Gdyby komuś niezwykle się spodobał nasz wyimaginowany przypadek i uznał, że warto go jeszcze pomęczyć, to mogę mu uczynić zadość o tyle, że wspomnę iż istnieje także możliwość, że nasza egzotyczna tancerka czy grupa klaunów ma wprawdzie ten swój unikalny talent, bez którego masa ludzi nie potrafi się obejść, ale ktoś brutalnie ich łapie, pakuje do tiurmy, a potem biciem i/lub głodzeniem zmusza do wykonywania tych pięknych rzeczy.
By samemu z tego korzystać, a także być może sprzedawać je innym spragnionym. To sprzedawanie to już oczywiście ekonomia, ale jakaś taka jakby mało "wolnorynkowa", skoro zakłada trzymanie w tiurmie i przymus. A więc to jednak z całą pewnością także, a może raczej przede wszystkim, polityka!
Powie ktoś, że przecież władza też jest zależna od ekonomii, bo choćby sama zdolność do stosowania przemocy także od niej zależy. Zgoda, wcale nie przeczę. Jak i nie przeczę, że ekonomia jest naprawdę ważna. Chodzi mi tu nie o to, by temu przeczyć, tylko by udowodnić, że ekonomia, po pierwsze, nie daje się nigdy jednoznacznie i definitywnie od całej reszty (w tym polityki) odseparować, a po drugie, że wcale nie determinuje polityki i wszystkich innych aspektów życia społecznego. Wpływa na nie, zgoda, ale wcale nie jakoś specjalnie bardziej niż one wpływają na nią, oraz niż tamte inne wpływają wzajemnie na siebie.
Większy PKB pozwala, przynajmniej w teorii, na więcej większych i nowocześniejszych armat, ale choćby już sama decyzja, by zbierać odpowiednio wysokie podatki i akurat na armaty je przeznaczyć jest decyzją polityczną. W każdym razie na pewno dużo bardziej polityczną, niż w ścisłym sensie ekonomiczną - tutaj nawet chyba zresztą najbardziej zajadli wolnorynkowcy się ze mną zgodzą. No a poza tym ten większy PKB wpływa także na różne inne społeczne procesy, wiele z których potencjał militarny raczej zdecydowanie obniża, niż podwyższa. Na przykład zwiększa, raczej niż zmniejsza, realny popyt na filmy o antywojennej wymowie, różowe golarki do genitaliów, czy psujące zęby i powodujące otyłość środki żywnościowe.
Powie ktoś: "dlaczego zakładać, że będzie w ogóle jakieś odbieranie, wsadzanie do tiurmy, czy inne brzydkie rzeczy?" OK, może nie będzie, choć na ile znam życie, to nie wyniknie to z jakiejś wrodzonej cnotliwości wszystkich zainteresowanych, jeszcze mniej z jakiegoś magicznego oddziaływania na wulgarną materię Świętego Prawa Własności (tak ukochanego przez Johna Locke i jego, niestety dość licznych, późnych naśladowców), tylko z tego, że albo się nie da z przyczyn prozaicznych (jak to, że grożą za to nieprzyjemności); albo z przyczyn wewnętrznych, związanych mniej lub bardziej z jakąś religią; albo też z tego, że ten który miałby odbierać poczuwa się do jakiejś grupowej lojalności z tym, komu miałby odbierać. (To ostatnie wiąże się zresztą na ogół dość blisko z tym poprzednim.)
W porządku, zgadzam się z tym, że takiego pakowania do tiurmy czy zabierania siłą jest jakby mniej, niż by się można na pierwszy rzut oka spodziewać. Tyle że żaden z powodów, dla którego tak się dzieje, a te powody sobie właśnie wyliczyliśmy, nie ma nic wspólnego z jakimś mitycznym "wolnym rynkiem", czy w ogóle z ekonomią w ścisłym znaczeniu. I o to mi właśnie chodzi. Zatem uznaję, iż wyjaśniliśmy sobie definitywnie kwestię tego, czy władza wynika z ekonomii, czy też nie. Nie wynika!
To był dopiero wstęp do wstępu, bo nie tylko nie było jeszcze nic o tytułowej historii politycznej Zachodu, ale i teraz nie będzie, ponieważ najpierw chciałbym przedyskutować kwestię tego, z czego właściwie wynika władza - dlaczego ktoś, albo jakaś grupa, ma władzę, podczas gdy inna nie, a nawet musi tamtemu czy tamtej grupie służyć, stosować się do jej życzeń...
Wiemy przecież, że to nie jest tak, że ktoś jest "urodzonym przywódcą" i przez sam ten fakt będzie od zarania po koniec swoich dni rządził, podczas gdy inni będą go dobrowolnie, albo i mniej dobrowolnie ale bez szansy na skuteczny bunt, słuchać. Możemy sobie ew. opowiadać różne historie w podobnym duchu na temat czasów odległych i, jako takie, podatnych na swobodne interpretacje, ale dzisiaj widzimy przecież na własne oczy, że różni ludzie mają władzę, potem jej nie mają, potem bywa że znowu mają, ale mniej, a potem ich powiedzmy wieszają i wycinają z encyklopedii. A często jest to tak czy tak kompletne zero, nawet tak smętne, jak nasz obecny premier Tuś i jego paczka. Więc to nie jest tak, że decyduje Duch Święty, a przynajmniej nie, że decyduje bezpośrednio.
Jak więc to działa, że ktoś ma władzę? Na jakie konceptualne elementy władzę można ew. rozbić? Czy każda władza wynika zasadniczo z tych samych czynników, czy też istnieją różne władzy rodzaje i różne przyczyny? Jakie są te najważniejsze elementy władzy, po jej wydestylowaniu i okrojeniu z całego sadła i ze wszystkich ozdobników? Najpierw to sobie wyjaśnijmy, a potem będzie można w miarę sensownie naszkicować "historię polityczną Zachodu", choćby "krótką".
A tak nawiasem... Pomysł na tę "historię polityczną Zachodu" był, prawdę mówiąc, błyskotliwy choć niewielki. Teraz wstęp rozrasta mi się do niebotycznych rozmiarów, ale cóż. Sam sobie pewne rzeczy wyjaśniam, więc może jednak warto. A jeśli nie, to komu tym w końcu szkodzę? Można nie czytać, nie jestem przecież Kim Ir Sen czy inny Wałęsa, żeby mnie wmuszali w niewinną dziatwę szkolną. (Tfu!)
Deo volente c.d.n.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Myślę, że o istocie władzy to akurat nie musisz pisać zbyt wiele, Triariusie. Zrób plagiat... przepraszam, zacytuj samego siebie ;). Pamiętam też naszą dyskusję na ten temat u mnie na slalomie 24, jak również było coś takiego u Nicka i Kirkera.
OdpowiedzUsuńMyślę, że dalsza część historii Zachodu jest zbyt ciekawa by ją narażać na deo non volente.
Pozdrawiam.
@ Mustrum
OdpowiedzUsuńWiesz, też mi tak od rana chodzi po głowie, że to już nie potrzebuje wstępów. I tak wychodzi postmodernizm.
Faktycznie przyszło mi parę dni temu do głowy parę dość chyba interesujących uwag na temat tej "historii" - choć tytuł jest zasadniczo żartobliwy i na wyrost - no a chyba najciekawsze dotyczą naszej epoki i tego co się na naszych oczach (naszych przeważnie niewidzących oczach) dzieje.
Dzięki że wsparłeś swą opinią tę moją zmianę planów (kolejną, bo najpierw to miała być naprawdę historia i bez żadnych wstępów). No i dzięki przede wszystkim za zainteresowanie i wypowiadanie się.
Wiem, że to są najbardziej nieskładne kawałki w całej sieci, już od niewiarygodnie długiego czasu nie napisałem składnego tekstu z rękami i nogami. A jednak chyba coś interesującego czasem mam do powiedzenia i tych paru czytelników sprawia, że nie tracę tego dumnego przekonania.
W istocie pisanie przychodzi mi z wielkim trudem, choć być może chwilami tego nie widać w tym barokowym słów strumieniu. Ale wtedy udaje mi się raczej żyć złudzeniem, że nie piszę, tylko mówię. ;-)
O istocie mechanizmu władzy coś tam miałbym do powiedzenia, ale faktycznie byłoby to tak niepełne i/lub tak chaotyczne, że pewnie lepiej nie. Tym bardziej, że moje przebłyski na temat obecnych zmian są dość jasne i dałyby się chyba w miarę zwięźle wyrazić.
Na usprawiedliwienie tego cholernego wstępu mogę jednak przytoczyć fakt, że jesteśmy jednak otoczeni przez zwarte oddziały "wolnorynkowców", ci zaś zawsze i wszędzie mają na wszystko jedną genialną odpowiedź. No i próbowałem im wytrącić z rączek tę (żałosną) broń, oraz zetrzeć z twarzyczek (głupawe) uśmieszki. No i wyszedł postmodernistyczny klump.
Pozdrawiam