bardzo mało odporna, można było przewidzieć dawno, i ja na przykład przewidywałem.

No dobra, powie ktoś, ale miało być o tym, dlaczego Oni, Waadza znaczy, autentycznie mieliby się bać, a nie tylko, jak to oni, wrednie manipulować? Ja sądzę, że ten wirus to jest jednak coś, czego oni kompletnie nie mieli w swoich planach. Im (i niestety nam, choć per procura) już od dawna wydaje się, że właściwie wszystko co istotne - od zapłodnienia w probówce po eutanazję, ze smogiem pośrodku - mają odpowiednie procedury, bo tacy są genialni, a tu paczpan, taki mały, niewidoczny prawie gołym okiem wirus...

To jest ta sprawa, o której mówi Dávila, a i my o niej nie raz wspominaliśmy - że dzisiejszy burżuj, z biurokratą na czele (czyli burżujem do sześcianu) obraża się na Pana Boga (choć w niego przeważnie nie wierzy), jeśli coś naprawdę na istotną skalę pójdzie nie tak. Jakieś tsunami, jakieś trzęsienie ziemi, jakaś epidemia - te rzeczy. No bo - spytajcie każdego Napoleona (tylko że to musi być ten Pierwszy!) - dość uzasadnione nawet poczucie własnej mocy (a jeśli czegoś może brakować dzisiejszej biurokracji, to na pewno nie tego!) łatwo przeradza się w poczucie WSZECH-mocy, co często bywa zgubne.

Więc na razie, jak sądzę, oni są naprawdę dość mocno spanikowani, no bo jeszcze parę takich nieprzewidzianych zdarzeń, złośliwych Bożych figlów i czego tam, a ich władza pozna swoje nieprzekraczalne granice. Jednak tych granic nie wytycza, niestety, miłość Ludu do własnej indywidualnej wolności, bo potulność Proli w kwestii tych wszystkich kwarantann i ograniczenia zgromadzeń naprawdę może.... Mnie już prawie nie, bo ja to ziemskie życie już kończę, ale niektórych powinno mocno niepokoić.

Zresztą to nie jest nowa sprawa. Pamiętamy, jak w US of A z powodu jednego rannego osiemnastolatka (fakt, że nie z tej K/C, więc z jajami) półtoramilionowe miasto grzecznie siedziało w domach, nie śmiąc nosa wystawić, bo tak się akurat spodobało Kochanej Waadzy. Nie potrzeba wiele wyobraźni, by domyślić się, w jakich to jeszcze przypadkach Waadza może wydać tego typu zakazy i co z tego najpewniej wyniknie.

Powie ktoś, że to przecież "prawicowy" rząd, w trosce o nasze dobro i życie naszych (ach!) starców, wydał te tutaj nasze krajowe zakazy i faszeruje wszystkie "nasze" programy w TV instruktażami jak myć ręce i dlaczego. (Cholera, co za oszczędność! Mimo nowego nadchodzącego kryzysu światowego, Polska będzie do przodu, bo przez tygodnie nikt nie będzie musiał kręcić nowych programów, wystarczy wpuścić jakichś ludzi z odrobiną znajomości - w sensie "pleców", nie wiedzy! - i parciem na szkło, żeby nam opowiadali o wirusie. Genialne!)

Jednak, co Tygrysizm Stosowany zrozumiał już wieki temu, dzisiejsze Państwo działa w znacznej mierze jako taki Bufor dla Globalnej = Lewackiej i Prawdziwej - Waadzy. Czyli że np. my się dzisiaj grzecznie podporządkujemy, oddając skwapliwie dalszy kawałek z resztek naszej osobistej wolności - no bo to polski rząd i chce naszego dobra. Tak?

Tylko że potem, w jakiejś odpowiedniej dla siebie chwili, ta globalna Międzynarodówka, czy jak to nazwać, ODBIERZE NASZEMU PAŃSTWU te "wierzytelności", i dar z naszej wolności przez nas złożony NASZEMU państwu dostanie się w łapki tych Globalnych, których my tu na tym blogu uważamy z po prostu Wrogów. (I nie tylko my, można by rzec "na szczęście", tyle że b. niewiele z tej ludzi świadomości w realu wynika.) Biurokracja ma czas, moje drogie ludzie! Biurokracja potrafi dobrać odpowiedni moment do działania! Niemal też nie podlega emocjom... no chyba żeby nowy fajny wirus. W tym właśnie spora część jej, Biurokracji znaczy, niesamowitej, na dłuższą metę, siły. Dlatego właśnie odczuwam ten zajęczy niepokój o przyszłość.

Jak bufor, albo jak taran może. Albo my chętnie i dobrowolnie naszą wolność oddajemy - z pozoru "naszemu państwu" i jest git, albo też "nasze państwo" odbiera nam jakąś jej część przemocą, a wtedy my "naszego państwa" nie lubimy, ale nawet nam do głowy nie przychodzi, że nielubić powinniśmy nie "naszego państwa", a w każdym razie nie aż tyle, tylko tej Globalnej... Wiecie czego. (I żeby nie było, że jestem przeciw polskiemu państwu! Po prostu bym chciał, by było NAPRAWDĘ PAŃSTWEM, czyli suwerenne, a nie jest. Pod PiS jest z tym o wiele lepiej, ale do ideału bardzo daleko.)

I to występuje na każdym dosłownie kroku. Weźmy taki smog i "kopciuchy". Nikt nie chce oddychać węglowym dymem, prawda? No to zafundujemy sobie wszyscy piecyki na węgiel wysokiej jakości, albo jakiś tam koks, piecyki w których nie da się już palić dosłownie byle czym... I fajnie, tak? Tyle że nagle przyjdzie, bo i może, zima -40 stopni, a my uzależnieni od dostaw wysokiej jakości węgla, zapewne, wcześniej czy później, z importu (i można się domyślać skąd ten import będzie)... Bo dziełami Olgi Tokarczuk, ani książką Tuska "Szczerze" już się rozgrzać zgrabiałych dłoni nie da. I tak to działa na każdym kroku, dlatego też ta nasza potulność, z której na dodatek tacyśmy dumni, napawa mnie niesmakiem i gorzej. Bardziej już mi się podoba anarchiczna postawa Włochów.

Stałe postępy Postępu naprawdę nie wymagają, żeby gdzieś bez przerwy siedział jakiś Sanhedryn i wszystko regulował! Wy sami przyczyniacie się do tego na każdym kroku, niejednokrotnie w tym samym czasie wygłaszając buńczuczne "prawicowe" hasełka pod osiedlowym trzepakiem!

I teraz to już właściwie koniec tego odcinka, choć miałbym tu jeszcze co najmniej jedną b. ważną sprawę to poruszenia w kontekście naszego ulubionego wirusa - właśnie o tym "Wybraniu Przyszłości". Rzecz, jak sądzę, ważniejszą od wszystkiego, com tu dzisiaj napisał, nawet może i tego o "buforze" i "kopciuchach", ale zaplanowaliśmy to sobie na odcinki, więc to musi być w ew. następnym. Tym bardziej, że nam się w miarę pisania zawsze nasuwa masa nowych wątków, na dobre i złe, żeby tak to ująć.

Więc te odcinki ew. będą, o ile pojawi się jakaś ĘTERAKTYWNOŚĆ... Wasz wybór, jeśli tu jacyś jesteście! To naprawdę jest wielki temat, tu się, jak w soczewce, skupiają, ach! I jak w kropli wody się kłębią, ach! Więc od zamiaru napisania tego od jednego zamachu odstąpiłem, bo mnie już od pisania dręczą objawy wraz z symptomami. Trzeba by jeszcze jakąś efektowną płętę (czy jak to się pisze) dla tego pierwszego odcinka, bo paru genialnych myśli, co je mamy, tutaj wpakować już nie zdążymy. A więc może tak...

c.d. Deo et Triario volente n.

triarius

niedziela, marca 15, 2020

Order proszę pocztą

Do Kochanej Władzy (Lokalnej, Krajowej, Europejskiej, Globalnej i Intergalaktycznej, plus Trójcy Przenajświętszej z Franciszkiem Na Czele)!

Joseph Mushroom vel Fungus
Uprzejmie donoszę, że umyłem dzisiaj ręce, więc, jak psu zupa a kornikowi kora, zależy mi się Order! Proszę mi go przysłać pocztą, żebym nie musiał wychodzić z domu, rozsiewać, zagrażając przetwaniu Ludzkiego Gatunku, Kornika w Puszczy i Żaby Nad Raspudą. A że już i tak przez trzy dni z domu nie wychodziłem (bo mógłbym uronić jakąś bezcenną dla Mego Przetrwania z Przetrwaniem Ludzkości Na Czele telewizyjną informację - czy myć nogi i... co tam jeszcze mam... oraz w jakiej pozycji z Kama Sutry w zaistniałej sytuacji mi wolno), więc bez wątpienia Order należy mi się z takimi dodatkowymi... No takie tam złote... mogą też być diamenty... Naprawdę nie jestem wybredny, co, tuszę, Władza (wszystkich gatunków) doceni.

Z góry dziękuję, pozostając uniżonym sługą... co tam sługą - niewolnikiem po prostu!... Kochanej Władzy, z pewnym takim niepokojem, bo wobec tylu na bieżąco światle nas prole informujących programów w naszej (ach, Zenek i te wszystkie Małysze, mniam!) TV mogłaby mi np. umknąć wiadomość, że, dla Wspólnego Dobra, nie wolno mi już np. oddychać czy, powiedzmy, nic z siebie wydalać. Na szczęście nie jestem całkiem głupi, Światłe Programy (Zenek, ach!) pilnie oglądam, to i wiem, że aby bezkarnie móc kopać Policję, kiedy przyjdzie np. sprawdzać czy się stosuję i nie zagrażam np. wirusowi, który przecież jest taką samą miłością Matki Natury, jak gwałcona przez samców Krowa czy prześladowany i pozbawiony paszportu Karaluch, muszę się nazywać Józef Grzyb, lub co najmniej Cośtam Frasyniuk (w stanie wojennym gołymi rękami piętnastu ubeków, potem tymi samymi na dziesiąte piętro po rynnie, tam za kominem do samego końca nieuchwytny, cały czas obalając... nic dziwnego, że ma fajne przywileje!)

Uniżenie całuję Kochaną Władzę (wszystkie gatunki i klasy rozgrywek) w spracowaną stopę i czekam na dalsze instrukcje - co mi wolno, a co tylko Panu Wojewodzie, a nie tobie... I Grzybom oraz Kornikom.

/podpis nieczytelny/

triarius

P.S. A najzabawniejsze widzi mi się to, że już nie wiem, czy Kurski poleciał za koszmarnego Zenka, czy też za b. dobry serial o Piłsudskim. W końcu miksowanie patriotyzmu ze szmirą to nic wobec wynoszenia na ołtarze faceta, który "nie potrafił żyć w wychodku", coś z tym naprawdę robił, a nawet uzyskał pewne drobne sukcesy, zaś "kurwy i złodziei" chciał po hejtersku "bić". Zgroza, no nie? Podczas gdy przecież dzisiejszy patriotyzm to: kochać Unię bez zastrzeżeń, lub ew. bez zastrzeżeń wierzyć w możliwość jej pozytywnej zmiany; chodzić na wybory; traktować każdą mendę z wyszukaną kurtuazją w stylu "hrabia z wodewilu"; siedzieć w domu, kiedy tak się spodoba Władzy... Te rzeczy! Piłsudski w tym kontekście jest przecież gorszy od Bin Ladena skrzyżowanego z Che Guevarą, i każdy K*win wam to bez długiego proszenia powie!

piątek, lipca 25, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 1)

Dedykuję to pewnej czarującej osobie, która, w przerwach pomiędzy bardzo udatnym naśladowaniem Króla Dawida przed Panem, zachęca mnie do dopracowania i spisania moich  dyletanckich poglądów na Sztukę.

* * *

Jeździłem sobie przed chwilą gnuśnie po kanałach i na BBC wpadła mi w oko zajawka jakiegoś niezwykle kulturalnego programu. "Dlaczego czarownice zdają się tak fascynować artystów?", pytał nabrzmiały suspensem głos faceta - oczywiście kulturalnego i w ogóle - a na wizji pokazano nam całkiem ładniutki obrazek atrakcyjnej kobiety z jakimś chyba mieczem w dłoni.

I ten głos zaraz sobie na to pytanie odpowiedział, a nam przy okazji. Otóż, powiedział głos (a w tym czasie kamera doszła już do głowy tamtej pani, bo zaczeła od nóg i rąbka spódnicy, po czym wędrowała sobie powolutku w górę), "czarownice mieszają swoje wywary tak, jak artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią".

Na tym się skończyła zajawka, a mnie nagle olśniło, że to być może jest koniec nici, po której można by dojść do kłębka i wyjaśnić problem od zarania wieków nurtujący tygrysiczną naukę - ten mianowicie: dlaczego współczesna sztuka jest taka denna... No bo że jest denna to nikt przytomny i niepozbawiony odrobiny smaku wątpliwości mieć nie może. No, chyba że z tego żyje!

Wraz z pobocznymi tematami, jak to: Co to w ogóle jest sztuka? Po co to komu właściwie? Jakie są tego rodzaje? Czy być artystą w tej czy innej epoce to rzecz wzniosła - czy może bardziej już etyczne byłoby zostanie hyclem albo katowskim pachołkiem? I znacznie lepsze dla duszy? I tak dla każdej kolejnej epoki po kolei.

W dodatku - i to własnie było w tym moim olśnieniu najważniejsze - zdało mi się, że można by to wreszcie próbować zrobić nie zaczynając od samego początku, czyli od szpęglerycznej koncepcji Kultur/Cywilizacji, bez której dotychczas kompletnie nam się na te wzniosłe tematy rozmawiać nie udawało, a z drugiej strony, zanim śmy sobie cokolwiek istotnego powiedzieli, zarówno Autor jak i ew. Czytelnik mieli kompletnie dość. I tak to się kręciło od lat.

Teraz jednak to proste stwierdzenie, że "artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią" (mniejsza już o fajne porównanie tego z robotą czarownic), zapaliło w moim mózgu lampkę, a lampka ta okazała się halogenową z turbodoładowaniem. (Alleluja!)

No więc tak sobie to teraz zwerbalizowałem, że teraz rzeczywiście temu tam artyście... Żeby już go tak dla uproszczenia nazwać, nie zajmując się na razie kwestią, czy on na to miano w ogóle zasługuje... Chodzi o WŁADZĘ NAD NASZĄ WYOBRAŹNIĄ. Tak? Niby nic, takie sobie dość oczywiste stwierdzenie, z którym większość koneserów dzisiejszej sztuki (żeby już..., jak wyżej) się łatwo zgodzi... A jednak to poniekąd bomba!

Co za bomba, jaka bomba?! Wykrzyknie ten i ów. No a jeśli, ludkowie rostomili, pociągniemy sprawę dalej i postawimy pytania w rodzaju: KTO właściwie i w CZYIM IMIENIU tę władzę nad nami... (No bo w końcu chodzi o istotną część naszej jaźni, prawda?) Pragnie uzyskać? PO CO właściwie? CO zamierza potem z tą naszą wyobraźnią, czyli w sumie nami, uczynić?

Fajne pytania? A ja mam ich więcej, mind you! DLACZEGO my mu nie tylko pozwalamy, ale nawet - a przynajmniej niektórzy - wyraźnie tego PRAGNIEMY? DLACZEGO niektórzy - i to akurat tacy, którzy z tego właśnie powodu uważają się za lepszych od reszty - bez tej władzy nad ich wyobraźnią oddawanej komuś INNEMU I OBCEMU, well... NIE POTRAFIĄ W OGÓLE ŻYĆ?!

Koneser sztuki współczesnej tych moich pytań i związanych z nimi dręczących wątpliwości raczej nie zrozumie (bez urazy!), ale one chyba nie są całkiem wydumane i człek prosty, jak chwilę pomyśli, jak się malutką ociupinkę wczuje - chyba także uzna, że w ten sposób postawiona kwestia WSPÓŁCZESNEJ SZTUKI zaczyna wyglądać zaiste intrygująco. A nawet i niepokojąco.

Ktoś tak to właśnie czuje? No właśnie! Żeby sobie powyższe pokrótce zrekapitulować, powiedzmy sobie tak... JEŻELI faktycznie rolą współczesnego artysty - jeśli nawet nie jedyną, to bardzo istotną - jest znalezienie środków uzyskana WŁADZY nad naszą wyobraźnią... Czyli nad naszą jaźnią, a przynajmniej bardzo istotną jej częścią...

(Zgoda? JEST to rola artysty? Wyobraźnia JEST ważną częścią naszej jaźni? No to jedziemy dalej!) W takim razie przedstawione tu przeze mnie pytania automatycznie stają się istotne i zasadne (zgoda?)... Zaś widziane z niektórych przynajmniej punktów widzenia (na przykład z mojego), także mocno NIEPOKOJĄCE. (Z tym zgoda?)

No, tośmy sobie w sumie bardzo poważnie nadgryźli problem, który można by lapidarnie sformułować słowami: "dlaczego w sztuce współczesnej jest coś cholernie szemranego?" Teraz jeszcze pozostaje nam ustalić, czy KAŻDA sztuka - zawsze i wszędzie - miała w sobie to nieprzyjemne coś, czy też to coś pojawiło się dopiero w pewnej opoce.

Z dodatkowymi kwestiami, jak to: jeśli się pojawiło, to kiedy i dlaczego właściwie? Oraz: co właściwie było CELEM sztuki, zanim zaczęło to być UZYSKANIE WŁADZY NAD LUDZKĄ WYOBRAŹNIĄ (w nieustalonych przez nas dotychczas celach, ale wszystko przed nami!). A także to, czy KAŻDA władza nad naszą wyobraźnią musi być równie złowieszcza, i kiedy ewentualnie aż tak źle być nie musi.

I to by chwilowo było na tyle. Jeśli Deus zechce, co pokaże mi m.in. zainteresowaniem tym tekstem i komętami (oczywiście, jak znam życie, większość będzie prywatnie i tajnie, jak to ostatnio bywa), to będzie i dalszy ciąg (co najmniej na moim prywatnym blogasku http://triarius.pl (od lat nieaktualne), bo gdzie indziej to już niekoniecznie).

triarius

sobota, lipca 23, 2011

Bonmoty międzynarodowe (lato 2011)

Z Rosją można się dogadać jedynie za pomocą grubego kija. (Którego ew. uzupełnieniem może być marcheweczka - ale wyłącznie karotka!)

* * *

Rosja świetnie rozumie spedalenie dzisiejszego Zachodu i gra na nim jak na bałałajce.

(To jedynie proste stwierdzenie faktu, ale ładnie sformułowane i łatwe do zapamiętania. I to właśnie jego cała ew. wartość.)

* * *

Dla mnie osobiście to żaden problem, że Obama jest "kolorowy".  Smutne jest tylko to, że miałby to być najlepszy "kolorowy", jakiego udało się znaleźć.

* * *

No i na koniec to, co akurat stoi teraz jako motto tego blogasa, ale gdybyśmy je kiedyś mieli zmienić, to żeby się nie zmarnowało. Oczywiście to nie ja od siebie mówię - to taki Pathé Marconi (jeśli rozumiecie, o co mi chodzi).


Do roboty chamy! Władza powie, kiedy możecie przestać. (Językiem eutanazji.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, kwietnia 24, 2011

Drony

Jeszcze nie tak dawno, kiedy jakaś władza chciała komuś dać w dupę - ale w skali takiej nieco bardziej masowej, nie pojedynczej jednostce - to musiała tam posłać jakąś zgraję ludzi, którzy jakimś żelastwem, krótszym, dłuższym, osadzonym na kiju albo nie, a czasem wysyłanym na niezbyt wielką odległość (albo kamieniami czy inną terakotą), robili brzydalom kęsim i umożliwiali owej władzy zrealizowanie swojej woli.

Całkiem nie tak dawno temu zaczęło się to odbywać na wyraźnie większą odległość, ale o tyle się to nie zmieniło, że taka renesansowa armata była niewiele mniej niebezpieczna dla swej obsługi, niż dla wrogów... A nawet królom się to zdarzało - Jakub II Stuart, król Szkocji, zginął w 1460 w wyniku wybuchu ukochanej armaty. Na polu bitwy zresztą, wtedy królowie brali w takich sprawach osobisty udział. Nie to co Rumpuje tego świata. Bombardowanie ludzi z paru tysięcy metrów wysokości było może bardziej "humanitarne", bo nie trzeba było ofiary oglądać i słuchać jej rzężenia, ale wciąż wymagało to masy odwagi.

Potem przyszły rakiety i to się znacznie zmieniło. Celność jednak była początkowo marna, leciało to w sumie tam, gdzie je wystrzelono i ew. zmiany kierunku były tylko marginalne. Potem coraz lepiej. Teraz za to mamy (kto ma, ten ma) drony. Takie samolociki bez pilota, którymi jakaś urzędniczka, ew. w mundurze, steruje jakimś joystickiem z jakiegoś biura, oglądając sobie co taki dron "widzi" na ekraniku i pogryzając chrupki popijane colą.

A ten dron filmuje, szpieguje, robi zwiad, strzela, bombarduje i co tam jeszcze! (Oczywiście, już wcześniej próbowano wykorzystywać prymitywne roboty, sterowane najczęściej przewodowo, szkopy to robii np. w Powstaniu Warszawskim, ale to jednak był margines.)

Nie chcę tutaj tym razem o "tchórzowskich metodach walki", choć to ciekawy temat. Powiem tyle, że oczywiście, pragnienie minimalizowania własnych strat, przy zmuszaniu przeciwnika, by nam wreszcie zrobił na rączkę - jeśli trzeba zabijając go masowo - samo w sobie nie jest wcale złe. Jednak, jak sądzę, takie coś na dłuższą metę się mści. Jak? A w ten sposób, że tworzy w nas przekonanie, iż można "zabijać nie będąc samemu zabijanym".

Co, jak to przekonująco wyłożył pewien amerykański historyk, pisząc o bitwie pod Maratonem (Hanson się chyba nazywa, musiałby sprawdzić, książka ma chyba w tytule hoplitów), "jest największym błędem, jaki można na polu bitwy popełnić". Przyznam, że parę lat mi zajęło, zanim pojąłem sens tego stwierdzenia, ale kiedy już, a do tego sporo od tamtego czasu poczytałem i nie tylko, to wyznaję, że wydaje mi się ono wyjątkowo trafne.

No dobra, a co robiła nasza droga władza, kiedy chciała dać w kość własnym... Powiedzmy - "obywatelom"? Upraszczając oczywiście znacznie w większości wypadków, bowiem "obywatel" to niejako z definicji jest właśnie władza, więc nie bardzo jest jak dawać mu w kość. A mówimy, przypominam, nie o jednym takim, który władzy podpadł, tylko o ich sporej grupie.

No więc, jak widzimy z historii, władza miała wtedy poważne problemy. Weźmy takiego Sullę, który mięczakiem nie był, na dowodzeniu się znał, miał doświadczonych i nie pieszczących się ani z sobą, ani z żadnym wrogiem, weteranów... A mimo to napotkał też poważne problemy z opanowaniem Rzymu - miasta znaczy - gdy mu wrogo nastawiona ludność kamienie z dachów na tych weteranów i jego czcigodną osobę rzucała. No a Pyrrus to wprost od dachówki rzuconej z dachu przez kobietę zginął.

Wynikało to z wielu czynników, wśród których nie najmniej ważne, to:

1. Fakt, że uzbrojenie było w sumie wtedy tak proste, iż cywile dysponowali środkami nie aż tak mniej skutecznymi, niż wojsko;

2. Takie wojsko nie było zazwyczaj bardzo liczne (mówimy czasach sprzed masowego poboru w XIX w.), pod ręką władzy nie była go przeważnie wielka ilość - bo albo trzeba je było najpierw pracowicie i kosztownie zwerbować, albo było gdzieś ulokowane daleko, np. przy granicy;

3. Środki walki, nawet jeszcze w XIX w., były nadal tak proste, że wystarczyło zabarykadować uliczkę (a uliczki lubiły wtedy być wąskie), żeby nie można było nieposłusznego tłumu potraktować po prostu szarżującą konnicą... dopiero armaty polowe zrobiły tu w miarę istotną zmianę, i także w tym celu ulice zaczęły być długie i proste, a do tego szerokie;

4. W krajach Obozu Postępu to w ogóle budowano miasta bez ulic, co się zresztą do dzisiaj nie zmieniło... A czemu? a temu, że, jak mi to dawno, dawno tłumaczył mój ojciec, który z wielu względów znał się na tym, że czołgi bardzo nie lubią ulic, o czym się np. ruscy przekonali w Budapeszcie w '56;

5. No a kiedy ta siła, która miała na rzecz władzy tę niepokorną ludność pacyfikować, była nieco większa, to często istniała realna groźba, że siła ta zbrata się z niepokornym ludem i kęsim zrobi nie jemu, tylko właśnie władzy... co zdarzyło się w historii wiele razy, ze skutkiem czasem na skalę obalenia caratu i dojścia, po paru drobnych zawirowaniach, do władzy bolszewików;

Teraz jednak sprawa się istotnie zmieniła, bo także i do kwestii pilnowania i ew. pacyfikowania niepokornej ludności mamy (kto ma ten ma) drony. Różnego rodzaju, w bardzo szerokim znaczeniu - od wszechobecnych dzisiaj kamer, podsłuchów i komórkowej lokalizacji ludzi, po różne cwane sposoby dawania ludziom w kość... O których zdobyciu ta ludność nie może dziś nawet marzyć, nie jak kiedyś.

Swego czasu, aby wiedzieć co się wśród ludu mówi, co się dzieje, i ew. knuje czy wzbiera, trzeba było wysłać w jego środek szpicli, którzy by to wywęszyli. Kiedy szpicle dość poważną sprawę wywęszyli, posyłało się drabów, czy innych kozaków, którzy płazowali, strzelali i łapali, żeby można było powiesić, czy uśmiercić w jakiś bardziej budujący i ciekawy sposób.

Szpicle byli jednak cały czas zagrożeni. Draby zresztą też, bo przeważnie, skoro już trza było ich posłać, to lud musiał być niezbyt potulny. Draby, a i poniekąd szpicle, także były jednak, w pewnym istotnym sensie, z ludu... Więc też do końca pewne nie były. Wojsko było albo obce, najemne, nieliczne i kosztowne, a od ludu (jako obce i kosztowne) znienawidzone... Nawet od tego, który specjalnie knuć czy walczyć z władzą nie miał ochoty... Albo jednak też z ludu, a nawet przeważnie bardziej.

Teraz jednak sprawa się rozwiązała - mamy (w bardzo szerokim rozumieniu tego słowa) DRONY! Szpicli wysyłać nie trzeba, skoro każdy sam, z własnej woli, władzy informacji o sobie i wszystkim innym dostarcza - używając komórek, internetu, gadu-gadów, poczty onet.pl... Dając się filmować na ulicach, udzielając informacji ankieterom i urzędom... Mówiąc co myśli, albo pokazując, że nie myśli tego, co mówi... I tak dalej, i tak dalej.

Drabów może być zaledwie garstka - wystarczy, by byli wyposażeni w odpowiednio potężną i dla ludu niedostępną broń, a za nimi stała moc... Cholera wie czego właściwie, ale najlepiej czegoś naprawdę wielkiego, globalno-sowieckiego i obrzydliwego. Tę garstkę można dość łatwo zwerbować z takich, którzy z ludem nic wspólnego nie mają i mieć nie chcą, a wykonywanie rozkazów władzy - im bardziej brutalnych, tym lepiej! - sprawia im żywą przyjemność.

Ew. armia się za ludem nie ujmie, bo także, jeśli już doszło do tego, że musi być użyta, jest nieliczna i z ludem nie ma wiele wspólnego. To dzisiaj w coraz większym stopniu po prostu NAJEMNICY - niezależnie od tego, z jakiego kraju pochodzą.

Kiedyś, i wcale nie tak specjalnie dawno, kiedy lud się zbuntował, działo się naprawdę sporo. Weźmy liczne rewolucje w Paryżu -  była tego naprawdę masa! Król, jeśli tam był, nie miał prawie nigdy wiele wojska, więc musiał uciekać, albo też wpadał w ręce wkurzonego ludu, który mu na głowę wkładał różne nietwarzowe czapki i wyczyniał brewerie. Odbywały się egzekucje, demonstracje, przeprowadzano zmiany w prawie... Zanim się to wszystko jakoś w końcu uspokoiło.

Po drodze - iluż to dostojników straciło życie, albo chociaż rozchorowało się ze strachu, który nie był wcale tylko urojony! Ile luksusów zniszczono, czy zrabowano - pałaców, mebli, ogrodów, powozów, dzieł sztuki! Co by tamta władza dała za to, by być od ludu jakoś szczelnie odgrodzona, by nim sterować, by go kontrolować, by go, od czasu do czasu, pomasakrować - ZDALNIE, bez zagrożenia dla samej siebie i ustalonego (najlepszego z możliwych, jak zawsze, i od Boga, choćby świeckiego, ustalonego) PORZĄDKU!

A dzisiaj co? Dzisiaj władza to ma i w dużej mierze dzięki dronom (w szerokim sensie). Lud - gdyby mu nawet nie wystarczyły morały serwowane w telewizjach, czy delikatne popychanie we właściwą stronę na Facebookach tego świata - jest cały czas pod kontrolą, a w razie czego, można mu dać w kość tak, jak Sulli w najśmielszych marzeniach się nie śniło. Choćby odcinając do takiego zbuntowanego milionowego miasta import żywności z Chin, czy skądśtam. Albo powiedzmy prąd.

Kiedy ten lud nawet już się zbuntuje i nie zostanie od razu spacyfikowany, to co on tak naprawdę osiągnie? Czy da popalić jakimś istotnym przedstawicielom władzy? Jakim niby? Kamerom na każdych dziesięciu metrach ulicy? Ależ lud nawet nie zdąży ich zlokalizować! Szpiclom i drabom? Wątpliwe, ale jeśli nawet, to niewielu...

Zresztą szpicle i draby to nie jest, mimo wszystko, Klasa Wyższa, której taka typowa ludowa ruchawka w ogóle nie dotknie, bo ta siedzi sobie (klasa znaczy, nie ruchawka) w pilnie strzeżonych (kamery też!) osiedlach i apartamentowcach, ma z pewnością schrony i masę żarcia, a jak coś, to możliwość wiania za granicę i szykowania ludowi rzezi...

Choćby w postaci "procesów"  o "zbrodnie przeciw Ludzkości, ach!", które to władza, jeśli jest właściwą Władzą, ma się rozumieć, zawsze wygra. No bo antysemici i faszyści, jak każdy wie, nie mają praw. I w ogóle. Kto niby ustala, który to faszysta, który zaś antysemita? Jeśli nie władza właśnie. Ta właściwa, ma się rozumieć.

Tak że, na koniec chciałbym przypomnieć własne genialne stwierdzenie, iż: "Wszelkie dotychczasowe totalitaryzmy, bez baz danych, GPS'ów i mikrokamer, to była tylko wstępna gra miłosna". I rzucić parę przewidywań na przyszłość, w największym już skrócie. Jak to, że teraz b. szybko będzie tworzony podział na Uberklassę i Unterklassę, a tej pierwszej żadna normalna ruchawka nie będzie praktycznie miała szansy ruszyć, bo tak będzie ona zabezpieczona i od ludu odseparowana.

Oraz drugie, że władza, kiedy poczuje zagrożenie - co akurat poniekąd teraz ma miejsce, bo Unia przeżywa coraz większe problemy, a ta władza, o której mówimy, to w dużym stopniu właśnie Unia, choć nie wyłącznie ona - będzie, logicznie i sensownie (z jej punktu widzenia), dążyć do jeszcze szybszego rozkładu i anarchizacji życia tej Unterklassy, czyli ludu.

Bo wtedy jakakolwiek szansa na stworzenie wśród ludu (Unterklassy) jakiejkolwiek alternatywy - która by choćby zapewniła żarcie dla tego miasta pozbawionego importu z Chin - jeszcze się ogromnie zmniejszy. I w końcu wszystko będzie musiało wrócić do "normy" - lud do jarzma, władza do władzy, kat z pomocnikami do swojej roboty.

To by było na razie tyle, reszta ew. interaktywnie, gdyby się wywiązała pod tym jakaś dyskusja, czy coś. No i jeszcze możecie sobie przeczytać to, jako uzupełnienie: http://blogmedia24.pl/node/47738. Naprawdę warto.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, lipca 06, 2010

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 2

Tośmy zatem zaczęli drugi odcinek - brawo! Temat rzeczywiście jest płodny, treściami nabrzmiały, i warto by go było pociągnąć, tyle, że z nami wiadomo jak to jest. (Bez zwalania winy na Boga, co to volente-niewolente... Ale kimże ja jestem, żeby próbować przenikać Boskie wyroki?)

Na początek tego odcinka, w ramach niejako remanentu, oczyścimy sobie przedpole... Powie ktoś: Skok myślowy od ogólnej zasady, że to "człowiek miarą wszechrzeczy", do podanych dotąd przykładów, jest dość ambitny, w sensie długi... Tu zasada ogólna i metafizyczna - tam piękno pięknej kobiety... Dlaczego akurat piękno?!

Weźmy'ż sobie zatem to od początku i metodycznie. "Miara" - w jakim sensie zatem? Że mamy mierzyć na cale (czyli szerokość standardowego palca) i łokcie (czyli długość standardowego itd.), nie zaś na części południka czy inne tam długości fal? Tę sprawę śmy już chyba zasadniczo sobie omówili. Bo to też nie jest sprawa jakoś szczególnie głęboka. Jeśli zaś nie, no to jaka "miara"?

No to weźmy sobie na przykład architekturę... Istnieje coś takiego, jak "architektura monumentalna". Czyli DUUUUŻA, z założenia mająca przytłaczać i wprawiać w osłupienie, z założenia na skalę więcej-niż-ludzką, z założenia niejako nie-ludzka. Jest, zgoda! Pełni ona sporą rolę w różnych, mniej lub bardziej donoszonych, mniej lub bardziej "doskonałych" totalitaryzmach...

W epokach późnych (w sensie na przykład spenglerycznym, ale nie wyłącznie)... W epokach jak nasza... Albo jak rzymskie cesarstwo, jak okres Ramzesa II w Egipcie, jak duża część historii Bizancjum... Żeby już nie sięgać do Wieży Babel i Piramidy Słońca. (Gotycka katedra, nawet ogromna i taka, co się zaraz zawaliła, to jednak NIE jest budowla monumentalna!)

No i fajnie - duże jest piękne! Taka jest, jak można się domyślać, idea monumentalnej architektury. O ile, oczywiście, o "piękno" w tym chodzi - a nie na przykład o przygniecenie ludzkiej mróweczki ogromem, uświadomienie jej, że indywidualnie jest niczym, nasączenie jej religijną czcią dla wszechmocnej Władzy.

Czyli im większe, tym "piękniejsze", tak? A jednak, poza czysto technicznymi ograniczeniami, są chyba jakieś inne. No bo taki posąg Ramzesa może sobie mieć kilkadziesiąt metrów wysokości, ale gdyby miał tej wysokości powiedzmy osiem mil (tu kłaniają się The Byrds), to by się po prostu nie dało podziwiać szlachetnych rysów Władcy. A więc, jednak, w jakimś co najmniej sensie, "człowiek miarą wszechrzeczy". (A nawet ludzka mrówka późnego semi-totalitarnego imperium.)

To samo oczywiście z miniaturyzacją. Małe mebelki są śliczne, mebelki dla krasnoludków są śliczniejsze, całe biedermaierowe salony misternie wyrzeźbione w ziarnku gorczycy przez krótkowzrocznego geniusza dłuta (?) i mikroskopu są najcudniejsze... Ale jednak mikroskop elektronowy daje obraz b. zgrubny i średnio estetyczny... (Co my tu z tą estetyką? To jednak nie tyle o estetykę chodzi, a o to, że jak nie dla nas, ludzi, no to niby dla kogo? Bogu mamy imponować tymi Bramami Brandemburskimi i Pałacami Kultury?)

To by było na tyle w kwestii miary w dosłownym znaczeniu. Gdyby kogoś ta kwestia dręczyła. Bo ja nadal twierdzę, że tu w istocie chodzi o DOSKONAŁOŚĆ. Zresztą powyższa kwestia stanowi przecież część kwestii ogólniejszej, właśnie kwestii doskonałości. Co ja z tą "doskonałością"? - spyta ktoś. No a o co tu chodzi? - spytam z kolei ja.

Sentencja, którą tu sobie analizujemy, pochodzi przecież z klasycznej Grecji. Grecy zaś (mówię oczywiście o starożytnych, ale nie tylko klasycznych) tak właśnie mieli, że dążenie do doskonałości było dla nich zawsze ogromnie istotne, stanowiło sens życia człowieka i, w pewnym istotnym sensie, oś, wokół której kręcił się świat.

Była to - że pozwolę sobie na subiektywną opinię - bardzo ujmująca i bardzo piękna ich cecha. Równie subiektywnie, ale z podobnym przekonaniem, mógłbym zaryzykować tezę, że w naszej epoce, a być może po prostu w całej naszej cywilizacji (dla Młodych Spenglerystów w całej naszej K/C) dążenie do INDYWIDUALNEJ doskonałości jest be! Tak mi się wydaje.

Dzisiaj stanowiłoby ono coś, co częściowo niweluje totalitarne zapędy miłościwie nam panujących liberalnych elit (w jakimś pokrętnym sensie są to w końcu "elity"), no a kiedyś to nie bardzo przystawało do chrześcijańskiego ideału. (Tutaj oczywiście łatwo by było powołać się na Nietschego.) Ja jednak mam kilka takich "starożytnych" narowów i niektóre rzeczy z klasycznej, albo i wcześniejszej, greckiej cywilizacji b. do mnie trafiają. (Poza tym zainteresowaniem osobistą doskonałością, także na przykład ich stosunek do pracy. Albo, powiedzmy, względna niechęć do jedzenia ryb, choć to raczej u Homera, czyli wcześniej.)

Jeśli się ktoś z powyższym wywodem w miarę zgodził, no to przyjmie chyba bez oporu uwagę, że przecież Piękno, o którym była mowa w naszych przykładach, to pewien aspekt Doskonałości. I nie trzeba do tego być znawcą czy wyznawcą Platona, by się z tym zgodzić. (Choć to na pewno nie zaszkodzi.)

Nie tylko zresztą piękno fizyczne i organoleptycznie poznawalne. O pięknie etycznym też przecież można sensownie mówić, a wspomniani tu Grecy robili to z dziką pasją. I tutaj także, gdybyśmy odstąpili od zasady, że "człowiek miarą...", to moglibyśmy zacząć człeka porównywać: a to z kawałem hartowanej stali... A to z diamentem, ale tym razem nie ze względu na urodę, ale na twardość i przejrzystość... A to z kadzią miodu... A to z ożywczym wiosennym deszczykiem, albo, powiedzmy, groźnym piorunem.

Porównywać sobie oczywiście możemy, ale tu nie chodzi o (mniej lub bardziej) poetyckie porównania i metafory, tylko o mierzenie wzajemnej WARTOŚCI tych rzeczy. Z tym zaś, każdy się chyba zgodzi, byłby już poważny problem. Dlaczego problem? - spyta Nieco Tępszy Z Moich Szanownych Czytelników. No bo pomyślcie Ludzie: bierzemy człowieka... No bo co niby ma do tej doskonałości dążyć, jeśli nie człowiek? Oczywiście, można doskonalić konia, lirę pięciostrunną, rydwan bojowy, chiton, czy wymasowany wonnymi olejkami pygos stosownej Afrodyty, lub innej Phryne...

To jednak zawsze będzie tylko pewną częścią doskonałości jakiegoś człowieka - na przykład właściciela konia, czy właścicielki pygosa... Albo jej właściciela... W sensie męża, kochanka, burdelmamy, rzeźbiarza co ją rzeźbi, wyznawcy (jeśli to Afrodyta, choć może nie wyłącznie wtedy)...

No więc, jeśli jednak chodzi - w ostatecznej instancji, by tak rzec - o LUDZKĄ doskonałość, to jak to mamy niby robić? Bierzemy stal i porównujemy jej moc, ostrość i sprężystą giętkość z jakimś bohatyrem? Z czego nam wynika, że to mięczak, tchórz i fujara? A potem bierzemy miód i porównujemy go ze słodyczą ust najmodniejszej aktualnie hetery w mieście?

(Hetera, wyjaśniam co mniej wykształconym, to jednak nie jest tak do końca niemiłe określenie na teściową i jej przyjaciółki, tylko to taka starożytna grecka kurtyzana.) Potem zaś bierzemy... Dobra, starczy, wszyscy już chyba pojęli, o co mi chodzi. I że to by nie miało wiele sensu.

Jeśli zaś pojęli, to zgodzą się niewątpliwie, że do oceny ludzkich doskonałości, potrzebujemy ludzkiej skali... A więc, jednak, "człowiek miarą wszechrzeczy". Oczywiście LUDZKICH wszechrzeczy, ale czy istnieją - dla nas, ludzi - jakieś inne? No, może istnieją - jeśli ktoś jest mnichem-słupnikiem na syryjskiej pustyni w trzecim wieku po Chrystusie, albo innym Świętym Franciszkiem. Czy ten ideał jest nam jeszcze dostępny? I czy na pewno jest on dla nas - jednoznacznie i bez istotnych poprawek - ideałem?

O tym (Deo volente, ale w końcu ma w tym interes!) w następnym odcinku. Zatem...

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, lipca 16, 2009

Takie tam w sam raz na sezon ogórkowy (albo i nie to)

Rzuciłem okiem na krajową telewizję i stwierdziłem, że gdybym miał w salonie wielki telewizor obity mahoniowym fornirem na wysoki połysk, na nim koronkową serwetkę, na której z kolei królowałby przywieziony przed laty ze wczasów na Gran Canaria osiołek, któremu z tyłka wychodzą papierosy, to do kompletnego szczęścia brakowałoby mi tylko codziennego widoku gamoniowatej twarzyczki byłego premiera Buzka (może nie wielbłąd, ale za to TW Karol oraz TW Docent, i niech nikt nie gada, że nieprawda, bo na własne uszy słyszałem jak się przyznał w lokalnej telewizji) i dobrodusznego, sarmackiego oblicza marszałka Komorowskiego (równie dobrodusznego i sarmackiego, jak dobroduszną i sarmacką była Targowica).

Jako tło dźwiękowe niezbędne oczywiście byłoby duszoszczipatielnoje gruchanie w wykonaniu obecnego premiera.

* * * * *

To nie jest tak, że ja bym pragnął odesłać liberalizm i wszelkie jego avatary na śmietnik. Ja raczej widzę widzę ich miejsce w intelektualnej przestrzeni wokół trzepaka, a dokładniej pomiędzy trzepakiem i piaskownicą.

* * * * *

Tak jak żaden człowiek i żadna grupa ludzi nie są naprawdę wolni, jeśli nie potrafią swojej wolności bronić, tak samo "rynek" nie może być "wolny", skoro nie potrafi sam się przed zakusami na swoją wolność obronić.

* * * * *

Jednym z absolutnych fundamentów wynikającej z Oświecenia ideologii i światopoglądu (które dla mnie w istocie tożsame są z liberalizmem) jest dualistyczne, manichejskie widzenie społeczeństwa, w którym niemal wszystko jest (faktycznie lub potencjalnie) czystym dobrem, ale zagrożonym i w ciągłej walce z esencją zła - władzą ucieleśnioną przede wszystkim (by nie powiedzieć praktycznie wyłącznie) w państwie. Państwo i w ogóle wszelka władza to dla szczerego liberała po prostu demon, którego trzeba zniszczyć, by osiągnąć raj na ziemi.

Dotyczy to WSZELKICH wynikających z Oświecenia światopoglądów i ideologii! Każda z nich władzę demonizuje i stara się ją unieszkodliwić, choć metody są oczywiście różne: od ignorowania problemu metodą strusia w "czystym" liberaliźmie, po paradoksalną (lub obłudną) wiarę komunizmu, że orgia nieokiełznanej władzy, spoczywającej na odmianę we "właściwych rękach", cały brzydki problem w krótkich abcugach na wieki wieków rozwiąże i zakończy.

Ponieważ wszelkie avatary liberalizmu (do których zaliczam i komunizm, a jakże!) opierają się na stosunkowo b. prostym, mechanicystycznym modelu świata i ludzkiego społeczeństwa, tak złożone zjawiska jak np. rodzina nie dają się umysłom liberałów nijak zrozumieć czy w miarę gładko dopasować do schematów. A przecież właśnie w rodzinie każdy normalny i nie do końca przeżarty liberalnym zidioceniem człowiek widzi, że władza to nie jest, a przynajmniej nie zawsze, to, co sądzą o niej liberały.

W oświeceniowym, liberalnym schemacie władza, jak rzekomo wszyscy ludzie, kieruje się jedynie "zasadą przyjemności", czyli dba o własny interes, nie bacząc na interes innych. Czyli wykorzystuje, gnębi, a w miarę, jak jej na to np. międzynarodowe trybunały pozwolą, masowo morduje i popełnia zbrodnie przeciw ludzkości. Niby jak mogłoby tak nie być, skoro zaakceptujemy liberalny model ludzkiej psychiki i życia społecznego? A tym bardziej, jeśli i tę ideologię potraktujemy tak, jak być traktowana każda ideologia powinna, czyli jako namiastkę czy równoważnik (żeby nie wartościować) religii. Dla Oświecenia i jego dziecięcia liberalizmu władza jest z gruntu i samej swej natury złem, musi więc też zło czynić.

W rodzinie jednak jest tak, że na przykład niemowlę nie ma żadnej władzy i b. niewiele "wolności", Rodzice mają nad nim praktycznie pełną władzę, ale trudno uznać, że dzieje się to jego kosztem i z jego szkodą. Szkoda jednak, wbrew pozorom, jest - szkoda dla "eleganckiego", wszechogarniającego oświeceniowo-liberalnego modelu świata!

To poważna rysa - o wiele poważniejsza od wielu innych, jakie pojawiają się na liberalnym modelu... Rysa która trwa od stuleci, w istocie o wiele dłużej, niż sam liberalizm i post-oświeceniowe prądy. Rysa która sama z siebie szybko nie zniknie!

Wiele innych rys pojawia się na oświeceniowym modelu każdego dnia i z nimi model sobie jakoś radzi. Zamilczając, tworząc wokół nich intelektualne tabu, albo po prostu, coraz częściej, zakaz, poparty groźbą sankcji. Albo też, w poważniejszych, przynajmniej dla panujących nam autorytetów (nie władzy, bo władza jest przecież be!) przypadkach - przez dodanie kolejnego epicyklu.

Prosty i elegancki przez to w swej prostocie oświeceniowy model, podobny dziś już się stał do późnego modelu wszechświata Ptolemeusza - epicykle w epicyklach, w nich epicykle... I tak niemal w nieskończoność, ponieważ wciąż pojawiają się wyjątki, z których niektóre trzeba jednak w modelu jakoś uwzględnić. Więc dostajemy kolejny epicykl. Moim ulubionym jest świecka świętość Jacka Kuronia, ale każdy znajdzie tu coś dla siebie!

Rodzina to jednak zbyt poważny problem, i epicykl, który by ją jakoś odwzorował w ramach miłościwie nam panującego modelu świata, byłby tak wielki, że groziłoby to rozsadzeniem całego modelu. Dlatego też rodzina stanowi dla wszelkich wynikających z Oświecenia światopoglądów z samej swej natury coś diabolicznego, skażonego immanentnym złem...

Coś co nie pasuje do reszty. A ponieważ ten liberalny model nie pełni wcale dla wielu ludzi mniejszej, czy zasadniczo innej roli, niż katolicyzm dla Torquemady, czy powiedzmy wiara w pierzastego węża dla masowo wycinającego ludzkie serca obsydianowym nożem kapłana Azteków, więc rodzina ma u wyznawców Oświecenia - dla mnie tożsamych z liberałami różnych maści i ich mniej lub bardziej zdegenerowanymi kuzynami - łagodnie mówiąc ciężko.

W istocie wygląda to już na niemal frontalne zderzenie, z którego z życiem może wyjść tylko jeden współzawodnik. Słodkie słówka, pokazywanie się przez autorytety oraz ludzi obdarzonych przez nas mandatem na uszczęśliwiania nas i budowanie raju na ziemi w telewizjach w otoczeniu dziatwy - przeważnie sztuk jedna, góra dwie - niczego tu nie zmieniają. To jest walka na śmierć i życie. Żadne środki nie są zbyt radykalne, przynajmniej z jednej strony - tej aktywnej. Jakby ktoś, nawiasem mówiąc, chciał wiedzieć, dlaczego nasze autorytety i ludzie obdarzeni przez nas mandatem tak pokochali homoseksualistów, to niech chwilę pomyśli, teraz może potrafi odkryć prawdę.

To nie ja zresztą pierwszy czy jedyny to odkryłem - bo choćby Aleksander Zinowiew to samo pisał o roli pedałów w menażerii dzisiejszych naprawiaczy świata. Także tych, mniej czy bardziej jawnie, sterowanych z Moskwy, mniej czy bardziej wiernej duchowi Lenina, mniej czy bardziej otwarcie głoszącej światową rewolucję. Także, ale wcale nie wyłącznie!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 02, 2008

Krótka historia polityczna Zachodu - cz. 2

Gdyby komuś niezwykle się spodobał nasz wyimaginowany przypadek i uznał, że warto go jeszcze pomęczyć, to mogę mu uczynić zadość o tyle, że wspomnę iż istnieje także możliwość, że nasza egzotyczna tancerka czy grupa klaunów ma wprawdzie ten swój unikalny talent, bez którego masa ludzi nie potrafi się obejść, ale ktoś brutalnie ich łapie, pakuje do tiurmy, a potem biciem i/lub głodzeniem zmusza do wykonywania tych pięknych rzeczy.

By samemu z tego korzystać, a także być może sprzedawać je innym spragnionym. To sprzedawanie to już oczywiście ekonomia, ale jakaś taka jakby mało "wolnorynkowa", skoro zakłada trzymanie w tiurmie i przymus. A więc to jednak z całą pewnością także, a może raczej przede wszystkim, polityka!

Powie ktoś, że przecież władza też jest zależna od ekonomii, bo choćby sama zdolność do stosowania przemocy także od niej zależy. Zgoda, wcale nie przeczę. Jak i nie przeczę, że ekonomia jest naprawdę ważna. Chodzi mi tu nie o to, by temu przeczyć, tylko by udowodnić, że ekonomia, po pierwsze, nie daje się nigdy jednoznacznie i definitywnie od całej reszty (w tym polityki) odseparować, a po drugie, że wcale nie determinuje polityki i wszystkich innych aspektów życia społecznego. Wpływa na nie, zgoda, ale wcale nie jakoś specjalnie bardziej niż one wpływają na nią, oraz niż tamte inne wpływają wzajemnie na siebie.

Większy PKB pozwala, przynajmniej w teorii, na więcej większych i nowocześniejszych armat, ale choćby już sama decyzja, by zbierać odpowiednio wysokie podatki i akurat na armaty je przeznaczyć jest decyzją polityczną. W każdym razie na pewno dużo bardziej polityczną, niż w ścisłym sensie ekonomiczną - tutaj nawet chyba zresztą najbardziej zajadli wolnorynkowcy się ze mną zgodzą. No a poza tym ten większy PKB wpływa także na różne inne społeczne procesy, wiele z których potencjał militarny raczej zdecydowanie obniża, niż podwyższa. Na przykład zwiększa, raczej niż zmniejsza, realny popyt na filmy o antywojennej wymowie, różowe golarki do genitaliów, czy psujące zęby i powodujące otyłość środki żywnościowe.

Powie ktoś: "dlaczego zakładać, że będzie w ogóle jakieś odbieranie, wsadzanie do tiurmy, czy inne brzydkie rzeczy?" OK, może nie będzie, choć na ile znam życie, to nie wyniknie to z jakiejś wrodzonej cnotliwości wszystkich zainteresowanych, jeszcze mniej z jakiegoś magicznego oddziaływania na wulgarną materię Świętego Prawa Własności (tak ukochanego przez Johna Locke i jego, niestety dość licznych, późnych naśladowców), tylko z tego, że albo się nie da z przyczyn prozaicznych (jak to, że grożą za to nieprzyjemności); albo z przyczyn wewnętrznych, związanych mniej lub bardziej z jakąś religią; albo też z tego, że ten który miałby odbierać poczuwa się do jakiejś grupowej lojalności z tym, komu miałby odbierać. (To ostatnie wiąże się zresztą na ogół dość blisko z tym poprzednim.)

W porządku, zgadzam się z tym, że takiego pakowania do tiurmy czy zabierania siłą jest jakby mniej, niż by się można na pierwszy rzut oka spodziewać. Tyle że żaden z powodów, dla którego tak się dzieje, a te powody sobie właśnie wyliczyliśmy, nie ma nic wspólnego z jakimś mitycznym "wolnym rynkiem", czy w ogóle z ekonomią w ścisłym znaczeniu. I o to mi właśnie chodzi. Zatem uznaję, iż wyjaśniliśmy sobie definitywnie kwestię tego, czy władza wynika z ekonomii, czy też nie. Nie wynika!

To był dopiero wstęp do wstępu, bo nie tylko nie było jeszcze nic o tytułowej historii politycznej Zachodu, ale i teraz nie będzie, ponieważ najpierw chciałbym przedyskutować kwestię tego, z czego właściwie wynika władza - dlaczego ktoś, albo jakaś grupa, ma władzę, podczas gdy inna nie, a nawet musi tamtemu czy tamtej grupie służyć, stosować się do jej życzeń...

Wiemy przecież, że to nie jest tak, że ktoś jest "urodzonym przywódcą" i przez sam ten fakt będzie od zarania po koniec swoich dni rządził, podczas gdy inni będą go dobrowolnie, albo i mniej dobrowolnie ale bez szansy na skuteczny bunt, słuchać. Możemy sobie ew. opowiadać różne historie w podobnym duchu na temat czasów odległych i, jako takie, podatnych na swobodne interpretacje, ale dzisiaj widzimy przecież na własne oczy, że różni ludzie mają władzę, potem jej nie mają, potem bywa że znowu mają, ale mniej, a potem ich powiedzmy wieszają i wycinają z encyklopedii. A często jest to tak czy tak kompletne zero, nawet tak smętne, jak nasz obecny premier Tuś i jego paczka. Więc to nie jest tak, że decyduje Duch Święty, a przynajmniej nie, że decyduje bezpośrednio.

Jak więc to działa, że ktoś ma władzę? Na jakie konceptualne elementy władzę można ew. rozbić? Czy każda władza wynika zasadniczo z tych samych czynników, czy też istnieją różne władzy rodzaje i różne przyczyny? Jakie są te najważniejsze elementy władzy, po jej wydestylowaniu i okrojeniu z całego sadła i ze wszystkich ozdobników? Najpierw to sobie wyjaśnijmy, a potem będzie można w miarę sensownie naszkicować "historię polityczną Zachodu", choćby "krótką".

A tak nawiasem... Pomysł na tę "historię polityczną Zachodu" był, prawdę mówiąc, błyskotliwy choć niewielki. Teraz wstęp rozrasta mi się do niebotycznych rozmiarów, ale cóż. Sam sobie pewne rzeczy wyjaśniam, więc może jednak warto. A jeśli nie, to komu tym w końcu szkodzę? Można nie czytać, nie jestem przecież Kim Ir Sen czy inny Wałęsa, żeby mnie wmuszali w niewinną dziatwę szkolną. (Tfu!)

Deo volente c.d.n.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Krótka historia polityczna Zachodu - cz. 1

Parę tygodni temu opublikowałem tu tekst, w którym, jak sądzę, wykazałem, że na kształt stosunków społecznych i polityki wpływ co najmniej tak samo wielki jak ekonomia mają sprawy militarne. Teraz pójdę za ciosem i postaram się zrobić coś podobnego, od nieco innej strony. Chciałbym mianowicie wykazać, że na ekonomię ogromny wpływ ma władza...

Czyli coś dokładnie odwrotnie od tego, co mówi Marks, marksiści, i (co cholernie zabawne) wielu rzekomo hiper-prawicowych sierot po marksiźmie (i Oświeceniu), które nie potrafią inaczej, niż sprowadzać wszystkiego do ekonomii. (W dodatku skrajnie prymitywnie i bez sensu zrozumianej, co staram się właśnie wykazywać, także i w tym tekście.)


Wprowadzenie

Co to jest władza nie będziemy tu sobie wyjaśniać - ta sprawa, zależnie od naszego temperamentu i podejścia do intelektualnych kwestii, musi się nam wydać albo zbyt oczywistą, albo też zbyt skomplikowaną. Jednak kwestia tego co przesądza o tym, kto ma aktualnie władzę, wydaje mi się być w sam raz, by ją tu poruszyć, a do tego istotna. A więc, jak sądzę, dałoby się to z sensem ująć w ten sposób - co najmniej prowizorycznie, do czasu gdy znajdziemy lepszą odpowiedź - że władzę ma ta jednostka czy grupa, która dysponuje monopolem na pewne istotne zasoby.

Brzmi to dość uczenie, ale jak na razie niewiele wyjaśnia, zanim nie dojdziemy do tego, jakie to by mianowicie miały być zasoby. Ekonomiczne? Być może, ale w posiadaniu monopolu na zasoby ekonomiczne jest jeszcze zawsze kwestia dlaczego ktoś ma ten monopol - czyli po prostu brutalne pytanie o to, dlaczego ktoś inny mu tego zasobu nie odbiera? To już nie jest pytanie z zakresu ekonomii, w każdym razie na pewno nie ekonomii o której wszyscy dziś z takim zapałem rozprawiają.

Fakt, istnieje taka teoretyczna możliwość, iż ktoś jest powiedzmy genialnym wynalazcą, który potrafi tworzyć na zawołanie różne genialne rzeczy, których pragną inni ludzie, a których nikt inny dać im nie może... No i nie ma po prostu możliwości temu komuś tego jego osobistego zasobu odebrać, zaś on dzięki niemu posiada władzę co najmniej nad wszystkimi, który jego wynalazków pragną.

Jeśli zaś nad nimi, to przecież (choć to już znowu nie będzie ekonomia) może im rzec: "Idźcie i zmuście wszystkich żyjących na tej ziemi do posłuszeństwa wobec mnie! To znaczy wszystkich poza wami - wszystkich tych, którzy na urok moich wynalazków są (z jakichś dziwnych powodów) odporni i mogą bez nich żyć, że nie uznają mojej władzy, by z móc nich korzystać." No bo faktycznie, tych których ma w kieszeni z powodu apetytu na jego wynalazki zmuszać już innymi środkami przecież nie musi. Prawda?

Mogłoby tak być? Mogłoby, zgoda. I co na to powie ktoś, taki jak np. ja, kto na każdym kroku zwalcza panekonomizm polegający m.in. na wmawianiu ludziom, że to ekonomia o wszystkim decyduje, że tak naprawdę poza ekonomią niemal nic nie istnieje, i że mityczny "wolny rynek" to coś w rodzaju ulepszonej, "naukowej" Bożej opatrzności, która zawsze ma rację i zawsze prowadzi Ludzkość w kierunku Dobra, coraz większego i wspanialszego Postępu... Cóż więc ma do powiedzenia taki ktoś na temat tej   podstawy politycznej władzy? Zasadniczo przecież ekonomicznej, łał! Plus dla wolnorynkowców i marksistów!? Tak by się mogło zdawać, ale wątpię.

Powie taki ktoś, po pierwsze, że jeśli nie założymy, iż wszyscy ludzie dobrowolnie oddadzą się we władanie naszemu hipotetycznemu wynalazcy... Który zresztą nie musi być, ściśle biorąc, wynalazcą - może być np. artystą, masażystą, opowiadaczem kawałów, tancerką egzotyczną, trupą klaunów czy drużyną piłkarską... Chodzi po prostu o to, że ten ktoś, lub ta grupa, potrafi coś, czego nikt inny nie potrafi, a wielu innych ludzi bez tego czegoś nie potrafi żyć.

No i w porządku, polityki nie będzie, a tylko ekonomia - a więc np. żadnej przemocy czy groźby przemocy - pod warunkiem, że dosłownie wszyscy poddani naszych klaunów czy naszej Bambi od tańca egzotycznego na tyle te ich twory ducha kochają, że wolą je mieć, choćby nawet oznaczało to posłuszeństwo władzy, zamiast wolności. Przechodząc jednak od całkiem wyimaginowanych i, mówiąc łagodnie, skrajnie wysilonych (choć błyskotliwych) przykładów do realnego świata - zadajmy sobie pytanie jak często zdarzają się w realu tego właśnie typu sytuacje?

Czyli sytuacje, gdzie twórca (artysta, wynalazca, rzemieślnik, prostytutka itp.) ma nad ludźmi władzę tylko dlatego, że wolą oni dostęp do jego tworów od własnej wolności. Z tego co wiem, takich sytuacji w realu dotąd nie było, a nawet jeśli jakaś się kiedyś zdarzyła, to i tak nie ma to znaczenia wobec tysięcy i tysięcy sytuacji, gdy władza opiera się na czymś całkowicie innym, niż czyjeś unikalne twórcze zdolności. (Bo przecież nie mówimy teraz o zdolnościach politycznych! O tem ew. potem.)

Zakończę ten wywód stwierdzeniem, iż w mojej opinii trudno byłoby znaleźć inny, choćby całkowicie wyimaginowany, przykład, gdzie władza całkowicie i wyłącznie opiera się na ekonomii. Zgoda, ani marksiści ani ich późne pseudo-prawicowe wnuki tego akurat nie twierdzą, by się wyłącznie na niej, i to w tak prosty sposób opierała. Jednak sądzę, że dobrze się stało żeśmy sobie ten skrajny i akademicki przykład przeanalizowali, bo jakoś nikt inny tego chyba dotąd nie zrobił, a warto sobie raz na zawsze móc z przekonaniem powiedzieć, że żadna realna władza nie opiera się wyłącznie na ekonomii.

Co można ująć i na wiele innych fajnych sposobów, na przykład tak, że nie ma i być nie może ekonomii niezależnej od polityki... Czyli od władzy... Czyli od przemocy lub jej groźby... Z czego m.in. wynika, że tzw. "wolny rynek" jest albo całkiem abstrakcyjnym, akademickim pojęciem, albo też naprawdę nigdy nie jest "wolny". Bo nie jest nigdy wolny od zewnętrznych wpływów, a także, o czym tu nie mówimy, ale co jest z punktu widzenia władzy równie ważne, od wpływania na inne aspekty życia danej społeczności.

I to sprowadza całe pojęcie "wolnego rynku" do absurdu. Nawet decyzja władzy, by się "do wolnego rynku nie mieszać", także jest jej arbitralną decyzją, która, jako taka, może zasadniczo w dowolnym momencie być zmieniona. No a do tego sam fakt, że władza akurat decyduje się "do wolnego rynku nie mieszać", na zdrowy rozum oznacza, że jej się akurat w danym momencie ten "wolny rynek" opłaca. I TO nie jest już także kwestia ekonomiczna, tylko jak najbardziej polityczna - związana nie z "rynkiem" i jego rzekomymi "wiecznymi i niezmiennymi mechanizmami", tylko z całkiem konkretną decyzją konkretnej władzy, jak najbardziej doraźnej i zmiennej.

Deo volente c.d.n

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, stycznia 07, 2008

Triarius the Tiger o prawniczym żargonie

Całkiem możliwe, że kiedyś główne cele istnienia prawniczego języka były praktyczne i w sumie uczciwe, dzisiaj jednak - w epoce "powszechnego dostępu do informacji", "równości wszystkich wobec prawa", "społeczeństwa obywatelskiego" i "liberalnej demokracji" - nie ulega dla mnie wątpliwości, że jego zasadniczym celem stało się uczynienie podstawowych prawd, przede wszystkim zaś tych dotyczących struktury władzy i stosunków własności, niedostępnymi dla pospólstwa (czyli tzw. "obywateli").

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 06, 2008

Honor, bezpieczeństwo, suwerenność

Jeden mówi o “bezpieczeństwie” (i wychodzi na tchórza lub paranoika), drugi mówi o ‘honorze” (i wychodzi na fanatycznego egotyka lub/i oderwanego od życia donkiszota)... W istocie są to jednak tylko dwie strony tej samej sprawy.

Honor zakłada powiem – może nawet przede wszystkim to właśnie zakłada – że nikt (i nic co choćby w jakiś stopniu traktujemy jak osobowe) nie może w nas zmienić niczego istotnego bez naszej woli. I dotyczy to zarówno honoru osób, rodów, plemion czy narodów.

Z narodami jest nawet o tyle łatwiej, w sensie konceptualnym, że zostało wypracowane przez wieki pojęcie “suwerenności”, które dokładnie odpowiada temu rozumieniu “honoru” i “bezpieczeństwa”, o którym tu mówię. W przypadku osób sprawa ta jest za to przeciwnie – zagmatwana i zamglona przez potoczną moralność i lojalność wobec grupy.

Jeśli przy okazji wmawia się nam – często dzisiaj przy pomocy monstrualnych środków propagandowych i metod prania mózgu stosowanych od najmłodszych lat życia, a wypracowywanych wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przez dziesięciolecia przez komunistyczne tajne służby, ponieważ czyta się o dokładnie tych samych metodach np. w związku z traktowaniem jeńców w wojnie koreańskiej – że nasze zmiany wynikają z naszego “zrozumienia konieczności”, z “uznania wartości tolerancji”, “kompromisu”, czy jakichkolwiek tego typu mętnych i smętnych spraw…

Wtedy jest to jeszcze bardziej upodlające, ponieważ poddaje naszą wolę woli tłumu, który takie rzeczy łyka, roztapiając nas niejako w tym godnym pogardy, z punktu widzenia człowieka honoru, tłumie.

Wszelkie sprawy mające związek z narzucaniem innym swej woli są domeną polityki. Polityka stoi na dwóch nogach, w tym sensie, że wszelka jej analiza wymaga przede wszystkim przeanalizowania dwóch podstawowych kwestii: kwestii władzy, czyli tego co kto może, lub ewentualnie mógłby, komu narzucić; oraz kwestii wspólnoty, czyli tego kto jest w danym konkretnym przypadku “my”, kto zaś jest obcym, albo po prostu wrogiem.

(Ekonomia nie jest podstawową polityczną kwestią, wbrew licznym niestety sierotom po Oświeceniu i Marksie. Oczywiście ma znaczenie i to często ogromne, ale wszystko co jest w niej naprawdę istotne daje się analizować w świetle podstawowych kwestii – władzy i wspólnoty.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, grudnia 04, 2007

Plemię umiera z pragnienia, czyli z Marksem i Korwinem na sawannie

Nasze plemię wędruje przez spaloną słońcem sawannę, która coraz bardziej zaczyna przypominać pustynię. Żadnego źródła wody wciąż nie widać, cała zwierzyna gdzieś się ukryła. Większość starców i ponad połowa małych dzieci zmarła już z wyczerpania.

Wody, którą mamy ze sobą w tykwach i bukłakach, starczyłoby może na trzy dni dla jednej osoby. Plemię liczy w tej chwili trzydzieści osób. Przy tym potwornym pragnieniu, jakie wszyscy czują, wspominanie o głodzie wydaje się niemal nieprzyzwoite. Jednak w innej sytuacji, sam fakt, że ostatnią rzeczą, kiedy członkowie plemienia mieli coś w ustach, poza unoszącym się wszędzie pyłem, była jedna niewielka gazela, niemal już martwa, którą znalazła w trawie jedna z kobiet i udusiła. Jej mięsem podzieliło się całe plemię. Było to ponad dwa dni temu...

Moje liczne wielbicielki! I tych paru wiernych czytelników płci obojga! Powiadam wam: otrzyjcie łzy! Na razie nie wędruję jeszcze we własnej osobie po sawannie i nie umieram z głodu. Historyjkę tę stworzyłem... Ale zaraz! - co tu właściwie było do "tworzenia"? Przecież takie historie rozgrywały się tysiącami w przeciągu istnienia naszego gatunku, z pewnością rozgrywają się i dzisiaj, choć telewizja tego nie pokazuje. Nam to nie grozi? Poniekąd racja, przynajmniej w tej chwili nam to nie grozi. Czy jednak te same w swej istocie sytuacje, choć oczywiście w innych kostiumach i innej scenografii, nie rozgrywają się cały czas? O co tu w końcu chodzi, że zapytam?

O ludzką społeczność i niewystarczające do zaspokojenia wszystkich jej potrzeb środki, czyż nie? A więc ta sytuacja nie tylko rozgrywa się co dzień, także w naszym społeczeństwie i w naszym prywatnym życiu, ale z całą pewnością (choć tutaj ludzie światli i postępowi mogą się nie zgodzić) będzie się rozgrywała jak długo istnieje ludzkość.

Po co jednak ja tę historyjkę opisałem? Przeciw komu? - jak zapytać powinien każdy, kto mnie choć trochę zna? A ten kto mnie zna jeszcze trochę lepiej, sam sobie powinien odpowiedzieć - przeciw liberałom, oczywiście!

No bo powiedzcie mi łaskawie, moi najdrożsi czytelnicy, a liberałowie w szczególności, jaki mógłby być dalszy ciąg tej prościutkiej formalnie, ale dramatycznej przecież historii? (Prosiłbym o podawanie tych dalszych ciągów w komentarzach.) Co my tu w ogóle widzimy, jakie siły i jakie mechanizmy? I jakie siły oraz jakie mechanizmy będą grać decydującą rolę w dalszym ciągu tej opowieści?

Wolny rynek? Osobiście nie dostrzegam, jaką tutaj rolę pełni, lub pełnić by mógł. Dostrzegam raczej rolę wspólnoty, oraz władzy. Jeśli ktoś narzuci innym sposób wykorzystania tego wielce ograniczonego zasobu wody - i na przykład sam ją wypije - to będzie władza w tak czystej postaci, że o czystszą chyba trudno. Jeśli narzuci swą wolę, ale postąpi mniej egoistycznie, będziemy mieli władzę, ale i jakieś związki między członkami naszej wspólnoty. Zgoda?

Żadnego wolnego rynku jednak nadal nie dostrzegam. Jeśli, powiedzmy, plemię demokratycznie, czy w jakiś inny "socjalistyczny" sposób, rozstrzygnie tę palącą kwestię, to będzie to niemal całkowity triumf tradycji tej społeczności, więzi międzyludzkich wewnątrz niej... A więc także coś, co nie tylko nie jest wolnym rynkiem, ale nawet po prostu nie mieści się w liberalny, oświeceniowym paradygmacie.

Czasem, by dostrzec, co tak naprawdę jest najważniejsze, najbardziej pierwotne, trzeba sytuację odrzeć z ozdobników, fioritur i gadgetów, aby przedstawić ją w nagiej, surowej, pierwotnej formie. Wtedy możemy dostrzec, co naprawdę jest pierwotne, co zaś jedynie ozdobnikiem. Tutaj, w naszej hipotetycznej sytuacji, na ozdobniki miejsca nie starczyło. I co? Nie ma tu nawet śladu wolnego rynku. Trudno, moi drodzy liberałowie! Ekonomia, w znaczeniu "wolny rynek", na pewno nie jest pierwotną sprawą! Wbrew temu, czego naucza Marks - widać wasza skryta miłość.

Oczywiście, można powiedzieć, że jest tu ekonomia - w końcu znalezienie wody, zdobycie mięsa, dystrybucja dóbr... Nie zaglądając nawet do słownika, zdefiniuję sobie tutaj na roboczo ekonomię, jako "wszelkie sprawy związane z produkcją, zdobywaniem, rozdziałem, własnością i wykorzystaniem dóbr". Jasne, to jest wszędzie, bo człek musi jeść, a poza tym jest istotą społeczną i żyje wśród innych, co też muszą.

Jednak problem w tym, że liberały z upodobaniem mieszają "ekonomię" z "wolnym rynkiem". (Nie mówiąc już o tym, że ten "wolny rynek" nigdy i nigdzie wedle nich nie istnieje, poza sytuacjami, kiedy oni go potrzebują w swej, zwykle kulawej, argumentacji. To naprawdę zabawne zjawisko!) A więc, proszę kochanych liberałów - prosiłbym o nie przekonywanie już ludzi, że ekonomia, w sensie takim, jaki tu podałem, istnieje zawsze, bo to po prostu oczywiste. Ale tym bardziej prosiłbym, by nie używać tej oczywistości do udowadniania, iż "wolny rynek" jest wszechobecny i pierwotny, jako praprzyczyna absolutnie wszystkiego!

Bo nie jest. Zauważył to zresztą nawet pod koniec życia wasz guru Milton Friedman, niegłupi widać facet, mówiąc coś tam w stylu, że "wolny rynek potrzebuje państwa prawa". Tak? A więc państwo, a więc prawo... A więc władza i wspólnota. Sorry!

No a na zakończenie skieruję do mojego czołowego oponenta w kwestii prymatu czy nieprymatu ekonomii, Artura M. Nicponia, taki oto argument. Twoim, słodka istotko, zdaniem, ekonomia (choć nie wolny rynek przecież) występuje dosłownie wszędzie, ergo - jest pierwotna. Bardziej pierwotna, niż poczucie wspólnoty i władza. (I nie dlatego, że tak uczą Marks z Korwinem, bo ty wiesz to sam z siebie.)

No dobra, per analogiam: chodzenie do kibla też jest powszechne i dotyczy praktycznie wszystkich. Nawet nie tylko ludzi. I jest to, czy nam się to mniej, czy bardziej podoba, cholernie ważna sprawa. Zgoda? No to teraz, czy z tej niewątpliwie prawdziwej tezy można wysnuć wniosek, że wszelkie społeczne, etyczne i polityczne problemy dadzą się wyprowadzić z powyższego faktu? Bardzo bym prosił o najkrótszy choćby i najbardziej szkicowy zarys takiej teorii!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, listopada 12, 2007

Triarius the Tiger o nocnych stróżach i państwie

Triarius the Tiger w repertuarze najnowszych, przed paroma minutami stworzonych, bonmotów (i giga-motów):

Gdyby państwo naprawdę się kiedyś stało jedynie nocnym stróżem... to kim stali by się nocni stróże? Prominentami? Arystokracją? Może dyktatorami?

* * * * *

Kiedy władza jest nocnym stróżem, to po prostu nie jest żadną władzą! Kto w takim razie jest władzą? Ten oczywiście, kto tamtą "władzę" zmusił, by przestała być "władzą" i zajęła stróżowaniem.

Bo nie ma tak, by ktoś, kogo można do czegoś zmusić, był naprawdę władzą. Liberałowie zapętlają się tutaj w najklasyczniejszym eleackim paradoksie, jak ten o Kreteńczyku, mówiącym że Kreteńczycy zawsze kłamią.

W najlepszym razie będzie to REWOLUCJA, która z poprzednich władców uczyniła nocnych stróżów. W każdym innym, to po prostu logiczna sprzeczność i zwykła bzdura.

Jakaś władza zawsze istnieje i będzie istnieć, po prostu trzeba umieć ją zlokalizować. Z pewnością można jednak od razu przyjąć, że żaden nocny stróż nią nie jest. Może w swoim domu, ale nie w państwie. Gdyby zresztą w domu pełnił rolę stróża, to też władzą by nie był.

* * * * *

Pomysł, by państwo było nocnym stróżem, gwałci chyba wszelkie zasady liberalizmu. Jak to tak - państwo zabiera się za działalność gospodarczą? Odbiera chleb uczciwym przedsiębiorcom, stwarzając im ewidentnie nieuczciwą konkurencję? Fi donc!

To jest w ogóle chyba sytuacja paradoksalna, bo na robocie nocnego stróża najlepiej się chyba znają autentyczni nocni stróże, a jeśli oni idą do władzy, to chyba nie dlatego, by im się ten ich zawód aż tak bardzo podobał. Ryzykujemy więc albo władcę nienawidzącego swojej roboty i mającego pokusę zrzucenia jej z siebie, na przykład po to, by wziąć nas za mordy, albo też ludzi niekompetentnych, którzy będą nieuczciwymi metodami konkurować z kompetentnymi prywatnymi przedsiębiorcami. Ponura sytuacja zaiste...

* * * * *

Liberał za ogromną swoją krzywdę uważa, gdy karze mu się płacić podatki, a już szczególnie, gdy te jego podatki "idą na rozdawnictwo dla nieudaczników i nierobów". Czyli, z punktu widzenia władzy i zamożnych obywateli, w dużej mierze na uspokajanie ludu, tudzież nastawianiu go pozytywnie do władzy, państwa, oraz wyższych klas. Liberałowi jednak bardzo się to mimo wszystko nie podoba. Mam więc propozycję...

Otóż należałoby chyba stworzyć jakąś giełdę, gdzie można by wreszcie obiektywnie wycenić rynkową wartość tego typu usług, co przychylność ludu wobec klas wyższych i zamożniejszych, to, że ten lud nie ma ochoty obnosić głów co zamożniejszych przedsiębiorców na pikach, gwałcąc przy okazji ich żony i córki, jest natomiast gotów np. od czasu do czasu narazić skórę walcząc ze wspólnym wrogiem.

Bez takiej giełdy, naprawdę nie ma sensu mówić o "rozdawnictwie" i "złodziejstwie", które rzekomo popełnia państwo, bowiem nikt nie wie, ile jest wart spokój klas ludowych, ile cnota córki, ile niespalony dom, ile zaś fakt, że biedacy i wykolejeńcy poczuwają się jednak czasem do służby wspólnemu państwu, na przykład w wojsku, które w innym przypadku trzeba by albo zastąpić oddziałami najemnymi (które nie są aż takie tanie, a zresztą właśnie z tego wzięła się duża część podatków!), albo też z niego zrezygnować, zdając się na łaskę pierwszego z brzegu sąsiada, który z "rabunku" i "rozdawnictwa" jeszcze nie zrezygnował. A potem już nie będzie musiał, bo będzie to mógł długo robić z majątku zrabowanego nam i z naszej niewolniczej pracy.

Nie ma jak liberalizm - jedyny sensowny pakiet praktycznych idei dla inteligentnych ludzi o konserwatywnych przekonaniach! ;-)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.