Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wolność osobista. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wolność osobista. Pokaż wszystkie posty

czwartek, stycznia 31, 2008

Blogi to gwóźdź do trumny demokracji

Gdyby blogowanie naprawdę miało wiele wspólnego z wolnością to w dzisiejszej Europie już by było zakazane.

* * *

Lewak dokładnie tak samo nadaje się na partnera w dyskusji, jak i wściekły pies. Lewactwo nie jest do dyskutowania, lewactwo jest do tępienia.

* * *

Wszystkie dotychczasowe totalitaryzmy - mimo ich ogromnych zbrodni - to z historycznej perspektywy była tylko wstepna gra miłosna. Uczenie należałoby je nazwać "proto-totalitaryzmami".

Prawdziwy totalitaryzm po prostu wymaga całkowitej kontroli wszystkich aspektów życia "obywateli", to zaś nie jest po prostu możliwe bez komputerów.

Dlatego też dzisiaj totalitaryzm potrafi czynić praktycznie codzienne postępy, a niemal nikt tego nie zauważa, ponieważ już przy obecnym poziomie kontroli jakim władza dysponuje - władza zresztą z każdym dniem doraz mniej dla "obywateli" przeźroczysta, i coraz mniej mająca wspólnego z tymi mechanizmami, które wciąż są głoszone jako święte i nienaruszalne, a mające rzekomo na celu wyłanianie władzy w "demokratyczny sposób" i jej "demokratyczną" kontrolę przez "obywateli" - terror nie jest na razie konieczny. A w każdym razie terror masowy i krwawy.

(Co oczywiście nie oznacza, że terroru nigdy nie będzie.)

* * *

Autentyczna demokracja, taka jaką opisują podręczniki politologii czy historii idei sprzed całkiem niewielu lat, nie polega - wbrew temu co nam od pewnego czasu wmawiają wynajęci w tym właśnie celu "mędrcy" - na tym, że każda opinia, aby miała społeczne oddziaływanie, musi być ze wszystkimi dyskutowana i uzgadniana. Nie, w autentycznej demokracji wystarcza, by dość wielu obywateli miało jakąś opinię, którą gotowi są bronić, przeważnie w ramach konstytucyjnego i demokratycznego systemu - przynajmniej jak długo jest to możliwe.

Dyskusja jest potrzebna, zgoda, ale nie dyskusja z ewidentnymi przeciwnikami, tylko z potencjalnymi zwolennikami. Nie chodzi tutaj o to, by "wygrać w dyskusji" - co jest w ogóle sprawą bardzo wątpliwą, jako że taka "wygrana" zależy od opinii arbitra, z tym zaś jest w tych kwestiach cienko. (I byłoby to prymitywne przeniesienie sportowych stosunków na sprawy poważne). A zresztą powołanie się na autorytet, choćby autorytet "arbitra" od wieków uchodzi za bardzo słaby argument, a więc wracamy do punktu wyjścia - dyskusji nie da się po prostu "wygrać", chyba że sam przeciwnik zadeklaruje przegraną. Tego jednak wszelkie Biedronie, Tuski i Sadurskie tego świata ewidentnie nie zrobią, bo i po co, kto ich niby zmusi?

Nie chodzi też o to, by "przeciwnika przekonać" - co w ogromnej części praktycznych spraw jest po prostu niewykonalne, ponieważ ludzie są różni, a zresztą niezależnie od tego czy są różni czy też tacy sami, po prostu mają całkiem różne interesy... (I byłoby to prymitywne przeniesienie na sprawy poważne idei z czegoś tak żałosnego i oślizgłego jak współczesny biznes piaru.)

Nie chodzi wreszcie o to, by "dojść do kompromisu" - ponieważ bardzo często żaden zadowalający obie strony kompromis nie istnieje. (I byłoby to prymitywne przeniesienie sytuacji z przedsiębiorczości na życie polityczne.)

Jak wygląda ten model "demokracji", który propagują - całkiem automatycznie i przeważnie bezwiednie - wszystkie te niezliczone blogi? Dokładnie ten, który nam rajfurzą wszystkie te światłe "autorytety" za ojro! Czyli tak...

Wszyscy gadają jeden przez drugiego, zaś Władza powolutku przykręca śrubę, ograniczając krok po kroku zakres tego, co w ogóle można publicznie wypowiedzieć. Czasem też reaguje na te "obywatelskie" dyskusje, na przykład wkraczając w roli Łaskawego Arbitra, który jedno (arbitralnie przez siebie wybrane oczywiście) z wielkim propagandowym hukiem zrealizuje, z innym zaś (ustami najętego Autoryteta) łagodnie popolemizuje... Dając delikatnie do zrozumienia potencjalnym głosicielom podobnych poglądów, że "przyjdzie jeszcze dzień zapłaty, sędziami wówczas będziem my!" (Trzeba tylko w tym celu ruszyć z posad bryłę świata, ale to już się przecież robi.)

Władza, ten Arbiter (Elegantiarum), nie jest, jak już żeśmy sobie rzekli, przez nikogo do niczego zobowiązana, przez nikogo kontrolowana, więc i spiritus jej flat ubi tylko sobie vult... Może więc sobie propagować samą siebie przy pomocy monstrualnie wielkich środków... Co i czyni. Może dawać dowolnie wielkie przywileje swym zwolennikom... Co i czyni. W postaci posad, zleceń, grantów, dotacji, zapomóg, tytułów "naukowych", protekcji, reklamy... Co i czyni. I nikt tego nie śmie, ani tez nie ma sposobu, skontrolować. Na pewni zaś już nie "obywatele".

Wróćmy do blogów... Na blogach więc "tworzy się" - albo w nieco mniej hurra-optymistycznym wariancie - "utrzymuje się" "społeczeństwo obywatelskie". I nikt już z tych wszystkich tokujących tak zajadle i z takim zapamiętaniem... Którym czystość demokratycznej idei, wcielonej w wszystko co się tylko da, tak bardzo leży na ich gorących, bijących dla demokracji i przez demokrację tylko, serduszkach...

I nikt już z tych wszsytkich słodkich, na blogach piszących, głuptasków nie pamięta, że tu nie chodzi o to, żeby gadać, żeby "przekonywać", żeby "się dogadywać" i "dochodzić do kompromisów"! (Nie chodzi też o to, żeby dawać się wpuszczać w kolejne pod każdym względem przez Władzę ustawione wedle jej potrzeb "referenda", z których wynikiem ta Władza zrobi potem dokładnie to, co zechce. I "obywatelom" nic do tego, mordy w kubeł głupie robole, bo jak nie...!)

Takie właśnie myśli sformułowały mi się niemal same z siebie parę dni temu, gdy na moje stwierdzenie pod tekstem reklamującym cudowność adopcji dzieci przez homoseksualistów, że "nie zgadzam się całkowicie, nie ma prawa tak być!" (czy jakoś podobnie), otrzymałem odpowiedź, że "jeśli będziesz miał prawne albo logiczne argumenty przeciw takiej adopcji, to porozmawiamy".

Wtedy mnie to uderzyło - my sobie będziemy gadu gadu, a w tym czasie oni nas zachodzą do tyłu i robią z nami wszystko, na co im przyjdzie ochota. Niedoczekanie! Ja się nie zgadzam. Ja w wielu sprawach, w których się z obecną Światłą Ojropejską Władzą nie zgadzam, jestem w większości - przynajmniej na terenie tego kraju, który jeszcze oficjalnie istnieć nie przestał. (Jeśli przestał, to prosiłbym o autorytatywną i oficjalna na ten temat informację!) Więc demokratycznie musi stanąć na moim, nie ma rady, ojropejsy kochane!

Tam zaś, gdzie w większości nie jestem, jestem - w kategoriach tej ojropejskiej religii praw człowieka - MNIEJSZOŚCIĄ. I mam święte (świeckie) prawo, żądać, by np. moje dzieci, a także moje ew. prawnuki, jak i prawnuki moich przyjaciół, kolegów, kochanek etc. ktl. miały warunki takie, jak sobie życzę, i jakie były całkiem oczywiste dla każdego w miarę normalnego człowieka jeszcze powiedzmy 30 lat temu. I nie mówię że tylko w PRL, ale dla każego, poza tymi lewackimi "kombatantami" z '68, którzy potem ubrali garniturki i rozpoczęli tak skuteczny marsz przez instytucje. Dzięki czemu dzisiaj tworzą Ojropę, stanowiąc jej wierchuszkę i narzucając normalnym ludziom swe chore pomysły.

Jeśli zaś kochana Władza, z jakichś dziwnych przyczyn pragnie w tym akurat przypadku odstąpić od swych Świętych (Świeckich) Zasad dotyczących Praw Mniejszości, no to ja, człowiek zgodny i skłonny do kompromisów, się zgadzam - wracamy na grunt klasycznej demokracji! Gdzie nikogo nie muszę o niczym przekonywać, ani dążyć do kompromisu... Wystarczy że tak uważam, że tego żądam. Zresztą czy Biedroń albo inny Sadurski tłumaczą mi się ze swych, dziwnych dla, mnie preferencji? Ja nie zauważyłem. Może oni uważają, że się tłumaczą, ale sorry - ja się nie zgadzam!

Nic mi nie zostało wytłumaczone, a o przekonaniu, czy o kompromisie w ogóle nie ma mowy. Więc tak samo niech mi będzie wolno powiedzieć, bez prób przekonywania już przekonanych (za pomocą ojro i innych ewidentnie korupcyjnych argumentów) , bez dążenia do chorych z samego założenia kompromisów (np. dupy z batem).

Zaś Szan. Państwo Blogerzy mogliby się nieco głębiej nad swą własną działalnością zastanowić. I albo przestać se wmawiać cudy niewidy, na temat jak to oni "zwiększają wolność" i "budują społeczeństwo obywatelskie" (no to gdzie ono? chyba że chodzi o Tuska i jego wesołą paczkę). Albo też, czym mi by uczynili największą frajdę - niech zaczną pisać o rzeczach nieco istotniejszych niż większość tego, co dotychczas piszą. No i wykażą nieco więcej drapieżności wobec przeróżnych "mędrców" i "arbitrów elegantiarum" - nawet jeśli ci są przymilni i (na razie) łagodniutcy.

Przyjdzie bowiem czas zapłaty, rzecz tylko w tym kto będzie płacił i komu. Bo są dwie możliwości. Tertium natomiast non datur.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, grudnia 18, 2007

Groszaki z nieba czyli ZŁO

Mam tak dziwnie, że co pewien czas zaczyna mnie dręczyć – intelektualnie, proszę nie ryglować drzwi i nie dzwonić po policję! – problem zła. Jako takiego. I teraz znowu. Nie wiem wprawdzie, co mi się stało, że znowu, ale nie wykluczam, że ma to jakiś mglisty związek z Tuskiem i europejską konstytucją.

Wad w ogóle mam co niemiara, na przykład tę, że nie tylko nie znam się na kinie, ale nawet w sumie nim gardzę. Tym niemniej parę filmów się w życiu widziało, a kilka ujrzanych w nich scen zrobiło na mnie pewne wrażenie, niektóre do tego stopnia, że telepią mi się po głowie i przychodzą na myśl, kiedy nachodzą mnie jakieś dziwne stany...

Jak na przykład stan, kiedy dręczy mnie – intelektualnie – problem zła. Jak na przykład najbardziej immoralna scena filmowa, jaką sobie z mego długiego życia przypominam. Widziałeś Szanowny Czytelniku amerykański film muzyczny “Pennies from Heaven”? Co na polski tłumaczy się oczywiście jako “Groszaki z nieba”, i całkiem możliwe że pod takim, albo bardzo podobnym, tytułem było to niegdyś wyświetlane. (Ja to widziałem w telewizji za granicą, więc nie mam pewności.)

W każdym razie w filmie tym, nakręconym w 1981, Steve Martin gra nieudanego wędrownego sprzedawcę płyt gramofonowych o nazwisku Arthur Parker, który po różnych perypetiach – małżeńskich, miłosnych i finansowych – nie na sto procent, ale niemal, dla forsy morduje niewidomą dziewczynę. Sprawiedliwości staje się zadość i nasz dzielny sprzedawca zostaje skazany na powieszenie. Kiedy wyrok ma być wykonany, jego ukochana znajduje się na jakimś bulwarze, stosownie smutna i stosownie rozmyślająca o najdroższym w jego ostatnich chwilach.

Wiedząc oczywiście, kiedy dokładnie otworzy się klapa pod nogami najdroższego mężczyzny i zostanie on poddany przepisowemu trzymetrowemu spadkowi, który, za pomocą stosownie dobranej grubości sznura i profesjonalnie zawiązanej pętli, nie urywając mu głowy, co by było nieestetyczne i nieprofesjonalne, rozerwie mu kręgosłup szyjny, uśmiercając, jeśli nic nie pójdzie nie tak, w przysłowiowym mgnieniu oka.

Godzina wybija... I przy smutnej kobiecie pojawia się Steve Martin, czyli świeżo-powieszony Arthur Parker, i zaczyna tańczyć, śpiewając jednocześnie prościutką, choć znakomitą, pioseneczkę z roku 1930 (do której słowa napisał Bing Crosby) - właśnie to tytułowe "Pennies from Heaven". Jak się nasza zmartwiona jeszcze przed chwilą kobieta cieszy! Serce rośnie po prostu. Zaraz też przyłącza się do tańca, i do śpiewu chyba zresztą też, o ile pamiętam. I wychodzi z tego bardzo fajna scenka w stylu powiedzmy Fred Astaire w kolorach. Potem zaś już tylko "THE END" i kto grał, a kto przyrządzał kanapki, i syta wrażeń publika wychodzi

Przypominam – nie widzieliśmy jak Arthur Parker mordował niewidomą dziewczynę, ale wszystko na to wskazuje, że ją zamordował, i to nie w porywie takiej czy innej namiętności, tylko po prostu dla jakiejś większej forsy, o którą tam chodziło. I nie jest to, jak by się można było domyśleć, jeden z całej masy lewicowych filmów zwalczających karę śmierci przez pokazywanie kogoś niewinnie – wbrew wszelkim poszlakom i choć się sam przyznał – w majestacie prawa uśmierconego. Nie, tutaj na zakończenie mamy właśnie ten nieoczekiwanie optymistyczny taneczny finał i tyle. Żadnych prób ustalenia faktów, żadnych etycznych ocen... Zabił? Nie zabił? Kogo to obchodzi. Jakieś okoliczności łagodzące może? Nieważne! Wystarczy śpiew i taniec.

Przyznam, że ta niesamowita scena, wraz z towarzyszącą jej pioseneczką o fajnej melodyjce i błahych, optymistycznych słowach – w sam raz przebój na początek wielkiego kryzysu rozpoczętego krachem roku ’29 – nie tyle mnie prześladuje, co intelektualnie intryguje. Z czego się bierze taka fascynacja złem? Dlaczego akurat taka scena została stworzona i dlaczego jest to jedna z obiektywnie najlepszych scen filmowych, jakie w życiu widziałem? Jaki jest w istocie cel twórców obecnej sztuki, a szczególnie tej z nieco niżej półki, popularnej, jak hollywoodzki film?

I wreszcie. czy istnieją takie warunki społeczne, w których aktywne, świadome i całkiem niewątpliwe zło – bo czymś takim jest z całą pewnością mordowanie niewidomych kobiet dla pieniędzy – staje się w jakiś sposób… Czy istnieją, czy choćby teoretycznie mogą istnieć, takie warunki, w których człowiek postępujący w sposób diabelski jest w jakiś sposób jednak etycznie wartościowszy od otaczającego go tłumu? Choćby ten tłum nie robił absolutnie nic etycznie istotnego.

Nie - inaczej... Choćby każda jednostka w tym tłumie nie robiła nic, co gwałci etyczne zasady wspólne dla wszystkich w miarę normalnych przedstawicieli naszego gatunku? Jeśli ci ludzie są powiedzmy całkowicie pozbawieni jakiejkolwiek możliwości dokonywania etycznych wyborów, z których by cokolwiek wynikało… Jeśli pozbawiono ich nawet możliwości zaszkodzenia komukolwiek, możliwości czynienia zła, ale i dobra… Albo jeśli zostali oni zmuszeni do czynienia dobra wbrew, albo w każdym razie, całkiem niezależnie od swej własnej woli?

Co wtedy? Czy wolność człowieka nie jest przede wszystkim wolnością etyczną? Czy, teoretycznie rzecz biorąc, wolność w każdej dziedzinie poza sferą właśnie etyczną byłaby jeszcze w ogóle wolnością? Wolnością człowieka, bo nie mówimy przecież o droidach, cyborgach czy innych robotach. Czy człowiek, któremu odebrano możliwość wpływania na los innych ludzi, także negatywnie – na przykład przez brutalną walkę – naprawdę jest dobry, czy jest jedynie pozbawiony elementarnej, bo etycznej, wolności?

Znana uczennica Zygmunta Freuda Karen Horney - która nie jest jakimś moim wielkim faworytem, ale którą w młodości dość pilnie czytałem - twierdzi, że neurotyk to człowiek przeczuwający lepiej od innych konflikty i sprzeczności swojej epoki. Do neurotyka akurat mi to stwierdzenie słabo pasuje, pasuje mi natomiast świetnie do artystów.

Jasne, artysta to Leonardo, van Dyck czy powiedzmy Teleman, a gdzie dzisiaj szukać autentycznych artystów tego formatu? Zgoda, sam uważam, że wielka sztuka naszej cywilizacji dawno się skończyła, a ktoś tak utalentowany, jak wymienieni tu panowie, na pewno nie będzie dziś malował dla cwanych spekulantów i snobistycznych idiotów, czy tworzył muzyki dla tych, którzy dziś wypełniają sale koncertowe. Ale jest przecież sztuka popularna. Część z niej na całkiem dobrym poziomie, jak powiedzmy "Casablanca" (podobno, bo nie widziałem) czy... "Pennies from Heaven" właśnie - zarówno film, jak i piosenka.

Czy ta sztuka, w swych najbardziej fascynujących, amoralnych i przerażających fragmentach nie wyraża przypadkiem immanentnego koszmaru naszej obecnej cywilizacji? Etycznego upadku naszego – a raczej już całkiem nie naszego, w tym właśnie rzecz! – świata? Czy fakt, że przez dwa dziesięciolecia – choć parę razy widziałem np. wycelowane we mnie lufy czołgów, wiedząc, że w każdej chwili mogą wystrzelić, jak i sporo innych budzących negatywne emocje rzeczy – nie dają mi spokoju nie te lufy i nie tamte sprawy, tylko właśnie ta banalna w końcu taneczna scena i ta ładniutka melodyjka…

Nie wiem, naprawdę nie wiem jaki z tego należy wysnuć wniosek. Pewien jednak jestem, że nie tak wesoły, jak piosenka o grosikach spadających z nieba za każdym razem, kiedy jest deszcz.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, marca 18, 2007

Polityczna pornografia PiS'u

Jeśli coś naprawdę zacznie się robić w sprawie ścigania za samo POSIADANIE pornografii, to z umiarkowanego (po historii z TW Beatą i wszystkim co się aż do dzisiaj wydarzyło), ale wciąż zwolennika PiS'u, stanę się jego zaciekłym wrogiem. Dlaczego? Mógłbym zacząć od przypomnienia amerykańskiej (a zresztą dlaczego tylko amerykańskiej, skoro była i w Szwecji?) prohibicji na alkohol. Mógłbym też mówić o ewidentnych trudnościach z samym zdefiniowaniem terminu "pornografia", o ogromnych trudnościach z jej ściganiem, o ośmieszaniu się władzy ścigającej a potem oskarżającej w sądzie ludzi za to, że...

Ach, już słyszę te grzmiące zarówno świętym oburzeniem, jak i subtelnym znawstwem zagadnienia przemowy oskarżycieli i sędziów. Przyznam, że sam za stenogramy z takich rozpraw oddałbym chyba i z pół roku płatnego członkostwa w AnalDestruction.com czy RocosWorld.com.

Byłby to niewątpliwie ważki argument, ja mam jednak argumenty znacznie bardziej pryncypialne. Oto one w ogromnym skrócie...

Zachodni świat od 200 lat żyje (z niewielkimi przerwami) we władzy pieniądza, kapitału. I mimo wszystkich idiotyczno-optymistycznych mitów i książeczek jak-sobie-pomóc-w-życiu (których sam mam zresztą nieco na sumieniu), nie oznacza to bynajmniej, że KAŻDY MOŻE Z stać się PUCYBUTA MILIONEREM, tylko że bogaty i synek bogatego mogą niemal wszystko, zaś biedak prawie nic, jeśli nie liczyć duszoszczipatielnych i w zamierzeniu podnoszących na duchu historyjek, którymi się go karmi. Historyjek przede wszystkim właśnie o "demokracji" i "osobistej wolności", choć także i o milionerze i pucybucie.

Tak jest i nic nie wskazuje, by to się miało w przewidywalnej przyszłości zmienić, chyba trudno się z tym nie zgodzić. No i teraz... jedną z bardzo niewielu rzeczy, które zwykły człowiek otrzymuje w zamian jest opowieść o tym, że wszędzie w tym naszym nowoczesnym, liberalnym (użyjmy w końcu tego słowa) panuje wolność osobista, że stanowi ona samą esencję tego systemu, w którym przyszło nam żyć. W praktyce ta wolność jest oczywiście z każdej strony ograniczana, a w dużym stopniu po prostu fałszowana od samego początku, mimo wszystko jednak stanowi oficjalny fundament tej liberalnej religii ("doktryny realnego liberalizmu", jak ja to określam).

Działa to trochę tak, jak działała konstytucja PRL, która mimo wszystko - mimo tego, że była praktycznie wyłącznie fikcją - dawała jakieś "legalne" oparcie opozycji. Tak samo dotąd wciąż jeszcze kiedy władza - przede wszystkim władza kapitału, czyli np. wobec biednej Polski... wiadomo jakich sił i jakich państw - gwałci czyjąś wolność osobistą, jakoś musi się z tego tłumaczyć, snuć jakieś dziwne opowieści, co jednak nieco jej utrudnia. Niby dzisiaj już tego robić nie musi, ale wciąż wydaje się, iż jakoś się do tego poczuwa. I w tym nasza, czyli zwykłych porządnych ludzi, siła - tyle, ile w ogóle jej jeszcze mamy.

Wolność osobista i demokracja, choć w dużej mierze pozorne, stanowią ostatnie bastiony chroniące nas wszystkich przed nieskrępowaną ideologiczną dyktaturą lewaków, geszefciarzy i nawiedzonych masonów. Żeby z niej można było w jakikolwiek nie gwałcący podstawowych zasad etycznych sposób zrezygnować - jako z podstawy ideologicznej, trzeba by mieć jakiś inny solidny i akceptowany przez wielu fundament.

No, a jakiż to fundament, inny od realnego liberalizmu w minimalnie tylko mniej różowej wersji, ma PiS? Albo jakakolwiek realnie istniejąca obecnie w Polsce siła polityczna? To wszystko co te siły reprezentują, stanowi jedynie drobne warianty na ten sam liberalny temat. Takie ruchy, partie, siły nie mają po prostu cienia moralnego prawa pakować się ludziom w ich prywatne życie! Zaś oglądanie czy nieoglądanie w prywatnym mieszkaniu pornografii JEST bez żadnej wątpliwości sprawą prywatną danej osoby!

Już kwestia pedofililskich materiałów była b. wątpliwa, choć nikt nie miał odwagi w tej sprawie protestować. Pornografia natomiast nie jest absolutnie sprawą państwa. Jeśli Kościół chce ją zwalczać, to niech zwalcza - kazaniami, odmową pochówku, wszystkimi normalnymi metodami. Ale jakoś mało kto tymi kościelnymi naukami się przejmuje, natomiast mamy abp. Wielgusa i zgraję agentów, z których część musiała z pewnością łamać tajemnicę spowiedzi, nie ma sposoby, żeby takich nie było!

To, czy ja oglądam "świerszczyki", czy też nie oglądam, to całkiem moja prywatna sprawa, na pewno ani państwa ani PiSu! Ksiądz może mi za to nie dać rozgrzeszenia, jego prawo, ale to całkiem co innego.

Jeśli się czyni niewinną dziewicę z TW Beaty, jeśli się liże dupę Niemcom, Żydom, Brukseli, jeśli się nie ma odwagi rozpędzić zgraji nadrzewnych hunwejbinów ani pociągnąć za konsekwencje różnych Geremków i reszty piątej kolumny, to nie ma co się brać za pozbawianie normalnych ludzi resztek ich osobistej wolności. Proszę o dobry przykład, proszę o odnowienie wiary i religijności, ale won od moim prywatnych spraw i tego, co sobie czytam albo oglądam!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 03, 2006

Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ (część I: rys historyczny)

Postanowiłem napisać mini-esej przestawiający moje własne przemyślenia na temat problemu wolności osobistej i szeroko rozumianej polityki. Zacząłem go pisać od “krótkiego rysu historycznego”, a ten rozrósł się i powstał taki – dość lekki, ale w sumie serio, a do tego nie pozbawiony całkiem istotnych faktów i przemyśleń - tekścik.

Którym się dzielę, bo do szuflady pisać nie lubię, konkurencja nie śpi i publikuje jak opętana, a całość eseju nie wiadomo kiedy, i czy w ogóle, powstanie.

Dodam, że to jest tylko szkic, bo jak na część eseju to jest może nieco za chaotyczne, za żartobliwe, i w ogóle za długie,, uwzględniając, że to właściwie obok zasadniczego tematu. Bo esej, z tego co wiem, musi być z definicji dobry. Co za wyzwanie!

Naprawdę nie wiem, czy takie kawałki kogokolwiek dzisiaj interesują, tym bardziej tutaj. Jeśli ktoś ma sposoby, jak w czasie potrzebnym na przeczytanie czegoś takiego zarobić 50 zł, to może faktycznie nie warto. Gdybym ja sam miał pomysł, jak w ciągu godziny zużytej na napisanie zarobić choćby sto dolarów, też bym się chwilę nad tym pisaniem zastanowił. Ale cóż, Onassisem już nie będę, więc mogę być domorosłym filozofem. A jeśli ktoś się chce do takiej bezproduktywnej działalności, w jakimkolwiek charakterze, przyłączyć, to proszę bardzo.



Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ

Całkiem osobiste rozważania o wolności jednostki i polityce


“Wolność” w politycznych ideologiach i manifestach naszej epoki zajmuje całkiem specjalne, niejako honorowe, miejsce. I jest już tak od paru setek lat. Nie zawsze jednak tak było...


Część 1 - krótki rys historyczny

Zacznijmy od średniowiecza i ograniczmy się jedynie do naszej zachodniej cywilizacji...

Gdybym miał na poczekaniu zaimprowizować hipotezę, dlaczego niegdyś sławiono posłuszeństwo i postawę niewolnika władzy i Boga, później zaś wręcz przeciwnie, byłaby ona taka...

W średniowieczu dożycie do następnego dnia musiało dla większości ludzi być niemal takim samym sukcesem i powodem do radości, jak dzisiaj solidna wygrana w "Jednym z Dziesięciu". Szumu informacyjnego praktycznie nie było, życie było autentyczne, ciężkie i często przykre. Podległość społeczna i wynikające z niej ograniczenia osobistej wolności w większości przypadków oznaczały także zwiększone bezpieczeństwo. Struktura społeczna była bardzo, w porównaniu z późniejszymi czasami, stała, oraz łatwo dla każdego zrozumiała. Na filozofowanie ogromna większość ludzi nie miała ani czasu, ani ochoty, ani wykształcenia, czy intelektualnego potencjału. Ci, co mieli, zajęci byli precyzowaniem dogmatów wiary i interpretacją dzieł przeszłości. Religia i jej fizyczne przejawy rysować się musiały jak jakieś jasny i piękne światło w ponurej i szarej, często krwawej, rzeczywistości.

Więc bez oporów możemy chyba przyjąć, że indywidualna wolność, choć bardzo często mogła, i z pewnością była, praktycznym problemem, większego problemu intelektualnego w owej odległej epoce nie stanowiła. Potem czasy zaczęły się zmieniać, i to szybko, choć wedle naszych dzisiejszych kryteriów wciąż bardzo wolno. Dochodzimy do epoki reformacji. I co? Nic, poza tym, że taki np. Martin Luter uczy, iż (cytuję z pamięci): “Bóg jest władcą, a ziemscy królowie i książęta to jego kaci i katowscy pachołkowie”. Jeśli to kogoś raziło, to niewielu i nie za bardzo.

Kiedy czasy jeszcze się trochę bardziej zmieniły i religia przestała wszystkim tak do końca wystarczać i dostarczać wszystkich odpowiedzi, stworzono teorię umowy społecznej. Jej pierwszym powszechnie znanym przedstawicielem jest piszący w połowie XVII w. Hobbes, ale ma on poprzedników, choćby w postaci kalwińskiego myśliciela Grotiusa, który jednak religii do tych akurat spraw nie mieszał.

Dla tych filozofów wolność jednostki jest znaczącą wartością, jednak w praktyce zawsze musi ona zostać podporządkowana woli władzy, i to właśnie ze względu na interes danej jednostki, a przede wszystkim jej bezpieczeństwo. (To dobrowolne podporządkowanie jest także korzystne dla całej społeczności, ale nie tym się teraz zajmujemy.)

Teoria umowy społecznej jest już całkiem świecka i nie odwołuje się do żadnych religijnych czy quasi-religijnych sankcji, jak również nie daje tego typu satysfakcji, bez których jednak na dłuższą metę nijak. Człowiek to istota religijna, lub quasi-religijna, co często wychodzi na jedno, bo daje podobne przeżycia.

Skoro nikt nas nie zmusza do zachowania ścisłej chronologicznej kolejności, może to być dobry moment, by wspomnieć, iż pierwszym, który podniósł indywidualną wolność człowieka do kategorii religijnej – albo może quasi-religijnej, bo nie chcę się tutaj pakować w teologiczne dysputy, grożące teologicznemu laikowi wypowiedzeniem jakiejś herezji – był, o ile wiem, renesansowy florencki filozof Pico della Mirandola. Dowodził on, że człowiek jest wyższy od aniołów, ponieważ od jego woli zależy, gdzie się w hierarchii bytów znajdzie, anioły zaś są w niej na stałe przyporządkowane do swego miejsca.

W ten oto sposób indywidualna ludzka wolność nabrała religijnego smaku, i dobrze się stało, bowiem wkrótce będzie na takie namiastki religii ogromne zapotrzebowanie.

Kiedy już indywidualna wolność stała się zdecydowanie wartością cenną, filozofowie i inni ideolodzy napotkali poważny problem. Jeśli chciało się poapoteozować jakaś wspólnotę społeczną, państwo, naród, które ewidentnie, z samej swej natury, ograniczają jednostkę, trzeba było jakoś to ograniczanie uczynić naturalnym, ba – korzystnym dla indywidualnej wolności.

Problem był o tyle trudny, że w międzyczasie powstały silnie, w porównaniu z dawniejszymi, scentralizowane państwa, władza monarchów była zarówno absolutna, a sankcji religijnej czy quasi-religijnej coraz bardziej jej brakło. W dużym uproszczeniu, chodziło o to, że coraz mniej ludzi wierzyło, iż otarcie się o króla wyleczy ich ze skrofułów, coraz więcej zaś chłonęło skandaliczne plotki z dworu i miało się czas zastanawiać, czy wszystkie te podatki, które płacą naprawdę służą powszechnemu bogactwu i bezpieczeństwu.

Tak nadszedł okres heroiczny w historii politycznych ideologii: najtęższe łby filozofii społecznej – od Rousseau, aż po Marksa – męczyły się z tym zadaniem, a ich uczniowie i epigoni – od Robespierre'a po Stalina i Pol Pota, i dalej – wprowadzali drobne acz istotne poprawki i testowali wnioski w praktyce. Nie, żeby tego typu filozoficzne poglądy w ogóle dawały się w praktyce zweryfikować, ale nie o to przecież chodziło. Ważna była ich siła propagandowego przekonywania, która, wsparta środkami bezpośredniego nacisku, z reguły okazywała się spora, oraz skutki zastosowana, które można było, na szczęście, ocenić tak lub inaczej, zależnie od sympatii dla samej ideologii.

Jakieś tam przejawy powszechnego poczucia wolności zawsze dawało się zaobserwować, czy to w śpiewaniu popierających daną ideologię piosenek, czy w fakcie, iż ogromna większość obywateli, mimo przejściowych trudności i wrogiej propagandy, pozostaje jednak w kraju. Nie żeby całkiem dobrowolnie, ale jednak. Zresztą te rzeczy to i tak, z filozoficznego punktu widzenia, miły acz niekonieczny dodatek – w końcu nie chodzi o wolność i szczęście byle jakie, tylko o wolność i szczęście prawdziwe, które bez danej ideologii w ogóle by nie mogło zaistnieć, jak więc je mierzyć, jeśli się samą ideologię odrzuca?

Żeby nie demonizować z założenia wszelkiej filozofii starającej się jakoś pogodzić szacunek dla indywidualnej wolności z kultem wspólnoty – czasem wspólnoty nie utopijnej i nie jedynie rzutowanej w przyszłość, lecz realnie już istniejącej i, dla postronnego obserwatora, wysoce opresyjnej (jak w przypadku rewolucyjnej Francji, czy Prus niezależnie od epoki) – powiem, że filozofowie klasycznej Grecji nieźle radzili sobie z tym problemem, a ich współobywatele zdawali się być z zaproponowanych rozwiązań zadowoleni. Co więcej zaś, wolni ludzie – odróżnieniu od licznych realnie istniejących niewolników – zdawali się nie żywić cienia wątpliwości co do tego, iż są naprawdę wolni, mimo nieuniknionych ograniczeń narzucanych przez społeczeństwo.

Z dwóch biegunów, między którymi znajdowały się wszelkie greckie poleis – Sparty i Aten – obywatele tej pierwszej, jeśli na coś cichcem narzekali, to nie na brak wolności, a raczej na cierpienia, ryzyko i uciążliwości, które musieli dla swej wymagającej ojczyzny znosić, Ateńczycy zaś, szczególnie ci z epoki Peryklesa, musieli się, wedle powszechnej oceny, czuć tak wolni, jak żadni inni ludzie przedtem albo potem. Niewolni byli dla Greków na przykład Persowie, padający na twarz przed królem królów, tak samo jak ich właśni nieszczęśni rodacy znajdujący się pod władzą tyranów. Ale oni sami byli, jak to później wyraził w słynnym zdaniu Cycero, “niewolnikami praw, aby móc być wolnymi”. I tak to mniej było więcej widziane w całej grecko-rzymskiej historii, w każdym razie tej nie całkiem już schyłkowej.

Na czym polega ten elegancki, i całkiem, moim zdaniem, naturalny, sposób, w jaki klasyczna grecka filozofia godzi indywidualną wolność z wymaganiami życia w społeczeństwie? Uważano w niej, że człowiek to “zwierzę polityczne”, a o wiele ściślej “zwierzę którego naturalnym habitatem jest polis – miasto-państwo”. Z czego wynika, że także naturalne ograniczenia, które jednostce narzuca wszelkie życie w tego typu społeczności są dlań rzeczą normalną i właściwie go nie ograniczają. To coś takiego, jak w przypadku tygrysa, którego chcielibyśmy uszczęśliwić uwalniając go od konieczności polowania i zdobywania względów urodziwej partnerki – czy byłby szczęśliwy? Oczywiście, że nie! Czy poczuje się bardziej wolny? Wątpię.

Nasza własna koncepcja szczęścia, jeśli mogę sobie pozwolić na taki nagły skok o dwa tysiąclecia, to jednak właśnie takie coś, jak w przypadku owego wyimaginowanego tygrysa. “Tygrys otrzymujący najsmakowitsze mięso i przeżywający tygrysi orgazm jest najszczęśliwszy? Dajmyż mu więc jeszcze więcej mięsa, jeszcze więcej orgazmów, i tak przez całe życie, albo najlepiej całą wieczność!”

To samo oczywiście w przypadku ludzi. No, dobra, to było o szczęściu. A jak to się ma do wolności? Zabawne, ale jeszcze dziwniej, oto jak: “Wolność sprawia radość? Wolność sprzyja szczęściu? Wolność zaś to brak ograniczeń, przymusu, konieczności czekania na gratyfikację? A zatem żadnych ograniczeń! Żadnego przymusu! Żadnego czekania! Nigdy!”

Nie da się ukryć, tak sobie to wyobrażamy, choć faktycznie większość normalnych ludzi nie kładzie się na ziemi tupiąc, bijąc głową o podłoże i wrzeszcząc “ja chcę!”. Co nie zmienia faktu, że w głębi naszej jaźni czujemy, że nieposiadanie tego czegoś ogranicza naszą wolność, jednocześnie stojąc na przeszkodzie naszemu szczęściu. Gdzież nam do możliwości choćby zrozumienia słynnej tezy Solona, że “szczęście to dobra śmierć”, popartej zresztą przez tegoż Solona licznymi przykładami! Zgoda, że w tym musiało być sporo filozofowania, moralizowania, oraz literackiej pozy, ale dla nas jest to całkiem absurdalna optyka, podczas gdy dla Greków ewidentnie taką nie była.

Dobra, ale my o wolności... Więc Grecy rozumieli to w ten sposób, że wolność polega na możliwości życia zgodnie ze swoją naturą, natura człowieka zaś polega w dużym stopniu na uczestniczeniu w życiu społecznym i politycznym. To zaś wymaga istnienia społeczeństwa, którego istnienie z kolei zakłada pewne podporządkowanie swoich prywatnych zachcianek dobru ogółu. Całkiem sensowne rozumowanie, moim zdaniem, a co ważniejsze, wyraźnie trafiające ówczesnym do przekonania.

Przy okazji wyszło tu na jaw, że pisząc o wolności, trudno jest uniknąć tematu szczęścia. Widać jest między nimi dość ścisły związek. (No, bo to chyba nie jest jakaś wyłącznie moja idiosynkrazja, prawda?) Może ten związek zawsze istniał, a może istnieje właśnie w naszym nowoczesnym rozumieniu tych dwóch spraw? Spróbuję to jeszcze przeanalizować, na razie wyskoczyła ta obserwacja całkiem mimochodem, bo wciąż jeszcze chciałbym mówić o historii pojęcia wolności, tylko mi taka gawęda szlachecka wychodzi.

Powrót to wątku głównego... Jak mam nadzieję wykazałem, Grecy całkiem nieźle pogodzili życie społeczne z wolnością jednostki, zarówno w filozofii, jak i w praktyce i odczuciach realnych ludzi. W każdej ze znanych mi nowożytnych prób dokonania tej samej sztuki istnieje jakieś ziarno tego samego rozwiązania, a więc ziarno prawdy. Mimo, iż wiele z tych prób, jeśli nie znaczna większość, to doktryny filozoficzne, albo dziwnie łatwo godzące się na, a nawet inspirujące, praktykę totalitaryzmu, albo mające jakieś inne pokraczne intelektualne, i nie tylko, potomstwo. (Amicus Plato itd.)

Co nie zmienia faktu, że doktryny głoszące, iż “prawdziwa wolność jednostki” zawsze i bez wyjątku polega na spełnieniu “woli ogółu”, na “zmuszaniu ludzi, by byli wolnymi” (jak to elokwentnie powiedział Robespierre), nie mówiąc już o Hegla wizji państwa pruskiego jako swego rodzaju Boga, przynajmniej w pewnej historyczne epoce (nieco tu upraszczam, to fakt), tego samego zresztą, co u Lutra, żeby było zabawniej, wymagały niewyobrażalnej ilości niesamowitych myślowych akrobacji i nie mogło doprowadzić do niczego dobrego. Co nie zmienia faktu, że doktryny te okazały się niezwykle płodne, a ich potomstwem są dzisiejszy marksizm, “nowa lewica”, a jak by nieco poskrobać, to pewnie prawie wszystkie co bardziej wpływowe dzisiaj doktryny społeczne.

Jednak filozofia w końcu stała się praktycznie niepotrzebna, przynajmniej nie do karmienia nią mas, czy choćby “intelektualistów”. Każdy, kto może się bez niej obejść, a ma do tego pomoc w pop-kulturze, narkotykach, pornografii, i ogólnie białym – czy może jeszcze nie całkiem białym, ale za to różowym – szumie informacyjnym. Kto nie potrafi, czyli kto mimo wszystko musi kompulsywnie drapać własne zwoje mózgowe, co jest przekleństwem ludzkości od prawieków, twórczo filozofię, albo inne pokrewne dziedziny wiedzy, rozwija, przyczyniając się tym samym do zwiększenia tego szumu. Chodzi o to, by oszołomić, ogłuszyć i ululać ludzi tym szumem, a potem karmić ich opowieściami, o tym, jacy to są wolni.

Nie wiem, przyznam, że o masonerii mam realnie bardzo niewielkie pojęcie, ale dla mnie to właśnie samo jądro masońskiej idei – oświecony despotyzm, ale jednak o tyle inny od normalnego, że intensywnie, nie szczędząc środków wmawiający ludowi, że to on - lud - jest super, że to on rządzi... Oczywiście gardząc jednocześnie tą zgrają podrygujących w rytm dysko, tyrających, by mieć na najnowszy model, łykających propagandę i rozrywkę, proletów.

Skąd to wiem? Faktycznie poza “Czarodziejskim Fletem”, który widziałem w różnych wersjach kilkanaście co najmniej razy w życiu, niewiele mam na temat masonerii i jej ideologii ścisłych informacji. Ale ten, nie oszukujmy się, “Flet” daje do myślenia i sporo wyjaśnia. Do myślenia daje także fakt, że tak często się go pokazuje. W końcu lud i tak nie zrozumie, a narybek trzeba skądś brać, zgoda? Jasne, że raczej spośród amatorów Mozarta, niż rapu.

(Szczerze mówiąc, nie tylko “Czarodziejski Flet” daje mi takie myśli, mam nieco innych informacji, dość nawet bulwersujących, ale to może kiedyś, innym razem.)

Tutaj, w każdym razie, kończę tę krótką historyczną analizę losów pojęcia wolności na przestrzeni wieków stwierdzeniem, że doszliśmy do stadium, kiedy to już wystarcza dość często mówić “wolność, wolność”, oczywiście przy akompaniamencie odpowiedniego podkładu dźwiękowego i efektownej szaty wizualnej, a problem wolność jednostki vs. społeczne ograniczenia sam się rozwiązuje.