Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rewolucyjna czujność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rewolucyjna czujność. Pokaż wszystkie posty

niedziela, grudnia 04, 2016

Krótko o blaskach i cieniach epistemologicznej naiwności zatem...

Rodzinna wielokolorowa radość
Znajoma mnie dręczy, żebym coś napisał, i to nie o biciu ludzi, choćby byli brzydcy, bo to jej akurat nie interesuje. Na pisanie ochoty wielkiej nie mam i w ogóle stary już jestem, ale postanowiłem zadośćuczynić. Oto tekścik - w zamierzeniu krótki, ale może się nie udać - specjalnie dla niej, tej znajomej znaczy. O tym co w tytule.

* * *

Nieograniczona ufność i epistemologiczna naiwność to nie są brzydkie rzeczy, ani niesympatyczne. W kobietkach, dzieciach, szczeniaczkach i ślepych kociętach to nawet po prostu cudo. Gorzej jeśli to się łączy z patriotyzmem. Nie chcę się wypowiadać na temat innych patriotyzmów - niech sobie z tym radzą jak potrafią i w wielu przypadkach im gorzej, tym dla mnie lepiej - ale jeśli mówimy o patriotyźmie akurat polskim, to wolę jednak wraz z nim niewiele tych przecudnych cech, o których sobie właśnie mówiliśmy.

Znajoma owa, nie tylko że jednocześnie wynosi Pana T. i jego blogaska pod niebiosa, a z drugiej strony interesuje się jedynie zawartymi tam dowcipasami i przekomarzankami - które się faktycznie ładnie komponują z Ziemkiewiczami i Magdalenami Ogórek tego świata, ale przecież nie stanowią blogasa istoty, o istocie Pana T. i Tygrysiźmu Stosowanego nawet nie wspominając...

Do tego ta moja urocza znajoma w niemym zachwycie ogląda wszystkie filmy i co tam jej w tych telewizjach i na YouTubach pokazują, kompletnie odrzucając PanaTygrysiczną postawę swego rzekomego Guru i Mistrza, czyli najsampierw pytanie "po co ten @#$% autor/reżyser/komediant/itp. w ogóle to spłodził, co on chce mi właściwie wcisnąć i dlaczego, oraz jak mam się do tego najlepiej ustosunkować". Czyli REWOLUCYJNA CZUJNOŚĆ, albo spora jej część w każdym razie. Jeden z filarów Tygrysizmu.

Zgoda - bywają przypadki, że i ja oglądam coś, albo częściej słucham, w niemym zachwycie, ale to właśnie SZTUKA na tym polega, że człek się tym syci i w tym nurza odrzucając wredne podejrzenia wraz z analizami "kto za tym stoi, komu to służy" - zata- i rozta- piająć się w tym tam Monteverdzie czy innej pannie Carolinie Ramírez. (Choć po prawdzie tam chyba nie panna Carolina śpiewa, bo to klasycznie wyszkolona baletnica turned actress. Oczywiście szkoda, ale i tak - te minki, te uszeczka... Ach!)

Można by to analizować w dysertacjach i wielotomowych dziełach (którą to myśl wspomniana tu moja znajoma odrzuciłaby od razu ze wtrętem), ale jest tu i wielkość efektu przy względnej skromności środków i parę innych rzeczy, które z takich czy innych powodów (które też by można analizować do upojenia) całkiem nie pasują macherom, geszefciarzom i propagandzistom. Artystom zaś jak najbardziej.

(Krótkie to już teraz nie jest, więc jeden z naszych celów nam się nie osiągnie, Cóż...) Przechodzę do konkretów. Pewnie każdy widział tę reklamę ze starym grzybem, który się najpierw pracowicie uczy angielskiego, robiąc różne zabawne błędy i rywalizując w wymowie z samym Tuskiem, a potem leci gdzieś, zapewne na Wyspy Brytyjskie i po angielsku wita się ze swoją, pierwszy raz widzianą, jak się możemy domyślić, wnuczką. I ta wnuczka jest małą Mulatką.

Jakież to wzruszające, prawda? Tylko paskudny rasista nie rozczuli się widząc taką scenkę, no bo jakże? No i chyba nie sposób się w tym dopatrzyć żadnej brzydkiej propagandy czy wrażej manipulacji? No to powiem tak... Mam ci ja znajomą. To znaczy miałem znajomą, w realu, mieszkała w Gdańsku, a potem wyjechała do Anglii, gdzie, z tego co wiem, a miałem z nią jakiś czas pewien kontakt przez Fejzbuka, prowadzi niewielką firmę. Firmę krawiecką i z całkiem fajnym sukcesem. Znaczy i klienci są, i bilans ekonomiczny z pewnością dodatni, a ona, właścicielka, co bardzo przecie ważne, naprawdę lubi to co robi i jest w tym dobra.

No i ta znajoma ma wnuczkę, która też w tej Anglii mieszka, nie wiem jak blisko, w każdym razie ona tę wnuczkę bardzo kocha i są w czułych stosunkach... I ta wnuczka to, wystawcie to sobie, taka mała (nieco już jednak starsza niż ta w reklamie) Mulateczka. Naprawdę ciemna i naprawdę mocno kręcona w kwestii włosów na głowie.

Znajoma musi nieźle sobie radzić z angielskim, skoro mieszka tam już dobrych kilka lat i radzi sobie z firmą, więc ktoś by rzekł, że - minus Tusk, samolot i kaleczenie wymowy - sytuacja dość w sumie podobna. Tyle że - jak na moje, nieco lękliwe i pozbawione większej nadziei, pytanie czy owa ciemnoskóra wnuczka cokolwiek z polskiego rozumie, otrzymałem odpowiedź, że nie tylko rozumie, ale także nienajgorzej mówi. Nie mam powodu tej jej babci nie wierzyć.

Mogła by oczywiście nie mówić i nic nie rozumieć, bo świat dookoła jej mówi (taką czy inną, jeśli mówimy np. o emigrantach) angielszczyzną, ale jednak komuś się chciało z nią (w znacznej mierze przecież "bezinteresownie") po polsku rozmawiać i ją poduczyć. (Oczywiście takie dziecko nie ma szansy mówić bez masy błędów i posiąść przebogatego słownictwa, z pisaniem także będą problemy, ale różnica między jakąś tam znajomością polskiego i całkowitym jej brakiem jest ogromna.)

O co mi chodzi? Po pierwsze o to, że warto jednak zwracać uwagę na to, co między wierszami, na konteksty, nieme i niby-oczywiste założenia w różnych przekazach, czyli na to, co właściwie ten czy inny @#$% od filmu, piosenki, czy reklamy chciał nam do duszy wstrzyknąć. Naprawdę warto! (Mam w tym temacie własne niemałe doświadczenia zresztą, żeby nie było że wygłaszam kazania nie mając o niczym pojęcia.)

A schodząc na nieco niższy, bardziej konkretny i mniej "meta", choć przecie równie istotny poziom, to wezwę, podpierając się konkretnym przykładem mojej byłej znajomej i jej uroczej egzotycznej wnuczki, by - nawet jeśli nas losy, Historia i cała ta @#$# swołocz, jak też wady i przywary naszego Ludu z kraju wywaliły, nawet jeśli tam się mnożymy, i nawet jeśli w przewidywalnej przyszłości o powrocie do tych pałających dzięcieliną borów i wierzb płaczących na mazowieckich piaskach wracać nie planujemy - to jednak dzieci ojczystego języka nieco choćby nauczyć. To się daje zrobić, może poza jakimiś hiper-skrajnymi przypadkami.

Wbrew pozorom ma to także b. wymierne i konkretne zalety, o których może kiedyś, szczególnie w przypadku licznych i przejmujących próśb, ale na razie macie po prostu apel, napędzany czystym patriotyzmem, gryzieniem sercem, etyką i aksjologią. I nawet tego powinno być dość, by by wasze ewentualnie wielobarwne potomstwo jednak miało z Polską jakiś duchowy związek. Dixi!

Jeszcze tylko kropka nad "i". Dla co mniej bystrych i/lub wyczerpanych liberalnym życiem do tego stopnia, że stracili dar wrodzony domyślności... Otóż te @#$#% w tej reklamie mówią nam, wedle mojego rozumienia: "tak czy tak się wynarodowisz, jeśli nie co innego, to twoje kolorowe wnuki cię do tego zmuszą, więc wynarodów się od razu, przechodząc m.in. na prymitywną angielszczyznę, bo to ach! takie międzynarodowe, a nie że... Itd. itd."

Gość uczył się angielskiego, jak mamy się domyślić, tylko po to, by móc dziecku powiedzieć "I am your granddaddy". Nie było tam bowiem, w tej reklamie znaczy, nic o, powiedzmy, wchłanianiu przy okazji obcej kultury w pubach czy rozumieniu dowcipasów w telewizji, więc o to też musiało chodzić. O to żałosne "I am your granddaddy". Moher, jak by się także należało domyślić, nie tylko angielskiego dla takiej dziwnej wnuczki by się nie nauczył, ale zapewne chodziłyby mu po głowie brzydkie myśli, jak ta, żeby dziecko odesłać na plantację bawełny. Żeby zgarnąć 10 procent znaleźnego.

(Powie ktoś, że tu już przejawiam paranoję? Cóż, czy to jednak nie ludzie stręczący nam reklamy powinni się kłopotać tym, by nie obrażały one nikogo, i by nie sugerowały nieprzyzwoitych podtekstów? Zapewniam was, że oni długo myślą nad każdym międzywierszowym i podkorowym aspektem swoich dzieł, dopóki chodzi o lemingi, więc tutaj, jeśli ja to tak odebrałem, coś było nie tak i oni się za bardzo naszą moherową wrażliwością nie przejmowali! Tym bardziej, że to jest przecie po prostu reklama serwisu kupuj-sprzedaj allegro i można to było zrobić na miliony innych, mniej kontrowersyjnych, sposobów. Żadnych niedouczonych pryków i ich kolorowych wnuków tam koniecznie być nie musiało.)

A na drzewo, kurewska bando manipulatorów! Angielski raczej trza dzisiaj znać, bo to coś jak spuszczanie wody, ale też niewiele w tym więcej. (W każdym razie, jeśli mówimy o poziomie tego pierdoły z reklamy, a nie o Ardreyu z niuansami.) I to właśnie my sprawimy, jeśli naprawdę zechcemy, że mimo paskudnej historii (choć niektórzy mieli jeszcze gorszą, to trzeba wiedzieć), nasz język i nasza kultura podbije... Kontynenty, ludzkie rasy i co tam jeszcze. Trochę tu szarżuję, zgoda, ale wcale nie aż tak wiele. W każdym razie przechodzić na pokraczną angielszczyznę Tuska naprawdę nie ma powodu.

triarius

niedziela, kwietnia 13, 2008

Małym kamyczkiem w Niedokształciucha

Całkiem niedawno powstało coś, co może kiedyś stanie się lepszym salonem24 - czyli salonem24 bez "24", bez lewactwa i bez lewacko-polityczno-poprawnej cenzury (która np. mnie stamtąd wypędziła). Chodzi o blog.media.pl.

Powie ktoś, że jak to tak? Dyskusja bez udziału lewactwa? Bez udziału drugiej strony? Jednostronna?! Właście tak mi pasuje, bo absolutnie nie wierzę w sens dyskutowania z lewakami, europejsami, smętnymi "konserwatystami" bez hormonów czy kręgosłupa. Ani choćby z wielkomiejskim plebsem - "patrzącym na wszystko trzeźwo" (oczywiście święte relikwie w rodzaju znicza olimpijskiego i Święta Świeckość Jacka Kuronia to już inna sprawa), "odrzucającym przeżytki" (ditto), "wykształconym i zaradnym".

Mógłbym tę ostatnią swoją podeprzeć historiozofią, bo to ten sam w sumie wielkomiejski motłoch - jego "wyższe" wykształcenie i zdolność posługiwania się komputerem niczego istotnego tu nie zmienia - który kotłował bez sensu się w każdej schyłkowej cywilizacji, stanowiąc nawóz dla sił, które naprawdę miały wpływ na wydarzenia, choć przeważnie nie pchały się z tym na afisz.

Tak więc, osobiście uważam, że powinniśmy zasadniczo zrezygnować z użerania się z lewactwem, w sensie "dyskutowania", a skoncentrować, się:

1. na nas samych, czyli tworzeniu wspólnoty, dochodzeniu do konstruktywnych konkluzji, rozwijaniu kontaktów z podobnie myślącymi wśród polonii i w innych krajach... tu jest wciąż naprawdę masa do zrobienia;

2. urabianiu tych, których urobić można, czyli:

a. zwykłych ludzi, mających dość nikłe pojęcie o tym, co się dzieje, ale zasadniczo zdrowe odruchy;

b. działanie na platfusów i im podobnym, głównie jednak przez obśmiewanie, ukazywanie im ich kretynizmu, naiwności - nie zaś przez jakieś "dyskutowanie", czy uderzanie we wzniosłe, czy patriotyczne tony... (w stosunku do pewnej ich części może na to jeszcze przyjść czas, ale na razie nie są po prostu gotowi, a większość jest i tak dla nas i patriotyzmu stracona).
Ad. 1, to powiem, że zawsze byłem niemal fanatykiem "rewolucyjnej czujności". Czyli takiej stałej troski o to, by naszą sprawę - osobiście i konkretnie - popychać do przodu. (Zapobiegając jednocześnie oczywiście jej popychaniu do tyłu, co niestety na razie raczej przeważa.) Wszystkich platfusiarskich dowcipnisiów, gdyby tacy się tutaj znaleźli, zawiadamiam, że określenie "rewolucyjna czujność" jest wprawdzie bolszewickie, ale sama idea wcale nie - czym jest bowiem np. codzienny rachunek sumienia? I o coś takiego właśnie chciałbym zaapelować. Czyńmy codzienny rachunek sumienia, zadając sobie pytanie: "Co dzisiaj uczyniłem dla naszej sprawy, dla Polski, dla katolicyzmu, dla tradycji naszej cywilizacji?"

Oto drobny przykład. Poniekąd pro domo mea, bo jest w tym nieco autoreklamy, ale naprawdę nie o to mi przede wszystkim chodzi. Otóż na wspomnianym blog.media.pl jest forum, i ja, sprawdzając jak to forum działa, coś chciałem wpisać, w miarę z sensem. No więc przyszła mi do głowy taka myśl... Zaproponowalem mianowicie, by "wykształciucha" nazwać "niedokształciuchem". Dlaczego? To chyba dość oczywiste - "wykształciuch" stał się w tamtych kręgach słowem nobilitującym i tym ludziom kojarzy się z wykształceniem. Faktycznie, od tego to słowo pochodzi, choć oznaczać miało co innego. Jednak, to make the long story short, "niekdokształciuch" jest lepszy i ma wszystkie zalety "wykształciucha", bez jego wad. W końcu ci ludzie NAPRAWDĘ wcale nie są wykształceni, prawda? Pomijając już nawet sprawę łaciny i takich spraw, ostatnie propozycje upiornej min. Hall jasno wykazują, jak wygląda "wykształcenie" wykształciuchów... Przepraszam - NIEDOKSZTAŁCIUCHÓW!

Mój, niegłupi chyba, językowy pomysł, skończył by się z pewnością tak jak inne tego typu moje pomysły... A naprawdę z przekonaniem sądzę, że w sprawie języka, przy pomocy dość podobnych środków, moglibyśmy zrobić całkiem niemało... W końcu oni największe być może sukcesy odnieśli właśnie zawłaszczając język... (Pomijam tu czynniki obiektywne, jak spengleryczna późność i wynikająca z tego schyłkowość naszej cywilizacji, co ten i ów mógłby chcieć kontestować, oraz szalejący konsumpcjonizm - mówię o ich świadomej z nami walce.)

Więc ten pomysł nie dałby kompletnie nic, jak już sporo podobnych (moich i nie moich zresztą), ale oto widzę, że znakomita, znienawidzona przez wszelkie lewactwo, blogerka Maryla - autorka najlepszych w krajach byłego RWPG prasówek - podjęła słowo "niedokształciuch" i go konsekwentnie używa. A więc, jednak non omnis moriar i tym razem być może udało się poruszyć mały kamyczek, który, daj Boże, rozpocznie nieco większą lawinę.

Tutaj warto zwrócić uwagę na dwie sprawy. Po pierwsze, że współpraca może dać wyniki, podczas gdy działanie w pojedynkę... Ma sens intelektualny, w końcu wszystko co naprawdę intelektualnie znaczące odbywa się w umyśle pojedynczego człowieka... Ale w świecie realnym, świecie politki i historii, tylko palce ściśnięte w pięść odgrywają znaczącą rolę, nie zaś bez koordynacji rozczapierzone, które można nawet bez większego trudu po kolei powyłamywać.

Po drugie zaś, dokładnie jak w przypadku klasycznego rachunku sumienia, tak i tutaj chciałbym - bez fałszywej skromności, ale i bez jakiegoś samochwalstwa, bo to naprawdę nie o to chodzi - zwrócić uwagę, że lata kultywowania w sobie (nie zawsze skutecznie mi to wychodziło, ale się starałem, słowo!) rewolucyjnej czujności, owocują m.in. tym, że jak np. mamy coś napisać na forum, a nie wiemy co, to możemy nagle mieć (drobne) "olśnienie" i napisać coś, co choć trochę ma szansę ten świat zmienić.

Oczywiście pisanie na blogu to tylko jednek drobny przykład, jednak faktem jest, że większość rzeczy, które dzięki kultywowaniu rewolucyjnej czujności zrobimy, nie będzie o wiele większa. Ale nie o to chodzi - kropla drąży skałę, grosz do grosza, kamyk do kamyka... Więc codzienny drobny kopniak w lewacko-ojropejską dupę, i siniak będzie większy, niż gdybyśmy kopali mocno, ale raz na 40 lat. Co też, mam nadzieję, kiedyś zrobimy - jeszcze za życia mojego, Tuska i Borrella.

A więc, od teraz naprawdę warto nazywać niedokształciucha jego prawdziwym mianem. I nie czynić mu idiotycznie niezamierzonego zaszczytu. Zgoda? (I naprawdę dzięki Marylo, że nawet takie drobiazgi potrafisz dostrzec i zadziałać. To jest właśnie piękny przykład rewolucyjnej czujności!)

Skoro zaś mówiliśmy o wspólnym działaniu i inicjatywach, to wypada mi zareklamować akcję bojkotu obcych nam und wrogich mediów, ogłoszoną przez prawicowych blogerów salonu24. Oto jeden z jej (b. moich zdaniem efektownych) bannerków:


No i to by było na razie na tyle. Z rewolucyjnym pozdrowieniem

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.