Pokazywanie postów oznaczonych etykietą starożytna Grecja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą starożytna Grecja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, lipca 22, 2010

Poprawiamy Szekspira

Różne mędrki ustaliły podobno, że istnieje całkiem niewiele podstawowych motywów literackich. Jedni mówią coś o osiemnastu, inni podnoszą tę liczbę do ponad trzydziestu, ale faktycznie i tak nie byłoby tego aż tak wiele. Można by się zastanawiać co komu z takich odkryć - skoro sztuka to sprawa niuansów, a nie podstawowych schematów, ale mniejsza o to.

Kilka takich podstawowych motywów ja sam dostrzegam gołym okiem: zejście do piekieł, "okrągły stół Króla Artura", "prace Heraklesa", "Romeo i Julia", "powrót Odyseusza do Itaki", wojna aniołów z diabłami... Itd. Nie wiem, czy to się zgadza z tym, co głoszą wspomniane mędrki, ale podejrzewam, że z grubsza tak.

Dla każdego z tych motywów dałoby się z znaleźć jakiś symbolizujący go tytuł konkretnego dzieła - takiego najbardziej reprezentatywnego reprezentanta... I warto to zrobić, bo to ogromnie ułatwia rozmowę, choć na pewno opinie na temat tych reprezentantów dzieł byłyby podzielone. Stosunkowo wielu z nich byłoby dzisiaj dla nas zapewne dziełami Szekspira...

Sam bym się z tym zgodził bez większego oporu, choć entuzjazmu ogółu ludzkości dla Szekspira nie podzielam. Pisał fajne komedie, więc beztalenciem nie był, ale jego tragedie są moim zdaniem okrutnie przereklamowane, a do tego przegadane, bez formy, bez cienia autentycznego dramatyzmu... (Starczy? Bo mogę dalej.)

Co nie zmienia faktu, że Szekspir jest tak bardzo z naszej Cywilizacji (K/C dla wtajemniczonych), że trudno się po prostu dziwić, że go ona kocha i się w nim raz po raz odkrywa. Weźmy takiego Hamleta - o czym to jest? Jeśli nie o neurozie, histerii i astenii - każących dużo myśleć, dużo gadać i całkowicie przekreślających jakiekolwiek działanie, w każdym razie zdecydowane i sensowne, to ja naprawdę nie wiem!

No a forma tej przesławnej sztuki jest dokładnie taka, w jakiej ten wielki temat - wielki i wiecznie w naszej cywilizacji aktualny - można idealnie wyrazić. Forma ta (jeśli to w ogóle można tak nazwać) jest równie chaotyczna, przegadana, bezsensowna i neurotyczna, jak sam główny bohater. Mnie to zupełnie nie cieszy, ale faktycznie ktoś szukający w literaturze wzniosłego cierpienia (własnego) może się tym, i powinien, zachwycić! Forma idealnie odpowiada treści, a treść (i forma automatycznie też) idealnie odpowiada duchowej rzeczywistości naszego świata.

Że to tak mało "dramatyczne" i absolutnie NIE tragiczne w jakimkolwiek sensownym znaczeniu, jak to tylko możliwe, to inna sprawa. Jednak, że nasza cywilizacja, przynajmniej w tych ostatnich stuleciach, jest z natury mało dramatyczna i absolutnie pozbawiona autentycznego tragizmu, więc wszystko jest w najlepszym porządku. Oczywiście nie twierdzę, że tragizmu brakuje, bo wszystko jest słodkie i wesołe, a dramatyzmu, bo nic się nie dzieje i ludzie nie dostają od losu, czy od innych ludzi, w kość!

Tu chodzi o to, że tragizm to coś, co czyni ludzkie cierpienie, immanentną jałowość wszystkich w końcu naszych wysiłków, i parę innych tego rodzaju rzeczy, czymś, co nas właśnie uwzniośla, a tego niemal kompletnie nie ma w naszej cywilizacji - nawet tego dążenia. Zdziwi się ktoś, słysząc te słowa, ale to trzeba by porównać z na przykład z cywilizacją grecko-rzymską, żeby było wyraźnie widać, o co chodzi. Nasza cywilizacja ucieka od poczucia bezsilności, od cierpienia...

Od tragizmu właśnie - snując bajdy o Przyszłym Szczęściu Ludzkości i podobne brednie. Fakt, Grecy mieli Prometeusza, który się dla Ludzkości poświęcił, ale po pierwsze: to był jeden z tysięcy mitów, który większego znaczenia nabrał w późnym i schyłkowym okresie tamtej cywilizacji, a po drugie: to była raczej opowieść o ukaranej pysze, choćby ta pycha była jak najbardziej altruistyczna. Czyli tragizm najczystszy, a nie uciekanie od bezsensu nieuniknionej śmierci w infantylną wiarę o wiecznym naszym życiu w przyszłej Ludzkości - w dodatku ach, jakże szczęśliwej (a my z nią, choć już "niby" nie żyjemy)!

Jeśli Hamlet jest neurotyczny - jako taki głębokim symbolem i paralelą naszej cywilizacji - to Król Lear to już jakaś schizofrenia. Czyli nie tylko nasza cywilizacja, ale w dodatku późna. Szekspir byłby zatem prorokiem. Fajnie, ale nie uwierzę, że to może się komuś naprawdę podobać! No, chyba komuś, kto z upodobaniem czyta wspomnienia z obozów koncentracyjnych. Czyli co najmniej schizoid, jeśli nie gorzej. A więc dzieło to również genialne - jako odzwierciedlenie, ale nie dla zdrowych ludzi! Jednak jako reprezentant i "eponim" pewnej konkretnej kategorii motywów - zgoda! Motywów schizofrenicznych konkretnie.

Makbet także musi być reprezentantem jednego z ważnych motywów literackich i ja tutaj stanowczo żadnych obiekcji nie zgłaszam. Nie dlatego, bym tę sztukę uważał za arcydzieło. Ona jest raczej dość, że tak powiem, niedonoszona, ale przez to właśnie stanowi znakomitego "eponima". Niedonoszona jest i przez to stanowi niejako szkielet, dlatego się nadaje. Inne, na tym samym zasadniczym motywie oparte dzieła, często, w mojej opinii o wiele lepsze, są po prostu czymś więcej, niż gołym szkieletem, gołym schematem... I dlatego właśnie mniej się nadają!

Makbet to w ogóle dość dziwna, jak dla mnie, sztuka Szekspira. Gdyby była lepsza, mniej wydestylowana z dramatyzmu i grozy, mogłaby być niemal dziełem Marlowe'a. Czyli gościa, któremu, w mojej skromnej opinii, Szekspir mógłby buty czyścić. (Widziałem jedną sztukę Marlowe'a w teatrze, drugą czytałem. Nie kreuję się na znawcę, ale jednak wrażenie było całkiem inne, niż z tych dziesiątków obejrzanych szekspirowskich spektakli, plus nieco przeczytanych dzieł Szekspira, co je mam na sumieniu.)

Dlaczego Makbet jest inny? Na przykład nie przypominam sobie, by tam były jakieś rubaszne dowcipasy, w rodzaju gadek starej niańki w Romeo i Julii. A to już, jak na Szekspira, niemało. W Makbecie wiadomo też o co chodzi. Słów jest oczywiście za dużo, ale raczej dlatego, że cała ta sztuka nie jest udana, więc i te słowa w sumie można by sobie darować. Jest tam jednak w sumie coś, co można by, z dużą dozą dobrej woli, określić jako forma, do tego sens...

Próba osiągnięcia dramatyzmu to też jak na Szekspira sporo. (Widać robienie na rączkę władzy, a taka przecież jest poniekąd geneza tej sztuki, nad czym teraz nie chcę się rozwodzić, bo to subtelne kwestie z historii Szkocji i dynastyczne ambicje Elżbiety I, daje, w przypadku tak skomplikowanych osobowości, jak Szekspira, w sumie niezłe wyniki. Zawszeć to, jak się można domyślać, jakiś drogowskaz w chaosie rządzącym duszą autora.)

Makbet nie jest, gdyby ktoś jeszcze nie zrozumiał, mimo wszystkiego co o nim dobrego powiedziałem, w moich oczach żadnym arcydziełem. To prosta historyjka o gościu, który pod złym wpływem popełnia zbrodnię, która ma go doprowadzić na szczyty, ale nie jest w sumie kimś, kto by się na szczytach dobrze czuł, a poza tym ma jakieś zwidy... No, chyba, żebyśmy te wszystkie krwawe dłonie i co tam jeszcze było, mieli traktować jako autentyczne upiory ze starych zamków...

Które, jak by się można domyślać, i tak by się w końcu musiały pojawić, taka bowiem ich natura. Tyle, że wtedy to już całkiem nie ma sensu - no  bo co by było, gdyby taki upiór akurat się NIE pojawił? Makbet i jego żona żyli by długo i szczęśliwie? Gdzie tu dramat? Gdzie tu tragedia? Gdzie tu sztuka?

Facet, Makbet znaczy, to dość typowy przypadek z Zasady Petera - że zacytuję za wikipedią:
Zasada Petera (ang. Peter Principle). W organizacji hierarchicznej każdy awansuje aż do osiągnięcia własnego progu niekompetencji. Zasadę sformułował Laurence J. Peter. Czasem używa się również zamiennie pojęcia progu kompetencji.
Fajne, niegłupie, interesujące - ale sorry! Gdzie tu jakieś tragiczne głębie? Gdzie tu przenikliwe spojrzenie na ludzkie losy? Gdzie tu dramatyzm? No, chyba że to była sztuka dydaktyczna i Szekspir pragnął się załapać na szkolenia z dziedziny zarządzania. Ten gość, Makbet znaczy, jest po prostu nie dość odporny psychicznie, więc nie powinien się za takie sprawy brać. Pyskatą i nadmiernie ambitną żonę należało, mniej lub bardziej delikatnie, spacyfikować. Kiedyś tak się robiło i komu to przeszkadzało?

To samo dotyczy mordowania króli, kafelków do łazienki czy wakacji na Majorce. W czym tu jakiś wielki etyczny czy dramatyczny problem? Tylko potem nie wyjeżdżajcie mi z "Bo zupa była za słona!" Albo się wyciąga wnioski, albo się ich nie wyciąga, zupa nic tu nie ma do rzeczy. Zresztą nawet nie wiemy jak gotowała Lady Makbet, a tylko trochę o kulinarnych talentach trzech czarownic z wrzosowiska.

Najgenialniejszym, w powszechnej opinii, osiągnięciem w całej tej sztuce jest, że las... Ettrick? Tak mi się wydaje... Podchodzi pod mury zamku brzydkiego króla. A to przecież dość prymitywny w sumie koncept z całkiem innego poziomu dziecinności danego społeczeństwa - to coś jak "genialny" koncept tebańskiego sfinksa na temat zwierzęcia, co to wieczorem chodzi o lasce, a wcześniej na różnej ilości nóg. Ludzi na dość wczesnym stopniu intelektualnego rozwoju takie koncepty niesamowicie rajcują, ale w wieku XVI to już raczej żenada. Na tej samej zasadzie ktoś mógłby sobie ten las namalować na kawałku deski, schować ją pod opończę i wejść do zamku - byłoby dokładnie to samo, a o ile prościej i szybciej!

W ogóle to ja, gdyby mi dane było wystawiać Makbeta, zrobiłbym w nim jedną istotną reżyserską zmianę... Normalnie nie lubię tego typu ingerencji w klasykę, ale tutaj bym ją zrobił, bo dopiero wtedy Makbet nabiera sensu i dramatyzmu. Otóż zrobiłbym to tak, że Makbet stoi ze sztyletem w dłoni nad łożem uśpionego króla... I wtedy oczyma wyobraźni widzi przed sobą całą tę dalszą historię. Czyli ducha Banka, krwawe ręce, że żona mu się załamie, że las Ettrick... Oglądamy to do końca, potem nagle wracamy do rzeczywistości...

Czyli Makbet stoi znowu nad królem ze sztyletem w dłoni... Dla publiki to zaskoczenie, bo już dawno zapomniała, że to oczyma wyobraźni było... Swoją drogą to oczyma wyobraźni ja bym zrobił w ciemniejszej, w bardziej uproszczonej, bardziej jednoznacznie dramatyczno-stylizowanej wersji... W każdym razie na koniec widzimy Makbeta z tym sztyletem, jak się zabiera... I wtedy jest koniec. I nie wiemy, czy w końcu króla utrupił, czy jednak nie.

Interesy Szekspira u angielskiej korony w końcu nas nie muszą już specjalnie zaprzątać, tak samo, jak autentyczna historia Szkocji, w której autentyczny MacBeth naprawdę króla utrupił, ale też miał po temu całkiem niezłe powody, bo to był w jego oczach, i całkiem bez udawania, uzurpator, co jego samego tronu pozbawił.

Nawybrzydzałem się na tego szekspirowskiego Makbeta, no to wypada na koniec powiedzieć, jakie są moim zdaniem lepsze wersje tego motywu. Absolutnie żaden ze mnie miłośnik, czy znawca, sztuki filmowej - ale na przykład "Listonosz zawsze dzwoni dwa razy". Tam żona z kochankiem utrupiają męża, a potem coraz trudniej im ukrywać łączący ich romans, radość ze zniknięcia denata (którego oczywiście wypada im okrutnie żałować), różne korzyści jakie z tej śmierci mają...

A oczywiście ten i ów podejrzewa, a nawet jest pewien, że to oni, tylko jak zdobyć dość mocne dowody? Aż w końcu wpadają, bo listonosz staje się świadkiem - jakżeż niestosownego i jakżeż pechowego dla dwojga głównych bohaterów - wybuchu radości, dzwoniąc tytułowy drugi raz do drzwi...Czy to nie lepsze od duchów straszących po starych zamkach, lub, alternatywnie, słabości charakteru głównego zainteresowanego?

A co by było, gdyby gość miał nerwy ze stali? Co by było, gdyby naprawdę się na króla - a także na politycznego mordercę - charakterologicznie NADAWAŁ? Czy wtedy właśnie wszystko nie zaczynałoby się robić NAPRAWDĘ interesujące? Bez duchów i wywołanych starganymi nerwami omamów?!

Innym podobnym, a może jeszcze - z dramatycznego punktu widzenia - lepszym motywem jest taki, że mordercy, którzy także działają zespołowo, z czasem tracą do siebie zaufanie... Ileż tutaj mamy możliwości: dramatycznych, psychologicznych, kryminologicznych, jakie tylko kto chce! Nie kojarzę w tej chwili w jakich filmach, sztukach, powieściach, czy opowiadaniach było tak właśnie (żaden ze mnie bowiem znawca, a ostatni raz w kinie byłem z córką 20 lat temu), ale sam nieco takich widziałem.

Oczywiście były to jakieś bezpretensjonalne psychologizujące kryminały, nie zaś "kino ambitne", czy też (broń Panie Boże!) Wielka Sztuka w stylu Szekspira. Jednak to jest naprawdę o niebo lepsze, sensowniejsze, dramatyczniejsze i psychologicznie prawdopodobniejsze od jakichś krwawych dłoni ze sztyletem, ludzi przebranych za krzaczki i innych tego typu teatralnych (!) sztuczek.

Tak że w sumie z kultem Wielkiej Sztuki też należy uważać i nieco własnej oceny w to zaangażować. To jedno. Dwa, to postulat: Ucz się Szekspir, masz jeszcze sporą drogę przed sobą chłopie! No a trzy (jako że omne trinum perfectum), to że mordercy w takich jak w Makbecie przypadkach powinni zachować czujność i napięte pośladki, bo sposobów na to, by las Ettrick podszedł pod mury zamku jest dziwnie sporo, listonosz naprawdę dzwoni co najmniej ze dwa razy (bo liczy na napiwek), wspólnik to jednak nie jest całkiem alter ego, i serce mu się może odmienić...

No a jeśli taki Makbet w ogóle ma słabe nerwy i przesadnie bujną wyobraźnię, to już naprawdę problem! Niby po co się w ogóle za to brał, fakt. Nie mógł tej swojej jędzy...? Fakt, nie mógł. Bo i co by na to rzekła prof. Środa? Nie ma wyjścia - lepiej już króla zamordować, niż babie... A do tego jeszcze Środzie zrobić wbrew? Nie, sama myśl powoduje lodowate poty!

Swoją drogą ciekaw jestem, jak by Szekspir napisał swego Makbeta, gdyby oni tam wtedy mieli już Prozac... Czy jakieś inne psychotropy... Byłyby nadal te krwawe dłonie? Czy może po prostu ktoś by coś przedawkował? Albo coś?

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 08, 2008

Dobra śmierć - część 1

Wróciłem ci ja wczoraj z pragułki, zrobiłem sobie coś w rodzaju skromnej kolacyjki i od niechcenia włączyłem zyzol. A tam mecz Portugalia - Turcja. Oglądając, bez większego wprawdzie podniecenia, koronkowe zaiste akcje Portugalczyków... (Co kto lubi zresztą, dla mnie taka piłka jest nieco damska.) Więc patrząc sobie na te koronki od niechcenia, pozwoliłem myślom błądzić.

Przypomniałem sobie, że jeszcze niedawno reprezentacja Portugalii miała w składzie takiego czarnego, tlenionego obrońcę o nazwisku Boa Morte. Boa Morte to po portugalsku "Dobra Śmierć". Ciekaw byłem, czy on jeszcze jest w składzie tej drużyny. W końcu obrońca o tym nazwisku musi być wyjątkowo cenny dla każdej ekipy - groźny, a jednak z nutką optymizmu. Taka kadź dziegciu z kropelką miodu, mniam! Ale facet albo bardzo nie w formie, albo też znajomość języka Camoësa wśród uczestników Mistrzostw Europy zbyt niewielka, by było warto się z tą kadzią wysilać.

Portugalczycy tkali te swoje koronki, a nawet strzelali bramki, ja zaś pogrążyłem się w jeszcze głębszych filozoficznych rozważaniach. Najpierw jeszcze prawie nic, bom się oddał refleksjom nad tym, że w naszych infantylnych czasach - gdy to śmierć zajęła, jako tabu, miejsce seksu - nikt już oraz w bardziej od Portugalii protestanckim-liberalnym-zinfantylniałym-zamerykanizowanym kraju, takie nazwisko chyba by nikomu do głowy nie przyszło, zaś jego właściciel zrobiłby wszystko, by się nazywać inaczej. (Powiedzmy "Michnik", "Geremek" albo inny "Kwaśniewski".)

W końcu zaś, plwając na skorupę postoświeceniowo-leberalnego infantylizmu, zstąpiłem do głębi... Samo pojęcie "dobrej śmierci" - tak niedzisiejsze, tak niezwykłe, tak intrygujące. W kościele katolickim, przynajmniej tym... Jak to określić? Przedsoborowym i przed-infantylnym, powiem po prostu, żeby mnie nie kusiło powiedzenie czegoś więcej. Więc tam, z tego co kojarzę, były modlitwy o dobrą śmierć, byli święci którzy ją człowiekowi zsyłali. Bardzo niedzisiejsze, bardzo przedsoborowe, bardzo katolickie... Ale jednak można zrozumieć. W końcu dla katolika dobra śmierć, to śmierć bez grzechu. Czyli swego rodzaju katapulta do wieczystej szczęśliwości.

Jednak dobrą śmiercią intensywnie zajmowali się także i starożytni Grecy. "Intensywnie" to naprawdę b. oględnie powiedziane. Bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie, że mieli jej obsesję. "Żadnego człowieka nie można nazwać szczęśliwym zanim umrze", to jedna ze znanych greckich sentencji. (Przypisywana chyba Solonowi.) A ile jest historii o ludziach przez całe życie szczęśliwych, których śmierć była jednak całkiem inna, co przekreślało - w opinii Greków - wartość całego życia!

Na przykład król Krezus. I wszystkie te historie o ludziach, którzy życie mieli całkiem w porządku, ale za szczęśliwych możemy ich uznać - wedle greckich mędrców i autorytetów (bez obrazy, to słowo samo w sobie NIE jest obraźliwe!) - dopiero dzięki pięknej, wzniosłej i względnie bezbolesnej śmierci.

Jak się tak na spokojnie zastanowić, to jednak nie jest to chyba postawa całkiem racjonalna. W końcu ile się umiera? To znaczy ile się czuje, że się umiera? - o to w końcu tutaj chodzi. Jak długo człek umiera i jest przytomny, bo potem możemy to już, z punktu widzenia psychiki, uznać za stan śmierci. Więc w tym sensie umiera się, nie żebym był jakimś fachowcem, ale chyba te informacje są dostępne i w miarę prawdziwe, od ułamka sekundy (czy po prostu zera sekund), kiedy człowiekowi na pokładzie flagowej fregaty spadnie na głowę bombramreja, po parę lat w przypadku raka.

Jednak w tym drugim przypadku to nie jest, ściśle biorąc, cały czas umieranie, tylko raczej po prostu długa i przykra choroba prowadząca do śmierci. Samo umieranie, w ścisłym sensie, to może być góra kilka dni. Kilka dni, najwyżej, w stosunku do kilkudziesięciu lat. Czemu więc ludzie przywiązują zwykle do tego stosunkowo krótkiego czasu aż tak ogromną wagę? Czemu tak wielu - nie mówię tu teraz o starożytnych - uważa, że to co czujemy w ostatnich sekundach życia, jak widzimy siebie i swoje życie, decyduje o absolutnie WSZYSTKIM w tym życiu? O całej jego wartości? I wcale przy tym nie powołują się ci ludzie na jakieś religijne dogmaty. Problem odpuszczenia grzechów, spowiedzi, komunii czy ostatniego namaszczenia, całkiem na ogół tutaj nie występuje.

Wygląda, że śmierć i pośrednio chwile do niej prowadzące są w jakiś sposób istotne SAME Z SIEBIE. Że śmierć - własna przede wszystkim, choć oczywiście nie tylko - to ogromny problem każdego w miarę normalnie myślącego i czującego człowieka. Jest to jednak także problem, na który nie ma żadnej ściśle naukowej odpowiedzi. Nie ma i nie będzie, choć faktycznie istnieją ludzie, którzy próbują nas przekonywać, iż "nauka" takie odpowiedzi daje. Z reguły są to odpowiedzi w typie: "nie ma się co przejmować - przecież kiedy my jesteśmy, śmierci nie ma, kiedy zaś jest śmierć, to nas nie ma, więc o co chodzi?" Czyli znany od tysiącleci epikurejski sofizmat.

Nic nowego pod słońcem. W starożytności i epikurejczycy, i stoicy i cynicy mieli dokładnie to samo nastawienie i ten sam argument. Tacy ludzie, wracam teraz do naszych dzisiejszych epikurejczyków często zapisują swoje zwłoki nauce. Jakby chcieli komuś udowodnić już nie tylko swą niewiarę w życie pozagrobowe (co akurat nieźle rozumiem), ale także iż naprawdę jesteśmy tylko ożywionym ścierwem. Ożywionym czymś całkiem niereligijnym i niemetafizycznym, co nie ma już cienia wartości, kiedy tylko przestaje tym naszym ścierwem poruszać. Człowiek chciałby wiedzieć, co to takiego, ale ogrom zadania go przerasta... Przecież to nie może być nic takiego, jak Świecka Świętość (np. Jacka Kuronia) czy Święta Świeckość - te SĄ wieczne i niezniszczalne, prawda?

c.d.n. (Deo, publico et triario volente)


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.