Bratem mi każda ludzka istota, o ile nie przyłożyła ręki do Postępu i Szczęścia Ludzkości. (Triarius the Tiger)
sobota, sierpnia 22, 2009
Micha się kurczy... czyli Bye, Bye Wolność Słowa!
W końcu jakieś koszty, w kategoriach zaufania mas do dziennikarskiej braci, tej obecnej propagandy sukcesu być chyba muszą. Jeśli by ich nie było, świadczyłoby to, że masy są już całkiem odmóżdżone... Na to zaś, jak sądzę, przyjdzie nam jeszcze poczekać pokolenie lub dwa.
No dobra, co jednak z tego wynika? Wynika parę rzeczy, a między innymi to, że już nie tylko sama władza bykiem patrzy na niekontrolowane przez się słowo i kombinuje, jakby to tałatajstwo wziąć za mordę i pod buta - mówię tu zarówno o ojrototalitarystach i podobnym im globalnych graczach, jak i naszej rodzimej neo-targowicy - ale i Wołki, Lisy i Wróble Pomniejszego Płazu...
Które już nie tylko nastawiają uszy i prężą ogony na dźwięk ideologicznej trąbki, już nie tylko kierowane są strachem przed tym, co ich spotka, gdyby jednak wróg zatriumfował, ale też po prostu walczą o nadal pełną michę. (Tak mi się akurat skojarzyło - od czego właściwie nazwisko "Michnik"?)
Pełną michę, która im się wymyka - częściowo z przyczyn tak złożonych i niezgłębionych, że żaden Balcerowicz nie był w stanie ich przewidzieć, częściowo jednak z powodu wrednych i głupich blogerów... Z którymi coś by się zrobić dało, gdyby złączyć wysiłki, gdyby odpowiednio zmobilizować władzę, gdyby tą władzę następnie swą rewolucyjną czujnością oddolnie wspomóc...
Wspomaganie władzy - WŁAŚCIWEJ władzy oczywiście - nigdy nie jest złe dla Wołków, Lisów i Wróbli Pomniejszego Płazu... Nie jest nawet moralnie obojętne. Jest po prostu słuszne! Więc przebierają nóżkami Wołki, Lisy i Wróble Pomniejszego Płazu, pokazują paluszkami... "Chamstwo", mówią... "Wulgarne wymyślanie autorytetom", mówią...
A co władza? Władza oczywiście by chciała, no bo jakże nie chcieć, skoro na przykład władza głosi, że: "Z powodu jakichś tam stu tysięcy Irlandczyków ma się niby szczęście miliarda mieszkańców Europy odsunąć??!" A tu jakiś bloger, wcale nie w Irlandii, więc do tamtych stu głupich tysięcy się nie liczący, pisze, że on także nie chce, tylko jakoś jego nikt nie raczy zapytać... I takich blogerów jest jednak nieco więcej niż jeden.
No to władza zgrzyta zębami i do blogerów sympatię mimo wszystko traci... Chciałaby im jakoś przytrzeć nosów, ale jednak trzeba to zrobić cwanie. Na razie - dopóki jeszcze nie wszystko, towarzysze, kontrolujemy. Mądrość etapu, rozumiecie towarzysze. W dziełach towarzysza Lenina to wszystko jest jak na dłoni, jeśli tylko komuś się chciało, towarzysze!
Problemy jednak są i mądrość etapu nakazuje, by je uwzględnić. No bo i młodzi wykształceni z dużych miast mogą stracić zapał... Dla których internet - ach! - to Postęp, Nowoczesność i Wszystko Co Najlepsze... A internet, to jak wiadomo Wolność... Wolność zaś... Sami wiecie, towarzysze: chodzi o to, żeby ich przypadkiem nie spłoszyć. Żeby zrozumieli, że to TAMTYM dokręca się śrubę, a im nic nie grozi i nigdy nie zagrozi.
Jednak to nie jest aż tak łatwo im tłumaczyć, skoro wszystko dopiero w fazie przygotowań... Szu szu, ciiiiicho, bo się wyda! Jak im to więc wszystko dokładnie po kolei wytłumaczyć? Zdenerwują się, zaczną pyskować... Całą precyzyjnie zaplanowaną akcję nam roztentego!
W dodatku zrobi się takie coś w jednym kraju Europy... No bo na razie, towarzysze, to są jeszcze kraje... I nie ma co tutaj wybiegać naprzód! Wiecie co by towarzysz Lenin powiedział o takich tendencjach? "Dziecięca choroba lewicowości" by powiedział. Albo i gorzej! Więc powtarzam, towarzysze, słuchać pilnie! Ale notatek żadnych nie robić, bo to tajemnica najwyższego sorta. Przy wyjściu będzie rewizja osobista. (Nie towarzyszu, bez wstępnej gry, na to nie mamy czasu. Niedługo jednak mamy wieczorek integracyjny, to sobie zrobimy ze wstępną grą i wszystkim. Ale teraz już proszę bez pytań spoza protokołu!)
Następny punkt: wniosek towarzysza Wołkowróblolisa w sprawie blogerów...
Tak sobie pozwoliłem pofruwać mojej wyobraźni, jednak mój trzeźwy rozsądek widzi te sprawy bardzo w sumie podobnie. Bractwo się kotłuje, zarówno od samej góry, jak i od poziomu Wróbli, Lisów i Wołków Pomniejszego Płazu. W końcu micha tym ostatnim zmniejsza się z dnia na dzień o coś pomiędzy 10 a 25%, zaś co do tych pierwszych, to nawet trudno ocenić o ile się zmniejszy.
Traktat Lizboński miał być przyklepany, MUSI BYĆ przyklepany, a tutaj jednak chamstwo przeciw ościeniowi wierzga i jakoś się wszystko w rękach rozłazi. Tak być oczywiście nie może! No i tak oczywiście nie będzie - zapewniam. Jeśli ktoś sądzi, że "wolność słowa" zostanie zachowana po prostu dlatego, że jest ona jednym z "praw człowieka", że na niej, jak nas uczą, opiera się "demokracja", "publiczna debata"... Ach!
Że "słuszna racja zawsze zwycięży i na tym właśnie polega postęp"... "Miliony rąk, miliony nóg, miliony dup, lecz serce bije jeeeeeeednoooooo!"
No to się myli. To tak nie działa. Nasi milusińscy, nasza jakże kochana władza... I nasze, także przecież kochane, Wołki, Wróble i Lisy Pomniejszego Płazu nie spoczną, aż z blogami i pyskującą na nich hołotą się uporają. A "wolne słowo"? Wolne słowo zostanie oczywiście PRZE - DE - FI - NIO - WANE. Jak tyle już innych rzeczy. (Czyżbyście towarzyszu przespali ostatnich dwadzieścia lat? No to radzę się obudzić!)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
piątek, sierpnia 21, 2009
Neo-Spengler o kulturze młodzieżowej i krachu dot-comów
O Davidzie P. Goldmanie, którego w tytule pozwoliłem sobie żartobliwie nazwać Neo-Spenglerem, można sobie poczytać w wikipedii, oto link: http://en.wikipedia.org/wiki/David_P._Goldman. (W tym przypadku chyba wikipedia za bardzo nie łże.) Postać jest naprawdę interesująca. W największym skrócie powiem, że nie gościmy tu często tradycyjnych, religijnych amerykańskich Żydów, a autor poniższego tekstu jest właśnie kimś takim. (Panie Bratkowski, larum grają!) W dodatku w młodości był Żydem ostro lewicowym - socjalistyczno-syjonistycznym na dodatek!
Potem jednak nawrócił się na Reaganizm, i w jego przypadku bym się nie czepiał, że to jakaś obłuda czy pokrętny zamiar. Jeszcze później... Ale to już wiecie. Gość jest naprawdę człekiem renesansu (muzyka, wielka bankowość, no i ta publicystyka). Sam mówi o sobie, że "pisze z judeo-chrześcijańskiej perspektywy, często koncentrując się na czynnikach ekonomicznych i demograficznych", jego tematy to "śmiertelność narodów i jej przyczyny, zachodni sekularyzm, azjatycka anomia, i niezdolny do przystosowania się islam".
Sam fakt, że ten publicysta wybrał sobie pseudonim Spengler, stanowi poniekąd gwarancję, że warto go tu przedstawić. (Swoją drogą, jaki ten fakt stanowiłby trudny orzech do zgryzienia dla tak licznych ostatnio zawodowych tępicieli antysemityzmu i faszyzmu! Gdyby oczywiście ci ludzie takich trudnych zagwozdek zawodowo nie unikali.)
A oto jego tekst, którego oryginał można znaleźć tutaj. (Swoją drogą prosiłem ich o zgodę na przetłumaczenie, ale email do mnie wrócił, więc cóż.)
Spengler (David P. Goldman)
Akcje internetowe i klęska młodzieżowej kultury
Asia Times Online, rok 2001
Internet stał się rutyną, ubolewa komentarz na pierwszej stronie "Przeglądu Tygodnia" w New York Times z 25 sierpnia. Mimo nadziei niektórych "krytyków kulturalnych", iż internet "zdemokratyzuje media" dzięki swemu niskiemu kosztowi wejścia, ta dystopiczna wizja kulturalnej cyberprzestrzeni zawaliła się. Internet pozostaje użyteczny jako system odnajdywania dokumentów i elektroniczna tablica ogłoszeniowa.
Niemal rok temu przekonywałem w tym samym miejscu, że gdyby akcje internetowe naprawdę były rzetelnie wycenione, musielibyśmy dojść do wniosku, że ludność świata musi spędzić następne stulecie kupując pornografię, popularną muzykę i przeróżne artykuły online. Tym, co leżało u podstaw (ówczesnej) hojnej oceny wartości akcji firm technologicznych, była futurystyczna wizja mentalnych insektów, bezsilnie przyciąganych do cyberprzestrzennej świeczki i wpadających w płomienie zglobalizowanej kultury młodzieżowej.
Teraz, kiedy kurz osiadł już na rynkach akcji, pośmiertne badania owych iluzji mogą się okazać zabawne. Pękniecie internetowej bańki ma szersze kulturowe i polityczne znaczenie: informuje nas ono, że oślizgły potok popularnej kultury sączący się z amerykańskich mediów komercyjnych i rozlewający się po świecie, nie zniszczy twardego podłoża starych kultur, które go poprzedzały. To przerażająca perspektywa, z powodów, które spróbuję wyjaśnić.
Zacząć należy od tego, że "kultura młodzieżowa" to oksymoron. Młodzież nie tworzy kultury, tylko ją dziedziczy. Dzieci we wszystkich kulturach oczywiście bawią się ze sobą spontanicznie, ponieważ ich Spieltrieb (instynkt zabawy) jest wrodzony. Młodzież we wszystkich kulturach zakochuje się równie łatwo, ponieważ hormony dyktują jej takie zachowanie. Ten rodzaj muzyki, który towarzyszy rytuałom godowym znajdzie natychmiastową akceptację od Tallahassee do Timbuktu, jednak kultura jako taka, to całkiem inna sprawa.
Co mamy na myśli mówiąc "kultura"? T S Eliot twierdził, że to nie jest nic innego niż religia: Jest to cały kompleks asocjacji i odniesień mówiących nam kim jesteśmy i skąd przychodzimy. Angielska literatura (obecnie zdominowana przez pisarzy z subkontynentu indyjskiego), wymaga, abyśmy pisali zgodnie z od dawna zarzuconymi gadłowymi głoskami jezyka anglo-saksońskiego ("light" a nie "lite"), ponieważ język niesie w sobie swą własną historię. Wypowiedź człowieka wykształconego to mozaika cytatów, ciągłe odniesienie do przeszłości.
Dlaczego mamy kulturę? Dlaczego wszelkie te pozornie sensowne próby wprowadzenia do angielszczyzny fonetycznej ortografii skończyły się marnie? Powód jest taki, że potrzebujemy naszej przeszłości. Wszystkie kultury oddają kult w świątyni swych przodków. Istnieją one, aby odegnać przeczucie śmierci.
Zerwanie nici ciągłości z przeszłością oznacza, że nie mamy sensownej przyszłości poza naszą własną fizyczną egzystencję. Fakt, jest całkiem możliwe, by całe ludy żyły jedynie dla własnej przyjemności, nie czując nic w związku z grożącym im w przyszłości wymarciem. Jakże inaczej moglibyśmy wytłumaczyć fakt, że w Europie i Japonii współczynnik dzietności ledwie sięga połowę wartości potrzebnej do utrzymania liczebności populacji? Wojny światowe zdyskredytowały ich tradycyjne kultury i ich ludność wydaje się nie dbać o własne przetrwanie. To oczywiście nie może być zachowanie typowe dla ludzi, bowiem wtedy po prostu nie byłoby ludzkiego gatunku.
Inaczej niż zwierzęta, ludzie potrzebują czegoś więcej niż tylko potomstwa: potrzebują potomstwa, które ich będzie pamiętać. Rozważmy dwie możliwości: pierwsza taka, że po śmierci będą o tobie pamiętały pokolenie twych dzieci i dzieci twoich dzieci; druga taka, że twoje dzieci zostaną porwane przez jakąś obcą kulturę, wychowane w innym języku, bez znajomości swego pochodzenia i nic nie wiedzące o twojej śmierci. Która z tych możliwości jest dla ciebie przyjemniejsza?
Kultura to substancja, z której przędziemy złudzenie nieśmiertelności (to, czy nieśmiertelność rzeczywiście istnieje, jest kwestią osobistych przekonań religijnych i nie wchodzi w zakres tej dyskusji). Często różne grupy etniczne raczej zginą, niż porzucą swój "sposób życia". Pierwotni Amerykanie często od asymilacji wybierali walkę prowadzącą do całkowitej własnej zagłady, ponieważ asymilacja oznaczała porzucenie zarówno własnej przeszłości, jak i własnej przyszłości. Historyczna tragedia następuje na ogromną skalę, kiedy ekonomiczne lub strategiczne warunki podcinają materialne warunki życia jakiegoś ludu, którzy mimo to nie potrafi zaakceptować asymilacji do innej kultury. To właśnie wtedy całe ludy walczą na śmierć i życie.
Krótko mówiąc, "kultura młodzieżowa" to bezsensowne wyrażenie, ponieważ młodzi nie potrzebują kultury, jako że czują się nieśmiertelni. Ludzie starsi żyją z przeczuciem śmierci i tworzą kultury w nadziei oszukania swej śmiertelności.
Jednak łatwowierny świat przywiązuje taką wagę do triumfu globalnej młodzieżowej kultury, że internetowym akcjom przypisał wartość idącą w miliardy dolarów. "Światowa muzyka" miała być motorem wzajemnego zrozumienia. Rozprzestrzenianie się popularnej kultury miało nas zhomogenizować. Mieliśmy wszyscy złapać się za ręce i śpiewać "Zbierzmy się wszyscy razem i niech nam będzie fajnie".
Popularna kultura ma oczywiście swoje oddziaływanie, ale jako instrument w służbie autentycznych kultur, na które wpada. Cóż może być bardziej niewinnego niż amerykański program dla małych dzieci "Ulica Sezamkowa"? Otóż istnieje klon "Ulicy Sezamkowej" w oficjalnej telewizji władz Palestyny, którego słowa brzmią w przekładzie tak: "Kiedy urosnę, zostanę zamachowcem samobójcą". Palestyńska telewizja wyświetla także muzyczne videa z tym samym motywem, dla nastoletniej publiczności.
Załamanie się wyceny akcji internetowych było wczesnym ostrzeżeniem, że stare kultury nie dadzą się tak łatwo wepchnąć do miksera. Następne ostrzeżenia mogą się okazać nieco bardziej dobitne.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
wtorek, sierpnia 18, 2009
Nie uiścił... Nie uiścił...
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
sobota, sierpnia 15, 2009
Jedna mądrość o prawie, druga zaś o sztuce
* * * * *
Kiedy ktoś mi mówi, że czyjaś twórczość wspaniale wyraża ducha naszej epoki, bez trudności mu wierzę, ponieważ ducha epoki niezdolnej już do tworzenia napawdę wielkiej sztuki rzeczywiście może wyrazić tylko taka szmira, jaką nas stale karmią.
Oczywiście wciąż powstają piękne utwory muzyczne, wiersze czy przedmioty, ale to już jednak tylko artes minores, rzeczy na pograniczu folkloru albo rzemiosła, no a poza tym ONE z całą pewnością ducha tej epoki NIE wyrażają. Za to wszelka próba stworzenia dzisiaj czegoś wielkiego i pięknego jednoznacznie przesądza, że rezultat będzie pokraczny... a przez to rzeczywiście znakomicie wyrażający ducha epoki.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
środa, sierpnia 12, 2009
Bardzo sensowny tekst - polecam wszystkim Młodym Spenglerystom
Oto linek: http://elguapo.salon24.pl/105195,o-fali-korporacjach-i-teoriach-spiskowych
A tu, na wszelki wypadek (gdyby szalom zdechł, czy coś), umieszczę jednak oryginalny tekst by elGuapo:
O 'fali', korporacjach i teoriach spiskowych
tagi: teorie spiskowe, lewactwo, racjonalizmSpośród rozmaitych głupot rozmaitych szczepów lewactwa niektóre głupoty darzę specjalnym sentymentem. Jedną z nich jest redukowanie wszelkich sugestii o występowaniu poza oficjalnymi także pewnych nieformalnych mechanizmów (zwykle władzy) do miana teorii spiskowych. UPRowiec sugerujący, iż w strukturach biurokratycznych możliwe są pozamerytoryczne nici powiązań, które sprawiają, że powstają pewne grupy powiązane wspólnotą interesów, która to wspólnota cementuje je tak, iż sprawia, że niepowiązani formalnie ludzie działają jak jedna drużyna (bo w swoim własnym interesie, acz w ramach interesów swojej grupy), natychmiast otrzymują etykietkę oszołomskich zwolenników teorii spiskowych.
No, ale rozgadałem się o racjonalistach i ich szczerości, a gdzie tu spontaniczność? Otóż sądzę, że możliwym wyjaśnieniem fenomenu redukowania jest mimowolnie przyjmowanie założenia, iż skoro jakieś zjawisko sprawia wrażenei logicznie sterowanego, to oznacza to istnienie jakiejś instancji owym zjawiskiem sterującej. Samochód potrzebuje kierowcy, aby efekty jego działania sprawiały wrażenie logicznych, a nie chaotycznych, podobnie samolot. A już szczególnie łatwo jest popaść w takie domniemanie, gdy mowa o zjawiskach wikłających grupy ludzi, a nie zwykłe przedmioty mechaniczne, bo przecież ludzie istotami myślącymi są i to w sposób poza automatyzację wykraczający. Ergo – nie ma zjawisk społecznych bez instancji nimi sterujących, je stymulujących. Notabene- ja nie sądzę, że oni przeprowadzają taki wywód świadomie, a tylko, że gdzieś w ich podświadomości taka intuicja może zostać popełniona.
QED
Specyfika środowiska urzędów polega na nieuniknionej zawartości armii osób formalnie w system uwikłanych – szeregowych urzędników – ale ze znikomymi realnymi szansami na dopuszczenie do grona takich, którzy do rzeczywistej eksploatacji dopuszczeni zostaną. Zadowalają się oni wszak pewnymi namiastkami, jak np. opryskliwość wobec petentów, wyniosłość etc. Jednakże zasadniczą obserwacją jest, że w armii i korporacjach eksploatacja dotyczy wyraźnie wszystkich członków grupy, zaś w przypadku urzędów do możliwości prawdziwej eksploatacji (czy to członków grupy, czy osób spoza grupy) dochodzą nieliczni. Ten fakt zaciera nieco przejrzystość faktu eksploatacji, który w formie czystej jest widoczny na przykładzie ‘fali’ i korporacji, gdzie to we wzajemną eksploatację uwikłani są praktycznie wszyscy członkowie grupy. W urzędach fakt eksploatacji łatwiej jest ukryć poprzez rozmnożenie armii ni to beneficjentów systemu, ni to eksploatowanych, ni to eksploatatorów, a wszystkich po trochu – szeregowych urzędników.
14.05.2009 AD
Szczęść Boże
NeG
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
poniedziałek, sierpnia 10, 2009
Bonmoty sierpień 2009
W tej drugiej kwestii mieliby zresztą całkowitą rację.
* * * * *
Bóg nie istnieje, skoro pozwolił na Vaticanum Secundum.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
czwartek, sierpnia 06, 2009
Ryk lwa i królicze siekacze, czyli Wreszcie psychologia dla dorosłych
Dave Grossman jest bowiem emerytowanym oficerem, który w dodatku aktywną służbę odbywał w elitarnej formacji Army Rangers*. Psychologiem został, jak sam mówi, jedynie dlatego, że armia mu rozkazała, by nim został. O typowych psychologach Dave Grossman ma zdanie, oględnie mówiąc, mało pochlebne. Mówi, że psychologami zostają ludzie o specyficznej konstrukcji mentalnej, i nie jest to typ ludzi, który by komuś takiemu jak on imponował.
Jakby to nie wystarczyło by maksymalnie utrudnić sobie karierę i przekreślić szansę na pojawienie się w rubryce "Ze świata nauki" Twej ulubionej porannej gazetki, Dave Grossman, obok wykładania psychologii na wojskowej akademii West Point, kieruje także zespołem zajmującym się "Kill-ology"... Czyli nową nauką, a w każdym razie nowym działem psychologii, zajmującym się, ni mniej, ni więcej, tylko psychologią zabijania i związanymi z tym sprawami. Na polski moglibyśmy to ewentualnie przełożyć jako "Zabijalogia". Opublikował na ten temat dwie cenione i dość szeroko znane książki: "On Killing" (O zabijaniu) i "On Combat" (O walce).
Brzmi to dość przeraźliwie, zgoda, jednak pomyślawszy chwilę i odrzuciwszy choćby na czas krótki różano-złocistą mgiełkę słodkich i do snu kołyszących złudzeń, zdawszy sobie sprawę z tego, że Dave Grossman jest, jak by nie było, psychologiem wojskowym, wojsko zaś... Naprawdę nie jest mi łatwo coś takiego powiedzieć, ale cóż - wojsko to mimo wszystko sprawa zabijania. Jeśli zabijanie zdecydowanie i nieodwołalnie zlikwidujemy, to zlikwidujemy tym samym także wojsko. (Choć w drugą stronę to nie działa, co być może stanowi właśnie jeden z dobrych argumentów na rzecz istnienia wojska.)
Dave Grossman nie jest jednak, jak Czytelnik mógłby się obawiać, gościem prymitywnym i krwiożerczym. Przeciwnie, w wywiadzie z nim, którego dane mi było wysłuchać, wypadł sympatycznie, dowcipnie i oczywiście bardzo inteligentnie. Ironiczny wydaje mi się też fakt, że to właśnie Dave Grossman regularnie otrzymuje groźby gwałtownej śmierci, nie zaś żeby to on je ludziom rozsyłał.
Czemu otrzymuje te groźby, spyta ktoś? A dlatego, że - i tutaj zapewne kolejne zaskoczenie dla ludzi, którzy w specu od "Zabijalogii" automatycznie spodziewają się ujrzeć krwiożerczego potwora, a przynajmniej jakiegoś fanatyka totalnej przemocy - Dave Grossman, na podstawie swych badań, z przekonaniem twierdzi, że zawierające przemoc gry komputerowe całkiem dosłownie niszczą psychikę i umysł młodzieży, przez co odpowiadają za dużą część upadku Zachodu, który wokół siebie obserwujemy.
Żeby było jasne - Dave Grossman twierdzi, że dojrzały i ukształtowany umysł nie poniesie żadnej istotnej szkody mając do czynienia z takimi grami, jednak umysł i psychika młoda i nieukształtowana, to całkiem co innego! Mówi to głośno, stara się nawet coś w tej sprawie realnie zrobić... Więc lobby producentów gier nie przepada za nim, co tłumaczy wspomniane pogróżki. Rynek gier bowiem, warto pamiętać, jest przeogromny - w Ameryce to na przykład znacznie większy od rynku na hollywodzkie filmy, więc i interesy w niego zaangażowane są odpowiednio znaczne.
Nasz spec od "Zabijalogii" argumentuje jednak, że od roku 1950 w wysoko rozwiniętych krajach zachodu - praktycznie wszystkich! - przestępczość zwiększyła się pięciokrotnie, a sporą część winy za to ponoszą właśnie gry komputerowe interaktywnie promujące przemoc. (Bardzo to nieliberalny i nierynkowy pogląd, wiem, ale, cóż - życie nie jest ani liberalne, ani też rynkowe. Rynkowy liberałom nie pozostaje więc nic innego, niż to co zawsze... Czyli obrzucić przeciwnika epitetami od "neurotyka", przez "socjalistę", po "bolszewika", i powrócić do studiów nad Misesem.)
No dobra, spyta ktoś, jeszcze wciąż nieprzekonany - dlaczego coś aż tak skrajnego, tak trudnego do strawienia dla nowoczesnej, kochającej ludzkość i prawa człowieka duszyczki, jak "Zabijalogia"?! Fakt, my możemy sobie o tych kwestiach nie myśleć i poniekąd chwała tym, którzy nas z takich zmartwień wybawili... Jak długo jeszcze to potrwa, nie wiem, ale na razie faktycznie nie musimy. Jednak armie mają tu problemy.
Na przykład od końca drugiej WŚ wiadomo, że 85% żołnierzy państw zachodnich w istocie celowo NIE strzelało do wroga. A pod koniec wojny byli to przecież praktycznie wyłącznie weterani, prawda? Bardzo długo podawano te liczby w wątpliwość, ale dzisiaj już ich autentyczność nie może być podważana. To jest po prostu fakt! Co gorsza, te liczby wcale się nie poprawiają, mimo że dzisiaj te armie państw zachodnich są praktycznie w całości zawodowe i złożone z ochotników!
W Wietnamie, tak nawiasem, na jednego zabitego Vietconga Amerykanie wystrzeliwali dobrze ponad 50 tys. sztuk amunicji. Fakt, że wtedy był pobór, ale ta proporcja tak czy tak jest niemal nie do uwierzenia. A jednak tak właśnie walczą dziś żołnierze Zachodu! Nie rozwijając więc już dalej tej fascynującej, ale także wysoce niepokojącej kwestii, stwierdzę, że ja osobiście bez trudu rozumiem po co amerykańskiej armii "Zabijalogia" i dlaczego ktoś taki jak Dave Grossmana się tym zajmuje.
I nawet rynkowy liberał powinien się chyba nieco zastanowić, choćby nawet całkiem w zabijanie nie wierzył - przecież ten udający że walczy, czyli udający że pracuje (bo to przecież zawodowiec i ochotnik!) żołnierz, OKRADA WSZYSTKICH PODATNIKÓW! Jeśli bowiem strzelać do wroga nie trzeba, to po co armia? Po co żołnierze? Po co w ogóle to strzelanie? I po co na to płacić podatki?
Dużo by jeszcze dało się o tych sprawach powiedzieć na podstawie tego wywiadu com go ostatnio wysłuchał, ale na zakończenie chciałem o czymś nieco innym, choć też z psychologią walki i Grossmanem związaną. Ta rzecz wydała mi się całkiem fascynująca i chyba nikt z nas tego dotychczas nie kojarzył, ani nie przeczuwał.
Od bardzo dawna intrygował mianowicie wielu dobrze znających realne pole walki niewytłumaczalny fakt: z jednej strony żołnierze całkiem często podają, że nie słyszą własnych strzałów, a słyszą dopiero kiedy np. kule uderzają w ciało nieszczęsnego wroga; z drugiej zaś, kiedy np. policjant musi zastrzelić potrąconego przez samochód psa ze złamanym kręgosłupem, dzwoni mu potem w uszach od huku wystrzału godzinami... Dlaczego tak jest?
Zaczęto te sprawy badać (bo tym właśnie, między innymi, zajmuje się "Zabijalogia"). Skojarzono z tą sprawą niemal równie dziwny fakt, że lew z wiekiem nie głuchnie, mimo że jego własny ryk ma pomiędzy 90 a 110 decybeli, więc teoretycznie naprawdę powinien. No i okazało się, że lew posiada psychiczny mechanizm na moment wyłączający jego słuch...
Właśnie kiedy ryczy, przez co wyraża agresję. W sumie to agresja wyłącza na krótką chwilę jego słuch... I dokładnie tak samo dzieje się z żołnierzami strzelającymi "w gniewie" ("firing in anger", jak to się mówi po angielsku). Natomiast nie dzieje się to wtedy, gdy policjant jest zmuszony wykonać przykry obowiązek skrócenia męki rannego psa, przy czym żadnej agresji oczywiście nie czuje.
Dave Grossman podsumowuje to w ten sposób, że tak samo, jak w ustach posiadamy zarówno kły drapieżnika, jak i siekacze, które mogłyby niemal należeć do królika, tak samo w naszych mózgach mamy układy odpowiadające charakterom obu tych zwierząt. A więc mamy w naszych mózgach zarówno lwa, jak i królika. Inaczej jeszcze to wyrażając: mamy w sobie potencjał by być albo lwem, albo królikiem. Do wyboru!
(Tu nawiasem, nasuwa się tu Robert Ardrey, przekonująco argumentujący za tym, że jesteśmy nie tylko bliskimi krewnymi, roślinożernych w sumie, małp, ale, i to przede wszystkim, drapieżnikami. A przynajmniej tak było zawsze dotychczas, choć niewykluczone, że teraz się to szybko zmienia. Co na pewno zresztą nie skończy się dla nas dobrze.)
To, która z tych naszych potencji się ujawni, zależy w ogromnej mierze od tego, którego z owych układów naszego mózgu dotychczas częściej używaliśmy, który rozwijaliśmy... Jeśli postępujesz jak królik - będziesz coraz bardziej królikiem. Jeśli postępujesz jak lew... Czyż muszę kończyć?
Dla mnie to sprawa dziko fascynująca i masę rzeczy tłumaczy... Nie wszystkie wnioski są przyjemne - cóż "Zabijalogia" to nie łatwy sposób na miły sen, tylko nauka, frontalnie atakująca same podstawy naszej natury i naszej egzystencji... Niektóre z jej wniosków są jednak specjalnie przykre akurat dla Polaka, ale cóż - to nie jej wina, ale jednak chyba nas samych właśnie. Nas, z naszym żałosnym króliczym rozmemłaniem, z naszym zbiorowym tchórzostwem ubranym w zwiewną szatkę "chrześcijańskich i humanistycznych wartości".
Są też jednak z powyższego i mniej przykre, nawet dla Polaka, a do tego być może nawet praktyczniejsze, wnioski. W końcu każdy z nas może w jakimś, niewielkim choćby, zakresie próbować żyć bardziej jak lew samiec alfa, a mniej jak metroseksuallny królik omega i w ogóle nie wiadomo co. Prawda? Na przykład zapisać się od nowego sezonu na jakiś boks albo inne BJJ. A do tego nie dawać za bardzo sobą pomiatać - ani teściowej, ani szefowi (jeśli ktoś takiego ma, bo ja nie mam), ani też Tuskom tego świata.
Jeśli paru z nas się to uda, to w mojej opinii, "Zabijalogia" prof. Grossmana okaże się nauką więcej wartą od całej reszty dzisiejszej psychologii. I w ogóle większości tego, o czym możesz przy porannej kawusi przeczytać na "Naukowej" stronie swej ulubionej gazetki!
==============================
* Army Rangers to najlżejsza piechota w amerykańskiej armii, stosująca zasadniczo metody walki typowe dla partyzantki. Ma piękną historię sięgającą do Amerykańskiej Wojny Wyzwoleńczej i należy do najbardziej cenionych formacji na świecie.
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Popilnuj kieliszka na tacy... Czyli Kelus i Niepoprawne Radio PL
Kelus to dla mnie coś całkiem wyjątkowego. I zapewne ludzie, którzy nie słuchali go, jak ja, w czasie solidarnościowej "odnowy", a potem tzw. "stanu wojennego", nigdy nie będą w stanie mego nim zachwytu do końca zrozumieć, ale niech spróbują, bo warto!
Więc kliknąć sobie tu poniżej, a potem po prawej stronie "Muzyka online", a tam "Jan Krzysztof Kelus". (To na początek, bo inne rzeczy też wyglądają tam interesująco.)
Posłuchajcie, dajcie posłuchać krewnym i znajomym, a szczególnie dziatwie i młodzieży. Może, kto wie, coś do nich dotrze, coś ich ruszy...
W każdym razie ja słysząc te piosenki, niektóre po dziesięcioleciach, czuję autentyczne, fizyczne drżenie. Lekkie, ale jednak. No a do tego one znowu wydają mi szokująco aktualne... Ech, ta nasza kurewska polska, ganiająca w kółko i zawsze niemal koszmarna, historia! Fakt, na pociechę mamy Kelusa! ;-)
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.