Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wychowanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wychowanie. Pokaż wszystkie posty

sobota, maja 22, 2010

Ludzie to, czy jakieś dzikie źwierzęta? (czyli edukacja und szkolnictwo wczoraj i dziś)

Chciałem sobie znowu nieco poczytać Spenglera - a konkretnie drugi tom Magnum Opus, ten traktujący wprost o historii i (niech ją szlag!) teraźniejszości - ale nie mogę go w całym tym moim, książkowym i nie tylko, bałaganie znaleźć. By ukoić jakoś mój ból, wyciągnąłem z półki inną książkę, taką co ją mam od dobrych dwudziestu lat, alem nigdy dotąd nie czytał... I czytać ją, after all these years, zacząłem.

Książka nazywa się "Medieval Panorama: The Horizons of Thought" (na nasze "Średniowieczna panorama: Horyzonty myśli"), autorem zaś jest G.G. Coulton. (Który jednak nie ma chyba nic wspólnego ani z programem gadu-gadu, ani z Generalną Gubernią.) Wydane to zostało po raz pierwszy (żeby już te nasze didaskalia uczynić kompletnymi) w 1938 w Cambridge.

Jest to rzecz interesująca, a miejscami nawet i zabawna. Na przykład taki fragment, com go sobie właśnie przed chwilą do poduszki był przeczytał. (Wszystkie dłuższe cytaty rozbiłem na mniejsze akapity, przekład miejscami językowo dość luźny, ale merytorycznie wierny.) Cytuję:
[...] studenci mieszkający na stancji, na których skarży się statut uniwersytetu w Oxfordzie, że: "śpią cały dzień, a w nocy włóczą się po knajpach i domach złej sławy, szukając okazji do rabunku i zabójstwa" - ludzie z którymi możemy zestawić tych irlandzkich, szkockich i walijskich studentów, na których Izba Gmin dwukrotnie skarżyła się królowi (1422 i 1429), że: "nie mając gdzie by mogli mieszkać, popełnili liczne zabójstwa, morderstwa, gwałty i rabunki po całej okolicy", w końcu zaś zorganizowali system szantażu, utrzymując okoliczne dystrykty w stanie oblężenia.

Znaczącym komentarzem do tego jest, że jak już widzieliśmy, notoryczne włóczenie się po nocy, czyli wychodzenie na zewnątrz po oficjalnej godzinie gaszenia wszystkich ogni, karane było dwukrotnie wyższą grzywną, niż wystrzelenie strzały w stronę proctora [gościa nadzorującego studentów z ramienia uniwersytetów, przyp. mój] próbując go zranić. [_ _ _] w Bolonii "atak z użyciem kordelasa w sali wykładowej obciążał (winnego) opłatą za stratę czasu i pieniędzy zebranych tam studentów".
Druga strona, też jednak - i tutaj mamy wreszcie drobną różnicę z czasami miłościwie nam panującego realnego liberalizmu - nie pozostawała całkiem bierna. Oto stosowny cytat:
Podczas inauguracji Doktora Gramatyki, uniwersytecki bedel musiał mu dostarczyć witkę, "palmer" (czyli płaski kawałek drewna do bicia po dłoni), oraz "cwanego chłopca"* (czyli niezbyt łagodnego czy dobrze ułożonego). Po dokonaniu na tym chłopcu czego należało**, kandydat musiał mu zapłacić 4 denary za jego "pracę"***, i tę samą sumę bedelowi, za wypożyczenie instrumentów.
Hłe, hłe, hłe! Fajne było? Istne "Wspomnienia niebieskiego mundurka" (jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa, by the way). Bo my sobie tutaj uogólniamy, filozofujemy na temat historii, a tutaj takie drobne konkretne coś, co może nawet niektórych pasjami lubiących płakać nad upadkiem obyczajów i zepsuciem młodzieży "w demokracji" nieco zdziwić, żeby nie powiedzieć zaskoczyć. (Choć ich chyba nic nie zdziwi, oni po prostu takich rzeczy nie czytają, woląc - i to o ile! - Misesa. A gdyby nawet, to i tak jak woda po kaczce.)

-------------------------------------------
* "Shrewd boy".
** W oryginale:"after performing on the boy". Co, jako żywo, brzmiałoby smakowicie... Gdyby chodziło o dziewczynę: "after performing on the girl". Ach! A tak, to raczej tylko dla jakiegoś Biedronia.
*** W oryginale: "labour".Wszelkie odniesienia do położnictwa to czysty bonus.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lipca 27, 2007

"Ojcowie nie poświęcają..." - nie, to naprawdę zbyt obrzydliwe. Czyli dzisiejsza Europa.

"Ojcowie nie poświęcają łechtaczce i waginie córki wystarczająco uwagi. Zbyt rzadko ich pieszczoty obejmują te rejony ciała. A tylko w ten sposób dziewczynki mogą rozwinąć poczucie dumy ze swej płci" - czytamy w broszurze "Miłość, ciało i zabawy w doktora" wydanej przez Federalne Centrum Oświaty Zdrowotnej (BZgA). Jest skierowana do rodziców dzieci w wieku od roku do trzech lat.

Według autorów dla zdrowego rozwoju dziewczynki istotne jest, żeby ojciec okazywał jej, jak bardzo jest dumny z tego, że jest dziewczynką. Najlepiej za pomocą rąk: "Dziecko dotyka wszystkich części ciała ojca. Czasami podniecając go. Ojciec powinien robić tak samo".

Z broszury można się dowiedzieć, że matki często nadają penisowi syna pieszczotliwe nazwy. Organy seksualne dziewczynki pozostają jednak bezimienne. W ten sposób dziewczynka ma się czuć gorsza od chłopca. Ojcowie powinni więc z czułością mówić o waginie córki, nazywając ją na przykład "kubeczkiem miodu."

Autorzy broszury radzą rodzicom, aby pozwalali dzieciom na "nieograniczoną masturbację". "Kiedy dziewczynka wkłada sobie przedmioty do waginy, rodzic powinien tylko wtedy interweniować, kiedy istnieje ryzyko, że zrobi sobie krzywdę. Na przykład kiedy jej wargi sromowe są już spuchnięte od ocierania się o fotel. Wtedy trzeba powiedzieć dziecku, że nie powinno się kaleczyć. Tłumacząc równocześnie, że stymulacja genitaliów jest całkowicie w porządku" - czytamy.

Masturbacja i dotykanie genitaliów przez rodziców ma zapobiec zahamowaniom seksualnym dziecka w wieku dorosłym: "Dzieci powinny się nauczyć, że nie ma czegoś takiego jak wstydliwe części ciała. Ciało to dom, z którego trzeba być dumnym".

BZgA ma także dobre rady dla rodziców nieco starszych dzieci. Niedawno urząd wydał poradnik na temat rozwoju seksualnego przedszkolaków. Rodzice dowiadują się, że naśladowanie ruchów kopulacyjnych jest wskazane dla rozwoju czterolatka.

Wraz z poradnikiem urząd rozsyła książeczkę z piosenkami pod tytułem "Nos, brzuch i pupa". Jedna z nich, brzmi następująco: "Kiedy dotykam mego ciała, odkrywam, co mam. Mam waginę, bo jestem dziewczynką. Ona nie tylko służy do siusiania. Kiedy ją dotykam, czuje przyjemne mrowienie".

Broszura BZgA należy do lektur obowiązkowych w dziewięciu landach niemieckich. Stosuje się ją podczas szkolenia wychowawców w żłobkach, przedszkolach oraz szkołach podstawowych. Poleca ją nawet wiele organizacji oficjalnie walczących z pedofilią. Tak jak Niemiecki Związek ds. Ochrony Dzieci (Kinderschutzbund). BZgA, która jest podporządkowana Ministerstwu ds. Rodziny, co roku rozsyła miliony egzemplarzy 40-stronicowej książeczki.

Odmienne opinie można jednak znaleźć na licznych niemieckich forach internetowych. "Przerażające", "perwersyjne" lub "szokujące" - te słowa pojawiają się najczęściej w wypowiedziach internautów.

Podobnego zdania są psycholodzy. - To patologiczne spojrzenie na rzeczywistość. Dzieci nie powinno się uświadamiać w taki sposób. Trzeba mieć perwersyjny umysł, żeby coś takiego napisać - powiedział Rz jeden z wykładowców psychologii klinicznej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

BZgA odpiera zarzuty. - Dzieci są stworzeniami seksualnymi i szukają ciągle zaspokojenia swych potrzeb - powiedział Rz urzędnik BZgA Eckhardt Scheffer. - Źli nie są rodzice, którzy na to pozwalają, lecz ci, którym się to źle kojarzy.

Oryginał tutaj.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, maja 03, 2007

Raining on your parade, czyli liberalni przebierańcy na koniach

C. N. Parkinson (ten od zabawnego, celnego, bliskiego sercu liberałów, choć przecież nie do końca na serio, "Prawa Parkinsona") wykazał kiedyś w paru słowach, dlaczego ojciec nie powinien być zbyt łagodny. Chodziło o to, że dziecko w całkiem naturalny sposób myśli sobie tak: "skoro ja się nie boję mojego ojca, to nikt się go nie boi, a jeśli nikt się go nie boi, to nie ma mnie kto obronić przed zagrożeniami". Oczywiście nie chodzi o to, by się naprawdę bać, że ojciec ZROBI nam coś strasznego, tylko tego, że by MÓGŁ to zrobić, gdyby chciał, gdyby nas nie kochał... Nam, no i także innym, brzydkim. Te rzeczy. W związu z czym należy się do jego woli stosować, okazywać mu szacunek itd. Ojciec nie ma być "straszny" czy "niebezpieczny", ale z pewnością powinien być "groźny". Jest w tym coś chorego? Ja nie dostrzegam.

Ta argumentacja jawi mi się bezbłędnie logiczna, a co ważniejsze słuszna. No bo tak właśnie sprawy w realnym życiu i realnej dziecięcej psychice się mają. Wiem coś o tym, w młodości chciałem być m.in. psychologiem, a problem dlaczego dzieci wychowane w sposób urągający, wynikającym z freudyzmu, liberalnym zasadom "paradoksalnie" wyrastają na ludzi zdrowszych, mądrzejszych i szczęśliwszych dręczył mnie już wtedy od lat.

Uświadomienie sobie faktu, że tak właśnie jest, a różne doktory Spocki i inni "przyjaciele dzieci" błądzą, albo nawet po prostu kłamią, było jedną z pierwszych intelektualnych rys na ścianie gmachu liberalnych poglądów, które z konieczności wyznawać musiał (lub prawie musiał) młody człowiek brzydzący się prlem i jego ideologią, instynktownie odrzucający lewactwo (a w każdym razie jądro tej ideologii, w odróżnieniu od indywidualnych anarchistyczno-hippiesowskich przejawów), i nie będący religijnym fundamentalistą. Innej intelektualnej opcji dla takiego kogoś, jakim ja byłem, w latach późnego prlu nie dało się znaleźć. Nawet poczucie, że "dawniej pod masą względów było lepiej", z konieczności musiało zostać wkomponowane w mętnie liberalną doktrynę, sączącą się z zachodu i wydającą się jedyną w miarę realną alternatywą dla komunizmu.

Żeby się z tego otrząsnąć, trzeba było jednoczesnego spełnienia wielu warunków, których jednoczesne spełnienie musi być naprawdę rzadkie. Mi akurat się to przydarzyło: żyjąc przez dość długi czas na Zachodzie, miałem dostęp do literatury spoza kręgu namaszczonego liberalno-lewicowym imprimatur (co nie znaczy, by tam taka liberalno-lewicowa literatura nie dominowała, tej innej trzeba było ostro szukać); miałem na to więcej czasu od wielu innych rodaków; oraz pewnie z natury jestem skłonny do intelektualnego buntu, a już szczególnie przeciw sączonej ze wszystkich stron, wszechobecnej usypiająco-duszącej i do mdłości słodkiej, a przy tym prymitywnej, liberalnej doktrynie. W wersji miłościwie nam obecnie panującej, którą nazywam "realnym liberalizmem".

Parkinson miał masę celnych myśli, ale miał także inne myśli, mniej moim zdaniem celne. Jest to dość typowe dla inteligentnego liberała - w wersji ideologicznie-rewolucyjnej: "powróćmy do korzeni, ach!" Czyli kogoś, dla kogo nie mam lepszego określenia, niż "liberalny rewizjonista". Nie jestem na 100% pewien, że kimś takim był też i C. N. Parkinson, bo krótkie poszukiwania w sieci nie dały jednoznaczej odpowiedzi, ale jestem niemal pewien. (A czytałem go nieco więcej, niż wydano w Polsce, zresztą z przyjemnością i chyba z pożytkiem.)

Tyle, że to był bystry gość, intelektualnie uczciwy, więc się w liberalnym paradygmacie słabo mieścił. W innym miejscu - chyba w "Prawie pani Parkinson" (w oryginale "In-laws and Out-laws", b. dowcipny tytuł) Parkinson stwierdza np. coś w tym duchu, że: "skoro żołnierze w paradach i tak nie chodzą w mundurach polowych, tylko w wyjściowych, to nie ma w ogóle powodu, dla którego nie mieliby chodzić w mundurach historycznych, co by było i ładniejsze i bardziej interesujące".

Ja właściwie na ten temat chciałem napisać niniejszy tekst. No i zacznę tę zasadniczą jego część od stwierdzenia, że absolutnie się z tym poglądem nie zgadzam, a dzisiejsze wojskowe korowody z okazji państwowego święta dały mi tego kolejny dowód. Ci wszyscy tandetni "ułani" z tandetnego historycznego filmu! Te wszystkie przebierańce pląsające w takt szmirowatej i absolutnie nie wzbudzającej bojowych nastrojów muzyczki (porównajcie te wszystkie kląskania Chopina i strażackie orkiestry - z dudami, wspartymi siłą 50 tys. gardeł przed meczem reprezentacji Szkocji w rugby na stadionie Murrayfield!)... U nas państwowe święto wygląda niczym jakaś dęta i oficjalna Parada Równości!

"Skoro ja się nie boję mojej armii, to nikt się jej nie boi, a jeśli nikt się jej nie boi, to nie ma mnie kto obronić przed zagrożeniami" - tak można sparafrazować słowa Parkinsona i będzie w tym tyle samo prawdy, co w odniesieniu do ojca. Kiedy jednak naszą obecną armię widać, stanowi ona jedynie tło dla przebierańców. Być może piechota okresu Konstytucji 3-go Maja i ułani Księstwa Warszawskiego naprawdę wyglądali, jak nam to pokazano. Może, choć wątpię. Jednak wtedy, w swoich czasach, z całą pewnością wzbudzali całkiem inne wrażenie - nie wyglądali na przebierańców tylko na groźną machinę bojową, zdolną zrobić komuś dużo szkód fizycznych i materialnych. I w tym rzecz, to jest naprawdę istotne - nie mniej lub bardziej realistyczne guziki i szamerunki.

Powie ktoś, że chodzi tu o przemówienie do serc i wyobraźni dzieci i młodzieży. Z pewnością o to w dużym stopniu właśnie chodzi, tyle że to nie jest takie oddziaływanie, o jakie powinno nam chodzić. Piszący te słowa żywo do dziś pamięta ze swych lat przedszkolnych ciągnięte przez ciężarówki działa przeciwlotnicze z trzyosobową osługą. siedzącą po obu stronach zamka - jeden żołnierz kręcił korbą ustawiając lufę w pionie, drugi w poziomie, jeden ciągnął też za taką klamkę, działającą jak spust. Cholernie mi się to podobało!

Pamiętam też katiusze, żołnierzy z bagnetami na ciężarówkach i nieprawdopodobnie hałaśliwe czołgi. Żadnych przebierańców nie pamiętam - chyba ich po prostu nie było. Były za to z pewnością różne portrety i transparenty, ale te nie pozostały w mojej pamięci, ponieważ i w tamtych dziecinnych latach nie byłem komunistą.  (A od pierwszej klasy podstwówki, kiedy babcia powiedziała mi parę podstawowych rzeczy - to już całkiem przeciwnie. To jednak było nieco później.) Za to tamto wojsko, prawdziwe wojsko, choć szare i aż do bólu "ludowe", pamiętam! Pamiętam także, iż moje wtedy uczucia były całkiem "marsowe", jak by to należało określić, by utrzymać się choć trochę w stylu dzisiejszych przebierańców.

To make the long story short: nie chcę żadnych militarnych przebierańców odgrywających rolę polskiego wojska i stanowiących zasadniczą część ważnych państwowych świąt! Chcę militarną paradę prezentującą sprzęt, i wcale nie musi go być bardzo dużo, ani nie musi być jakiś hiper-przyszłościowy, plus - i to jest ważne - kilka lub kilkadziesiąt tysięcy ludzi wyglądających na zdrowych, fizycznie sprawnych, niegłupich i o takim wyrazie twarzy, bym mógł uwierzyć, że nie tylko są gotowi zginąć za Ojczyznę, ale także zrobią wszystko, by "to tamten skurwysyn miał okazję zginąć za swoją ojczyznę"! I że zrobią to skutecznie. Niezależnie od tego, czy np. tamten skurwysyn przyjedzie do nas z "europejską misją pokojową" i będzie miał na lufie swego Leoparda powieszoną relikwię Lecha Wałęsy, a na wieżyczce wymalowaną Matkę Boską.

3-go Maja to święto par excellence państwowe i rocznica państwotwórczego wydarzenia w naszej historii. (Dlatego też oczywiście poczęstowano nas z jego okazji ze Strassburga "wyrokiem" w sprawie pedalskich parad.) Nie mam ochoty dyskutować, czy 3-go Maja to rocznica "masońska", czy jakaś inna. Sprawa jest oczywiście interesująca dla zainteresowanych historią, ale nie ma tutaj bezpośredniego znaczenia. To było wydarzenie ważne dla polskiego państwa - tyle! I... nie powiem "nie życzę sobie", bo bym się ośmieszył, jako że pies z kulawą nogą się tym nie przejmie i byłbym idiotą o tym nie wiedząc... Ale nie mówcie mi o wzmacnianiu polskiego państwa, nie mówcie mi o trosce o naszą suwerenność, nie mówcie mi o wychowaniu młodzieży, skoro podoba Wam się ten lukrowany tandetny skansen, udający u nas (zgodnie z obyczajami realnego liberalizmu i wszechobecnej "rozrywki") poważne obchodzenie poważnego państwowego święta Polaków!

Naprawdę nie mam nic przeciw ułanom. Te tracycje są mi osobiście bardzo bliskie. Moi bliscy krewni walczyli zresztą i ginęli w ten właśnie sposób, choćby w Kampanii Wrześniowej. Ale prawdziwi ułani wtedy, to nie całkiem to samo, co ludzie lubiący sobie pojeździć konno i poprzebierać się. Zgoda? A więc:

1. Nie może być główną częścią państwowej parady.

2. Zróbcie to jakoś tak, żeby oni wyglądali choćby trochę groźnie! Jak to zrobicie, wasza sprawa. Jeśli tego nie umiecie, to won robić szoły w Le Madame albo Kabareciku Olgi Lipińskiej! (Że tak to się teraz robi? Wiem, ale postępy realnego liberalizmu nie są do pogodzenia z polską państwowością, a ja zdecydowanie wybieram to drugie.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, grudnia 09, 2006

Comprachicos 2006

Na onecie, w sekcji "Nauka", umieszczono artykuł Marka Karolkiewicza na temat wyników badań neuropsychiatrki z San Francisco, niejakiej Louann Brizendine, dotyczących różnic pomiędzy kobiecym a męskim mózgiem i psychiką. Dowiadujemy się z niego kilka sensownych rzeczy, przede wszystkim tę, że kobiety od mężczyzn dzieli znacznie więcej, niż tylko "jedna malutka rzecz, na którą Bóg przecież nie zwraca uwagi" (jak brzmi czołowy argument szwedzkich bojowników o kapłaństwo kobiet, z pewnością nie tylko tam, ale tam to stale słyszałem).

Oczywiście wyniki takiego "naukowego studium", w dodatku wykonanego przez kogoś, kto określa się sam, jako "nowoczesna feministka", nie mogą być całkowicie poważne, zatem czytamy na przykład, że: "(...) faceci myślą o seksie co 52 sekundy. Mają też znacznie mniejszy ośrodek w mózgu, odpowiadający za słuch." Osobiście sporo myślę o seksie, ale na pewno nie jest to co 52 sekundy, ani nawet co półtorej minuty. I bardzo wątpię, by jakikolwiek normalny facet mógł tak szybko przestać o seksie myśleć, skoro już zaczął, by mogło to być co 52 sekundy. Badaczka nie wyjaśnia także, jakim to cudem wszyscy wybitniejsi kompozytorzy są mężczyznami, a wśród wykonawców też przewagi pań nie widać. Ja na pewno nie zgodzę się z tezą, że miałbym mieć słuch rozwinięty gorzej od jednego procenta najlepszych w tym kobiet.

To jednak tylko drobiazgi, znacznie już bardziej interesujący wydaje mi się fakt, że doktryna feminizmu tak wyraźnie napotyka na ogromne problemy w zetknięciu z realnym życiem, że same feministki próbują jakoś ją skorygować. Są tu jednak także rzeczy jeszcze w mojej opinii znacznie ważniejsze. Otóż okazuje się, że:
Pewna pacjentka dr Brizendine dawała swej trzyletniej córeczce zabawki odpowiednie także dla chłopców, m.in. czerwony wóz strażacki. Dziewczynka włożyła jednak samochód do wózka, przykryła go kocykiem, kołysała i śpiewała słodkim głosem: "Nie martw się, mały samochodziku, wszystko będzie dobrze".
Co zostało w ten sposób, całkiem słusznie zresztą, podsumowane w omawianym artykule:
Z pewnością gdyby podobną książkę napisał mężczyzna, rozpętałaby się burza. Przez lata feministki zaprzeczały, że między męskim a kobiecym mózgiem istniała naturalna różnica.
To jednak nie wszystko, oto okazuje się, że:
W ubiegłym roku wybuchł skandal, w wyniku którego musiał ustąpić ze stanowiska Lawrence Summers, rektor renomowanego Uniwersytetu Harvarda. Summers podczas wykładu wyraził pogląd, iż "uniseksualne" wychowanie skazane jest na porażkę. Opowiadał, jak podarował swej córeczce dwie ciężarówki-zabawki. Dziewczynka natychmiast uznała je za "ciężarówkę-mamusię" i "ciężarówkę-tatusia".
Pan rektor wyciągnął z tego logiczne wnioski. "Oburzenie było tak wielkie, iż uznany za 'kryptoseksistę' rektor w niesławie złożył dymisję." To by mogło teoretycznie kogoś zaszokować, nawet by powinno, ale nikogo, kto nieco choćby zna stosunki na amerykańskich uniwersytetach i obowiązującą tam polityczną poprawność, to nie zdziwi.

Mnie jednakże uderzyło nie to, tylko coś całkiem innego. Czy ktoś inny może zwrócił też na to uwagę? Otóż czytamy, że Summers "wyraził pogląd, iż 'uniseksualne' wychowanie skazane jest na porażkę". "Skazane na porażkę", a zatem się nie uda. Nic jednak nie zostało powiedziane na temat losu dzieci poddawanych temu wychowaniu, prawda? Wolno zatem dokonywać radykalnych eksperymentów na osobowościach dzieci, i jedynym problemem jest to, że "może się nie udać".

Ayn Rand (za którą osobiście wcale  tak nie szaleję, jak wielu innych, mniej lub bardziej autentycznych prawicowców) napisała mimo wszystko kilka tekstów ważnych i znakomitych. Jeden z nich nosi tytuł Comprachicos i jest równie przerażający, co słuszny. Co to znaczy comprachicos? Zacytujmy samą Ayn Rand, w końcu warto pokazać, że kobiety potrafią nie tylko ruszać z posad bryłę świata i w pseudonaukowy sposób bredzić, ale i czasem pisać z sensem.
Comprachicos (...) stanowili dziwne i skryte zrzeszenie nomadów, sławne w siedemnastym wieku, zapomniane w osiemnastym... nieznane dzisiaj...
Comprachicos (...) jest złożonym hiszpańskim słowem, które znaczy "kupcy dzieci".
Comprachicos handlowali dziećmi.
Kupowali je i sprzedawali.
Nie kradli ich. Porywanie dzieci to całkiem inne zajęcie.
A co robili z tymi dziećmi?
Robili z nich potwory.
Po co?
Dla śmiechu.
Ludzie potrzebują śmiechu, tak samo królowie. Miasta żądają widowisk z klaunami i dziwolągami, pałace żądają błaznów...
Aby wyhodować dziwoląga, trzeba się wcześnie do tego zabrać. Karła należy zacząć tworzyć, gdy jest jeszcze mały...
A zatem jest to sztuka. Byli oni wychowawcami. Zabierali człowieka i zmieniali go w pokrakę, zmieniali jego twarz w mordę. Hamowali wzrost, kaleczyli rysy. Sztuczna produkcja przypadków teratologicznych rządziła się własnymi zasadami. To była cała nauka. Wyobraźmy sobie ortopedię na odwrót. Gdzie Bóg dał proste spojrzenie, ta sztuka stwarzała zeza. Gdzie Bóg stworzył harmonię, tam wprowadzali zniekształcenie.
Więcej? Proszę bardzo:
Comprachicos deformowali nie tylko twarz dziecka, wymazywali też jego pamięć. Przynajmniej o tyle, ile mogli. Dziecko było nieświadome okaleczenia, jakiego doznało. [...] Mogło co najwyżej pamiętać, że pewnego dnia zostało zabrane przez jakichś ludzi, potem zasnęło, a jeszcze później ci ludzie je leczyli. Co leczyli? Nie wiedziało. Nie pamiętało oparzeń siarką i nacięć żelazem. Podczas operacji comprachicos używali uchodzącego za magiczny oszałamiającego proszku, który uśmierzał ból, powodując, że mały pacjen tracił przytomność...
No to może jeszcze mały fragmencik:
W Chinach od niepamiętnych czasów istniała szczególnie wyrafinowana odmiana tej sztuki i przemysłu: formowanie żywego człowieka. Dziecko w wieku od dwóch do trzech lat wkładano do porcelanowego wazonu o mniej lub bardziej groteskowym kształcie, pozbawionego pokrywy i dna, tak że głowa i nogi swogodnie z niego wystawały. W dzień ustawiano wazon pionowo, na noc kładziono, by dziecko mogło spać. Tak więc dizekco, powiększając się, ale nie rosnąc, powoli wypelniało wnętrze wazonu swymi zgniecionymi członkami i pokręconymi koścmi. Taki "zabutelkowany" rozwój trwał kilka lat.
Nie, już naprawdę więcej nie mogę! Ale czy z czymś się to nie powinno nam kojarzyć? Sama Ayn Rand do comprachicos porównuje "postępowych" wychowawców, mnie też z nimi przede wszystkim się to kojarzy. Szokujące jest, przynajmniej w moich oczach, że dziś ci hodowcy dzieci w dzbanach potrafią się bez cienia żenady swymi "sukcesami" chwalić, nad porażkami zaś płakać, domagając się współczucia. Oraz że najgorszą rzeczą, jaką na temat tego procederu kastrowania dzieci ma do powiedzenia pani neuropsychiatra i oglądana przez miliony ludzi witryna jest, że "jest skazany na porażkę".

A może jednak nie jest? Może należy się po prostu mocniej zmobilizować, mocniej uwierzyć w świetlaną przyszłość? I jeszcze silniej zapałać świętym oburzeniem, uświadomić sobie jeszcze dobitniej, że tak się wykuwa NOWY CZŁOWIEK... Potem zaś jeszcze wyżej wznieść sztandar i jeszcze mocniej wpieriod! Cóż wobec takich spraw znaczy płacz i krzywda jednostek?

To, że okalecza się przy tym dzieci, nikogo nie zdaje się dziś przesadnie szokować. Ale cóż się dziwić, skoro przecież i dorośli są na codzień poddawani podobnej obróbce, i nadal uważają się za ludzi wolnych, mądrych, przyzwoitych - ba, konserwatystów nawet. Może jest tak, że z dziećmi to się jeszcze nie całkiem udaje, słychać nawet tu i ówdzie defetystyczne głosy, że to "skazane na porażkę", ale my, dorośli, zostaliśmy już ukształtowani i ślicznie dopasowani do naszych dzbanów o groteskowych kształtach?

Tylko, że nawet nie ma się z tego komu pośmiać, a przynajmniej tych wesołków nie spotykamy osobiście na ulicy. Jeśli gdzieś są, to oglądają nas z daleka, na jakichś ekranach albo przez przydymione szyby limuzyn. Rycząc ze śmiechu na widok naszych coraz ucieszniejszych kształtów i pokracznych, kalekich ruchów. Z dziećmi może się nie do końca wszystko udaje, ale pozostają przecież dorośli. Czyli my. Co za szczęście! Z nami nie ma większych problemów - dajemy się kształtować do woli i jeszcze jesteśmy z siebie z tego powodu niesamowicie dumni. Z roku na rok nawet jakby coraz bardziej dumni.

(Komentowany w tym tekście artykuł jest tutaj:

http://wiadomosci.onet.pl/1376910,242,kioskart.html.)