piątek, września 23, 2011

Lewizno, wracaj do Freuda!

Iwona Jarecka posłała mnie wczoraj na szalomowy blogasek niejakiego Chevaliera, gdzie licznie zgromadzona lewizna, z gospodarzem bloga (lewakiem o kulturalnych pretensjach) na czele, próbowała się znęcać nad pewnym tekstem panny Żuraw. A także nad nią samą. (Konkretnie tutaj: http://satyra.republikanska.salon24.pl/345322,kobieta-zbrojnego-ksiecia-z-usty-rozdziawionymi.)

Przeczytałem co tam ta lewizna prawi i poczułem się jakby mnie robactwo oblazło. Szczerze mówiąc b. mało czytam tego, co głosi lewizna - gazet raczej nie ruszam, prorządowych telewizji nie oglądam, na lewackie strony wchodzę b. rzadko, a nawet jako blogera i komentatora na blogach jakoś mnie Bóg przed kontaktami z lewizną chronił. (W czym mu zresztą pilnie pomagałem, bo wszystkiego na Boga zwalać nie wypada.)

Po chwili jednak te robaki zaczęły mi nieco mniej dokuczać, a moja uwaga przeniosła się na kwestię naprawdę żałośnie marnego poziomu wszystkich tych lewackich "argumentów", ze szczególnym uwzględnieniem rubasznych (w zamierzeniu, jak chyba trzeba by sądzić) dowcipasów.

Dowcipasów, którymi owa gromadka starała się zagłuszyć - przy okazji opluwając, bo to przecież odwieczna lewacka strategia, i to z tych najskuteczniejszych - takie sprawy, jak to czego naprawdę chcą kobiety, oraz czy kobieta ma prawo powiedzieć czego naprawdę chce. Bez uprzedniego skonsultowania się z Biedroniem i Środą.

I czego, jak mam prawo sądzić, chce spora część, może po prostu większość, innych kobiet - a przynajmniej czego by chciała, gdyby nie były poddawane ciągłej obróbce i ciągłemu naciskowi tej specjalnej "rzeczywistości", którą nas miłościwie nam panująca Elita uszczęśliwia. (Marksiści nazywają to "bazą", za to ta obróbka to część "nadbudowy", mamy więc praktycznie całość.)

W sumie może drobnostka - w końcu lewizna, przynajmniej ta niedysponująca wprost środkami przymusu bezpośredniego, ta blogowo-sieciowa, stale kogoś próbuje obśmiać, przy okazji opluwając. Jednak w tej sprawie jest, jak mi się zdaje, sporo bardzo interesujących aspektów.

Po pierwsze - wielkie, kosmiczne kwestie w rodzaju: Co to jest baba? Co to jest chłop? Jakie to ma miejsce w kosmicznym porządku (ach!)? Jak to się ma do prawicowości, do lewicowości, do Postępu, do totalitaryzmu... Próbowałem już się z tym bykiem kiedyś wziąć za rogi, ale powalił mnie ogrom tematu, a do tego zdławił lęk, że wyjdę na pornografa zmieszanego z ekshibicjonistą. (Trochę przesadzam, ale to wielki temat jak na po prostu blogowy tekst. A nie jestem widać panną Żuraw.)

Są nieco mniejsze kwestie, ale także istotne, jak ta, czy kobieta, której się nie podoba "postęp" i "równouprawnienie", z feminizmem na czele, i która to otwarcie głosi, ma prawo iść do polityki? Mnie się odpowiedź, po paru sekundach zastanowienia, wydaje oczywista - czemu niby nie?

To, iż sama głosi, że kobiety są mniej mądre od mężczyzn, nie przeszkadza jej, a w każdym razie nie musi, być mądrzejszą od sporej większości mężczyzn - a tym bardziej od lewaków i różnych dodatkowych płci (nie, sorry, "orientacji seksualnych"). Czego, szkolona widać w logice w szkołach III RP, lewizna tam na blogu owego Chevaliera nie potrafiła pojąć. Zresztą, czy mądrość ma być jedynym istotnym kryterium oceny parlamentarzysty? (A poza tym - co to jest ta mądrość? To co widzimy u Chevaliera? Pęknę ze śmiechu!)

Dla mnie to całkiem zdrowe, że kobieta, której nie pasuje taki - polityczny przecież par excellence - projekt, jak feminizm i "równouprawnienie", które przecież stanowią b. istotną część programu miłościwie nam panujących naprawiaczy świata (vide parytety na listach, istne horrendum i gwałt na zasadach demokracji!), idzie do polityki właśnie po to (choć może nie wyłącznie po to), żeby ten projekt zwalczać. Oraz wyrazić poglądy i bronić interesów innych kobiet, które widzą to i czują tak samo. Co w tym niby niewłaściwego?

Jeśli ona czegoś pragnie, to są to FAKTY - fakty fenomenologiczne! To nie jest ani "ruszajmy z posad bryłę świata"; ani świecka świętość Jacka Kuronia; ani też, przysługujące podobno Biedroniom tego świata, prawo człowieka do kutasa w tyłku! Żadne tego typu mętne i wydumane lewackie brednie! Prawda?

Ja tu jednak w sumie najbardziej w tej chwili chciałbym poruszyć kwestię inną - trudniej może uchwytną, ale z drugiej strony jakby ogólniejszą i  "bardziej historiozoficzną". Otóż, kiedy się tak czyta te wszystkie żałosne koncepty i dowcipasy tych wszystkich lewaków, aż się człowiekowi chwilami robi ich żal. Czego my tu bowiem nie mamy!

Są jurno-pryszczate prawicze dowcipasy, takie, że od razu przed oczyma staje przerośnięty kolega z klasy powiedzmy szóstej - wraz z pryszczami! Na długiej przerwie, albo po lekcjach pod trzepakiem - ach, w jakiejż cenie były tego typu informacje! Na tematy, od których uszy zaczynają, w tym wieku, płonąć... Jak smakowite są typu koncepty, tego typu dowcipy! Potem człowiek z tego oczywiście wyrasta, a niektórzy nawet sami uzyskują dostęp do różnych damskich szczególików. (Inni zaś stają się szalomową lewizną i komentują u Chevaliera.)

Są też ironie w stylu "tak, prawica i tej jej kult Siły, Instynktu, Męskości! hłe hłe hłe!" Tyle, że tam nic takiego nie było - były natomiast całkiem REALNE odczucia realnej młodej kobiety, wyrażone sensownie i składnie, plus moja własna (poprzez Iwonę) uwaga, że tych właśnie rzeczy lewizna się panicznie boi, bo rozkłada im się ojro, narracja Freuda, czują na karczkach oddech realnego życia, to się i zaczynają znowu moczyć w nocy. (Jakoś tak to było.)

No i są oczywiście różne przemądrzałe "analizy". Już bez powoływania się na dialektykę, o dziwo, ale równie mądre i równie talmudycznie pokrętne. Plus oczywiście różne takie z trzewi wychodzące deklaracje, jak to "ja bym nigdy nie chciał z głupią kobietą!" Albo "naprawdę uważasz, że kobiety są głupsze?! Toż to... itd."

W sumie jednak, jak człowiek się tak w te lewackie komęty zatopi, to zaczyna go uderzać fakt, że tam po prostu brak jest spójnej NARRACJI. (Żeby użyć tego pijarowskiego, mistewiczowskiego, i lewackiego przecież, określenia.) Młodych może to nie uderzać, ale ja pamiętam, jak swego czasu lewizna spójną narrację z pewnością miała - i w dużej mierze tym właśnie (obok oczywiście pałek ZOMO, ubecji, ruskich czołgów itd.) wygrywała z całą resztą.

I nie chodzi mu tu wcale wyłącznie o narrację prlowską, zgrzebną, mniej lub bardziej ortodoksyjnie marksistowską i prosowiecką. Nie, ja tam nawet w czasach prlu nurzał się - w sensie umysłowym - w Zachodzie, a przynajmniej w tym, co z tego Zachodu cenzor łaskawie dopuścił, albo i co właśnie Władzy pasowało. Czasem były to rzeczy b. pokrętnie Władzy pasujące i Władza się nawet częściowo potrafiła pomylić, ale plan w tym z całą pewnością zawsze był.

Ale nawet na tym Zachodzie - takim wolnym, ach! takim pluralistycznym - także grasowały sobie różne narracje, często dominowały, a głos przeciwników Komunizmu, Postępu, Ojczyzny Proletariatu, i czego tam jeszcze z tych cudowności, pozostawał nieskoordynowanym jazgotem, szumem, piskiem...

Czemu? Bo brakowało mu spójności. Bo brakowało mu SPÓJNEJ NARRACJI! Która u lewizny natomiast, niestety, była. Jakie konkretnie narracje mam na myśli? Lewackie i spójne zarazem? A, przede wszystkim Freud i po nim popłuczyny. Ileż to filmów, ileż to powieści, wierszy, obrazów, opowiadań, teatralnych happeningów, baletów, dramatów, i czego tam jeszcze, zaistniało tylko dlatego, że freudyzm dostarczył artystom, pisarzom i obrotowym autorytetom spójnej, niepodważalnej (Popper się kłania!) interpretacji: ludzkiej natury, mechanizmów psychologicznych i społecznych, a przede wszystkim każdej dosłownie kwestii związanej z seksem.

Istnieją oczywiście i inne lewackie narracje i niektóre jakoś tam jeszcze nawet zipią do dziś. Jak religia "wolnego rynku", na przykład. Jednak Freud, jeśli go pojmiemy naprawdę bardzo szeroko - tak żeby obejmował praktycznie wszystko na styku psychologii, erotyki i lewackich utopii - wydaje mi się (jeśli pominiemy czysto sowieckie wynalazki, jak socrealizm) bez porównania najpotężniejszy i najbardziej płodny.

No i teraz popatrzmy co mamy. Jest dyskusja na lewackim blogasku... Jest kwestia seksu, kobiecości, męskości, kobiecych pragnień... Lewizna próbuje zwalczyć niemiłe jej poglądy - a w sumie po prostu niemiłe jej zjawiska i fakty... I - jerum jerum! - kompletnie brakuje jej jakiejkolwiek spójnej NARRACJI. Czy to się nie prosi o przywalenie przeciwnikowi Freudem? Albo chociaż jakimś jego późnym prawnukiem?

Oczywiście że się prosi - w końcu pienia na temat świetlanej przyszłości We Wspólnej Europie i w Promieniach Wspólnej Waluty Ojro (której każdy będzie miał pełno, za co będzie mógł sobie kupić Świat) jakoś chwilowo mniej się wydają na czasie i mogą nieco stracić na skuteczności. Ale Freud?!

Toż bez Freuda jakakolwiek intelektualna, niedogmatyczna, młoda (i co tam jeszcze) lewica (w sensie LEWIZNA, nie chodzi mi o Orwella czy Gwiazdów!) - ta od Barrosów, ta od Kołakowskich, ta od Palikotów... Po prostu NIE MOŻE ISTNIEĆ!

Albo więc mamy z nimi już po prostu spokój, albo oni się jednak w miarę szybko obudzą. I albo sobie odgrzebią tego Freuda i zaczną go pilnie stosować, bo bez Freuda wszelkie lewackie koncepty na temat akurat seksu są tak śmieszne i bezzębne, jak śmieszne i bezzębne byłyby np. zaloty, w realu i przy zapalonym świetle, niedawno odkrytej Bohaterki Solidarności Madame Krzywonos do Pana Tygrysa. Albo kogokolwiek zresztą, może poza Chevalierem. Albo też szybko wymyślą sobie jakąś inną, nową narrację. I też zaczną ją konsekwentnie stosować. Twitter, SMSy i tak dalej!

Jednak, jako dobry w sumie człowiek, przypominam: kiedy będziecie tej zwalającej z nóg i poruszającej z posad bryłę narracji poszukiwać, od razu dajcie sobie spokój z "Wspólnym Europejskim Domem", "Zieloną Wyspą", "Wspaniałą Walutą Ojro", czy wszelkiego rodzaju "Yes, we can!" To już nie zadziała, przynajmniej przez najbliższych tysiąc lat.

A na zakończenie nie mogę się jednak powstrzymać od wydania z siebie magna voce przejmującego apelu:

Lewizno, powróć do Freuda! Jak najszybciej! To dzisiaj twoja jedyna szansa! Bez tego jesteś nie dość, że żałosna, to jeszcze po prostu upiornie nudna! No bo jeśli twoje koncepty na temat seksu są tak tak trywialne - to znaczy, przykro mi, że już po tobie. Ojro ci zdycha - nie pozwól by z wszystkich tych wzniosłych pedalskich idei CAŁKIEM NIC nie zostało! Powróć do Freuda, powiadam - tylko kompleks Edypa i FAZA ANALNA mogą cię uratować! Bez nich jesteś NICZYM.

Pryszczate dowcipasy spod trzepaka działają co najwyżej pod trzepakiem, a i to marnie, no bo dzisiaj internety, komóry, bajery... Przykro mi, ale bez NARRACJI po prostu nie istniejesz, lewizno kochana. Freud, Freud i jeszcze raz Freud - na tym się skoncentruj! Co najmniej przez najbliższych dwa tysiące lat. Potem doprawisz go sobie Zapaterem, Barrosem, Łysenką, Magdaleną Środą i Pawką Morozowem. O Biedroniu też nie zapominając. Ani oczywiście o lewackich pedofilach w typie Cohn-Bendita czy Polańskiego. Dzięki Freudowi będzie ci o ileż łatwiej i zgrabniej tłumaczyć, dlaczego w ich wykonaniu to jest dobre, postępowe i słuszne.

Na razie jednak... Chyba już rozumiesz? Jednak nie, wiem żeś tępa (choć oczywiście w czarujący sposób), więc powtórzę:

                 LEWIZNO - WRACAJ DO FREUDA!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, września 22, 2011

O libertarianach

Libertarianie to po prostu znani z przeszłości (i absolutnie LEWICOWI) ANARCHIŚCI - tyle, że tacy, którym wrodzony brak odwagi nie pozwala już rzucać bomb, a cała ich rzeczywista wiedza o mechanizmach działania kapitalizmu wystarczyła im akurat do tego, by zauważyć, że na lewicy nie ma już właściwie miejsca dla "nowych" ideologii, więc wyruszyli łowić naiwnych pod fałszywym szyldem prawicowości. 

W dodatku od dawna są oni wykorzystywani przez macherów REALNEGO LIBERALIZMU (który nam miłościwie panuje, bo cóż by innego?) i jego TAJNE SŁUŻBY. I na pewno łatwiej tym służbom z tymi nowymi, płochliwszymi (choć pyskatymi za to po stokroć) anarchistami idzie, niż dawnym służbom, carskim i innym, szło z dawnymi, autentycznymi anarchistami. Którzy jednak coś tam naprawdę robili, bo te bomby naprawdę czasem rzucali, a do dostojników strzelali. Ci zaś dzisiejsi tylko robią zamieszanie i wodę z mózgu ludziom podatnym na tego typu infekcje.


No bo też przy nieco bardziej szczegółowej analizie trzeba tu uwzględnić fakt, że na tyle mózgowo wyrafinowani, by w ogóle tego typu zawikłane sprawy, jak kropotkinowska utopia, opanować, są jedynie nieliczni przywódcy owej sekty, a jej typowy wyznawca to nadęty dureń, reagujący jedynie, niczym pies Pawłowa, na parę, wbitych mu do mózgu metodami behawioralnej tresury, słów kluczowych. (Reagujący głównie, i zgodnie z uświęconą tradycją, ślinieniem, ale ostatnio coraz częściej także pianą na pysku i ujadaniem.)*

----------------------------------

* Niestety istnieją ludzie na tyle zagubieni, że sami, z własnej woli, określają się mianem "libertarian", choć nie są ani idiotami, ani szujami. Zaliczyłbym do nich np. Wyrusa. Szanuję gościa, mimo wszystko, a w dodatku niedawno (a ja przed chwilą przeczytałem) napisał przepiękny i wzruszający tekst o kotach. (Które ja też uwielbiam, choć bydlaki z nich obiektywnie straszne.) Który tutaj: http://tekstowisko.blogspot.com/2011/09/tunia-to-know-her-is-to-love-her.html.

W sumie nie uważam przecież, że wszyscy musimy mieć te same poglądy, a Wyrus jednak nie tylko to i owo kojarzy, ale nawet w sensownym kierunku ewoluuje. Do tego stopnia, że ja bym go może już mianem "libertarianina" nie określił, ale skoro on sam to robi... Jedna rzecz, która mnie na temat Wyrusa wnerwia, to to, że musimy żyć w naprawdę podłych czasach, skoro ktoś taki jak on nie chodzi w szarym czy białym habicie kapturem, i nie spędza czasu na śpiewaniu chorałów, iluminowaniu manuskryptów, oraz wygłaszaniu kazań do ludu. (O modleniu się i studiowaniu Św. Tomasza nie wspominam, bo chyba on to robi.) No i modli się, choć może nie wyłącznie, do Wolnego Rynku. Co za czasy!

Więcej tego przypisu o Wyrusie mi wyszło, niż samej mądrości o libertarianiźmie, ale cóż - takie jest życie! W każdym razie mam nadzieję, że się Wyrus nie obrazi, bo naprawdę nie chciałem tu nic przeciw niemu powiedzieć. (A w dodatku ma dzięki temu wpisowi sporo linków do siebie.)

A w ogóle to do tego wpisu zapłodniła mnie ta oto przezabawna dyskusja Mustruma z jednym z owej nawiedzonej trzódki: http://raj.nowyekran.pl/post/27325,najczarniejszy-scenariusz-wyborczy-zwyciestwo-jarka-k#comment_227533. (Nie mówiąc już o samym, standardowo kretyńskim, jak to u nich, wpisie.)

Idźcie chłopcy dalej tą drogą! Idźcie - Palikot z Dukaczewskim czekają! Już nawet nie bardzo udajecie, do kogo wam najbliżej, poza Korwinem. Dla paru "mędrców" - kniaź Kropotkin (podlany jednak wulgarnością, żeby było "kapitalistycznie" i "skutecznie"), dla całej reszty chłopiąt spod trzepaka - Katzenbrenner. Mimo, że nie nosi muszki, ani nawet krawata - no patrz pan!

( A innym, zdrowym, szczerze polecam zapoznanie się z głosem tego tam Zbawcy Ludzkości Metodą Totalnego Kapitalizmu, co z nim Mustrum polemizuje.)

No dodam też obrazki - u góry więc mamy kniazia K., Ojca Anarchizmu, (porządny człowiek z kościami, ale nieco oderwany od życia i na pewno NIE PRAWICA). A tu poniżej prężą się dwa dorodne jednojajowe bliźnięta - dwie gwiazdy, dwa mesjasze, naszej (?) prawicy (?). Smacznego!



triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, września 20, 2011

Przeklęci ministrowie i królowie przeklęci

"Takie będą rzeczpospolite, jak ich młodzieży chowanie", rzekł był któryś z dawnych polskich mędrców i miał rację. Prawdę tę, choć chyba raczej z innego źródła, znają też, jak widać, świetnie nasi wrogowie, skutkiem czego mamy taką edukację, jaką mamy. Z koszmarną pod każdym względem min. Hall włącznie.

Jest z pewnością gorzej pod tym względem, niż za PRL'u. Wtedy były oczywiście kłamstwa i interpretacje "po linii", byli także obowiązkowo dyrektorzy z partyjnego rozdzielnika, plus belfry od "wychowania obywatelskiego" i "przysposobienia obronnego" związani z SB.

Byli także, oczywiście, partyjni nauczyciele, nawet "mocno partyjni", ale sporo z nich wspominam jako kompetentnych i przyzwoitych, którzy mi nigdy żadnego partyjnego trucia nie wduszali i dość pobłażliwie patrzyli na "mój młodzieńczy bunt do potęgi", niepozbawiony politycznego podtekstu, gdyby komuś chciało się dokładniej przyjrzeć.

(Na przykład matka mojego kolegi, b. zresztą przystojna, pani Niedbalska, żona jednego z dyrektorów ZAMECH'u. Dzięki której miałem przed końcem podstawówki dodatkowe lekcje polskiego w elbląskim "Domu Partii" i pierwszy raz w życiu nauczyłem się wreszcie rodzimej gramatyki. Naprawdę nieźle. Co mi się potem b. w życiu, poprzez inne języki, przydało. Nie mówiąc już o tym, że przy mojej ówczesnej ortografii i stosunku do szkolnych lektur nie byłbym bez tego gwiazdą języka polskiego w liceum, a w pewnym sensie byłem. Zresztą pewnie bym do liceum po prostu nie zdał.)

Ja w zasadzie nie o tym, ale, skorośmy już przy moich osobistych "wspomnieniach niebieskiego mundurka" (nawiasem jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa i polecam!), to może jeszcze parę drobiazgów - ku rozrywce i zbudowaniu młodego pokolenia. (A także ludzi, którzy sami mają jakieś osobiste wspomnienia z PRL - dla porównania.)

W końcu mamy tu (każdy wysoce zorganizowany system w coraz większym stopniu zajmuje się samym sobą i zjadaniem własnego ogona) gawędę szlachecką virtualis - a nie jakieś tam skończone i przemyślane publicystyczne teksty. (Chcecie takich tekstów? To mi PŁAĆCIE! Albo przynajmniej pokażcie, że one zmieniają wasze życie! Nie, w sumie żartuję, ale pisać mi jakoś coraz trudniej.)

Piszemy sobie tutaj po prostu tak, jak nam najłatwiej to przychodzi. Jeśli nam do głowy nagle przychodzi (ach ten cudny pluralis maiestatis!) jakieś fajne wspomnienie, albo jakiś koncept, to go najczęściej do tekstu pakujemy - bo następnej okazji może już, w tym ziemskim życiu, nie być.

Ale OK - skoro mamy coś konkretnego do powiedzenia, to może jednak oznaczymy to jakąś inną czcionką niż wszystkie te figlasy, wspominki i fioritury. Tak będzie uczciwie i, da Bóg, skuteczniej.  Oto mi się akurat wspominków na temat prlowskiej szkoły i jej nauczycieli odechciało, więc może kiedyś. Wracamy do zasadniczego wątku!

Chodzi mi o to, że - jakby się to mogło nieprawdopodobne wydawać - za PRL'u jednak ze szkołą było jednak, pod wieloma względami, o wiele lepiej. Kłamali, ale poza tym uczyli całkiem nieźle. Ja tam większość szkół podstawowych i średnich przeszedł w prowincjonalnym i robotniczym Elblągu, a jednak - mimo młodzieńczych buntów i wstrętu do szkoły (także qua komunistycznej) - szkołom naprawdę sporo zawdzięczam.

Dzisiaj natomiast oni już są cwańsi i zamiast kłamstwa tu i ówdzie, zamiast jakiegoś wykręcenia prawdy, jakiejś topornej "dialektyki"... Oni naprawdę wzięli się za stworzenie, wyhodowanie, nowego człowieka. Może nie całkiem człowieka - raczej jakiejś dwunogiej i wyrośniętej mrówki - ale na pewno nowego i na pewno wyhodowanie. (Powinno się o tym napisać jakąś naprawdę głęboką analizę, albo i więcej analiz, ale w ogromny skrócie powiem, że to jest naprawdę cholernie "naukowe", bo tu chodzi, ni mniej, ni więcej, tylko o WYHODOWANIE CZŁOWIEKA UDOMOWIONEGO! Zachęcam, w wolnych chwilach, do przemyślenia tej tezy.)

W każdym razie z humanistyką - a szczególnie z historią, szczególnie ojczystą - jest w tej chwili tak w rodzimej edukacji fatalnie, że ludzie zaczynają coś tam przebąkiwać o tajnych kompletach. Jak za szkopskiej okupacji. Piękna to idea, ale, niestety, nieco, jak mi się zdaje, mało praktyczna.

Na ile kojarzę, to dzieci, te nieco starsze, pod szkopską, nazistowską okupacją do szkoły właśnie nie chodziły, a teraz chodzą. Mają wiec teraz mało czasu na ew. komplety, podczas gdy wtedy miały go akurat sporo. Dzisiaj mają więc na jakieś komplety o wiele mniej czasu, o wiele mniej energii, a do tego, obawiam się, o wiele mniej entuzjazmu. (Że to tak eufemistycznie określimy.)

Wtedy, jak rozumiem, rozglądały się, co by tu ze sobą, i z wolnym czasem, zrobić. I oferowano im coś na pograniczu konspiracji. Pomijam już wszelkie inne istotne kwestie, jak ówczesny status inteligenta i patriotyczne tradycje, których dzisiaj jakby mniej się w naszym powietrzu unosi.

Poza tym wtedy nie było telewizji. Której nawet, jak jakiś dzieciak nie chce sam z siebie oglądać, to i tak w szkole belferka go spyta i każe opowiadać własnymi słowami. Więc na wsiakij słuczaj musi obejrzeć wszystko, przynajmniej wszystko to, co oglądają lemingi. Tak to działa! A jest to tylko jeden z całej masy aspektów tego współczesnego - miękkiego na razie, niech będzie - totalitaryzmu w dziedzinie akurat edukacji.

Do tego oczywiście dochodzi brak czasu rodziców, którzy - zgodnie z planem tych, od których coś zależy, a którzy za nic nie odpowiadają - ryją po całych dniach z nosem przy ziemi. (I nie oszukujcie się, że tak nie jest, że nie w waszym przypadku! Prawie nikt dzisiaj tego rycia nie uniknie, chyba że kompletny lump!)

Do tego kwestia autorytetu rodziców. I w ogóle dorosłych. Z tym jest b. marnie i raczej trudno będzie to odkręcić. Wiąże się to oczywiście z nosem przy ziemi, choć to nie tylko to. Do tego kwestia - którą widzę, jako b. poważną - skąd mielibyśmy niby wziąć nauczycieli do tych kompletów? Ludzi zarówno kompetentnych, jak i ideowych, a do tego mających masę wolnego czasu... Czyli sprzeczność wewnętrzna, w praktyce przynajmniej.

Do tego trza by im płacić. A tutaj władza zadbała i dalej dbała będzie, by to się nie dało zrobić. Kasy fiskalne - ktoś myśli, że tego uniknie? Ktoś myśli, że z nimi taka WPROST WYWROTOWA działalność może się na nieco dłuższą metę udać? Ja niestety tak nie myślę, przykro mi.

OK, tośmy sobie pomalowali świat na czarno, pokazali trudności i niemożliwości... Ale kwestia pozostaje - CO ROBIĆ? (Czyli, za klasykiem, szto diełat', jak by zresztą podobną myśl wyraził w rozmowie z samym sobą obecny prezydent III RP. Niech mu ziemia i to szybko!)

Oczywiście to nie jest pełne rozwiązanie, bo takiego niestety nie dostrzegam - może jest, może będzie, może nie ma i nie będzie już nigdy - ale na pewno KSIĄŻKI. A także (tu ukłon w stronę Nicka) dobre filmy, w tym seriale. Co do filmów, to ja akurat jestem wyjątkowo niewielki kinoman (włączając w to telewizję), ale z zamierzchłych czasów pamiętam całkiem niezłe seriale, wyświetlane zresztą w prlowskiej TV, w rodzaju "Ja Klaudiusz", według książki Roberta Gravesa. (Ogólnie b. polecam Gravesa, także, a nawet głównie, w postaci książek.)

Sądzę, że powinniśmy sobie stworzyć swego rodzaju "ogólnokrajowy" KANON książek i filmów (głównie tych dostępnych na video, w sieci itd., żeby mieć pod ręką)  - na różne, z historią związane, bo o tym teraz mówimy, tematy; na różne lata rozwoju takiego dzieciaka... Dotyczące historii rodzimej, a także tej mniej rodzimej, bo to ja osobiście także uważam za ogromnie ważne. Tę mniej rodzimą historię znaczy - europejską głównie, ale też nie tylko.

Asumpt (w prostszym języku "kopa") do napisania niniejszego dała mi lektura znanej książki Maurice Druona "Królowie przeklęci". Którą sobie jakiś czas temu kupiłem na allegro, i którą sobie podczytuję. I w której akurat przeczytałem fajny fragment ukazujący istotne mechanizmy polityczno-ekonomiczne, funkcjonujące bez przerwy od czasów, kiedy powstała gospodarka pieniężna, a w każdym razie międzynarodowe banki i kredyt. (Tam chodziło akurat o pierwszą połowę wieku XIV.)

To są b. cenne, moim skromnym, nauki dla inteligentnego młodego człowieka (nie wykluczając młodej panny), którego chcielibyśmy uczynić... Każdy chyba sam wie. A tego typu spraw jest w tej książce - w istocie tego jest siedem tomów, choć niezbyt ogromnych - naprawdę niemało. Natomiast jakichś politycznych głupot, czy historycznych przekłamań, się nie dopatrzyłem.

Oczywiście - trzeba sobie zdawać sprawę ze specyfiki fikcji historycznej! Na przykład z tego, że wiele wielkich i prawdziwych (w sensie "potwierdzonych przez wiedzę historyczną") wydarzeń musi tam wynikać ze spraw drobnych, przynajmniej stosunkowo, o których wiedza historyczna nic nam nie mówi...

Z działań ludzi nieznanych, postaci fikcyjnych... Inaczej to będzie jakiś marksizm z "Niewzruszonymi Prawami Ekonomii realizującymi się w Historii", albo inny Hegel z "realizującym się w Historii Duchem" (kulminującej się w państwie pruskim).

(Swoją drogą dzisiejsi "konserwatywni liberałowie" z wszelkich tego typu wielkich und "naukowych" ambicji już zrezygnowali i po prostu skamlą. To coś jak przejście od czystego marksizmu do socjaldemokracji!)

Dobry autor książki historycznej - jak ja to widzę - to gość (w tym niewiasta, bo parę takich też jest, lub raczej było), który potrafi takie rzeczy pokazać w sposób przekonujący i, zarazem, historii nie wypaczający. Oczywiście każdy historyk, nawet ten najbardziej naukowy, opowiada po swojemu, widzi tam to co widzi, i obiektywizmu w tym aż tak wiele nie ma, ale jednak co innego uczciwa osobista interpretacja, a co innego chamska propaganda czy ideologia.

I tak to ja właśnie widzę - kanon lektur, w tym sporo fikcji literackiej, czyli powieści historycznych, i kanon filmów/seriali. Gdyby ode mnie to zależało, to bez przesadnego nacisku na historię (nie mówiąc już o martyrologii czy innej duszoszczipatielnosti!) w ścisłym sensie krajową. Oczywiście - tę młodość trzeba natchnąć patriotyzmem, dumą z (niektórych) przodków! Oczywiście trzeba im dać jakąś "masę krytyczną" wspólnych, z innymi Polakami dzielonych wartości, pojęć, "narracji", archetypów, cytatów itd. Ale osobiście uważam, że to można osiągnąć stosunkowo niewielkim nakładem Sienkiewiczów i innych rodzimych autorów.

I że co najmniej różnie ważne jest zakorzenienie w cywilizacji Zachodu. A także pewne nasiąknięcie antykiem - nie dlatego, żebym za Konecznym uważał Polaków za późnych Rzymian, tylko dlatego, że cywilizacja Zachodu (a polska pod niektórymi względami właśnie szczególnie!) tym się od zawsze żywiła. Czyniły to ELITY - co, moim zdaniem, nie pozwala nam mówić, że istnieje jakaś ciągłość, bo do tego CAŁA cywilizacja musiałaby wykazywać masę analogii, a nie wykazuje (chyba, że w nieprecyzyjnym chciejstwie Konecznego) - ale elity są bardzo ważne i starożytność JEST ogromnie ważna dla całego Zachodu. No a dla Polski, stojącej cały czas oko w oko z najgorszego sorta azjatyckim barbarzyństwem - szczególnie!

No i to by było na tyle na ten temat, co mi do głowy przychodzi. Może jakaś dyskusja się wywiąże, może kogoś to zapłodni, wtedy sobie doprecyzujemy. I - da Bóg! - może coś z tego uda się wprowadzić w życie, bo jak nie, to nas ta koszmarna Hall i cała zgraja degeneratów w krótkich abcugach zeżrą. (Po czym wydalą i znowu zeżrą. Jak to oni.)

Swoją drogą książka Druona jest i po polsku, i jest nawet, jak stwierdziłem po krótkim guglowaniu, dostępna. A do tego istnieje na jej podstawie zrobiony francuski serial (z Depardieu i takimi sławami) - tutaj możecie sobie o nim znaleźć: http://www.filmweb.pl/serial/Kr%C3%B3lowie+przekl%C4%99ci-2005-258938. Może to się jakoś da dorwać, na DVD, czy jakoś. Ja nie potrzebuję, bo mam książkę w oryginale, ale, jeśli się da, to polecam.

Tak nawiasem - jeśli komuś tam, w tym serialu, albo w tej książce - nieco zabraknie mroczności, grozy i nastroju, no to zgoda. Moim zdaniem to jest naprawdę dobra powieść, ale czasem mam wrażenie, że to trochę powieść dla młodzieży. Nie, że nie dla dorosłych, ale dla młodzieży może szczególnie. Jednak czy my WŁAŚNIE nie o młodzieży rozmawialiśmy? Czy nie książki dla młodzieży są nam najbardziej potrzebne? W końcu ludzie dojrzali mają możliwość czytania "autentycznej", "naukowej" historii i mniej potrzebują literackiej fikcji (Choć bywa taka fikcja, że naprawdę warto ją poznać. I Druona bym do niej też jednak zaliczył.)

Tak więc, im bardziej jest taka książka odpowiednia dla naprawdę młodego wieku - a przy tym w jakiś sposób mądra i prawdziwa - tym dla nas cenniejsza!

Jeśli kogoś powyższe zainteresowało, to prosiłbym oczywiście o danie głosu, w tym także ew. propozycje pozycji (!) do kanonu.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, września 17, 2011

Sanhedryn, czy nie Sanhedryn - oto jest pytanie!

Dźgnięty ostrogą dyskusji odbywającej się akurat na niepopach, zdecydowałem się na moment wyjść z szafy, wrócić z moich wirtualnych Dolomitów, i coś napisać.

W dyskusji owej, gdyby ktoś nie chciał tego sprawdzać u źródła, padła teza, że, cytuję: "Świat nie jest taki prosty, że siedzi sobie gdzieś Sanhedryn i rozstawia pionki." Konkretnie rzekł to Gadający Grzyb, tutaj. Powiedział oczywiście prawdę, bo to całkiem nie tak działa. Co jest zresztą dość jasne dla wszystkich, których w sieci czytam. Także i dla Nicka (mającego pewną skłonność do uproszczeń, która mnie razi, kiedy np. jedzie dość prymitywnymi rasowymi stereotypami), któren nie tak dawno explicite stwierdził coś b. do  podobnego do tego, co mówi Grzyb..

Ile jednak w istocie wynika z owego faktu, że sobie żaden Sanhedryn nie siedzi - a w każdym razie raczej nie jeden, globalny - i sobie punkt po punkcie nie planuje... Niczym jakaś Rada Najwyższa ZSRR, co to debatowała i decydowała o szerokości gumy do majtek. (W czym zresztą dzielnie ją naśladuje niezawodna Unia Euro.)  Potem to wszytko, co ten Sanhedryn postanowi, nie jest ściśle, w podskokach, przez tysiące jakichś tego Sanhedrynu agentów realizowane.

To nie tak działa, jakośmy rzekli! Jednak kiedy zwrócimy oblicze w stronę najnowszych osiągnięć nauki, zdziwieni widzimy, że to wcale nie musi tak działać - skutek jednak może być, w sumie, b. podobny.

W poprzednim moim kawałku powoływałem się na pana Ormeroda i jego, przewracającą ekonomię do góry nogami, a to za pomocą m.in. biologii, książkę. Wiele ciekawych rzeczy z zawartych tam treści wynika, kiedy człowiek sobie pomyśli i skojarzy. I tutaj także - w kwestii owego Sanhedrynu znaczy.

Niemal na samym początku pan Ormerod opisuje mechanizm, w wyniku którego powstają we współczesnych miastach tzw. "getta". Nie chodzi o getta w ścisłym znaczeniu, jak te żydowskie ze średniowiecza, tylko o całe obszary, całe dzielnice, zamieszkałe przez ludzi pewnego etnicznego, kulturowego, czy rasowego pochodzenia. Albo po prostu przez biedotę i margines.

Tego typu dzielnice, jak się okazuje, przynajmniej w Wielkiej Brytanii, lubią się utrzymywać przez setki lat. (Choć akurat w Paryżu, z tego co wiem, parę dzielnic na przestrzeni wieków radykalnie zmieniło swój status. No i oczywiście, w Londynie mamy dzielnicę doków, która ostatnio stała się modna z powodu osiedlających się tam yuppies.)

W każdym razie ów Paul Ormerod opisuje nam w swej książce symulację komputerową, która wyjaśnia naturę tego zjawiska. Zjawiska, jak by się zdawało, prostego do wyjaśnienia, ale tylko przy założeniu, że ludzie mają naprawdę ogromny wstręt do mieszkania koło ludzi różnych od siebie, a szczególnie "kolorowych", czy znacznie biedniejszych.

To jednak, jak się okazuje (i o ile można wierzyć tego typu badaniom), nie jest już dzisiaj takie powszechne. Sporo danych wskazuje, że większość ludzi nie wykazuje już wiele tego typu odruchów. (W Polsce, gdyby to rzetelnie sprawdzić, byłoby pewnie inaczej. Ale cóż, ludek kraju dostającego od setek lat bez przerwy w dupę musi mieć, niestety, masę kompleksów. A poza tym, nie wykluczam, że Polakom, a przynajmniej polskim prawicowym blogerom, bo o nich w sumie mówimy, jeszcze na czymś tam zależy i polityczna poprawność mniej ich dotknęła. To dwie strony tego zjawiska.)

Jakby tam w istocie nie było, okazuje się jednak - na podstawie owej komputerowej symulacji - że jakieś silne rasowe czy społeczne uprzedzenia nie są tu wcale niezbędne. Symulacja była dość znanego typu, coś jak "gra w życie". Każdy, kto się zabawiał komputerami i programowaniem, wie o co chodzi. Są tam więc krateczki, oraz dwa (mogłoby być więcej, ale i dwa wystarczają) rodzaje "istotek", których "życie" podlega pewnym prostym prawom.

W przypadku tej "naszej" symulacji, te "istotki" przemieszają się o jedną kratkę w losowym kierunku - tylko wtedy i zawsze wtedy, kiedy w ich bezpośrednim sąsiedztwie znajdzie się (co najmniej) określona liczba "istotek" innego rodzaju. Na przykład ponad połowa. No i tak to sobie działa - krok po kroku, bo żaden czas rzeczywisty nie jest tutaj do niczego potrzebny.

Jak się taką symulację uruchomi i jakiś czas ona sobie pochodzi, to okazuje się, że z początkowo całkiem losowego ułożenia, przemieszania, tych dwóch rodzajów wirtualnych "istotek", stosunkowo szybko otrzymujemy "społeczeństwo" ściśle segregowane! I, powtarzam - te "istotki" wcale nie mają jakichś tam wielkich społecznych, czy rasowych, uprzedzeń. One po prostu sobie wolą, by w ich bezpośrednim sąsiedztwie było jednak nieco choćby więcej istotek podobnych do nich samych.

A jednak podział, segregacja, nieubłaganie występuje, chcemy tego, czy nie! To tak, jak ruchy Browna z lekkim popchnięciem w jedną stronę, albo jak myślowy eksperyment Maxwella (bo on to był chyba) z cząsteczkami gazu w zbiorniku przedzielonym półprzepuszczalną błoną.

Oczywiście od rasowej czy społecznej segregacji (którą sobie tutaj, tuszę, do samego końca wyjaśniliśmy - a jeśli komuś mało, to niech sobie zrobi taką symulację w realu, to nie jest wcale aż tak trudne!) do sprawy Sanhedrynu jeszcze trochę drogi pozostało, ale warto chyba sobie wyraźnie uświadomić, że w wielu przypadkach nawet stosunkowo niewielka tendencja, konsekwentnie zmieniająca (pseudo) losowe zachowania w jakiś konkretnym kierunku, potrafi działać tak, jakby rzeczywiście sprawami manipulował sobie jakiś tam Sanhedryn.

Warto się chyba czasem nad tym zjawiskiem zastanowić! Po pierwsze - żeby wiedzieć, że różne, często wprost obłędne, "teorie spiskowe", mogą nie być prawdziwe, a mimo to skutek potrafi być taki, jakby były. Czyli czujność, zdrowa paranoja i niedawanie się różnym wyśmiewaczom "spiskowych teorii", często po prostu zadaniowanym, i to nie przez naszych przyjaciół. Sama teoria może być nieprawdziwa, ale skutek dokładnie ten sam, więc, uwzględniając skłonność ludzkiego umysłu do uproszczeń, to nie jest wcale taka najgorsza metoda. I te rzeczy.

Po drugie zaś - żebyśmy sami raz za razem nie interpretowali różnych skomplikowanych zjawisk w najprymitywniejszy sposób, czy to będą jakieś hiper-rasowe (żeby nie powiedzieć "rasistowskie", bo to słowo zawłaszczone, jeśli nie stworzone, przez lewiznę) teorie, czy też naiwny w końcu, pogląd, że wszystko dzieje się tak, jak się dzieje, bo gdzieś tam siedzi sobie Sanhedryn i knuje.

Siedzi, zgoda. Knuje, zgoda. Ale z pewnością nie jeden. I z pewnością nie jest to wszystko dokładnie skoordynowane. I nie tylko on, bo są i inne siły, które też siedzą i knują. Albo nie tylko to. Zresztą z samym przekazywaniem i egzekwowaniem tych postanowień też musi być problem. Nawet Rada Najwyższa go miała, a co dopiero struktury, jakby nie było, mniej jawne! Czy to coś istotnie zmienia? Nie - cała rzecz w tym, że właśnie NIE MUSI!

I jeszcze może być Trzy - możliwe, że najważniejsze... Otóż, może MY byśmy też mogli zacząć próbować działać w podobny sposób? Po troszeczku, jeśli nie można inaczej, ale konsekwentnie, z grubsza w w tym samym kierunku? (Oczywiście inteligentnie wybranym.) Wiele bo ty mogło zmienić. No i na odmianę - na naszą korzyść.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?