piątek, sierpnia 31, 2007

W końcu ujawniam tajemnicę mojej intymnej szuflady

Nie da się ukryć - jestem genialny! Obmyśliłem sobie wszystko w najmniejszych szczegółach. Zaplanowałem. Napięcie budowałem od dawna, i to w taki sposób, że każdy Hitchckock mógłby się ode mnie uczyć. "Rozpocząć od trzęsienia ziemi, potem napięcie powinno stopniowo narastać", taka jest ponoć ta reguła. No i ja to właśnie zrobiłem, tyle że do sześcianu. Co najmniej.

Od dłuższego czasu gryzę po łydkach, jednocześnie podgryzając korzonki. Podważam też sojusze. Na przemian z atakowaniem zdrowego jądra. Czyjego zdrowego jądra, spyta ktoś, nie mogąc się już doczekać wyjaśnienia tej enigmy? Jego nie dająca się wprost wytrzymać niecierpliwość stanowi kolejny dowód mojej maestrii w budowaniu napięcia. W skoncentrowaniu uwagi świata na tym, co mam mu do powiedzenia... I teraz, już za chwilę, właśnie to powiem!

Było chwilami ciężko. Nie ukrywam. Niejedną noc przepłakałem, gryząc po kolei każdy z rogów poduszki. Poduszka bowiem nie jest niestety przystosowana do takich emocji. Strzępi się. I to mówiąc eufemistycznie. Po jednej takiej nocy, o jakiej tu mówię, przestaje praktycznie istnieć. Zostajesz człowieku z twarzą pełną pierza. W dodatku mokrego od twoich łez. I bez poduszki. Nie mówiąc już o kosztach, bo w końcu co noc potrzebuje się nową poduszkę. Głównie zresztą by w nią płakać. I ją gryźć w tytanicznej walce z samym sobą.

I wstydziłem się nieraz. Tak, wierzcie mi - los Wallenroda naprawdę nie jest do pozazdroszczenia. Czego to ja nie wygadywałem! Że "liberalizm to lewactwo sklepikarzy". To było chyba w sumie najgorsze... Krótkie, zwięzłe i jakżeż nieskończenie podłe! Więc potem płakałem. Całą noc. I gryzłem poduszkę szlochając. Pierze w ustach, pierze wszędzie. I ten wstyd. I ta upiorna myśl, że jeśli nagle spadnie mi na głowę dachówka, to zostanę już historii jako ten, który... Mówił takie okropne rzeczy. O liberaliźmie znaczy je mówił.

Ale ja przecież tylko udawałem. Byłem Wallenrodem. Budowałem to napięcie. Koncentrowałem uwagę świata, strugi światła ze wszystkich możliwych reflektorów... Na tym momencie, kiedy wreszcie będę mógł to ujawnić. I teraz ujawniam. Dożyłem, doczekałem, świat dowie się, że nie byłem przeniewiercą, nie byłem zdrajcą... Już nie będę budził się z twarzą pełną słonego, wilgotnego pierza. A jeśli będę, to tylko z radości. I całkowicie chyba uprawnionej dumy.

Przyjaciele i w ogóle ludzie oburzeni moim postępowaniem, tym co wygadywałem, mówili mi: "Słuchaj, jeśli ty masz jakiś pozytywny program, to go podaj! A jeśli nie masz, to morda w kubeł, jeśli nie potrafisz nic dobrego o liberaliźmie powiedzieć!" Wiedziałem oczywiście, że mają rację. Ale co mogłem zrobić? Ujawnić przedwcześnie całą prawdę? Zburzyć całą tę misterną intrygę? Ale doczekałem, to jest ważne!

Więc tak, przyjaciele! Tak wy, zwykli uczciwi ludzie, tak słusznie oburzeni moim dotychczasowym postępowaniem, tak - mam pozytywny program! Poświęciłem mu ponad pięć lat i z dumą, a także przekonaniem, mogę powiedzieć, że jest dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. I jest pozytywny, nie powiem "do bólu", bo liberalizm z bólem się kojarzyć przecież nie może... Ale jest dopracowany i pozytywny, że aż... Nic takiego jeszcze nigdy nie opracowano, tak powiem bez fałszywej skromności.

Jest to oczywiście Konstytucja, bo nad czym innym mógłby z takim zapałem, z takim poświęceniem, pracować Liberał? Ale Konstytucja nie tylko dla Polski - o nie! Nie byłoby przecież sensu, mając rozpracowane w najdrobniejszych szczegółach przepisy, wedle których wszystko zacznie toczyć się gładko i liberalnie, ograniczać sfery ich zastosowania do jakiegoś arbitralnie wybranego terytorium? Nie ograniczałem więc.

W końcu te hektolitry łez, te setki pogryzionych na strzępy poduszek, te pełne nagany spojrzenia przyzwoitych ludzi... Wszystko to wołało niejako "więcej, więcej, skoro to robisz, to niech przecież cała ludzkość skorzysta!" Cała ludzkość to właściwie też nieco arbitralne ograniczenie, bo stworzona przeze mnie konstytucja z pewnością z równym powodzeniem dała by się zastosować w całym Wszechświecie.

A więc ujawniłem mą wielką tajemnicę. Zrzuciłem z serca ten straszny ciężar. Zrzuciłem z czoła piętno hańby. Kto mógł naprawdę przypuszczać, że mam coś przeciw liberalizmowi? Przecież to absurd! Jednak to ja sam, dobrowolnie, ubrałem maskę i udawałem kogoś... Nie, nie potrafię nawet tego wyrazić. Kogoś, dla kogo nie ma nawet nazwy w języku przyzwoitych ludzi! Ale przecież dla ludzi właśnie, tych przyzwoitych, oddychających liberalizmem, modlących się co dzień o liberalizm dla siebie i wszystkich ludzi na wszystkich kontynentach, gryzłem te poduszki, nosiłem to piętno hańby...

No i pracowałem. Tego też nie można zapomnieć! Stworzenie Liberalnej Wszechświatowej Konstytucji było ogromnym wysiłkiem intelektualnym. Wypadły mi z tego wysiłku wszystkie włosy, wszystkie zęby, mam wrzody żołądka i zostałem impotentem. Ale to przecież nic, kiedy się pracuje dla szczęścia ludzkości. Prawda? Przyzna mi rację każdy prawdziwy liberał. A nieprawdziwych przecież nie chcemy.

Kiedy ujawnię moją Konstytucję? To może zająć jeszcze kilka tygodni. Niestety. Bo widzisz, Czytelniku, w obawie przed siepaczami Millera, Ziobry, al kaidą i paroma innym tego typu ośrodkami, Konstytucja ta jest zaszyfrowana. A raczej nie tyle zaszyfrowana, co zapisana pismem rysunkowym mojego własnego pomysłu. Bardzo trudnym, nie tylko do odszyfrowania przez niepowołane osoby, ale nawet dla mnie samego. Który przecież sam je wymyśliłem. Całe trzy lata z tych pięciu zajęło mi właściwie samo przepisanie tego, co stworzyłem, żeby było tym moim sekretnym pismem. A wszystko, co było napisane normalnie, oczywiście dawno zniszczyłem.

Teraz muszę to z powrotem napisać normalnie, żeby opublikować. Siepaczy, którzy mogli by mi ukraść mój projekt, już się właściwie nie boję, bo wszyscy teraz przecież wiedzą, że ja go mam. I w razie czego zrobi się awantura, a liberałowie z całego kraju, oraz z zagranicy, podniosą raban. Stworzą jakieś miasteczko przed kancelarią premiera, albo coś. Więc się nie boję.

Wszystkich, którzy we mnie, mimo wszystko, wierzyli... I wszystkich, którzy podejrzewali mnie o najgorsze także... Proszę o jeszcze nieco cierpliwości. Potem będziemy mieli nasz Pozytywny Program i będzie można się wziąć do roboty. A więc - Czuj Duch, Pręż Się! Oczywiście liberalnie. A już niedługo... Witaj Jutrzenko (Liberalnej) Swobody!

A dla mnie prywatnie - wreszcie! CO ZA ULGA!


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 30, 2007

Nawet w Kolumbii mają uwagi na temat obecnej sytuacji w Polsce!

Odebrałem sobie dzisiaj z poczty dwie archiwalne książki, którem sobie jakiś czas temu zamówił przez sieć (konkretnie przez alibris.com): b. fajną biografię kurwy (a co w tym złego?, dopisane po latach, to była urocza kobietka), która została wielką panią, oczywiście przez łóżko, w tym wypadku królewskie - czyli "Madame du Barry" Stanleya Loomisa (po angielsku), oraz "Escolios a un texto implícito", czyli najbardziej znane chyba dzieło wielkiego, nieżyjącego już, Kolumbijczyka Nicolása Gómeza Dávila (niby tylko wybór, ale całkiem spory i w oryginale). A więc, na razie przynajmniej, nie trzeba się kontentować wyłącznie tym, co nam europejsy i rodzime galaretowate centrum przyzwoli! Ale kogo to interesuje, prawda?

Zacząłem na razie czytać Dávilę, bo Loomisa już kiedyś czytałem. I z biegu przetłumaczyłem nawet dla P.T. Czytelników kilka scholiów z pierwszych paru stron, tych, które mi się wydawały najcelniejsze i... najbardziej pasujące do odgrywającej się akurat w naszym kraju farsy. A przy okazji udowodnię, że nie chodzi tu o skoliozę, która jest skrzywieniem bocznym kręgosłupa, tylko o całkiem inne sprawy. Co dokładnie znaczy scholia, to cholera wie, mówiąc szczerze, ale ma coś współnego ze schola, czyli szkoła. I jest w liczbie mnogiej, a pojedyncza to musi być scholium. (Po latach: to musi znaczyć "przypisy".)

Moje tłumaczenia są dość niewyszukane, wiele z nich potrafiłbym wygładzić i upiększyć, ale za to są jak najbliższe oryginałom.

* * *

Najmniej rozumie ten, który się upiera, by rozumieć więcej, niż zrozumieć można.

* * *

Łatwo jest wierzyć, że posiadamy pewne cnoty, kiedy posiadamy jedynie defekty z nimi związane.

* * *

Nic nie bywa trudniejsze, niż nieudawanie, że się rozumie.

* * *

Wolność nie jest celem, tylko środkiem. Kto uznaje ją za cel, zdobywszy nie wie co z nią uczynić.

* * *

Istnieje tysiąc prawd, fałsz jest tylko jeden.

* * *

Naszą ostatnią nadzieją jest teraz Boska niesprawiedliwość.

* * *

Psycholog zamieszkuje przedmieścia duszy, tak samo jak socjolog peryferie społeczeństwa.

* * *

Polityka jest nauką o strukturach społecznych odpowiednich dla współżycia ignorantów.

[Po wielu latach: Polityka "nauką"?! To jakiś Arystoteles, ale i chyba bzdura. Można politykę faktycznie studiować i wtedy to będzie nauka, ale "nauka o polityce", nie zaś sama "polityka".]

* * *

Po zakończeniu każdej rewolucji rewolucjonista głosi, że prawdziwą rewolucją będzie ta jutrzejsza.

Rewolucjonista tłumaczy, że jakiś nędznik zdradził tę wczorajszą rewolucję.

* * *

Burżuj oddaje władzę, by zachować pieniądze, następnie oddaje pieniądze, by uratować skórę, na koniec zaś go wieszają.

* * *

Burżuazja to zbiorowisko ludzi niezadowolonych z tego, co mają i zadowolonych z tego, czym są.

* * *

Marksiści definiują burżuazję w kategoriach ekonomicznych, aby ukryć fakt, że do niej należą.

[I liberały przecież b. potobnie, tylko że one ukrywają swój własny bolszewizm.]

* * *

Komunistyczny bojownik przed swym zwycięstwem zasługuje na najwyższy szacunek. Potem jest już jedynie zapracowanym burżujem.

* * *

Miłość do ludu to powołanie arystokraty. Demokrata kocha go tylko w okresie przedwyborczym.

* * *

Nie potrafiąc zrealizować tego co pragnie, "postęp" nazywa pragnieniem to, co osiąga.

* * *

Pewien pogardliwy sposób mówienia o ludzie zdradza przebranego plebejusza.

[K*win jak w pysk strzelił!]

* * *

Człowiek wierzy, iż jego bezsilność jest miarą wszechrzeczy.

* * *

Autentyczność uczucia zależy od jasności myśli.

[To było o polskim "prawicowym patriotyźmie".]

* * *

Motłoch bardziej podziwia to co mętne, niż to co skomplikowane.

* * *

"Myśleć" często oznacza nie więcej, niż wynajdywać powody, by wątpić w to, co oczywiste.

* * *

Ten kto się wyrzeka, wydaje się bezsilnym temu, kto jest niezdolnym do wyrzeczeń.

* * *

Człowiek woli się uniewinniać raczej cudzą winą, niż własną niewinnością.

* * *

Czas mniej jest przerażający dlatego, że zabija, niż dlatego że zrywa maski.

* * *

Mieć rację to jeszcze jeden powód więcej, by nie osiągnąć żadnego sukcesu.

* * *

Ani religia nie powstała z potrzeby zapewnienia solidarności społecznej, ani katedry nie zostały zbudowane dla rozwoju turystyki.

* * *

Wszystko jest trywialne, jeśli wszechświat nie jest zaangażowany w metafizyczną przygodę.

* * *

W miarę jak coraz poważniejsze stają się problemy, coraz większa staje się ilość ludzi nieudolnych, których demokracja przywołuje dla ich rozwiązania.

* * *

Bardziej jeszcze odpychająca od przyszłości którą progresiści mimowolnie przygotowują, jest przyszłość o której marzą.

* * *

Obecność tłumu w polityce kończy się zawsze piekielną apokalipsą.

* * *

Ważność historyczna człowieka rzadko idzie w parze z jego wewnętrzną wartością.

Historia jest pełna zwycięskich idiotów.

* * *

Przypadek zawsze będzie rządził w historii, ponieważ nie jest możliwe tak zorganizować państwa, by nie miało znaczenia, kto rozkazuje.

* * *

Najpierw wybieramy ponieważ podziwiamy, potem zaś podziwiamy ponieważ wybieramy.

* * *

Mądrość nie polega na umiarkowaniu z lęku przed nadmiarem, tylko z umiłowania ograniczeń.

* * *

Prawda jest szczęściem inteligencji.

* * *

Ironista nie ufa temu co mówi, nie wierząc by jego przeciwieństwo było prawdą.

* * *

Mądrość polega na zdecydowaniu się na jedyne możliwe, bez ogłaszania go jedynym koniecznym.

* * *

Jakie znaczenie ma opowiadanie przez historyka o tym, co ludzie robią, jeśli nie umie opowiedzieć o tym co czują?

* * *

Prestiż "kultury" powoduje, że głupiec je nie będąc głodnym.

* * *

Historia nie ukazuje nieskuteczności działań, tylko próżność celów.

* * *

Argumenty, którymi usprawiedliwiamy nasze zachowanie, zazwyczaj są głupsze niż samo nasze zachowanie.

Łatwiej znieść widok tego jak ludzie żyją, niż słyszeć co sądzą.

* * *

Człowiek kocha jedynie to co go ubóstwia, ale szanuje tylko to co go obraża.

* * *

Nazywa się dobrym wychowaniem obyczaje wynikające z szacunku wobec wyższych, przetworzone na sposób odnoszenia się do równych.

* * *

Pogardzać albo być pogardzanym, to plebejski sposób na stosunki między ludźmi.

* * *

Myśleć tak jak nasi współcześni, to przepis na powodzenie w życiu i głupotę.

* * *

Bieda jest jedyną zaporą przed chaosem wulgarności kłębiącej się w ludzkich duszach.

* * *

Szczerość rujnuje jednocześnie dobre maniery i dobry gust.

* * *

Mądrość polega jedynie na tym by nie uczyć Boga, jak ma się wszystko dziać.

* * *

Cała literatura jest współczesna dla kogoś, kto umie czytać.

* * *

Tyle już razy chowano metafizykę, że trzeba ją uznać za nieśmiertelną.

* * *

Nazywamy egoistą tego, kto nie chce się poświęcić dla naszego egoizmu.

* * *

Uprzedzenia innych epok nie są niezrozumiałe, jeśli nie zaślepiają nas uprzedzenia naszej.

* * *

Być młodym to obawiać się, by nas nie wzięli za głupka, być dojrzałym to obawiać się, że głupkiem jesteśmy.

* * *

Ludzkość wierzy, iż naprawia błędy, powtarzając je.

* * *

Cywilizacja to jest to, co starzy zdołają uratować przed bestialstwem młodych idealistów.

* * *

Ani myślenie nie jest przygotowaniem do życia, ani życie nie jest przygotowaniem do myślenia.

* * *

To w co wierzymy, łączy nas albo dzieli w mniejszym stopniu, niż sposób, w jaki wierzymy.

* * *

W niespójności politycznej konstytucji leży jedyna autentyczna gwarancja wolności.

* * *

Odmowa rozważania tego co nas odpycha, to najpoważniejsze grożące nam ograniczenie.

* * *

I to by było na tyle. Teraz zadaniem P.T. Czytelnika będzie poprzydzielanie poszczególnych scholiów, czy też może escoliów, do aktualnych wydarzeń: afera gruntowa, Donald Tusk, biało-czerwone miasteczko, PiS idzie w zaparte, Niemcy łakomym wzrokiem łypią na Polskę (a raczej na to, co z niej niedługo zostanie)...

A więc do roboty! W każdym razie co ambitniejsi i bardziej zainteresowani krajową polityką i obecnym cyrkiem. A ci o bardziej ponadczasowych zainteresowaniach mogą sobie wyszukać myśli na przykład na temat liberalizmu. (Dla ułatwienia dodam, że to te o burżujach.) No i do następnego razu! Czyli tym razem może jednak ¡hasta luego!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, sierpnia 29, 2007

Liberalnych rewizjonistów model małosygnałowy

"Nie istnieje polityka liberalna, a tylko liberalna krytyka polityki", powiedział Carl Schmitt i było to tyleż celne, co dla liberałów mało pochlebne. Podchodząc do tej sprawy od drugiej strony, można by stwierdzić, że dla człowieka sensownego i mającego pojęcie o czym mówi - czyli z definicji nie liberała - krytyka, sensie wykazywania jego braków, jakiegokolwiek funkcjonującego systemu politycznego nie jest wcale łatwa, ani w wielu przypadkach specjalnie owocna. Dlaczego?

Ponieważ każdy realnie istniejący system polityczny tworzy po pewnym okresie swego istnienia sytuację, która do niego pasuje i której zmiana wymagałaby nie tylko rewolucji w sensie gwałtownego (niekoniecznie krwawego, choć z dużym prawdopodobieństwem tak, bo tak te rzeczy się dzieją) przewrotu, ale też żmudnego i dość długotrwałego budowania czegoś nowego na jego miejsce.

Weźmy na przykład to, co ja nazywam realnym liberalizmem. Czyli po prostu system panujący w całej zachodniej Europie co najmniej od wojny, natomiast w Ameryce (plus Australii i Nowej Zelandii) jeszcze dłużej. Nie jestem nim aż tak zachwycony, jak by tego pragnęli światli obrońcy praw człowieka oddelegowani przez swych ukrytych w cieniu mocodawców na "liberalno-prawicowe" pozycje. Jest w tych krajach i w tym systemie masa rzeczy, które ewidentnie z niego właśnie wynikają, i nie są wcale czymś, o czym by można było z zachwytem pisać do domu z kolonii (letniej, kolonializm zostawmy sobie na sezon ogórkowy).

Nie da się jednak ukryć, że wszystkie systemowe zmiany, jakie można by tam teoretycznie wprowadzić, będą albo oparte na czymś, co w teorii sygnałów nazywa się "modelem małosygnałowym", albo też spowodują zawalenie się całego systemu. Który w końcu jakoś przecież działa i naprawdę rozsądny człowiek nie może stwierdzić, że coś, co sobie wykombinował na jego miejsce, będzie z pewnością lepsze. A tym bardziej nie może ignorować kosztów takiej hipotetycznej rewolucji.

Wyjaśnijmy sobie może, co to jest ten model małosygnałowy. Więc chodzi o to, że jak mamy całą masę współzależnych parametrów, to nie da się w praktyce dokładnie przewidzieć, co będzie, jeśli zmienimy jeden z nich (nie mówiąc już o sytuacji, gdybyśmy zmienili od razu kilka). Wynika to z faktu, że parametr A wpływa na sporą spośród ilość pozostałych parametrów (jeśli nie wszystkie), a więc na przykład na parametr B, którego zależność od A nas interesuje, ale także na parametry C i D, każdy z których z kolei wpływa na parametr A i na na parametr B, a najprawdopodobniej i na sporo innych, które też z kolei wpływają... Już chyba z grubsza wiadomo, w czym leży problem i jak jest trudny do rozwiązania.

Jak się ten powszechnie występujący problem praktycznie rozwiązuje? Na przykład w radiotechnice? Zakłada się, że wszystkie parametry nie są zależne od naszego A, który zamierzamy zmieniać, a jest od niego zależny tylko parametr B, którego wartość nas interesuje. (Ekstrapolacja, interpolacja, i te rzeczy, dla nas tu bez znaczenia.) Takie założenie ma sens i stanowi niezłe przybliżenie rzeczywistości, ale jedynie w sytuacji, gdy zmiany parametru A i wynikające z tego zmiany parametru B będą dostatecznie małe. Stąd nazwa "model małosygnałowy".

Co ma do polityki i liberalizmu model sygnałowy, spyta ktoś? Otóż moim zdaniem sporo. Na przykład ci, których ja nazywam liberalnymi rewizjonistami, stosują sobie do woli i bez krępacji taki model sygnałowy do "poprawiania" dotychczasowych, realnie mimo wszystko, w odróżnieniu od ich rojeń, istniejących systemów społeczno-politycznych. Tutaj sobie wprowadzą jakąś zmianę, przeważnie zmniejszenie władzy państwa z jednoczesną "budową społeczeństwa obywatelskiego", tutaj jakąś inną..

Nie troszcząc się wcale o to, że w takim systemie, jak społeczeństwo czy państwo, wszystko jest ze wszystkim powiązane, więc jedna istotna zmiana powoduje tysiące innych zmian, z których sporo może też być istotnymi i zmieniać stan całego systemu. Wszystko oczywiście w imię "prawdziwego liberalizmu", którego dotąd nigdzie nie było. (Ciekawe swoją drogą dlaczego?) Ale być powinien, a nawet musi! Tak nam mówią.

Oczywiście, gdyby te postulowane zmiany były naprawdę niewielkie, nie byłoby może wielkiego problemu. Można by to uznać za posłużenie się uprawnionym modelem małosygnałowym. Tyle, że co to za pomysł, żeby zmiany postulowane przez ludzi znających wszystkie tajemnice świata i niecierpliwie przebierających nóżkami, by je najdalej od jutra wprowadzić w życie, miały być niewielkie!? Jasne, że mają być jak największe, po prostu OGROMNE!

I tutaj napotykamy interesujące podobieństwo, a jednocześnie różnicę, z postawą lewactwa. Takiego oficjalnego, z otwartą przyłbicą, marzącego o nowym człowieku i nowym, opartym na lepszych, nigdy jeszcze nie wprowadzonych w życie zasadach społeczeństwie. Ci, jeśli nawet przeważnie o żadnym modelu małosygnałowym nie słyszeli, z całą świadomością, czy może należałoby powiedzieć - wiedzeni klasowym instynktem - pragną właśnie tak pomerdać parametrem A, a przy okazji każdym innym parametrem, do którego uda im się dorwać, by cały model, zdecydowanie przestając być małosygnałowy, dostał szału i się rozpadł. A jeśli zmiany parametrów dokonano nie tylko w modelu, ale także w tym, co jest przezeń opisywane, to całkiem prawdopodobne, że to coś także się rozpadnie. Nie da się w każdym razie tego wykluczyć.

Oczywiście, lewacy nie mają pojęcia, ani jak będzie wyglądało załamanie się tego istniejącego systemu, który tak im się nie podoba - i którego największą wadą jest w ich oczach bez wątpienia to, że realnie istnieje! Tym bardziej nie mają pojęcia o tym, jak będzie wyglądało to, co pozostanie, czy też powstanie, już po tym załamaniu. Mogą sobie mówić, że oni będą na to mieli wielki wpływ, ale podejrzewam, iż co mniej upośledzeni umysłowo spośród nich mają co do tego spore wątpliwości, zdając sobie sprawę, że tu się po prostu kompletnie nie da niczego przewidzieć, a oni sami też najprawdopodobniej zostaną przez "historię" zmieceni w niebyt.

Tyle, że im to widać specjalnie nie przeszkadza, a w każdym razie godzą się z tym zagrożeniem, uważając, że jest dla nich mniej groźnie i zapewne mniej upokarzające, niż dalsze istnienie tego, co jest. Czyli naszego w sumie świata, mimo wszystkich durnych i paskudnych rzeczy, które w nim są, i których sporą część zawdzięczamy przecież właśnie im - lewakom - a także różnym innym mędrkom z pieprzem w tyłku i chronicznym swędzeniem kory mózgowej. Inaczej niż "konserwatywny liberał", który wyobraża sobie - ba, pewien jest! - że nawet jak będzie katastrofa, to on właśnie wyjdzie z niej królem i będzie liberalnie, zamordystycznie, absolutnie panował nad wielkim połciem ziemskiego globu.

Jeśli ten tekst wydał się komuś obroną liberalizmu, to co mogę na to powiedzieć... W porównaniu z lewactwem może zgoda, liberalizm jest mniej wariacki. Liberalizm jest jak neuroza, podczas gdy lewactwo to schizofrenia, tak bym to przystępnie określił. To drugie jest o wiele poważniejszą sprawą, nie ulega wątpliwości, ale pisanie do domu "droga mamo, jestem ciężkim neurotykiem", także nie wydaje mi się celem wartym osiągania.

Można by tutaj także przywołać kwestię konserwatyzmu, z którego wynika pewien przynajmniej szacunek dla realnie istniejących systemów społeczno-politycznych, o ile nie robią rzeczy wstrętnych i bezcelowych, jak wypuszczanie ludzi przez komin, ludożerstwo traktowanego, jako elitarna rozkosz gastronomiczna, czy przymus spontanicznego chodzenia na czyny społeczne i pochody pierwszomajowe. Zostawmy jednak tę sprawę na uboczu, bo i tak mamy o czym rozmawiać.

Jeśli zdaję sobie sprawę, że ewentualne wyjście z systemu realnego liberalizmu to sprawa ciężka, ryzykowna i niepewna, nie oznacza to jednak, bym, po pierwsze, nie sądził, że sam się całkiem niedługo może zawalić, a po drugie, że nie warto się zacząć wyplątywać z kłamstw, które nam - dobrodusznie albo większą lub mniejszą przemocą - wpoił i ciągle nadal wpaja. O ile system, który stworzył ma przynajmniej tę zaletę, że (dotychczas) działa, zaś alternatywy dla niego nie widać. Z różnych zresztą przyczyn, nie zawsze tak naturalnych i oczywistych, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać.

Bo najgorszym aspektem liberalizmu, że powtórzę wcześniej wyrażoną myśl, nie jest to, jaki na jego podstawie powstał system, tylko to, że filtruje rzeczywistość, która do nas dociera, i czyni to coraz bardziej zajadle i coraz bardziej skutecznie z każdym niemal dniem. Nie wszystko są to oczywiście po prostu kłamstwa, czy choćby propaganda, zgoda! Jest tam wiele uproszczeń i wiele złudzeń, często złudzeń humanitarnych i płynących z głębi wrażliwego serduszka tego czy innego przyjaciela całej ludzkości. Są to jednak i tak kłamstwa, uproszczenia i złudzenia. Wynikające, żeby wrócić na zakończenie do terminologii nauk mniej więcej ścisłych, z nieadekwatnego i trywialnie uproszczonego modelu stosowanego przezeń do opisu ludzkiego życia, ludzkiej psychiki i mechanizmów społecznych.

Deo volente, poświęcę tym sprawom jeszcze sporo miejsca i czasu. Na razie mamy całkiem długi tekst, więc kończę, zachęcając wszystkich, którzy doczytali do końca, do zainteresowania się dziełem Roberta Ardreya, a najambitniejszych i o najmniejszej stosunkowo dysleksji, także dziełem Oswalda Spenglera (ale w pełnej wersji). Nie, żeby nie istniała masa innych świetnych rzeczy, wartych przeczytania i mogących stanowić odtrutkę na kłamstwa, którym jesteśmy karmieni w pewnym sensie już od Oświecenia (choć Oświecenie nie było oczywiście czymś jednoznacznie negatywnym, tego wcale nie twierdzę) - po prostu te rzeczy są naprawdę znakomitą odtrutką, a Ardrey jest nawet dostępny w sieci za darmo. Można sobie poszukać linków i, jak ktoś chce, także cytatów i moich komentarzy na tym blogu.

Dodam jeszcze, że jeśli ktoś po moim poprzednim wpisie uznał, że uznałem potworność swych dotychczasowych błędów i teraz na liberałów nastał tutaj okres ochronny... Albo jeszcze lepiej - że że będę ich okadzał mirrą, namaszczał wonnym olejkiem, nosił (co chudszych) na rękach, lulał do snu i oganiał od much - to odpowiedzieć mogę na to jedynie takim oto okrzykiem: "Pieszczoty z liberałami? Tak, niech będzie, ale tylko od wielkiego święta!"

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, sierpnia 27, 2007

Dawka historiozofii dla liberałów, męskich świń, i nie tylko

Jeśli ktoś nie wie, a chciałby wiedzieć, kim był sir John Bagot Glubb, to może sobie sprawdzić choćby w wikipedii, np. klikając na ten link. Wszystkim leniuszkom, jak również tym, którzy tego nie sprawdzą po prostu dlatego, że musieliby się na chwilę oderwać od mojego tekstu, co by im złamało serduszko, powiem, że był to brytyjski wyższy wojskowy, z którego życiorysu wynika, że znał się na wojennym rzemiośle, a także na Arabach, łącznie z ich historią, na temat której opublikował sporo książek.

Wiele lat temu w niezawodnej miejskiej bibliotece w Uppsali wpadła mi w ręce niewielka książka generała lejtnanta sir Johna Glubba zatytułowana "A Short History of Arab Peoples", czyli "Krótka historia ludów arabskich". Przeczytałem, a potem jeszcze skopiowałem sobie ostatni rozdział z tej książki, poświęcony naukom płynącym z historii, a szczególnie tym, dotyczącym schyłku poszczególnych cywilizacji. Parę dni temu, podczas porządkowania papierów, te kilka kartek wpadło mi w ręce i ponownie wzbudziło moje zainteresowanie. Nie da się ukryć, że problem schyłku i upadku wielkich cywilizacji zawsze mnie pasjonował. (Ciekawe dlaczego?)

W zasadzie warto by było przetłumaczyć i wklepać cały ten końcowy rozdział z książki generała Glubba, jednak chwilowo zadowolimy się jego drobnym fragmentem. Ludzie i tak się skarżą, że zbyt trudne problemy poruszam, a w dodatku byłaby to spora praca.

Na początek coś dla liberałów. W końcu czasem mogę ich nie tarmosić, a nawet zrobić im drobną przyjemność. Niech mają! Chodzi o schyłek arabskiego imperium, przypadający wg. naszego generała gdzieś na dziewiąty, dziesiąty wiek po Chrystusie.
Kiedy imperium zaczęło się załamywać i rozpoczął się ekonomiczny upadek, ludzie nie pracowali ciężej, by zrekompensować straty w handlu - przeciwnie, w Bagdadzie wprowadzono pięciodniowy dzień pracy. Stworzono państwo opiekuńcze podobne do naszego, z darmową opieką medyczną, darmowymi szpitalami, darmową edukacją na uniwersytecie, i rządowymi zapomogami dla studentów. Wygląda na to, że w początkach swej potęgi, imperialna rasa rozprzestrzenia się po całym świecie, pełna inicjatywy i pragnienia przygód. W późniejszym swym życiu jednak pojawia się reakcja i wahadło wychyla się w przeciwną stronę. [...]

Z początku czyni się wysiłki, by utrzymać wydatki na cele socjalne przez zwiększanie podatków i dewaluację monety. Te sztuczki pogarszają jednak tylko sytuację, państwo opiekuńcze musi zostać zarzucone, i trzeba zaakceptować coraz niższy standard życiowy. Wcale nie będąc cudownym nowoczesnym pomysłem, państwo opiekuńcze może być w istocie stałym i powracającym zjawiskiem u wielkich narodów w fazie upadku.
To było dla liberałów. Prawda że fajne? Przyznam, że mnie osobiście bardziej tutaj fascynuje możliwość, iż państwo opiekuńcze jest jednym z naturalnych symptomów schyłku wielkich cywilizacji, niż jego ew. wpływ na ten schyłek. Ale to tylko dygresja. Teraz zaś będzie coś jeszcze fajniejszego.
Innym interesującym zjawiskiem w Muzułmańskim Imperium było pojawienie się w życiu publicznym kobiet. Bagdadzcy pisarze dziesiątego wieku informują nas, że kobiety w ich epoce zostawały prawnikami, doktorami, wyższymi urzędnikami i profesorami uniwersytetu. Także i to zdaje się być jedynie przejściową fazą, ponieważ następnym etapem narodowego upadku było załamanie się ładu i porządku, czemu towarzyszył wzrost bandytyzmu, rozruchów i politycznych zamachów stanu. Być może to wzrost przemocy sprawił, że kobiety nie mogły już bez eskorty iść do pracy, co zmusiło je do pozostawania w domu.
Coś mi to jakby przypomina... W w każdym razie warto sobie może uświadomić ten drobiazg - skoro w dziesiątym wieku było tak cudownie, to dlaczego w tysiąc lat później jest całkiem inaczej? Czyżby coś z postępem ludzkości było nie tak? Nie, przecież niemożliwe!

Ludzie nie przepadający za czytaniem hiper-subtylnych i głębokich jak morze Azowskie tekstów, mogą z czystym sumieniem pogratulować sobie, że przeczytali dotychczasowe, pogratulować w myślach mnie, że dotychczasowe napisałem, po czym mogą z czystym sumieniem odmaszerować do swoich zajęć. Bo teraz będzie jeszcze trochę, ale to naprawdę będą rzeczy dla koneserów, a i to nie wszystkich. A więc jadę...

Powie ktoś: "Jaki schyłek - w końcu i dzisiaj Arabowie istnieją, mają nawet ropę naftową i al-kaidę?!" No dobra, ale bez ropy byliby niemal niczym, a gdyby nie Izrael (miłość do którego jest podstawowym obowiązkiem każdego ziemianina), to ani o Arabach, ani nawet o al-kaidzie, choćby nawet istniała, wiele byśmy tu nie słyszeli.

W końcu co naprawdę wielkiego i wartościowego, lub choćby tylko oryginalnego, stworzyły ludy arabskie w ciągu ostatnich tysiąca lat? Al-kaidę, tak? Ale nawet to nie zostało wcale stworzone w ostatnim tysiącleciu, po prostu bomba daje większe skutki, niż sztylet, a bomba to jednak nie jest arabski wynalazek.

Przywołam tu teraz tego, kogo najwyżej ze wszystkich autorów piszących na tematy cywilizacji cenię. Oczywiście chodzi o Oswalda Spenglera. Sir John Glubb, z tego co wiem, nigdzie się na poglądy Spenglera nie powołuje, jednak te poglądy bardzo fajnie jego wywody uzupełniają i czynią je w pewnym sensie znacznie bardziej aktualnymi. Otóż Spengler uważa, że islam nie stworzył żadnej własnej cywilizacji (czy kultury, wolę nie wchodzić tutaj w te rozróżnienia), a tylko stanowi coś odpowiadającego naszej reformacji.

Początek kultury (na nasze potrzeby w tej chwili można ją uznać za to samo, co cywilizacja), do której należy islam, przypada na okres koło narodzin Chrystusa. Kultura ta obejmuje jednak znacznie więcej bliskowschodnich ludów, krajów, religii i zjawisk, niż tylko te związane z Żydami i chrześcijaństwem. (Tę kulturę nazywa Spengler "magiańską", nie od magików, tylko od irańskich magów.)

Nasza natomiast kultura, którą nazywa celnie i pięknie "faustyczną", rozpoczęła się według Spenglera około roku tysięcznego po Chrystusie. A więc widzimy np., że "względne daty" obu reformacji zadziwiająco dobrze sobie odpowiadają. I nie tylko te daty, ponieważ w swej obszernej dwutomowej książce Spengler ukazuje ogromną ilość takich "równoczesnych" zdarzeń, i to nie tylko w omawianych tu dwóch kulturach/cywilizacjach, ale we wszystkich innych, które dotąd istniały, a doliczył się ich ośmiu.

No i widzimy też, że dziesiąty wiek w cywilizacji arabskiej, czyli "magiańskiej" (tu już nie "kultura", tylko właśnie "cywilizacja" - coś późniejszego, mniej żywotnego, pozbawionego twórczej, organicznej siły charakterystycznej dla wcześniejszej fazy, czyli właśnie kultury) odpowiada mniej więcej naszemu wiekowi XX. Co sprawia, że cała rzecz zaczyna wyglądać jeszcze bardziej interesująco, nabierając, o czym już wspomniałem, czegoś w rodzaju aktualności.

Nie zamierzam nikomu na siłę wmawiać, że cokolwiek z tego, co tutaj napisałem da się w jakiś ścisły i niepodważalny sposób udowodnić. Może dowody na prawdziwość tych tez się w końcu pojawią, ale obawiam się, że wtedy nie będzie już komu ich analizować. Nie mówię też, że każdy musi przyjąć te poglądy za swoje, odrzucając wszelkie wątpliwości czy zastrzeżenia. Dla mnie jednak są to rzeczy niezwykle interesujące i przyznam, że mnie naprawdę dają sporo do myślenia.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 26, 2007

Hrabia de Maistre i towarzysz Sierakowski

Josepha de Maistre znałem dotąd jedynie z jakichś krótkich wzmianek w tekstach innych autorów, w których jawił się jako po prostu wróg indywidualnej wolności opierający się na czysto religijnych argumentach. Myślałem sobie zawsze, że chętnie bym nieco tego pana poczytał, ale raczej jako intelektualną ciekawostkę. W końcu Korwina-Mikke też się często czyta z przyjemnością, więc wyobrażenie sobie takiej jeszcze znacznie inteligentniejszej wersji Korwina, wyrażającego bez ogródek jeszcze bardziej szokujące poglądy... Czysta rozkosz! Po prostu "herbata wołowa" Huysmansa, jeśli ktoś wie, o co chodzi.

Jakiś czas temu zapłaciłem niewielką sumkę za roczną prenumeratę Pisma Tradycjonalistycznej Prawicy "Reakcjonista", po czym zdążyłem już dawno o tym drobnym fakcie zapomnieć. Wczoraj jednak ze skrzynki wydobyłem dość sporą paczkę, w której znajdowało się kilka numerów tego pisma. A więc moja prenumerata nie była prenumeratą, tylko dostałem numery archiwalne. I bardzo się z tego cieszę, w końcu "Reakcjonista" to nie jakiś biężączkowy dziennik, a jeśli będzie warto, to przyszłe numery zawsze sobie, Deo volente, zdążę kupić.

Przeglądam więc to pismo i w oko wpada mi test dr. Adama Wielomskiego pt. "Zagadnienie suwerenności w koncepcjach Josepha de Maistre'a (cz. I)". Zaczynam czytać i od razu uderza mnie to, że poglądy tego ultra-prawicowego autora na powstanie i istotę ludzkiego społeczeństwa - autora piszącego przecież w czasach dobrze wprawdzie znających cenzurę, ale którym się nawet nie śniło o politycznej poprawności (jako że żył w latach 1753-1821) - niemal idealnie zgadzają się z tym, co na te same tematy mówi, opierając głównie się na najnowszej wiedzy biologicznej, lansowany tu przeze mnie ostro Robert Ardrey!

(Ardreya można sobie poczytać nawet za darmo, bo część jego książek znajduje się w sieci. Linki do nich są w prawej "rynience" tego blogu.)

Oto konkrety, cytuję p. Wielomskiego:
W książkach sabaudzkiego myśliciela [de Maistre'a] często znajdujemy stwierdzenia, że stan natury nigdy nie istniał, że "społeczeństwo jest tak stare jak człowiek". Następnie spotykamy wywody, że człowiek, jako byt z natury społeczny, zawsze żyje w gromadzie [...] Kiedy tylko spotyka się dwóch ludzi, to już tworzą społeczeństwo. Pierwszym tego przejawem jest powstanie władzy, która rodzi się w sposób naturalny, wraz z uformowaniem się wspólnoty. Stanem natury dla człowieka jest właśnie społeczeństwo, nie ma żadnej umowy, ono rodzi się samo (...).
I jeszcze może to:
W jednym z listów pisanych tuż przed śmiercią czytamy, że "Nie jest dla człowieka rzeczą dobrą być samotnym. Maksyma ta prawdziwa jest w wielu znaczeniach. Już dawno temu porównywałem ludzi do kawałków sztucznego magnesu, które nie mają mocy, gdy nie są połączone [chodzi z pewnością o elektromagnes, przyp. triarius]. Oddzielone, nie są nawet cząstkami tego, czym były, są niczym.
Szczególnie może interesujący wydaje mi się ten oto fragment cytowanego tu tekstu (wytłuszczenia moje):
Jako młody człowiek, de Maistre wierzył, podobnie jak i całe jego stulecie, w umowę społeczną. Później wyparł się Oświeceniowego rozumienia tego terminu, ale też, rzecz charakterystyczna, nie napisał, iż to Bóg własnoręcznie ustanowił władzę; Stwórca dał tylko ludziom społeczne instynkty, władzę zaś ustanowili sobie sami. [...] Zarówno Hobbes, jak i Rousseau [zdaniem de Maistre'a] popełnili fundamentalny błąd: uznali, że wszelka społeczność jest wynikiem konwencji, a z natury człowiek jest istotą indywidualistyczną. Jakiż błąd! Hobbes, dla którego synonimem człowieka jest lupus zupełnie nie zauważył, że wilki polują stadnie... Człowiek jest istotą społeczną, ale to wcale nie przeczy temu, że jest istotą egoistyczną i kierującą się najniższymi wilczymi popędami. Człowiek nie występuje w naturze; jej podmiotami są zawsze ludzie, grupa. To nie jednostka buntuje się przeciwko państwu, to grupa społeczna.

Nieźle to moim zdaniem świadczy o rozumie tego zmarłego niemal dwieście lat temu arystokraty, który, zdawałoby się, miał jedynie wybór pomiędzy tępym, opartym wyłącznie na dogmatach wiary fanatyzmem, a uznawanymi przez wszystkich "inteligentnych i wykształconych" ideami Oświecenia! Naprawdę zaś niezwykłe i dające do myślenia jest to, że jego poglądy na tak ważne kwestie, zgadzają się z poglądami kogoś żyjącego już w naszej naukowej epoce, mającego dostęp do najnowszych odkryć, do ogromnych bibliotek i wnętrza afrykańskiego kontynentu, a poza tym osobiste kontakty z najwybitniejszymi uczonymi naszej epoki!

Z drugiej zaś strony - jak ogromnie "prawicowe" muszą być wnioski z autentycznej, niezakłamanej nowoczesnej biologii, skoro skłoniły lewicowo-liberalnego intelektualistę, jakim był przecież Ardrey, do konkluzji zgadzających się aż tak dokładnie z konkluzjami super-konserwatywnego hrabiego, żyjącego setki lat temu!

A teraz wracamy do teraźniejszości... Godzinę temu przysłuchiwałem się dyskusji dziennikarzy w cotygodniowym programie na TVN24. Udział brali m.in. Ewa Milewicz z Gazownika i gwiazda nowej rodzimej lewicy Sławomir Sierakowski. W pewnym momencie Sierakowski stwierdził coś w tym duchu, że "Kaczyński chciał pozbawić Samoobronę samca alfa (Leppera), a na jego miejsce podstawić samca beta (Mojzesowicza)". To nie jest terminologia, to nie jest aparat pojęciowy stosowany przez Lenina! Przez Trockiego też zresztą nie.

A więc, tak jak podejrzewałem, choćby na podstawie nielicznych lewicowych komentarzy pod moimi wpisami na salonie24 poświęconymi Ardreyowi i tym sprawom, ta nowa lewica zdaje sobie sprawę z tego, jak cienkie są jej intelektualne autorytety - od Lenina, którego z takim zapałem próbują na nowo odczytać, po współczesnych mistrzów tego dziwacznego rzemiosła, w rodzaju Żiżka.

Sierakowski nie jest zupełnym idiotą i wie, jak mniej więcej przedstawiają się fakty. Wolałby więc, zamiast o Leninie czy Trockim, mówić o samcach alfa i samcach beta. I ogólnie o tym, co autentyczna i nieprzefiltrowana przez liberalne religijne dogmaty nauka mówi na temat człowieka i społeczeństwa. I nawet próbuje to robić. Kiedy mu to, oczywiście, pasuje.

Jest to, moim zdaniem, zachowanie przypominające zachowanie ciekawego i głodnego wrażeń szczeniaka (w sensie młodego psa, bez obrazy!), który spotkał po raz pierwszy w życiu jeża. Trąca go więc nosem, lekko, a wtedy bodźce z tego nosa płynące całkiem są interesujące, dostarczają nowych niezwykłych wrażeń i na chwilę chociaż zabijają tę upiorną nudę, którą muszą odczuwać niektóre szczeniaki i wszyscy zapewne lewacy.

Mocniej jednak tego jeża nosem nie da się bezkarnie trącić i nasz szczeniak musi sobie z tego już zdawać sprawę. Trąca więc słabo, skoro nic lepszego zrobić nie może. Modląc się jednocześnie do Żiżka, Trockiego i Lenina, by jeż nie przeszedł do kontrataku i nie wbił w jego nos tych interesujących kolców znacznie głębiej.

To, co pisze Ardrey, to o samcach alfa i samicach alfa, o znaczeniu terytorium, o znaczeniu hierarchii, o biologicznych podstawach naszej etyki - nawet w jej najbardziej subtelnych i najbardziej ludzkich przejawach - jest właśnie takim jeżem. Dopóki jeż nie atakuje, można go próbować nieco wykorzystać do własnych celów. Kolce jeża nie są jednak idealnym środowiskiem dla nosów szczeniaków, tak samo jak autentyczna, a nie liberalna, nauka, nie jest czymś, co by wspierało rojenia i plany Sierakowskich tego świata.

W istocie jest całkiem przeciwnie. A w każdym razie będzie, jeśli wykażemy dość rozumu i dość determinacji, by wykorzystać to, co szczeniaki i lewactwo wykorzystać by chciało, doceniając tego potencjał, ale niestety dla nich, nie może. Tylko, czy my, dokładnie już przeżuci szczękami różnych oświeceniowych filozofii i opętani urokiem wizji konsumpcyjnego raju, mamy jeszcze choćby drobną część intelektualnej uczciwości hrabiego de Maistre i dość energii, by w ogóle cokolwiek próbować zrobić? Może naprawdę lepiej po prostu dobrze żyć z tow. Sierakowskim, nie odbierać mu jego ukochanych zabawek, a on okaże się w nagrodę w miarę litościwym panem?

Oto problem, przed jakim intelekt de Maistre'a z pewnością by się załamał! A więc, czego mielibyśmy oczekiwać od siebie, malutkich robaczków? Prawda, polska prawico?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 25, 2007

Pogadajmy może na odmianę o sporcie...

Od dawna już nie podniecam się sportem, ani nawet specjalnie nim nie interesuję. Jednak w sporcie, jak w soczewce... (Znacie to? Znamy, znamy! No to posłuchajcie!) Więc w sporcie, jak w soczewce, skupia się sporo istotnych aspektów naszego życia, które tam często widać o wiele wyraźniej, niż gdzie indziej.

Na przykład to, że obecnie z rywalizacji lokalnych, czasem niemal podwórkowych herosów, oraz lokalnych, niemal podwórkowych drużyn, sport stał się rywalizacją międzynarodowych mega-koncernów i tysiąckrotnie przepłacanych mega-broilerów. O okładających się, czy choćby tylko rzucających młotem, skaczących o tyczce, czy biegających maratony kobietach nawet nie wspomnę - jestem bowiem facetem starej daty - sprzed epoki tańczących i opowiadających dowcipy prezerwatyw i niebieskiej cieczy wsiąkającej w tampony (nie żebym miał coś przeciw ginekologii, w tym tamponom, mam jednak to i owo przeciw sporej ilości zmian obyczajowych, które dane mi było obserwować). W mojej młodości kobiety nawet do siłowni nie chodziły! Nie, żeby wtedy w Polsce były jakieś publiczne siłownie, ale te rzeczy stanowiły jednoznacznie męską domenę, dokładnie odwrotnie niż dzisiaj.

Żeby się jednak za bardzo nie pogrążać we wspomnieniach z czasów niemal prehistorycznych, dokonam teraz potężnego skoku w czasie. Uwaga, skaczę!

Przed chwilą przypadkiem włączyłem telewizora i popatrzyłem sobie, jak RPA leje w rugby Szkocję. Popatrzyłem sobie, gnuśnie ale jednak, bo Szkocja w sporcie, a szczególnie w sportach zespołowych, to dla mnie coś całkiem wyjątkowego. Jako b. młode chłopię ujrzałem w telewizji słynny finał Pucharu Europy, w którym Celtic Glasgow wyciągnął mecz z 0:1 na 2:1 i pokonał Inter Mediolan. Było to, jak wie każdy rasowy podstarzały kibic, w roku 1967. Nie mieliśmy wtedy w domu telewizora, długo potem zresztą też nie, oglądałem to u kolegi. A przedtem jedynymi meczami, które widziałem, były te z mistrzostw świata w Anglii w 1966. Wychowawca na kolonii był kibicem, a w każdym razie wolał oglądać, niż się z nami użerać, więc oglądaliśmy, a ja się wciągnąłem.

Mam w żyłach dość sporo krwi wielkiego klanu MacLeod, z czego byłem wtedy cholernie dumny, w końcu było to PRL i jakiś powód do dumy, jakkolwiek irracjonalny, był dzieciakom mojego typu całkiem niezbędny. Zresztą nie powiem, bym dzisiaj z tego pochodzenia nie był już ani trochę dumny. (A co dopiero ze związanej z tym nieśmiertelności!) Czytałem wtedy zresztą pilnie Walter Scotta, co mogło, ale nie musiało mieć związku z tym moim częściowo szkockim pochodzeniem...
Więc ten Celtic Glasgow, jeszcze bez Boruca, i jego całkiem zaskakujące zwycięstwo, w niezbyt pięknym stylu zresztą, o ile pamiętam, ale tym bardziej człek był dumny, że przechytrzyli. Czy mogło być coś mniej żałośnie polskiego, mniej w znanym nam od stuleci stylu: "Hurra! Zwycięstwo albo śmierć! ZWYCIĘĘĘĘĘĘSTWO! O nie, przegraliśmy..." Obywatelskiej Platformy wtedy jeszcze nie bowiem znano, choć sporo z tego, co ją ewidentnie inspiruje i pobrzmiewa (lub może pogruchiwuje) w słowach jej lidera, jak najbardziej.

Światłe Autorytety z Gazownika próbują dzisiaj wszystkim wmówić, że PRL była ojczyzną nas wszystkich i każdy jest umaczany. Otóż, przy okazji wspominania spraw sportowych z zamierzchłej przeszłości, zdecydowanie odrzucam te kłamstwa! Ja nie byłem umaczany. Nie wdając się już w osobiste kombatanckie i martyrologiczne szczegóły, mogę jednak powiedzieć, że nawet całkiem rzadko kibicowałem polskim drużynom, czy w ogóle polskim sportowcom.

Może powinienem się tego dzisiaj wstydzić, w końcu patriotyzm i te rzeczy. Ale moje motywy były jak najbardziej prawidłowe - dla mnie byli to reprezentanci PRL'u, a nie żadnej Polski, z którą mógłbym się utożsamiać. Trąbiła na temat ich sukcesów prasa i telewizja, przyjmował ich u siebie Gierek... To nie było coś, co ja bym popierał, sorry!

Co innego oczywiście, gdy graliśmy, czy okładaliśmy się na ringu z reprezentantami ZSRR albo NRD. Tyle, że wtedy byłem raczej przeciw tamtym, niż za naszymi. Bo to nie byli dla mnie "nasi", tak to widziałem. Gdyby było trzeba walczyć o Polskę, to co innego. Zresztą... Ale nie miała to być kombatancka opowieść.

Więc, z tego braku uczuciowego związku z rodzimymi drużynami - bo ani Górnik z Lubańskim, ani Orły Górskiego z Deyną, ani nic właściwie, w każdym razie po Szurkowskim i Hanusiku... Tak, to jeszcze mnie cholernie podniecało i wtedy byłem jeszcze prawidłowym kibicem. Ale też byłem naprawdę b. młody... W sumie chodzi o to, że zamiast Polski miałem Szkocję. Kto zna przedziwne, ale zawsze tragiczne przygody Szkotów w finałach piłkarskich mistrzostw świata, ten wie, ile mnie to kosztowało. To nie było zwycięstwo Celticu nad Interem, ani żadne tam hollywoodzkie Braveheart (nigdy nie miałem zresztą ochoty oglądać tej szmiry, sam tytuł mnie odrzuca)! To był jak polskie powstania - dobrze dobrze... jest nadzieja... cóż panowie, jedziemy do domu...

Wracając do dzisiejszego meczu rugby, to najbardziej żałuję nie tego, iż Szkoci dostali w kość, bo w RPA to nie jest wielki wstyd, nawet u siebie, tylko, że nie przyszedłem dość wcześnie, by usłyszeć dudy grające, i pięćdziesiąt tysięcy zgranych, bojowych i muzykalnych gardeł śpiewających "The Flower of Scotland". To jest naprawdę coś niepowtarzalnego - ta atmosfera i te śpiewy na narodowym szkockim stadionie Murrayfield!

Powiem nawet, że znacznie mniej bym się obawiał o przyszłość Polski, gdyby nam się jakoś psim swędem udało wykazać, że takie szkockie dudy (dawniej powszechnie nazywane kobzą) są pradawnymi bojowym instrumentem Polaków. I jeszcze żeby się wykazało, że takie numery, jak "The Flower of Scotland" to najdawniejsza polska muzyka i coś co wykonano pod Grunwaldem zaraz po Bogurodzicy (też fantastyczny numer, niestety trochę trudny). Małopolska była niegdyś ponoć zasiedlona przez Celtów, więc może jednak by się coś dało zrobić? Albo jakaś unia personalna, w końcu Bonnie Prince Charlie był wnukiem Jana III Sobieskiego. (Czy prawnukiem? W każdym razie nie gorzej.)

Gwarantuję, że każdy polski żołnierz pod wpływem takiej muzyki poradziłby sobie w pojedynkę z masą talibów, Niemców, ruskich, i jeszcze paroma eurokomisarzami! Ta dzisiejsza strażacka muzyka udająca wojskową z całą pewnością nie ma takiego działania, a na mnie nie działa po prostu całkiem. Jeśli to ma jakoś na ludzi działać, to wróćmy chociaż do korzeni, czyli do muzyki janczarskiej, z czego to niegdyś powstało.

Wracając do meczu, to zabawne jest w drużynie rugby RPA to, że musi być ona rasowo zintegrowana, jakże by inaczej. Więc zawsze mają jednego czarnego. Ten czarny jest oczywiście b. dobry, ale gdyby kolor nie grał roli, to by go tam jednak nie było. Czarujące jest to, że kiedy taki czarny schodzi z boiska, to na jego miejsce z całą pewnością pojawi się... Kto taki? Proszę zgadywać! Chodzi o kolor. Takiej kpiny z politycznej poprawności polityczna poprawność po prostu by nie powinna ścierpieć. Gdyby się oczywiście poważnie traktowała.

Ale co tam polityczna poprawność, skoro wczoraj miałem dowód, do jakiego zidiocenia prowadzi masy żądza pieniądza stanowiąca podstawę realnego liberalizmu. Otóż wczoraj znakomity, niedawno zbiegły z kubańskiej drużyny, oczywiście amatorskiej, bokser wagi ciężkiej - 16 zwycięstw i nic poza tym, mający ponoć szanse stać się następnym mistrzem świata. (A co to dzisiaj trudnego? Nie, żebym sam chciał w tym wieku próbować, ale to się niesamowicie zdewaluowało i łatwo zobaczyć dlaczego.)

Więc ten Kubańczyk boksował wczoraj z jakimś kelnerem. Pokazywał niezłą technikę, ale poza tym nic się właściwie nie działo, bo kelner, choć dla naszego bohatera niegroźny, także był w sumie całkiem bezpieczny i żadna krzywda mu się nie działa. Ale w trzeciej rundzie nasz dzielny Kubańczyk trafił go dziesięciocentymetrowym ciosem w szyję, nieco za uchem. Nie "z karata", gdyby ktoś miał wątpliwości, ino bokserską rękawicą. No a nasz kelner... Poszedł jak ścięty na deski, gdzie trzęsły go jakieś drgawki, no i oczywiście na 10 nie wstał.

Tak się robi pieniądze! Na boksie w tym akurat przypadku, ale przy tym ciągu na forsę i przy tej głupocie ludzi, którzy potrzebują forsę wydać, bo ją przecież zarobili, jest to do zrobienia dosłownie w każdej dziedzinie. No i jest przecież robione, na każdym kroku. Oczywiście, powie jakiś znawca sportu - albo dobrze obkuty, albo też jak ja stary - przecież podobnym ciosem powalił Cassius Clay (później Muhammad Ali) strasznego Sonny Listona! Zgoda, choć tamten cios jednak miał o parę centymetrów więcej i, w wobec prymitywniejszej wówczas techniki, trudno było, i jest nadal, stwierdzić, gdzie trafił. Poza tym Liston był silnie pochylony do przodu, co mogło teoretycznie jakoś na skuteczność tamtego ciosu wpłynąć.

No i najważniejsze oczywiście było to, że wtedy każdy wiedział, iż w wynik walki zamieszane są zarówno mafia, jak i Czarne Pantery, a Liston lubił bić i robił to naprawdę świetnie, ale b. nie lubił obrywać, co mu się zresztą dotąd za często nie zdarzało, ganiać zaś po ringu też mu się nie zdarzało i nie lubił, więc jak wyczuł, że i tak nie wygra, to co ja się będę męczył, skoro zapłacili z góry?

Tyle, że tamta sprawa miała miejsce niesamowicie dawno temu i wielu zawsze twierdziło, że to szwindel. Teraz zaś nikt chyba tego nie twierdził, w każdym razie nie komentator komercyjnej telewizji, który to ludziom przybliżał. Zresztą, gdyby lud się domyślił, ile szwindli odchodzi w sporcie tam, gdzie jest naprawdę wielka forsa, to by może nie walił aż tak chętnie na "walki" rodzimych championów z zagranicznymi kelnerami, i co by wtedy było? Tragedia!

I tak od realnego liberalizmu w sporcie doszliśmy, zataczając pełny okrąg, do realnego liberalizmu w sporcie. Okrąg to najdoskonalsza figura... Można więc z dużą dozą słuszności stwierdzić, że realny liberalizm zwielokrotnia talenty człowieka, i to nie tylko te do robienia forsy kosztem naiwnych, ale także te stylistyczne i formalne, w pisaniu na blogach na przykład. A więc Alleluja (oczywiście świeckie i liberalne)!
A w ogóle to ja zapomniałem powiedzieć o może najważniejszej w tym wszystkim sprawie. Mianowicie to irracjonalne, emocjonalne kibicowanie Szkocji pozostało mi do dziś, mimo, że ani sport sam w sobie mnie nie podnieca, ani specjalnie dzisiejsza Szkocja, i uważam to za sprawę dość śmieszną... Gdyby nie to, że pokazuje ona siłę tego, co w psychologii nazywa się "imprinting".

Czyli tego, co opisuje np. Konrad Lorenz, kiedy np. pisklęta jako matkę traktują pierwszą poruszającą się rzecz, którą ujrzą po wykluciu się z jaja. I łażą za tą rzeczą, choćby to była np. kolorowa piłka. Jeszcze jeden zatem dowód na to, że człowiek nie kieruje się wcale wyłącznie racjonalnym rozumem, nawet ktoś tak się rozumem kierujący, jak ja. To naprawdę interesujące zjawisko, mowiące sporo o patriotyźmie i takich sprawach, no i w ogóle o wychowaniu.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Otium cum dignitate... piękna sprawa, ale to nie jest polityka!

Wczoraj wklepałem tu kolejny fragment z Ardreya - tym razem całkiem drobny, ale za to z dość ostrym komentarzem. Sam fragment z Ardreya nie zawierał chyba nic specjalnie szokującego, a w każdym razie nikogo nie miał powodu urazić. Chodziło o to, że prawdziwi przywódcy nie zajmują się aż tak intensywnie wywyższaniem się nad maluczkimi, ale właśnie bronią ich przed tymi nieco większymi, i na tym - trudnym przeważnie a często nieprzesadnie ładnym - sojuszu opiera się właśnie zdrowa władza.

Mój komentarz rozwijał nieco tę sprawę, zapewne zbyt obcesowo i bez należytego zniuansowania. Wynikało to zapewne z tego, że napisalem ten tę rzecz w przerwie w wykonywaniu dużej i dość nudnej roboty, w dodatku nieco sprowokowany liberalnymi argumentami przeciw moim, i Ardreya, poglądom. Kawałkom w stylu tych, że to "z biologii wynika, iż konserwatyzm bierze się z małych jąder, zaś liberalizm z dużych". (Chodzi o komentarze do mirrora tego wpisu, umieszczonego na trygrys.salon24.pl. Można sobie to znaleźć w przedwczorajszych komentarzach, jeśli ktoś kolekcjonuje tego typu perełki.)

Naprawdę nie chodzi o to, żeby się usprawiedliwiać - w końcu jestem odpowiedzialny za to co piszę, nawet na blogu. Rzecz jednak w tym, że, choć moja krytyka była na serio i nadal ją podtrzymuję, to faktycznie mogło to być nieco bardziej zniuansowane. W końcu istnieje różnica między agresywnym nawiedzonym lewakiem, a "konserwatywnym liberałem", choćbym sam nie potrafił zrozumieć tego przedziwnego dla mnie połączenia i dostrzegał sporo luk w tego typu ideologii. Jestem zwolennikiem niepieszczenia się z wrogami - mówię teraz o walce intelektualnej, wszelkie inne pozostawmy na razie na boku - ale nie produkowania sobie bez potrzeby wrogów i totalnej wojny każdego z każdym.

O co mi właściwie chodzi? Poza tym, oczywiście, aby język giętki...? (O co mi akurat mało ostatnio chodzi - najlepszy dowód, że właściwie stale propaguję Ardreya, a nie swoje własne błyskotliwe i głębokie, że aż strach, myśli.)

Chodzi o to, że całkiem rozumiem kogoś, kto jest przede wszystkim biznesmenem, starającym się zapewnić rodzinie godny, i jeszcze znacznie lepiej, byt. Który w dodatku sobie coś tam pisze, np. na blogu. Jeśli w tym pisaniu akurat wychwala zalety i uroki prywatnej przedsiębiorczości, to także nic w tym zdrożnego. Raczej przeciwnie - człowiek praktyczny, aktywny, człowiek czynu (no, prawie!)... Który jeszcze wolny czas spędza na zajęciu mniej trywialnym, niż oglądanie seriali czy podskakiwanie w dyskotece.

Takie otium cum dignitate, jak to nazywali Rzymianie. Po naszemu dosłownie "wolny czas z godnością". Fajna sprawa, serio! Tym, do czego mam zastrzeżenia, jest fakt, że taki ktoś często widzi swe hobby jako wielce poważną i mającą ogromny wpływ na losy świata działalność polityczną. Z czym się absolutnie nie zgadzam.

To, że ludzie stronkę z jakimiś tekstami odwiedzają, a nawet te teksty czytają, nie jest jeszcze żadną absolutnie gwarancją, że cokolwiek się pod ich wpływem zmieni! Istnieje raczej niemal pewność, że pisanie na blogach nic nigdy nie zmienia w realu. Może poza dwoma wyjątkami:

1. kiedy się podaje jakieś konkretne i dotąd ogólowi nieznane informacje, a dany blog ma dość dobrą markę i jest to traktowane dość poważnie, by coś się w wyniku tych rewelacji zaczęło dziać;

2. sam fakt istnienia tysięcy blogów przyczynia się do zwiększania szumu informacyjnego, który jest jedną z pożywek dla postępów lewactwa w najogólniejszym sensie (wiara bowiem w "kontrrewolucyjny potencjał" internetu wydaje mi się dziecinnie optymistyczna).

Nie mam więc, jak mówię, nic przeciw biznesmenom, a tym bardziej przeciw biznesmenom mającym dość przecież w sumie fajne hobby w stylu otium cum dignitate. Dostrzegam nawe cień szansy, że z czasem przejdą na jeszcze wyższy poziom i zaczną rozrywać się pisząc sonety, albo nawet klasyczne w stylu tragedie heksametrem. Wow, to by dopiero było coś!

Nie jest to jednak polityka, sorry! Co by nie musiało być oczywiście żadną wadą, bo nie wszystko musi być polityką. Nie jestem Lenin, ani nawet tow. Sierakowski, żeby wszystko dla mnie musiało być polityką. Tylko, jeśli nie jest, to dlaczego jest to jako polityka ludziom sprzedawane? I być może paru z nich, z pewnością bardzo niewielu, ale jednak, od prawdziwej polityki, która by mogła coś zmienić, odciąga?

I nie mówię tu o polityce w sensie grzebania się w zeznaniach Kaczmarka, upajaniu się tokowniem Tuska, czy pokrętnością Kurskiego z Dornem. Chodzi mi o rzeczy o nieco większej wadze, które by naprawdę mogły coś w przyszłości zmienić. To, że nasza klasa polityczna okazała się dokładnie taka, jakiej można się było na trzeźwo spodziewać, to niestety tylko drobny aspekt polskiego upadku od dobrze ponad 300 lat. Ma to oczywiście znaczenie, ale mnie jakoś nie wciąga. Mnie to nie zaskoczyło, choć przyznam - rozczarowało. Człowiek, naiwny dureń, mimo wieku i doświadczeń, lubi się łudzić, że coś wreszcie zacznie się zmieniać na lepsze.

Wracając jednak ostatni raz do blogowego otium cum dignitate naszych biznesmenów... Fajnie, róbcie to, niech wam to daje masę satysfakcji! Nie mam żadnej pretensji. Wy jednak nie miejcie pretensji, kiedy będę ujadał, że nie jest to żadna poważna polityczna działalność, a jeśli się ją jako coś takiego przedstawia, to mąci się w głowach ludziom, z których (drobna niestety) część mogłaby coś realnie zacząć robić. Bo fakt, że milion ludzi odwiedziło czyjeś pisanie i nawet dokładnie wszystko przeczytało, dla mnie nie ma większego znaczenia - liczy się tylko to, co skłoni kogokolwiek do zadania sobie jakiegoś wysiłku.

Dlatego też ja bez porównania bardziej, choć bez wielkiej nadziei, liczę na pięciu ludzi, którzy coś kiedyś pod wpływem mojego pisania zrobią. Albo na tyle zmienią swe przekonania, by choć trochę inaczej postępować w realnym świecie. Bardziej na to liczę, niż na jakieś mityczne przyszłe miliony odwiedzających. I całkiem mi wszystko jedno, czy to będą akurat moje własne słowa, które spowodują tę przemianę, czy też to, co pisze Ardrey, Darlington, Keegan, Loomis, Spengler, czy ktokolwiek. Niech to sobie nawet będą ludzie, o których nic w istocie nie wiem, poza tym, że znalazłem kiedyś gdzieś jakiś ich celny aforyzm, który umieściłem na swoim blogu!

Naprawdę sądzę, że jeśli Polska miałaby się zacząć stawać lepszym krajem, to za symboliczny moment przełomowy można by - równie dobrze jak cokolwiek innego, a słuszniej od wielu innych rzeczy - uznać ten, kiedy stu Polaków ze zrozumieniem przeczyta i przemyśli te cztery ważne książki Roberta Ardreya o szeroko pojętej biologii i jej implikacjach. Więc się staram do tego przyczynić.

Może zreszta wcale aż tak fajnie nie nie jest? Może takie rzeczy, jak ta czy inna lektura, naprawdę nijak się nie przekładają na realia? W porządku, to całkiem możliwe! Tylko wtedy ja naprawdę nie widzę większego sensu w pisaniu czegokolwiek. Otium cum dignitate, zgoda! Ale w takim wypadku niech to jednak będą klasyczne tragedie heksametrem! Tam ludzkie życie jest chociaż tragiczne, a przez to wzniosłe. Nasze z każdym dniem staje się coraz bardziej pokracznie trywialne. I mi to nie odpowiada, sorry!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, sierpnia 24, 2007

Zwierzęca odpowiedź na gwiazdkę w d*kracji

Współczesne partie i ruchy głoszące liberalizm i podobne "elitarne" kawałki, to żadni przywódcy, a tylko naiwni, rozgadani i zadowoleni z własnej mądrości poputczcicy. Po polsku i mniej eufemistycznie - "użyteczni idioci". Poputczicy tych sił i tych ludzi, którzy naprawdę przesądzają o naszym życiu i życiu naszych ew. wnuków. Ich sukcesy, tych poputczików znaczy, mimo potężnych oddanych do ich dyspozycji przez tamtych prawdziwych władców kapitałów - na propagandę, pranie mózgów i na to, co dzisiaj uchodzi za "edukację", nigdy nie są dość wielkie, by naprawdę postawić ich na czele czegokolwiek. Dlaczego, spyta ktoś? Ponieważ jest to interesujący przypadek ludzi, nie mających w sobie nic z przywódców, próbujących odgrywająć przywódców rolę. I naprawdę trudno się dziwić, że niewielu za nimi idzie.

Lansowany tu przeze mnie Robert Ardrey, w jedym z rozdziałów swej książki "Social Contract", poświęconym kwestiom hierarchii, dominacji i podległości, przedstawia ogromną ilość obserwacji - głównie ze świata zwierzęcego, ale wcale nie tylko, bo jest tam na przykład także przykład ścisłej hierarchii wśród identycznych amerykańskich pięcioraczków, obserwowana przez lata przez naukowców, w której w dodatku największy i najsilniejszy pięcioraczek nigdy nie osiągnął pozycji wyższej niż trzecia.

Ostatnia część tego rozdziału poświęcona jest wzajemnym relacjom pomiędzy "alfami" (czyli przywódcami), a "omegami" (czyl i tymi "u dołu", którzy za alfami idą, przeważnie zresztą chętnie i dobrowolnie). I ten rozdział kończy się taką refleksją:
Arystokrata trzyma się z dala od hoi-polloi i unika wszelkich nieprzystojnych działań. Jednak tak, jak u większości gatunków jest odpowiedzialny za obronę, tak samo u wielu spada nań odpowiedzialność za utrzymanie porządku. Jeśli wywiąże się walka pomiędzy szeregowcami, pospieszy by ją zakończyć. Kończąc ją zaś, zawsze stanie po stronie słabszego. Tak samo postępuje kogut uspokajający kłócące się kury, oraz najpaskudniejszy pawian, pokazujący młodemu huliganowi, gdzie jego miejsce.

Nie ma być może żadnej tajemnicy w zwierzęcej sprawiedliwości, jak dziwne by się to sformuowanie mogło nie wydawać. Prezydenci i królowie odwołują się przecież do ludu w swej walce z baronami. Ojcowie muszą bronić swych najbardziej nieznośnych dzieci, jeśli rodzina ma przetrwać. Kiedy porządek staje się sprawą zasadniczą dla przetrwania, alfa i omega muszą dokonywać kompromisów, jak bardzo by były one niesmaczne, iść na ustępstwa, jakkolwiek odpychające, porozumiewać się, jakkolwiek miałoby to być nudne, akceptować ryzyko, niezależnie od związanego z tym niebezpieczeństwa, zawierać alianse, choćby miały być krótkotrwałe.

Zwierzętom, częściowo dzięki temu, że ich instynkt nie pozostawia im wyboru, częściowo dlatego, że ich inteligencja nie jest zaćmiona przez fałszywą naukę, się to udaje. Człowiek jednak - zawieszony pomiędzy mającymi trzy miliardy lat zasadami, a przewdywaniami nuworysza, huśtający się między pochodzącą z najdawniejszej przeszłości mądrością, a potęgą zarówno nauki, jak i ignorancji... Oto zwierzę o naprawdę wątpliwej przyszłości.
Tyle Ardrey, a dedykuję powyższe wszystkim l*ałom, m*chistom, l*tarianom, i jak się te sekty tam jeszcze nie ponazywały. Nie dziwcie się ludzie, że nie jesteście na czele - po prostu żadni z was przywódcy i nie macie do tych spraw ani żadnego drygu, ani też najmniejszego pojęcia z czym to się je. Nie jesteście też żadną prawicą, a tylko rozgdakanymi p*utczikami tych, których często tak głośno i z zadęciem niby zwalczacie. Darujcie mi tę brutalną szczerość, ale wicie - amicus Plato i te rzeczy.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 23, 2007

Anonimowość, nuda i niepokój, czyli znowu nieco o nędzy realnego liberalizmu

Naprawdę nie jestem w stanie wkleić tu tych wszystkich bardziej konkretnych, popartych wynikami badań i opiniami naukowych autorytetów, fragmentów dzieła Roberta Ardreya, więc zadowalam się tłumaczeniem i wklepywaniem co pewien czas jego wniosków na różne istotne tematy. Także zresztą nie w całości. To naprawdę jest bez porównania bardziej konkretne i każdy może sobie zresztą sam to sprawdzić, wystarczy kliknąć tutaj i znać nieco angielski. Jeśli zaś chcecie całości po polsku, to zróbcie ściepę i Wam chętnie przetłumaczę. Za darmo takich dużych robót wykonywać nie mogę, bo pańszczyźniani dawno pouciekali i powstępowali do PZPR, potem do SLD, sami wiecie...

W każdym razie tutaj macie kolejny fragmencik z "Umowy społecznej" Ardreya, czyli jego książki "Social Contract".


(...) u wyższych zwierząt, łącznie z człowiekiem, istnieją podstawowe, wrodzone potrzeby dotyczące trzech spraw, które muszą zostać zaspokojone: tożsamości, stymulacji i bezpieczeństwa. Opisałem je w kategoriach ich przeciwieństw: anonimowości, nudy i niepokoju. Różnią się one pod względem hierarchii, jako że potrzeba bezpieczeństwa u samicy w całkiem oczywisty sposób musi być wyższa, niż u samca. Uzdolnienia i doświadczenia każdej jednostki także muszą dyktować różną wagę tej czy innej potrzeby.

W zaskakującym jednak stopniu bezpieczeństwo znajduje się najniżej spośród naszych potrzeb, a w im większym stopniu je osiągamy, tym chętniej poświęcamy je dla uzyskania stymulacji. Dopóki żyjemy w warunkach materialnego niedostatku, pozostajemy w najgłębszym przekonaniu, że bezpieczeństwo jest bez porównania najważniejsze, z czego nawiasem wynikł niejeden błąd filozofii społecznej. Kiedy jednak choćby minimalny dobrobyt zastąpi niedostatki ubóstwa, poczucie bezpieczeństw ustąpi miejsca nudzie, co nie jest rzeczą korzystną.

Równie zaskakująca, co niska pozycja bezpieczeństwa w tej hierarchii potrzeb, jest wysoka pozycja potrzeby tożsamości. Wiedzieć kim jesteś, uzyskać tożsamość w oczach twych społecznych partnerów, poczucie spełnienia tej wyjątkowości, która w istocie była przecież twym przywilejem, gdy byłeś jeszcze tylko zapłodnionym jajem. Twierdzę, że to właśnie jest ostatecznym motywem. Ilu znasz ludzi, którzy mając do wyboru sławę czy fortunę, nie wybraliby sławy?

Tylko, kiedy napotykamy i godzimy się z tą ostateczną frustracją, jaką jest anonimowość, schodzimy w dół po stopniach naszych podstawowych potrzeb, poszukując po prostu stymulacji, tak samo, jak wchodzimy po nich wyżej wtedy, gdy, mając zaspokojoną potrzebę bezpieczeństwa, napotykamy nudę.

[...]

Ten sam burzliwy rozwój produkcji, który dziś obiecuje zmniejszenie roli niepokoju o sprawy materialne wśród wszystkiego, czym się człowiek niepokoi, ignorował albo tłumił inne wrodzone potrzeby jednostki.

Jednak nie wiemy, co czynimy. Żadna dzisiejsza katastrofa nie może się mierzyć z bankructwem ludzkiego rozsądku w jego konfrontacji z ludzkim życiem. Elżbietański teatr, niemal pięćset lat temu, oferował głębszy wgląd w ludzką naturę.

W osłupieniu oglądamy rozprzestrzenianie się przemocy na tym, co niegdyś było spokojnymi ulicami. Z lękiem obserwujemy wzrost przestępczości, nie mający w Ameryce precedensu, winiąc zań nasz problem rasowy i ignorując fakt, że tak samo przestępczość rośnie w krajach, gdzie rasa nie stanowi problemu. Albo też winimy biedę, zapominając o tym, że kiedy była ona powszechna, poziom przestępczości był całkiem znośny.

Z przekonaniem staramy się znaleźć wytłumaczenie buntu młodzieży, albo uroki które dla wielu ma alkoholizm, środki halucynogenne, pornografia. Te wytłumaczenia rozsypują się w pył przy byle dotknięciu. Dlaczego jednak tak proste wyjaśnienie wymyka się naszej inteligencji?

Głodna psychika zastąpiła głodny brzuch.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, sierpnia 21, 2007

Bez Tuska w raju, czyli w pościgu za nieosiągalnym

Oto, leniwym na zachętę, a niedoukom (sorry Ludzie, naprawdę Was lubię, ale po angielsku trza jednak umieć czytać!) z dobrego serca... Oto pierwszy podrozdział pierwszego rozdziału książki Roberta Ardreya, którą macie szansę przeczytać za darmo w sieci - dzięki linkom zamieszczonych w poprzednich moich wpisach na tym blogu.

Żeby było zabawniej, ten pierwszy rozdział nosi wściekle aktualny tytuł "Tuskless in Paradise", co na polski tłumaczy się bez cienia wątpliwości jako "Bez Tuska w raju".


A więc oddaję głos Robertowi Ardreyowi:

Społeczeństwo jest to grupa nierównych jednostek zorganizowanych w celu zaspokajania wspólnych potrzeb.

W gatunkach rozmnażających się płciowo, równość jednostek jest naturalną niemożliwością. Nierówność musi zatem być uważana za pierwsze prawo społeczne, nieważne, czy chodzi o ludzi, czy też inne społeczeństwa. Równość szans musi być, wśród kręgowców, uznana za drugie prawo. Społeczności owadów mogą posiadać genetycznie zdeterminowane kasty, ale wśród kręgowców tek być nie może. Każdy kręgowiec, który się rodzi, z wykluczeniem kilku zaledwie rzadkich gatunków, ma równą szansę wykazania swego geniuszu lub zrobienie z siebie kompletnego idioty.

Choć społeczność równych - czy to wśród pawianów, czy wśród kawek, lwów czy ludzi - jest naturalną niemożliwością, sprawiedliwe społeczeństwo jest celem możliwym do zrealizowania. Ponieważ zwierzę, inaczej niż człowiek, rzadko odczuwa pokusę dążenia do rzeczy niemożliwych, zwierzęce społeczności rzadko nie mają szansy osiągnąć tego, co jest do osiągnięcia możliwe.

Sprawiedliwe społeczeństwo, tak jak ja to widzę, to takie, w którym wystarczająco wiele porządku chroni jego członków, niezależnie od ich różnorodnych zdolności, zaś wystarczająco wiele chaosu zapewnia każdej jednostce pełne możliwości rozwoju jej genetycznego potencjału, jaki by on nie był. To własnie równowaga porządku i chaosu, zmieniająca się zgodnie z aktualnymi zagrożeniami w danym środowisku, jest tym, co w moich oczach stanowi umowę społeczną. To zaś, iż jest to nakaz biologiczny, stanie się, jak myślę, oczywiste, kiedy tylko zaczniemy badać poszczególne gatunki.

Pogwalcenie biologicznego nakazu stało się przyczyną klęski człowieka społecznego. Choć jesteśmy kręgowcami, od najwcześniejszych godzin istnienia cywilizacji ignorowaliśmy prawo jednakowych szans. Choć jesteśmy istotami rozmnażającymi się seksualnie, dzisiaj udajemy, iż prawo nierówności nie istnieje. I choć być może oświeceni, uganiając się za nieosiągalnym, sprawiamy, że to co dałoby się zrealizować, staje się nieosiągalne.

I to by było na tyle. Jeśli ktoś chce teraz zobaczyć oryginał, to albo musi przyjść do mnie i pogrzebać po regałach z książkami, albo też kilknąć tutaj.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, sierpnia 19, 2007

Kto zmarnował tę wyjątkową szansę? (sensowny głos z lewa)

Obawiam się, że Marks miał nieco racji z tym epistemologicznym uprzywilejowaniem pewnych wykluczonych klas. Nie z tą jedną zresztą sprawą, choć całkiem często się też oczywiście mylił, albo po prostu serwował ludziom ideologiczne kłamstwa. Co do epistemologicznego uprzywilejowania robotników, to bym sie akurat nie zgodził, bo nic tego nie potwierdziło... Ale sam siebie czasami widzę jako swego rodzaju epistemologicznie uprzywilejowaną jednoosobową "klasę", i naprawdę nieraz wydaje mi się, że często dostrzegam rzeczy, których "normalna" prawica, w każdym razie polska, nie dostrzega, albo widzi całkiem opacznie.

Tyle autoreklamy, którz jednak w tych czasach mógłby żyć bez krzyny marketingu? I czy byłby to człowiek naprawdę inteligentny, gdyby to najpotężniejsze narzędzie stworzone przez naszą cywilizację lekceważył? Wracając do mnie, bo widzę tu jeszcze niewykorzystane możliwości marketingowe. (Ale za chwilę będzie o czym innym,więc czytać i nie marudzić!)

A więc... Jeśli podejdziemy do sprawy tak, jak moim zdaniem powinniśmy, czyli od najwyższych wartości, przez najwyższe cele, do wartości i celów coraz niższych, to nie ma chyba cienia wątpliwości, że nie można mi zarzucić lewicowości. Mam całkiem po prostu skrajnie przeciwne zdanie na temat spraw najważniejszych - ludzkiej natury, znaczenia hierarchii społecznej, postępu ludzkości, wojny, możliwości stworzenia systemu społecznego zapewniającego powszechne szczęście... Itd. itd.

Jednak całkiem sporo z tego, co mówią niektórzy, co bystrzejsi i mniej zideologizowani, lewicowcy wydaje mi się interesujące i w miarę słuszne. Oczywiście rzadko w sferze proponowanych rozwiązań, a raczej w sferze stawiania problemów i czasem ew. diagnoz. No i nie chodzi o nawiedzone lewactwo od pedałów, feministek i wskrzeszania Lenina, tylko o coś takiego, jak "Magazyn Obywatel".

Nie, żebym go dotąd bardzo pilnie czytał, lub często się zgadzał, ale na Forum Frondy znalazłem wczoraj tekst, z którego najważniejszymi tezami zgadzam się głęboko. Napisał go p. Remigiusz Okraska, podobno dobry znajomy Andrzeja Gwiazdy (także ponoć lewicowca, z którym się jednak w większości spraw chyba zgadzam) i człowiek, z którym kiedyś ostro się starliśmy w związku z Rospudą. Co jednak nie zmienia faktu, że ten tekst jest naprawdę niezwykle cenny, choć oczywiście na temat niektórych pomniejszych spraw mam inne oceny. Widać fakt, że ktoś nie przeszedł przez UPR'owską "szkołę" jest istotniejszy od tego, że posiada "lewicową wrażliwość".

W każdym razie spojrzenie ma mniej spaczone przez ideologiczne okulary i jaśniej ocenia podstawowe fakty. Dość smutne oczywiście, jeśli się pomyśli, że wielu zarażonych tą "liberalno-konserwatywną" (pęknę ze śmiechu!) chorobą mogło być autentyczną prawicą i widzieć świat w miarę realnie.

Oto wybrane przeze mnie i moim zdaniem najcennielniejsze fragmenty, bo ten tekst jest dość długi. (Wytłuszczenia moje własne.)
Rządy braci Kaczyńskich miały w zamierzeniu przerwać wreszcie okres swoistej wielkiej smuty, kiedy to po roku 1989 zamiast wymarzonej wspaniałej Polski wszystko było nie tak. Żyliśmy w krainie wszechstronnego absurdu, którego poszczególne przypadki mogłyby z powodzeniem trafić do jakiejś światowej księgi rekordów i zająć tam poczesne miejsce.

Dawni komuniści stali się czołowymi zwolennikami wolnego rynku. Dawni SB-cy – obrońcami swobód obywatelskich. Dawni partyjni koledzy Czesława Kiszczaka, autora osławionej akcji „Hiacynt” – orędownikami praw mniejszości seksualnych. Dawni kumple Moczara – przeciwnikami antysemityzmu. Dawny wrażliwy społecznie Jacek Kuroń dał się poznać jako zwolennik liberalizmu i wspólnik Balcerowicza. Symbol antykomunistycznej opozycji, Adam Michnik, został politycznym przyjacielem generała Jaruzelskiego. „Gazeta Wyborcza”, czyli środowisko dawnego „Tygodnika Mazowsze”, okazała się pracodawcą agenta SB Lesława Maleszki, nawet po jego zdemaskowaniu. Szemrane interesy Jana Kulczyka zyskały certyfikat wiarygodności od ojców paulinów z symbolicznego klasztoru na Jasnej Górze. Największym przyjacielem Polski jawili się Niemcy, którzy od kilku stuleci, dziwnym trafem, zapisywali się na kartach historii w zgoła odmiennej roli. Rosnące wskaźniki biedy i wykluczenia społecznego oznaczały „wzrost gospodarczy” i „doganianie Europy”. Jednobrzmiący chór masowych mediów był „pluralizmem”, zaś brutalne nagonki na wszelkich przeciwników – „tolerancją”. Wyprzedaż strategicznych przedsiębiorstw i banków przedstawiana była jako „polska racja stanu”. Masowa, planowa likwidacja wielu zakładów pracy stanowiła wyraz „etatyzmu” i „nadmiernej ingerencji państwa w gospodarkę”. 40-złotowe zasiłki z opieki społecznej były przejawem „postawy roszczeniowej” i „mentalności socjalistycznej”. Tę wyliczankę można ciągnąć niemal w nieskończoność, ale szkoda zdrowia i czasu.
[...]
Koalicja z Samoobroną oznaczała nie tylko – choć i to było czymś bardzo ważnym – faktyczne przezwyciężenie anachronicznego podziału wyznaczanego stosunkiem do PRL i zastąpienie go teraźniejszymi wyzwaniami. Była ona przede wszystkim nadzieją na to, że bracia Kaczyńscy serio potraktowali „klasowy” wymiar antagonizmów politycznych w Polsce. Nawet dokooptowanie LPR-u, znacznie słabiej akcentującego kwestie ekonomiczne, a wręcz ocierającego się o liberalizm gospodarczy, pozwalało mieć nadzieję na kurs rządowego okrętu w dobrym kierunku. Co prawda „kapitalizm narodowy” to ideologia raczej krótkowzroczna, ale zawsze mniej szkodliwa niż reprezentowanie interesów burżuazji kompradorskiej i ponadnarodowej oligarchii finansowej w wykonaniu liberałów „bezprzymiotnikowych”. Do pełni szczęścia brakowało chyba tylko pozyskania antyliberalnego PSL-u, a przede wszystkim – co stanowiło trudność natury obiektywnej – obecności w Polsce bardziej „miejskiej” niż Samoobrona lewicy patriotycznej. Taki Rząd Jedności Narodowej, oparty na krytyce liberalizmu i neutralizowaniu jego skutków, byłby największym szczęściem Polski od roku 1918. Jednak koalicja PiS – SO – LPR i tak była wielkim powodem do radości, tym większym, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej realną wizją był „Prezydent Tusk” i „premier z Krakowa”, ucieleśniający najgorsze cechy chamskiego liberalizmu oraz paniczykowatej dulszczyzny.
[...]
Ekonomiczna „baza” została w rękach liberałów, wbrew temu, co stało się przyczyną wyborczego sukcesu PiS, czyli zdefiniowaniu konfliktu w kategoriach ekonomicznych. Nacisk położono na kwestie polityczne i kulturowe. W tym właśnie należy upatrywać fiaska koalicji. Liderzy obozu władzy przedstawiają problem – zwłaszcza post factum – jako starcie uczciwych i konsekwentnych „szeryfów” z całymi zastępami łotrów i oszustów, skupionych zarówno w opozycji, jak i w partnerskiej do niedawna Samoobronie. Ale jeśli odrzucimy tę propagandę, to okazuje się, że konflikt przebiegał między obsesyjnym poruszaniem się w sferze mitów przez liderów PiS, a konkretnymi, twardymi oczekiwaniami Samoobrony w kwestii prowadzenia polityki prospołecznej.
[...]
Oczywiście byłoby głupotą sądzić, że w polityce przeciwnicy dają rządzącym same cenne wskazówki i chodzi im wyłącznie o wspólne dobro. Jednak idealizm podniesiony do rangi absolutu sprawia, że nigdy nie próbuje się nawet rozważyć argumentów drugiej strony, a każde odstępstwo od głównego wzorca traktowane jest jako krecia robota o dalekosiężnych diabelskich celach. Dlatego też Samoobrona, która nie odwoływała się do tej samej ideologii „antyagenturalnej”, lecz kładła nacisk na wspólny – jak się jej jeszcze wówczas zdawało – mianownik „Polski solidarnej”, w naturalny sposób z sojusznika stała się wrogiem. W koalicji nie było już rozbieżnych ocen i różnic w akcentowaniu tych samych kwestii, lecz „warcholstwo” i „torpedowanie działań rządu”. Andrzej Lepper z „trudnego partnera” zmienił się w „przestępcę”, a jego partia w „element patologicznego układu” czy „obrońców III RP”.

Rzekoma afera łapówkarska w ministerstwie rolnictwa nie była żadnym momentem zwrotnym. Wystarczyło uważnie wsłuchać się we wcześniejsze – i to o dobrych kilka miesięcy – wypowiedzi liderów PiS, by wiedzieć, że drogi obu partii się rozchodzą, a każdy pretekst do zakończenia współpracy będzie dobry. Warto przypomnieć rozważania o zablokowaniu przestępcom możliwości kandydowania do parlamentu, niedwuznacznie wymierzone w Leppera, a padające z ust prominentnych polityków PiS. W tych wywodach pomijano oczywisty fakt, że Lepper – cokolwiek by nie sądzić o jego stylu uprawiania polityki – nie został skazany za żadne przestępstwo kryminalne, lecz za działalność publiczną spod znaku obywatelskiego nieposłuszeństwa. Człowiek, który blokował egzekucje komornicze zadłużonych gospodarstw, wysypał na tory przemycane zboże, albo w oparciu o dostępne sobie informacje formułował oskarżenia polityczne wobec polityków i biznesmenów, jest postacią kontrowersyjną i niekoniecznie godną poparcia, ale nie jest złodziejem, łapówkarzem, mordercą czy defraudantem. Gdyby to wszystko chcieć wpisać do katalogu z napisem „przestępstwa”, to przestępcami okazaliby się Mahatma Gandhi, Nelson Mandela czy Wojciech Drzymała – i nie zmienia tej oceny nawet fakt, że były to postaci sympatyczniejsze niż lider Samoobrony.

Lepper musiał stać się obiektem napaści nie dlatego, że dokonał czynów wątpliwych prawnie lub moralnie, lecz z powodu odmiennej oceny sytuacji i podejmowanych priorytetów. To nie jest żaden spór personalny między uczciwym szeryfem a rzezimieszkiem, ani też walka partii „czystej” z „podejrzaną”, lecz konflikt między tymi, którzy hasło „Polski solidarnej” potraktowali jako wyborczy wabik, a tymi, którzy do dziś traktują je serio. Nie mam przy tym na myśli tego, że socjalne propozycje Samoobrony są trafne, a przedstawicielom owej partii na pewno nie zdarzyły się kolizje z prawem czy zasadami etycznymi. Logika wydarzeń wskazuje jednak, że taki sam los, jaki spotkał Leppera, stałby się - choć zapewne pretekst byłby inny - udziałem każdego innego koalicjanta czy nawet kogoś z PiS-u, gdyby i oni zamiast położenia nacisku na tropienie agentów i demaskowanie „układów” zażądali wywiązania się z obietnic prowadzenia polityki prospołecznej. A gdy chce się uderzyć psa, to kij zawsze się znajdzie.

I PiS ten kij znalazło. Jest on bardzo wątpliwej jakości. Nawet pomijając wszelkie zastrzeżenia i duże znaki zapytania wobec akcji CBA i stosowanych przez nią metod, trudno uwierzyć, aby oskarżanie Leppera o chęć przyjęcia łapówki miało sensowne podstawy. Zawrotna nie była kwota, którą minister rolnictwa miał otrzymać. Tym bardziej, gdy mówimy o człowieku, który po latach funkcjonowania w roli folkloru politycznego dostał się wreszcie na salony, zyskując poważną szansę pozostania tam do końca życia. Lepper biorąc łapówkę w tym momencie, musiałby być skończonym idiotą, a przecież cała jego kariera pokazuje, że mimo braków w wykształceniu i obyciu, jest to człowiek inteligentny. Dla jednorazowego przypływu gotówki, której kwota może budzić zazdrość zwykłego śmiertelnika, ale przecież nie człowieka ze szczytów władzy, ryzykowałby on nie tylko odpowiedzialność karną, lecz także zakończenie kariery politycznej. Czyniłby to w dodatku jako lider partii, która na celowniku mediów i przeciwników politycznych znajduje się nieustannie, a on sam wnikliwie obserwowany i poddawany analizom jest jak mało która inna osoba w Polsce. Naprawdę trudno w to uwierzyć.

A to A to link do cytowanego tu tekstu p. Okraski w oryginale i w całości.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 18, 2007

I jeszcze sensowniej będzie można, hurrra!

The Territorial Imperative Roberta Ardreya onlinePoprzedni wpis, umieszczony tu chwilę temu, ogłaszał coś ważnego wszem i wobec. (Można to zobaczyć, żadna sztuka.) No i poszedłem za ciosem (czyż może być coś bardziej prawicowego i bardziej tygrysiego? nie na darmo widać przez pół ostatniej nocy oglądałem stare na YouTube filmy z Jackiem Dempseyem, Georgem Carpentierem, Gene Tunneyem i innymi dawnymi championami) i znalazłem... Fanfary! Werble! Chóry starców zawodzą, dziewczątka w białych sukieneczkach sypią kwiecie... Ach! Znalazłem mianowicie DRUGĄ książkę Ardreya dostępną za darmo w sieci! Tym razem jest to... A zresztą co będę gadał, widać chyba wszystko tu po lewej.

Dodam, że to właśnie była pierwsza książka Ardreya, która wpadła mi w ręce, a więc akurat ona była najważniejsza w moim rozwoju intelektualnym. Od tamtego czasu minęło dobre 20 lat, ale jak dziś pamiętam, jak ją pożyczałem, nie wiedząc jeszcze właściwie co to jest, w miejskiej bibliotece w Uppsali. Musi jakiś, rzadki tam, prawicowiec oddał akurat swoje książki, bo jednocześnie pożyczyłem "The Left Luggage" C.N.Parkinsona, tego od "Prawa Parkinsona", na temat genezy Labour Party. Niemal nigdy więcej już tego typu książek tam nie znalazłem, a akurat tych już dosłownie nigdy.

No więc teraz możemy chyba zakładać w Polsce nasza własną Nową Prawicę, prawda? I niech by była zoologicznie paleo-konserwatywna. Kto się zgłasza? (Ale ostrzegam, ze z Adreya będę przepytywał, chyba, że ktoś z góry zgłasza się do fizycznej roboty. Żeby nie powiedzieć do mokrej. Ale na serio - może przestaniemy się wreszcie, mówiąc eufemistycznie, bren..ować wydumanymi przez kogoś na kacu teoriami ekonomicznymi i odruchami godnymi rozbestwionego i niezbyt rozgarniętego czterolatka, któremu mama każe dać się pobawić samochodzikiem młodszemu bratu? I zaczniemy rozmawiać z sensem i o konkretach, znaczy.

Link, jakby się ktoś pytał, jest po prawej, w "Rzeczy nieprzemijające", ale co mi szkodzi, mogę go umieścić także tutaj. (Co niniejszym czynię.)

To się nazywa bezinteresowna robota na rzecz społeczeństwa, nie?

Właśnie z niejakim smutkiem zauważyłem, że tylko sam początek książki jest w tej chwili dostępny, ale spis treści jest cały i wygląda, że ta książka jest właśnie umieszczana w sieci. Więc niedługo powinno być wszystko. I może następne książki Adreya też! A więc, radujmyż się Bracia! Alleluja!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Wreszcie będzie można w miarę sensownie porozmawiać!

Najlepsza chyba książka Roberta Ardreya do przeczytania w sieciCzy wiesz Mój Najsłodszy Czytelniku co to jest, to po lewej? No to się przyjrzyj!

Zawiadamiam wszystkich, że właśnie (ze sporym zdziwieniem i autentycznym zachwytem) znalazłem w sieci moją ulubioną książkę Roberta Ardreya "The Social Contract". O Ardreyu już tu (i w innych miejscach zresztą też) wspominałem dość często, choć było to poniekąd gadanie dziada do obrazu, bo nikt w Polsce nie wie, o kogo i o co chodzi. Jednak dla mnie ten autor jest jednym z absolutnie najważniejszych w mym intelektualnym rozwoju, o czym zresztą traktował absolutnie pierwszy mój wpis na tym blogu.

A więc wreszcie, jeśli ktoś sobie zada wysiłek, by tę książkę przeczytać, będziemy mieli możliwość rozmawiania w miarę konkretnie - o prawicowości, socjaliźmie, ludzkiej naturze, nacjonaliźmie, ewolucji... Jest to wprawdzie tylko jedna z książek Ardreya, ale znajomość jej to i tak niebo a ziemia w stosunku do sytuacji, gdy ja coś tam gadam, powołując się na tego właśnie autora, a nikt inny nie ma pojęcia o co może chodzić, brat katolicki fundamentalista się jeży, bo to - apage Satanas! - ewolucja... Do dupy z taką rozmową! Albo też rozmówca wyrabia sobie całkiem fałszywe pojęcie na podstawie jakichś drobnych i mylących fragmentów, np. przeze mnie przetłumaczonych i opublikowanych. Np. że chodzi o jakiś prymitywny socjaldarwinizm, jak ten stworzony swego czasu przez Herberta Spencera i teraz międlony przez jego późnego wnuka Korwina-Mikke.

Niedawno się by the way dowiedziałem, co warto chyba podkreślić, że Ardrey był jedną z głównych inspiracji amerykańskiej Nowej Prawicy (najpierw napisałem Lewicy, cholera, ktoś mógł się na to nabrać!). Różne rzeczy się na jej temat słyszy, np. że to żydowcy trockiści, którzy przejrzeli na oczy, ale przejrzeć na oczy u takiego kogoś to jednak spore osiągnięcie, przyznacie, a złudzenie, iż każdy kto nie jest wierzącym katolikiem od razu stanowi forpocztę lewactwa jest po prostu fałszywe i może się dla nas okazać b. kosztowne.

Serdecznie współczuję wszystkim, których znajomość angielskiego nie pozwoli na przeczytanie tej wspaniałej książki, mimo ich uczciwego do tej pracy zapału. Naprawdę cenię ludzi zakorzenionych, także zakorzenionych w jednym, własnym języku, ale bez angielskiego to dzisiaj nie da się po prostu żyć. Jak i bez znajomości Ardreya na prawicy, zresztą.

A więc, sam już nie wiem, w zasadzie należałoby się zakręcić za możliwością przetłumaczenia dorobku Ardreya (jak również paru innych wspaniałych i ważnych książek, np. niedostępnych obecnie fragmentów Spenglera) i wydanie ich w Polsce. Ranga narodu i jego języka wiąże się przecież także z tym, czy są w nim dostępne najważniejsze dzieła, a u nas z najważniejszych dzieł dostępne są głównie chyba Żiżki, Erichy Frommy i Leniny. Więc jakaś ściepa, czy coś. Ja mógłbym zrobić samo tłumaczenie, a może i nieco pozałatwiać sprawy wydania.

No a jak ktoś sobie nie zechce zadać trudu przeczytania i zrozumienia, to nadal oczywiście będę go kochał i szanował, szczególnie, jeśli jest jednak po naszej, a nie po tow. Sierakowskiego z tow. Środą stronie, ale za intelektualistę, z którym można rozmawiać inteligentnie, już go uważać nie mogę. Sorry! I będę go zachęcał, by się wziął do jakiejś innej od mędrkowania roboty, jeśli chce być uważany za prawicowca. (Co nawiasem mówiąc przydało by się nam wszystkim, bo smęcenie na forach i blogach pochodu lewactwa z pewnością nie zahamuje.)

Sami to chyba rozumiecie. A więc macie ludzie powiedzmy... Trzy miesiące na przeczytanie, przetrawienie, przyswojenie, a potem zaczynamy wreszcie autentyczną prawicową debatę. A nie tylko odwieczne polskie międlenie martyrologii i Piłsudzki vs. Dmowski (co by wcale nie musiało być głupie, ale warto mieć jakieś konkretne dane, jeśli to ma do czegoś prowadzić, nie?)

Acha, jeszcze może warto by było wyraźnie powiedzieć, gdzie ten cudowny Ardrey jest do znalezienia, tak? No więc w prawym menu, w kategorii "Rzeczy wiekopomne". Ale co mi szkodzi: oto bezpośredni link.

A tak przy okazji, to jeśli by ktoś chciał sobie ściągnąć tę stronkę z Ardreyem (albo jakąkolwiek inną zresztą) na dysk swego kompa, a nie wiedział jak i czym to zrobić - niech pyta, chętnie pomogę.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, sierpnia 15, 2007

Bez trochy biężączki się chyba nie obejdzie, a więc...

Cóż, nie ma rady. Skoro się tyle pisało o sprawach ogólnych i ponadczasowych, wypada wypowiedzieć się w kwestii aktualnej, a ważnej jak cholera, którą nam rodzimi politycy ostatnio zafundowali. Mówię oczywiście o rozpadzie rządzącej Polską koalicji i reperkusjach tego faktu.

Co do samej przyczyny rozpadu koalicji, a więc rzekomego udziału ówczesnego wicepremiera Leppera w przerażającej "aferze gruntowej", moje zdanie różni się chyba od zdania większości rodzimych prawicowców, choć akurat zdaje się tym zgadzać ze zdaniem rodzimego ultrasa i monarchisty p. Wielomskiego. Oto jak komentuje tę sprawę wspomniany pan:
Jest faktem, że PiS znajduje się teoretycznie w stanie krytycznym. Kaczyński miał większość, ale ją zniszczył. Zresztą zupełnie nie wiadomo po co. Nie widać w tym logiki. Raczej polityczną zabawę Wielkiego Rozgrywającego. Co więcej, afera wokół odrolnienia ziemi w Mrągowie spowodowała wielki wybuch miny politycznej w postaci ministra Janusza Kaczmarka, który zaczął ujawniać tajne szczegóły „pisowskich” operacji. Kaczmarek to chodząca bomba szczególnie niebezpieczna dla tego rządu, a dla premiera szczególnie. Można by powiedzieć, że to w nieco innym wymiarze niż kiedyś Afera Rywina.
(Wytłuszczenie moje własne.) Całość tutaj. Zachęcam nawiasem do przeczytania tego tekstu, choć raczej nieco później. Opis tego, jak to Wielki Rozgrywający wkrótce cynicznie wykiwa Tuska, łamiąc słowo, jest uroczy. I przyznam, iż mam mimo wszystko nadzieję, że naprawdę zostanie zrealizowany. W końcu polityka to nie zabawa dla grzecznych dzieci, Tusk to Tusk, a na rządy kogoś lepszego od PiS i tak nie ma w tej chwili szansy.

Z powyższym cytatem się akurat zgadzam. Ja też widzę tę sprawę jako co najmniej nadmiernie rozdmuchaną, jeśli nie po prostu dość paskudną intrygę, która w dodatku wypaliła samym intrygantom w ich własne ryła. Co byłoby dla nich należytą zapłatą za takie machinacje, ale niestety to my chyba zapłacimy za tę ich głupotę więcej, niż oni.

Winy Andrzeja Leppera w tej sprawie absolutnie nie uważam za udowodnioną. Zresztą, gdyby tu chodziło naprawdę o interes Polski, który dla mnie polega w ogromnej mierze na stawianiu maksymalnie skutecznego oporu pogłębianiu się europejskiej integracji i dominacji Niemiec, to Adrzeja Leppera (założywszy oczywiście, iż miał zamiar zrobić coś zdrożnego) nie należało łapać na tym przestępstwie, tylko uprzejmie w cztery oczy poinformować, że wszystko jest obserwowane przez odpowiednie służby i nie ma szansy się udać. Tyle!

Dlaczego, spyta ktoś, skoro przecież chodzi nam przede wszytkim o uczciwe państwo? Po pierwsze, uczciwe państwo to takie, w którym do przestępstw nie dochodzi, i nie ma większego znaczenia, dlaczego nie dochodzi. Po drugie, sprawę brukselskiej i berlińskiej wszechdominacji uważam za absolutnie zasadniczą. Za lat trzydzieści Polska może nie tylko nie być już krajem suwerennym, zresztą i dzisiaj jest nim w dość ograniczonym stopniu, szczególnie, gdy uwzględnimy, kto trzyma środki przekazu i kto posiada immunitet wobec wszelkiej krytyki, przy którym wszelkie parlamentarne immunitety wyglądają jak pistolet na wodę przy czołgu Abrams... Nie tylko krajem suwerennym, powiedziałem, ale nawet nie prawdziwą grupą folklorystyczną, na co nam zezwolił przecież nawet Wujaszek Stalin.

Epoka państw narodowych, przynajmniej w tym sensie, że niemal każdy naród ma swoje państwo, wyraźnie mija, a Polska, w stanie, w jakim się znajduje (ze zrozumiałych powodów, wiem, ale to nie zmienia faktu) z pewnością nie rokuje nadziei na wejście do ścisłej elity tych krajów, które będą miały jakieś realnie znaczące własne państwo. Zaś naród bez własnego państwa, w sensie realnym oczywiście, bo państwem można nazwać co się tylko chce, jeśli ma się odpowiednio silną baterię broni medialnej, szybko roztopi się w obecnym globalnym świecie. Szczególnie, że potężnym siłom na tym właśnie zależy i skutecznie działają w tym właśnie kierunku. W dodatku wobec Polski akurat te siły zdają się mieć jeszcze mniej względów, niż wobec państw i narodów w ogólności.

A więc, tak jak ja to widzę, ideologiczny front jest obecnie wyjątkowo wyraźny i przebiega w ten sposób: z jednej stron ci, którzy pragną "zjednoczonej Europy", "postępu w dziedzinie praw człowieka", "przemiany obyczajów w stronę większej otwartości", "odrzucenia dawnych, związanych z chrześcijaństwem struktur i zachowań", itp. itd., z drugiej zaś ci wszyscy, dla których te wszystkie rzeczy są co najmniej podejrzane, jeśli nie wstrętne, zaś najważniejsze jest zachowanie tożsamości Polaków i maksimum polskiej suwerenności.

I PiS, żeby do niego wrócić, wydawał się mi całkiem długo formacją, która walczy właśnie po tej drugiej, tej mojej, stronie barykady, choć wobec ogromnych trudności i przeciwieństw, raz po raz musi iść na kompromisy, a także gra z wrgiem, próbując co chwilę coś mu urwać, samemu zbyt wiele nie tracąc. Teraz, w świetle ostatnich wydarzeń, to moje przekonanie zostało praktycznie zrujnowane. Gdybym nie był człowiekiem wiekowymi i dość z natury sceptycznym, przynajmniej w sprawach polityki, powiedziałbym chyba, że czuję się oszukany.

Obecnie główny gracz polskiej sceny politycznej Jarosław Kaczyński - główny oczywiście spośród oficjalnie, demokratycznie wybranych polskich polityków oczywiście, ponieważ są, w Polsce i poza jej granicami, i inni gracze, być może bez porównania potężniejsi, o czym się niestety być może rychło przekonamy - jawi mi się jako coś w rodzaju podwórzowego Machiavella, który gros swej energii i przemyślności przez swój czas u władzy złużył na realizację swej ideologicznej utopii. Czyli na to, by zniszczyć wszystko na prawo od PiS'u (w końcu dość mdłej centrowej chadecji i żadnej autentycznej prawicy) i podzielić całą rodzimą polityczną scenę pomiędzy centro-prawicę, czyli PiS, oraz centro-lewicę, czyli Platformę.

I niech nikt nie mówi, że "przecież Platforma to jest prawica, bo to liberałowie". Jeśli dla kogoś liberalizm jest esencją prawicowości, albo chociaż prawicową cechą, to trafił na nieodpowiedni blog, sorry! Poza tym ten cieniacki liberalizm oznacza równie niewiele, co niegdysiejsze "Nicea albo śmierć", choć oczywiście Platformie naprawdę by nie pasowały jakiekolwiek uczciwe rozliczenia z polityką i osobą Balcerowicza, czy wiekopomnym programem NFI. O tyle, to oni rzeczywiście są liberalni. W końcu "liberalizm to lewactwo sklepikarzy i aferzystów", prawda?

A więc nasz podwórzowy Machiavelli - cóż, każdy naród ma takiego Machiavella, na jakiego zasłużył - wyraźnie bardziej ceni sobie uznanie salonu i warsiaskiej elity, o brukselskiej już nie mówiąc, i poświęcił masę wysiłku na zniszczenie Andrzeja Leppera. Ja uważam, że może Samoobrona ma sporo wad (kto zresztą, i która partia w szczególności, ich nie ma?), ale Andrzej Lepper jest właśnie znacznie lepszy, od przeciętnego lokalnego działacza Samoobrony. W końcu do tej partii przynęciło się masę ludzi, próbujących się jakoś w tej balcerowiczowskiej, liberalnej, rzeczywistości urządzić i nikt ich dokłanie nie sprawdzał i nie prześwietał. Trudno się więc dziwić, że są tam męty.

Choć przyznam, że "afera seksualna" całkiem do mnie nie trafia. Widać jestem przedpotopowa szowinistyczna męska świnia. To, że jakaś niewiasta się prostytuuje - za forsę, czy za posadę, to jest jej sprawa, a nie moja, a już z pewnością i nie służb specjalnych. I kto z tego korzysta, to też nikogo nie powinno obchodzić. Oczywiście, jeśli chdzi o stanowisko opłacane z pieniędzy podatnika, systuacja jest nieco inna, bo to tak, jakby prostytutkę, albo cokolwiek zresztą, opłacano z moich, podatniczych pieniędzy. Poza tym jednak - hulaj dusza, jeśli mnie spytać! Tak samo z zatrudniamiem krewnych w biurach poselskich zresztą. Co komu do tego?

Skoro już jesteśmy przy aferach, to powiem, że "taśmy Beger" nigdy mnie dotąd specjalnie nie szokowały, bo ukazana tam "korupcja" nie podpada chyba pod żadne oficjalne paragrafy. Teraz jednak poszczególne kawałki całej misternej układanki naszego Machiavella dla biednych wydają się wpadać na swoje miejsce... PiS rzeczywiście cały czas dążył do zniszczenia leaderów obu koalicyjnych partii, aby przejąć tych partii członków (a być może coś jeszcze). To by nie było może aż tak straszną rzeczą- w końcu polityka to dość brudna sprawa - gdyby nie dotyczyło partii poniekąd zaprzyjaźnionych; gdyby nie wynikało z żałośnych motywów, jak to: utopijne pomysły na przyszły system partyjny kraju, ęteligęckie fumy Premiera i jego chęć przypodobania się wreszcie warsiawskiej elicie.

Teraz uważam, że Samoobrona i Renata Beger miała pełne prawo nagrać te taśmy, i że ujawniają one bardzo paskudne, od samego początku nielojalne zachowanie PiS'u. I nie dziwię się, że co najmniej od tamtego momentu Samoobrona, a także LPR, PiS'owi absolutnie nie ufały. Można w polityce robić różne niezbyt piękne rzeczy, dla mnie osobiście można by nawet dążyć do dyktatury... Ale dyktatura, z której wszystkie korzyści będą mieli Niemcy, Bruksela i ci tam odwieczni Eskimosi, to już lekka przesada. A jeśli by się PiS'owi udało wyeliminować Samoobronę i LPR, to przecież za dwa lata każdy sprzeciw wobec Unii Europejskiej i każdy głośno wyrażony pogląd nieco na prawo od różowego chadeckiego pisowego centrum, będzie oznaczał jednodniowe badania w Tworkach... Na razie, potem może być znacznie gorzej.

A więc, kiedy Premier z dumą ogłasza, że przepędza min. Giertycha i przywraca Gombrowicza, to sorry, ale traci w tym momencie resztki mego poprarcia i zaufania. Które, nawiasem mowiąc, zaczął tracić w wyniku sprawy TW Beaty. Pamiętacie? Do tego czasu nie było żadnych sfingowanych ubeckich papierów! Teraz za to są. Nie ma za to żadnych wyników komisji bankowej, żadnych wyroków za postkomusze przekręty... Jest za to przyrost naturalny, tylko przypominam sobie mgliście, że PiS był przeciw becikowemu, które zostało wprowadzone dzięki głupiej przekorze Platformy, a pomysł był przecież LPR'u. Teraz przydaje się, jako kolejny sukces PiS.

Jeśli rozumiem taśmy Beger, to nagrywanie przez ministra sprawiedliwości półprywatnej rozmowy z wicepremierem uważam za rzecz całkiem kompromitującą. Teraz już nie tylko wśród postkomuny i dziennikarskiej menażerii nikt nikomu nigdy nie zaufa, ale nawet na polskiej prawicy (choć ta prawica jakaś taka bardziej przypominająca meduzę z Zatoki Gdańskiej - bladoróżowa i galaretowata). I o to przecież chodzi, żeby Polacy, pomiędzy cieniackim jałowym ględzeniem a pisowskimi manipulacjami - tyleż cynicznymi, co głupimi - do końca stracili zaufanie jeden do drugiego, o zaufaniu do jakiejkolwiek rodzimej władzy już nie mówiąc, i z rozkoszą poddali się w całkowite władanie obcym.

Nawiasem mówiąc, mamy Święto Wojska Polskiego i rzygać mi się chce na te historyczne przebierańce i cały ten bełkot. Jeśli to jest patriotyzm, to nie chcę mieć z nim nic wspólnego! To coś równie autentycznego i tyleż z armią mającego do czynienia, co Dorzynki za Gierka.

No to może jeszcze fragmencik oficjalnego tekstu jednej z naszych firm żeglugowych, który przypadkiem wpadł mi w oko. Chodzi o porty w Szczecinie i Świnoujściu.

Jednym z atutów jest bliskość stolicy Niemiec - najbogatszego państwa w Unii Europejskiej. To właśnie Berlin, a nie Paryż czy Londyn coraz częściej uważany jest za stolicę Europy. Podróż ze Szczecina do Berlina trwa zaledwie półtorej godziny.

Żadnej polityki, tylko interesy. Konkretnie, szczerze i od serca. Niby nic, a cieszy, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.