Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Libia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Libia. Pokaż wszystkie posty

czwartek, maja 28, 2015

Żegnaj włochaty pustynny wielorybie! (3)

 Poprzedni odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-2.html

Była zaś w owym Trójmieście skała (mało) wyniosła (wyższa jednak niż w Radomiu, gdzie w ogóle ten zamek jest dziwny), na której Turek Osmańczyk wybudował był cytadelę, a Włoch-faszysta uczynił w niej muzeum. I rzekł Pan (Tygrys, choć to nieco później): "Co by tu?" Trochę jakby mu brakowało bowiem nowych wrażeń... Poza upałem, znaczy. I mówili mu: "Idź i zobacz to muzeum, może ci się spodoba, istny gabinet osobliwości". I rozważał tę sprawę w sercu swoim, a potem im rzekł: "Pójdę ja do tego muzeum, może stwora tam jakiegoś osobliwego upolowanego znajdę, albo coś".

I poszedł. Muzeum zaś było spore, mroczne, chłodne... (Co zazwyczaj miało tam swój wdzięk, choć były wyjątki, bo raz tam nawet miałem śnieg, a w domu matki, któren całkiem do chłodów nie był przystosowany, marzłem tak okrutnie, że zgroza!) Nie pamiętam czy praktycznie całkiem puste, czy też pustawe, ale pełne to ono nie było - tubylców to nie kręciło (wielu zresztą, jeśli chciało, to studiując sobie luźno na Zachodzie za kadaficzne pieniędze, mogli sobie pooglądać bardziej imponujące), a gastarbajterzy mieli cały czas w głowach przelicznik dinara, więc na takie absurdalne i nie-całkiem-darmowe chęci nie było już tam miejsca.

"No i co tam było, w tym gabinecie osobliwości?" - pyta niecierpliwy Czytelnik. (Zgadłem?) No więc, raczej dedukcja niż pamięć pozwala mi rzec, że były tam dzidy. Fajna rzecz, nie przeczę, ale (choć nie chcę się, broń Boże!, wydać cyniczny lub zblazowany) jeśli ktoś widział ich, powiedzmy 500... Niech będzie 620, dla równego rachunku... To właściwie widział je wszystkie. Ja zaś widziałem już wcześniej sporo, bo okrutnie mnie takie rzeczy w dzieciństwie kręciły, a w takim np. Krakowie, gdzie dzieckiem mieszkałem, było tego wbród.

Były też niewątpliwie (też w sumie dedukcja, ale za to jaka!) siodła na wielbłądy. Nie jest to złe, ale dla mnie już wtedy nie było to niczym specjalnie nowym. Jedno takie siodło poznałem nawet intymnie. Było za podstawkę pod doniczkę. Mogę wam ludzie zdradzić tajemnicę. Otóż takie siodło nienawidzi polewania wodą. Oj jak nienawidzi! Co może też częściowo wyjaśniać dlaczego ich naturalnym habitatem jest pustynia. I dlaczego nigdy niemal nie włażą na plecy fokom uchatkom, tylko zawsze wielbłądom. Choć tam krzywo i kiwa. Wielbłąd, musicie wiedzieć, to pustynna bestia, która do wody (jakby ktoś nie wiedział) wprawdzie aż wstrętu nie czuje, ale nie ma na jej temat obsesji. Kwiatków też nie podlewa.

To było w sumie odtworzone dzięki dedukcji, bo aż tak mi się w pamięć nie wryło. Teraz przechodzimy (uwaga!) do rzeczy, które mi się wryły. Więc były tam szkielety z gruźlicą kości. Nie wiem à propos czego, ale były. Pamiętam to aż za dobrze i do dziś czasem mnie to budzi w nocy z krzykiem, zlanego zimnym potem. (Potem co? Potem zasypiam, ale już cholernie ostrożnie i z lękiem.) Była to rzecz tak niesamowicie paskudna... Nie da się opisać. Dobrze że nie poszedłem na medycynę!

Żeby jednak nie wydać się despotycznym i apodyktycznym w tych moich opiniach, nieco to stonuję... Było to paskudne nie do opisania - te kości z tymi naroślami... Jednak de gustibus non est disputandum, i komuś się to na przykład mogłoby ogromnie podobać. Nie rozumiem jak, ale skoro taki Korwin znajduje amatorki na swoje wdzięki. Skoro taki Komorowski ditto. Urban też miał żonę, czy nawet kilka (ponoć ta ostatnia lała go okrutnie, ale chyba co najmniej przez papierek, I hope?) Wiem że mają malutkie móżdżki, wiem że przy zgaszonym świetle, ale jednak. Więc, nikomu nie narzucając swojej opinii, powiem, że te gruźlicowane kości dla mnie osobiście były potworne.

No i był tam też ON... Buduję nastrój: Półmrok, brak ludzi, chłód, cisza, pusta duża sala ze sklepieniami, w niej jedynie ogromne akwarium, w którym pływa sobie pustynny, włochaty wieloryb. "Pływa" w sensie bardzo, przyznaję, ogólnym, bo gdyby zrobił ruch ogonem, rozkwasiłby sobie ten filuterny nosek o szybę akwarium. (Cholera wie, co by było, może nowy Potop?) Do tyłu to samo, choć one chyba do tyłu nie pływają. I na boki toże. W sumie - powiedzmy sobie to wreszcie jak na dojrzałych mężczyzn przystało - wieloryb pływal w jakiejś tam formalinie (niewykluczone, że rozwodnionej, ze względu na koszty) i był absolutnie martwy. (Takie w każdym razie robił wrażenie, może spał?)

Jego martwota pamiętała zapewne jeszcze Mussoliniego, czy kto tam konkretnie stworzył to muzeum i podarował mu tę jego gwiazdę. Czy duży był ów wieloryb? Nie miałem zbyt wiele do czynienia z tym gatunkiem - może wśród innych wielorybów wielkością się specjalnie nie wyróżniał, albo nawet był za karzełka... W każdym razie przy sardynce, a nawet przy wielkanocnym karpiu czy wigilijnym zajączku - to był OLBRZYM. Coś tak jak autobus średniego wzrostu. (Nie przegubowy, bez przesady!)

Dlaczego on miałby być "pustynny"? - spyta ktoś. Fakt, upolowali go zapewne, przyznaję, nie na pustyni, muzeum od pustyni (choć sporej) stało dobrych parę kilometrów, bliżej było do morza... Jednak Trójmiasto, tamto afrykańskie, to przecież nie jest żaden Nantucket czy inna stacja wielorybnicza, ani północny Atlantyk, prawda? Klimat tam był całkiem pustynny, rzeki w tej Libii płyną tylko zimą po wielkich deszczach - przez resztę roku to były puste piaszczyste koryta, pełne zardzewiałych samochodowych wraków. Jak na wieloryba, to ten mój był całkiem zdecydowanie pustynny - i o to tutaj nam chodzi!

"No niech będzie", powie nasz niedowiarek, "ale dlaczego włochaty?" Niezłe pytanie, przyznaję. Nie opisałem go wam jeszcze bardzo dokładnie i faktycznie możecie mieć wątpliwości. Wyjaśnię to poglądowo, drogą niejako okrężną. Chodził ktoś z was do szkoły? Nie wiem jak teraz, ale w mrocznych latach w szkołach były gabinety biologiczne, a w nich eksponaty. Różne tam szkielety (choć z gruźlicą kości nie pamiętam i całe szczęście, bo bym szkoły nie skończył!), bebechy w formalinie i takie tam. Szkielety bywały ludzkie, a także takich małych czworonogów - zawsze sobie wmawiałem, że to jakiś zając, choć to oczywiście były koty, a ja koty cholernie lubię.

No i te różne rzeczy w formalinie... Przyjrzał się ktoś kiedyś czemuś takiemu? Za moich czasów pamiętało to chyba co najmniej Hansa Franka, albo może cara, więc ta formalina była mętnawa, pływały w niej okruchy tego tam eksponatu - za to ten eksponat jakiś taki powyżerany. Były w nim i drobne otworki, i jakieś takie zadry. Które, gdyby było ciemniej, mogłyby bez trudu sprawić wrażenie owłosienia. Układ pokarmowy ptaka (na szczęście moja miłość do kur nie jest przesadnie rozbuchana) z włosami - czy to nie piękne?

No i, wracając do naszego (bo wierzę głęboko, że teraz, kiedy już was z nim zapoznałem, on jest NASZ - NAS WSZYSTKICH TUTAJ) pustynnego stwora, to on właśnie robił nieco takie wrażenie, że jest owłosiony. Nie były to z całą pewnością tak imponujące włosy, jak u Pana Tygrysa np. na przedramieniu, że już o klatce nie wspomnimy, ale jak na wieloryba, to to była całkiem niczego sobie fryzura. (Jeśli krótkie i rzadkie - to już nie włosy? Toż to najczystszej wody WŁOSIZM i gwałt na tolerancji!) No i o to nam właśnie chodziło. Wieloryb, a jednak niezwykły, bo pustynny i włochaty. Jednocześnie! (Choć martwy jak kłoda też, zgoda.)

Nie wiem jak wam teraz, kiedy zdradziłem tajemnicę - może ktoś jest rozczarowany... W każdym razie, jaki by ten wieloryb nie był, pomyślcie jednak o sprawach WIELKICH, dalekosiężnych, wysokopiennych - o Historiozofii i takich tam. Otóż jestem dziwnie przekonany (a wy ze mną, prawda?), że ten wieloryb już albo przestał istnieć, albo wkrótce przestanie, albo też, gdyby jakimś cudem zachowano go przy, powiedzmy, "życiu", to i tak go w tym Trypolisie nie odwiedzicie. Choćbyście się wściekli. Ani ja zresztą. (Tu drobna melancholijna łezka.)

Co pokazuje, jak na naszych oczach zmienia się ten świat, bo przecież Libia i ten Trypolis nie są od nas daleko, kiedyś były dostępne, a nawet wiele radości potrafiły sprawić... A teraz koniec. Finito! I jeszcze ktoś się zamierza kłócić, że Spengler z tym "schyłkiem" nie miał racji, że panikował, że krakał? Oczywiście - TAKIEGO smętnego spedalenia, jakie dziś nastało, przewidzieć nie mógł, to i historię włochatego pustynnego wieloryba ja wam dopiero musiałem opowiedzieć... Tak czy tak, historia piękna, dająca powody do zadumy, a, jak się chce, to i pouczająca. Zgoda?

I to jest koniec naszej opowieści.

triarius

czwartek, maja 21, 2015

Żegnaj włochaty pustynny wielorybie! (2)

 Poprzedni odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-1.html

(Powiedziałem "a było to tak"? Jeśli powiedziałem, a chyba faktycznie, na koniec poprzedniego odcinka, no to możemy zaserwować omdlałej z wyczekiwania publiczności następny krótki odcinek. Ach, jak ja umiejętnie buduję to napięcie!)

* * *

No więc pod koniec lat '70 i na początku tzw. "stanu wojennego" drugi raz, byłem ci ja po parę miesięcy na zarobku w Libii. Zarabiałem na szaro, że tak to określę, czyli że oficjalnie było to nielegalne, ale wszyscy takich pracowników pragnęli jak powietrza, jak wody, więc każdy to robił. Każdy kto mógł, znaczy. Ale nie same Libiany, ma się rozumieć. Każdy inny tyrał  jak głupi, choćby było 50 stopni w cieniu itd. Od swojskiego rodaka po różnych czarnych Afrykanów i Filipińczyków. 

Zachód zresztą też, na przykład Włosi, a ja kiedyś u nich harowalem jak nie wiem co, ale za to odżywiłem się za wszystkie czasy. (Ale dawali żarcie! Konsumując, czułem się jak Cysorz, nawet bez salonowca z VIPami.) Przelicznik bowiem tego ichniego dinara, kadaficznego znaczy, był wówczas niesamowity. Za dzień pracy, niechby i dziesięciogodzinny (paskudnie tego nie lubilem), można potem było żyć w prlu, że hej! 

Z tym, że ja nie żyłem że hej, tylko po prostu żyłem i nie musiałem sobie dorabiać, jak wszyscy inni, pożal się Boże, "młodzi inżynierowie". (A czym ja się do dziś słusznie brzydzę, jak i wszystkim, co śmierdzi liberalizmem. A już całkiem dno to za sześć tysięcy, of course.)

Oczywiście sami Libijczycy, poza tymi, co mieli (też do czasu podobno, ale za moich czasów mieli) kramiki, na zapracowanych nie wyglądali. (Co zresztą, żeby nie było, mnie osobiście wcale nie razi, bo sam bym chętnie właśnie tak robił,)  Libia to jest kraj, o którym się ostatnio nieco słyszy, a jeśli mnie przeczucie nie myli, niedługo zacznie się o nim słyszeć o wiele więcej. No, chyba żeby ktoś stwiedził, że nie warto nas denerwować - niech się babcia cieszy.

Dlatego zresztą właśnie uznałem, że ten tekścik o pustynnym wielorybie, z Libią jak najbardziej związanym, nie będzie całkiem od rzeczy. Jest to bowiem sprawa zarówno aktualna, jak i (Boże uchowaj, ale nie ma co na to liczyć) nabrzmiała historiozoficznymi znaczeniami.

No więc pracowałem ci ja w tej Libii, i to było nie byle jakie przeżycie, ale też czasem traciłem tę robotę na szaro, bo ktoś się niepotrzebnie dowiedział, albo coś, i musiałem na nową poczekać, czasem całkiem długo. Robiłem wtedy, kiedy nie pracowałem znaczy, różne interesujące rzeczy, choć np. języka arabskiego nie udało mi się nawet porządnie nadgryźć. 

(Może szkoda, bo chciałem, i może dzisiaj byłbym wielgachnym ekspertem? Ale nawet zanim zdążyła zadziałać moja dysleksja, połamałem sobie, o dziwo, bo słuch mam wyborny i język giętki, zęby na dwóch ichnich głoskach. Coś jak "h", ale wcale nie "h". Choć język, trzeba sobie powiedzieć, mają piękny.)

Były tam, raczej w kontekście pracy, niż tego mojego subtropikalnego urlopu, wydarzenia jak z Mrożka czy innego Barei, często w dodatku z nutką grozy. Może kiedyś o nich opowiem, ale to raczej na łożu śmierci. Co ciekawe, choć reżim Kadafiego słodki nie był, z czym się przesadnie nie ukrywał, i słuchy wśród gastarbajterów na temat tego co się stać może, jak się np. człowiek schla (co mnie akurat przesadnie wtedy JUŻ nie dotyczyło, choć i to nie do końca) chodziły raczej przerażające, to ja osobiście z jego zbirami żadnych przykrości niegdy nie zaznałem.

Ani ja, ani chyba nikt kogo osobiście spotkałem, z jakimiś autentycznymi siepaczami niegdy się bezpośrednio nie zetknął, ale np. gdyby nie wyjątkowe maniery libijskich policjantów, czy też może raczej dziwnie cywilizowane przepisy (w połączeniu z manierami, bo taki policjant może sporo, jeśli się uprze), które tam obowiązywały w niektórych sprawach, mogło być nieprzyjemnie. Mimo że oczywiście byłem w sumie grzeczny i uważałem. Tym niemniej, o podobnie powściągliwych zachowaniach obecnych policji w "naszym" PRL-bis nawet marzyć byłoby naiwnością. Uwierzcie!

Gdyby nie ich sport narodowy - czyli te setki rozjechanych psów i kotów na wszystkich drogach - uznałbym, że ludek był tam całkiem sympatyczny i w ogóle w to mi graj. Okrwawione krowie łby przed jatkami także mnie nie zachwycały, ale to by się dało znieść. Raz tylko, kiedy szliśmy z matką wsiowym przedmieściem (gdzie ona zresztą mieszkała) Trójmiasta (które tam, jak wiadomo, jest stolicą), jakieś szczeniaki obrzuciły nas z oddali kamieniami. 

Ale zaraz oberwały po uszach od dorosłych, zresztą akurat wtedy Kadafi prowadził całkiem oficjalną z Zachodem wojnę (nie żeby nie miał facet intuicji!), wiec mogę to zrozumieć. Z kobietami oczywiście też nic się nie dało, a za pierwszym pobytem wszystkie nasto- i dwudziestolatki chodziły w wojskowych mundurach (za to wiele ich babć było tak opatulonych, że tylko jednym niewidocznym okiem łypały przez jakiś otworek w powiewnej szacie, ale to chyba same z siebie, bez odgórnych rozkazów).

Nawet w dwóch wymiarach z kobietami był kłopot - w każdym razie teoretycznie - bo, choć różne tam Paris Matche i Newsweeki dało się dostać na straganach (jak długo człek nie przeliczał ich na tygodnie rozkosznego życia w PRL, oczywiście), to wszystko co gołe, w sensie brzuch, udo, dekolt, żeby już nie mówić wprost o trzecio- i drugorzędnych cechach płciowych, jawiło się pracowicie zamazane grubym czarnym flamastrem.

Mimo to, oczwyiście, choć z kobietami w realu, przynajmniej w moim przypadku, a ja tam byłem krótko i z rodakami (poza matką, u której mieszkałem, a ona tam przez lata pracowała, żeby po powrocie wpaść w szpony Balcerowiczów tego świata) miałem do czynienia niewiele, z dwuwymiarowymi statycznymi kobietami i alkoholem problemu tam rodzimi gastarbajterzy nie mieli. 

I ja także nie, choć, jak się rzekło, moje heroicznie wysokoprocentowe lata, jak i równie heroiczne palenie, skończyly się gdzieś pod koniec drugiej klasy liceum. (Co jest skądinąd całkiem osobnym tematem i nikomu nic do tego.) Dokładnie to będzie walka Frazier-Foreman, jeśli się komuś chce wyliczać, a raczej zaraz na trzeci dzień po niej. Hłe hłe, co za wspomnienie! Potem już nigdy nie starałem się naprawdę uczciwie wpaść w szpony, zresztą trudno jest, kiedy więcej rzygasz niż pijesz... A w końcu całkiem mnie to przestało bawić. 

A co do walki, to przecież nawet nie dało się wtedy zobaczyć. Dopiero po wielu, wielu latach, w Szwecji, ujrzałem Foremana rzucającego biednym Frazierem, znakomitym przecież pięściarzem, niczym szmacianą lalką. Usłyszeć na żywo też się zresztą nie dało. To nie był Wyścig Pokoju, czy choćby Jerzy Kulej. 

Nie żeby ten nie był dobry. Kijki mi zresztą kiedyś, dzieckiem jeszcze prawie będącemu, podał. W wypożyczalni sprzętu przy dolnej stacji kolejki na Kasprowy. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie podnieciło - nigdy nie byłem łowcą autografów czy czymś takim. Jednak obejrzeć sobie z bliska cała kadrę Sztamma to była pewna frajda. Trela taki np. malutki, malutki. Za z twarzą wyjątkowo szeroką. Że o braciach Olechach nie wspomnę, bo to było oczywiste. Przedszkolaki z wąsami.

* * *

No i wydało się, dobrzy ludzie - mam sklerozę że hej! Walka o której pisałem odbyła się w '73, a ja wtedy już dawno w liceum nie byłem. To musiała być pierwsza walka Ali - Frazier, choć ta też odbyła się znacznie później niż myślałem, bo w marcu '71, na Dzień Kobiet. Czyli tuż przed moją, niezapomnianą skądinąd z paru względów, maturą. 

Na swoje usprawiedliwienie podam, że ja tej walki przecież nijak nie widziałem - po prostu czytałem "Boks", oglądałem co się dało w telewizji, ale nie zawodowców przecie, załozyłem się, choć chciałem odwrotnie, ale nie było do tego przeciwników, przegrałem... 

A potem była ta cholerna, czy może właśnie błogosławiona, pomarańczówka, i cała reszta mojej fascynującej biografii. A że w '73, co zobaczyłem wiele lat potem, Foreman rzeczywiście przedziwnie łatwo Friazierem rzucał, co możecie sobie zobaczyć w sieci, to fakt. Spełniła się w tamtym przypadku znana reguła, że Slugger bije Swarmera, oj spełniła!

Wszystkich ew. zawiedzionych przepraszam, dopraszam się wzięcia pod uwagę mojego alibi, i trzeba by na to chyba spuścić zasłonę milczenia. (Dobrze, że mi tu ostatnio Jarecki nie raczy komętać, bo dopiero by mnie wyśmiał!)

* * *

A co do alkoholizmu, to heroiczny okres zaczął się to u mnie w sumie niewiele wcześniej, już w liceum, więc to był w sumie epizod. Co po mnie chyba widać. W sumie opowiedziałem to o pijaństwie dziatwie dla nauki. Morał na pewno jakiś tam jest, niech szukają! A zresztą ułatwię wam: Bóg poświęcił biednego Joe Fraziera (niech mu ziemia lekką, a ja już nie mogłem na to gołe "Joe" w narzędniku patrzeć), pół litra pomarańczówki i sporo domowego wina, żeby mnie sprowadzić na dobrą drogę. 

- Ten syf i beznadzieja, to fakt, nie przeczę, ale niezbadane są wyroki moje. Ciebie, mój synu, przeznaczam jednak do wielkich zadań. Będziesz kiedyś prowadzić PanaTygrysi blog...
- Co to "blog", Mój Panie? Co to "PanaTygrysi"?
- Nie pytaj, mój synu, bo to, daruj, przypomina wierzganie przeciw ościeniowi. Niepotrzebnie wspomniałem. Teraz idź i rozwijaj się! Niczym, nie przymierzając, rozmaryn. To chyba kojarzysz? Zrobię cię redaktorem naczelnym najlepszego bloga w galaktyce.
- A w innych galaktykach oni też mają te blogi?
- Nie, nie mają. Najlepszego we wszechświecie, jeśli koniecznie chcesz być taki dokładny.


Tak to mniej więcej zapamiętałem, choć może to był tylko dodatek do białych myszek? I/lub diabelska złuda? (Okazało się, że jednak nikt wtedy akurat Fraziera nie poświęcił, więc może naprawdę diabelskie oszustwo? Choć poza tym mogło by się to zgadzać, nie?)

No i, choć nie to jest naszym głównym tutaj wątkiem, i z tytułowym wielorybem pustynnym wiąże się luźno - to właśnie ten dostęp do alkoholu i płaskich statycznych kobiet generował sporą część tych tragikomicznych emocji, związanych z Libią, o których wcześniej wspomniałem. Nie tylko te dwie rzeczy, ale one też jak najbardziej.

* * *

I na razie to by było tyle. C. d., jeśli Bóg zechce, publika zawyje o więcej, a Pan Autor nie będzie miał nic lepszego, ani ważniejszego, do roboty, n. I wtedy zapewne zdradzę też tajemnicę owego piaskowego Lewiatana z tytułu, bo będzie to z pewnością odcinek ostatni, więc inaczej się nie da. Na razie zaś dziękuję za uwagę!

Następny odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-3.html

triarius

wtorek, czerwca 28, 2011

Pierwszy tekst z cyklu "Dziewica dla leminga"

Nieprzyzwoitość: x (słownie 1) na xxxxxxxxxx możliwych (słownie 10)

* * * * *

Zagajenie w formie gawędy, które Poszukiwacze Faktów i Autentycznej Mądrości bez najmniejszej szkody mogą opuścić, ale za to smakosze Historycznych Wspominków i w ogóle Dobrej Literatury raczej nie powinni


Niniejszym rozpoczynam tekst, który w zamierzeniu ma stanowić pierwszą część wielkiego cyklu, mającego naświetlić ze wszystkich stron ważną i zaniedbaną kwestię szeroko pojętej (excusez le mot) Dupy - w historii, polityce, w życiu leminga, w życiu kontrrewolucjonisty... Itd.

Część tych tekstów będzie zapewne (Deo volente) całkiem przyzwoita i dostępna nawet dla tych licznych wirtualnych prawicowców, dla których esencją i ideałem prawicowości jest mentalność i zachowania kastrowanego przed-pubertalnego ministranta. Inne mogą być dla takich osób rażące i nieodpowiednie.

Aby nikomu nie zrobić wbrew i nie wyjść na jakiegoś lewaka, któren "wyzwolenie seksualne" ludowi głosi i za jego pomocą zamierza ruszać z posad bryłę świata, będę (już po napisaniu takiego ew. tekstu) na samej górze oznaczał jego ostrość und nieprzyzwoitość (w mojej własnej fachowej ocenie) za pomocą tradycyjnych krzyżyków.

Jeden krzyżyk: x - to tekst nieszkodliwy nawet dla duszyczek owych ministrantów. Dwa krzyżyki: xx - to jakieś pin-up'y z lat '40 (bez włosów). Trzy krzyżyki: xxx to powiedzmy Playboy z lat '60 (nie mówię duńskie magazyny dla panów!), czyli włosy, góra, łonowe. Cztery krzyżyki: xxxx - to powiedzmy dzisiejsze soft-porno. Pięć krzyżyków: xxxxx - to już nie "soft"... I tak dalej, aż do... Ile my ich możemy potrzebować? No, ustalmy sobie, że maksimum to dziesięć. I nie będziemy dawać przykładów, z czym to by się ew. dało porównać.

Albo może powiedzmy sobie tak: dawni misjonarze, jak niektórzy wiedzą, opisywali z najpikantniejszymi szczegółami pikantne zachowania różnych dzikich ludów, tyle że po łacinie. No więc niech dziesięć iksów to będzie takie coś - ale naprawdę dzikich ludów - tyle, że nie po łacinie. Ani moja ona nie jest na tym poziomie, bym ja mógł to w niej napisać, ani, jak podejrzewam, Wasza kochane ludzie, nie jest na tym poziomie, żebyście to mogli ew. zrozumieć.

To by chyba był na tyle spraw organizacyjnych - przejdźmy do konkretów.

* * * * *

Konkrety

Zadziwiające jest, jakie mądre rzeczy można czasem znaleźć w gazecie! A w każdym razie w tygodniku. Niechby i francuskim. Niechby i chodziło o "Le Point" z lat, gdy szefem był tam św.p. Jean-François Revel, gość, który wiele rzeczy kojarzył. Było to bardzo, bardzo dawno, gdzieś na przełomie lat '70 i '80, ale do dziś to pamiętam jakby to było wczoraj. Sam tekst, a także całą oprawę i tło.

"Z taką pewną nieśmiałością" to mówię, bo ten akurat numer "Le Point" - mój pierwszy, choć nie jedyny - wpadł mi w ręce, kiedy byłem w Libii. Co z tego? A to, że nie ma cienia gwarancji, że za jakiś czas jakikolwiek związek z Kadafim nie nie będzie w krótkich abcugach prowadził do łagru, jeśli nie gorzej.

Tym bardziej, jeśli ktoś znany jest (komu znany, temu znany, ale akurat o tych chodzi) z tego, że bez entuzjazmu się wyraża o Ojro-Unii. Cóż jednak robić - pośladki drżą z lęku, ale moich ew. Czytelników - skoro to w końcu, jak to u mnie, gawęda, nie chcę pozbawiać kolorytu, tła i pociesznych anegdotek.

Nie żebym wszystkie te anegdotki i koloryty miał tu od razu władować - zbyt wiele tego było i zbyt piękne! - ale nieco kolorków się przyda. No więc był ja w tej kadaficznej Libii w mrocznych czasach PRL'u... (A może już wcale nie tak mrocznych? Co ja tam wiem, skoro GWybu nie czytam, TVN'u nie oglądam.)

Matka tam wiele lat pracowała, jako architekt, a raczej urzędasek od urbanistyki, a ja dwa razy tam do niej pojechał, żeby coś na czarno, bo na biało się nie dało, zarobić. Z jednego miesiąca pracy, fakt, że najczęściej b. ciężkiej, żyło się potem z kobietą ze dwa lata, jeśli się nie szalało.

I czasem ta praca była, a czasem siedział człek, czytał wszystko, co matka miała w swym przedziwnie przypadkowym zbiorze książek i czasopism, oglądał libijską telewizję... O tym ostatnim można by, swoją drogą, napisać epopeję, a już japoński film wojenny "Tora Tora Tora" zdubbingowany po włosku, to było przeżycie, które mną wstrząsnęło. I wstrząsa mną niemal tak samo silnie, kiedy tylko sobie to, po pół wieku niemal, przypominam.

No i kiedyś wpadł mi w ręce numer tygodnika "Le Point", a w nim tekst, który - tak samo jak stwierdzenie Ortegi y Gasseta, o którym mówiłem w poprzednim tekście (to, że są kobiety i mężczyźni, a nie ma żadnych "osób ludzkich"), a długo potem Ardrey - uczyniło ze mnie zapiekłego prawicowca. Albo w każdym razie takie coś z czarnym podniebieniem, co ma własne poglądy na różne sprawy.

W artykule tym (ach, jak chciałbym go znowu dorwać, ale niestety znikł z moich zbiorów w wyniku różnych zawirowań Typowego Polskiego Losu) było o tym, że dzieci wykształconych i racjonalnych matek niemal z definicji źle sobie, już co najmniej od lat przedszkolnych, radzą z życiem społecznym. Skutkiem czego rzadko mają szansę zostać samcem alfa... Czy samicą alfa zresztą, bo tam przecież też hierarchia istnieje, a co dopiero w latach, kiedy różnice między płciami są jeszcze mniej wyraźne, niż potem.

Tak więc samiec alfa, jak wynikało z owego tekstu (opartego na ekstensywnych badaniach, gdzie dziatwę w przedszkolu z ukrycia filmowano, i tak dalej) nie dla dzieciaka wykształconej, racjonalnej matki! I nic to, że przeważnie jest inteligentniejsza od tej mało racjonalnej i mało wykształconej - ta jej ew. inteligencja niewiele, jeśli w ogóle, potomstwu w jego społecznym życiu pomaga!

To badanie nie trwało aż tak długo, by dało się określić, jak się sprawy miały w późniejszym życiu. Swoją drogą teraz, po trzydziestu latach, dałoby się to pewnie zbadać, a może nawet zrobiono jakieś badania. Bardzo oczywiście chciałbym znać ich wyniki, jednak postawię brodę Proroka przeciw garści kwaśnych czereśni, że to początkowe społeczne upośledzenie w większości przypadków raczej się samo nie wyleczyło, a najczęściej pewnie się tylko dalej pogłębiało. (Pan Tygrys to jednak dość wyjątkowy przypadek, zgoda? Na dobre i złe.)

Co może być bezpośrednią przyczyną takiego stanu rzeczy? Bezpośrednią przyczyną wydaje się być - co explicite stwierdzono w owym badaniu i owym artykule - to, że owe dzieci racjonalnych i wykształconych matek miały upośledzony JĘZYK CIAŁA.

Tak, jakby te matki od najwcześniejszych lat, same zapewne "obdarzone" osłabionym językiem ciała - co prawdopodobnie stanowi zarówno skutek, jak i w jakiejś mierze przyczynę, ich racjonalności (a może nawet w jakimś stopniu wykształcenia?) - przestawiały dziecko z normalnego, zdrowego polegania na owym języku ciała, na racjonalność, argumentację, logikę... Sami wiecie, o co tu chodzi. W końcu wystarczy rzucić okiem na twórczość tego czy owego blogera, choćby nawet "prawicowego".

Co jeszcze z konkretów pamiętam w związku z tym artykułem? To, że na owych filmach z ukrytej kamery często obserwowano, jak te biedne upośledzone dzieci racjonalnych matek przejawiały całkiem specjalny język ciała - który momentalnie, jak wnioskowali nie bez podstaw badacze, stawiał ich w pozycji socjalnej omegi.

Przede wszystkim był to gest, pojawiający się w przypadków konfliktów oko w oko, polegający na kładzeniu sobie dłoni na karku. Z miną, na ile pamiętam, z góry przegraną i z postawą wyrażającą w sumie podległość. Co momentalnie zapewniało tym dzieciom pozycję omegi w danej dziecięcej społeczności. (Z czegoś się w końcu korwiniści biorą! Że tak sobie pojadę intuicją.)

No i to by było na tyle konkretów. Natomiast jako inspiracja do rozmyślań, dyskusji, analiz, planów na przyszłość - własnych życiowych i dla świata - wydaje mi się to ważne i potencjalnie ogromnie płodne. Mamy tu bowiem coś, jednocześnie konkretnego i, jak na psychologię, naukowego, co jednocześnie naświetla nam problem Leminga, schyłkowej Cywilizacji w przeciwieństwie od twórczej i organicznej Kultury (mówię to oczywiście językiem spengleryzmu, ale to się da przełożyć na inne żargony), wychowania potomstwa, roli Kobiety w Historii (i w ogóle wszędzie), "równouprawnienia", ew. kontrrewolucji...

Nie zapominając o wielkiej, ważnej, a przecież z jakichś powodów tak zaniedbanej, problematyce szeroko pojętej Dupy (excusez le mot) i jej znaczenia we (nie bójmy się tego słowa!) Wszechświecie.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?