wtorek, czerwca 16, 2009

Spengler o rynkach finansowych

Oczywiście to bzdura, że wszystko co piszę to tylko wariacje na temat Spenglera i jego propagowanie, choć nie zamierzam przeczyć, że Spenglera magnum opus jest dla mnie książką genialną ponad normalną ludzką miarę. Zawiera ona jednak ponad 900 stron, które bardzo trudno jest jakoś wykorzystać na blogu - czy to w postaci jakichś moich własnych syntez, czy to w postaci oryginalnych (choć przetłumaczonych na polski) fragmentów.

Dlatego też sporo radości daje mi za każdym razem odkrycie jakiegoś niezbyt wielkiego fragmentu tej genialnej książki, na tyle kompletnego i zamkniętego, że nadaje się do umieszczenia na blogu, z nadzieją, że ten i ów coś z tego zrozumie.

Jakaż więc była moja radość, kiedy wczoraj na stronie 98 drugiego tomu autoryzowanego angielskiego wydania (bo niemieckiego nie znam i w tym akurat przypadku nieco tego żałuję, choć w większości innych nie)
znalazłem fragment znakomity - bowiem nie tylko stanowi pewnego rodzaju zamkniętą całość - ale w dodatku hiper-aktualny! Jeśli ktoś się głęboko wczyta, a potem ew. wmyśli, może nawet uznać, że proroczy. Nie zapominajmy, że było to pisane w czasach pierwszej wojny światowej, a wydane po raz pierwszy w roku 1922.

Przekład jest na tyle ścisły, na ile się to dało w miarę szybko zrobić, w sumie tym razem wyszło to nawet całkiem ściśle i dosłownie. Ten plus między akapitami pokazuje, że tam właśnie podzieliłem jeden oryginalny akapit dla poprawienia czytelności w sieci.

Nieznającym Spenglera nawet na tyle, by wiedzieć, że Kultura to wcześniejsza, twórcza i organiczna faza rozwoju "cywilizacji", a Cywilizacja to jej faza późna, mechaniczna, nietwórcza i coraz bardziej schyłkowa - niniejszym to mówię.

Proszę państwa - Oswald Spengler z roku 1922:



[_ _ _ ] Tutaj pojęcie pieniądza osiąga swą pełną abstrakcyjność. Już nie służy wyłącznie rozumieniu ekonomicznych stosunków, ale podporządkowuje wymianę dóbr swej własnej ewolucji. Wartościuje rzeczy, już nie pomiędzy jedną a drugą, ale w odniesieniu do siebie. Jego związek z ziemią i żyjącym z ziemi człowiekiem tak kompletnie zanikł, że w myśli ekonomicznej wiodących miast - "rynków finansowych" - jest on ignorowany. Pieniądz stał się teraz potęgą, a co więcej, potęgą całkowicie intelektualną i jedynie wyrażaną w metalu, którym się posługuje, potęgą, której rzeczywistość rezyduje w świadomości górnej warstwy ekonomicznie aktywnej ludności, potęgą czyniącą ludzi, których dotyczy, tak samo zależnymi od siebie, jak chłop był zależny od gleby. Istnieje myślenie finansowe, tak samo, jak istnieje myślenie matematyczne czy prawne.

Jednak ziemia jest realna i naturalna, pieniądz zaś abstrakcyjny i sztuczny, to zaledwie kategoria - tak samo jak "cnota" w wyobraźni Wieku Oświecenia. Dlatego każda pierwotna, przed-miejska ekonomia zależy od sił kosmicznych i jest nimi skrępowana: od gleby, klimatu, typu człowieka, podczas gdy pieniądz, jako czysta forma stosunków ekonomicznych istniejąca w świadomości, nie jest bardziej ograniczony w swym potencjalnym zakresie przez rzeczywistość, niż wielkości ze świata matematyki czy logiki. Tak, jak żadne obiektywne fakty nie przeszkadzają nam w konstruowaniu tylu nie-euklidesowych geometrii, na ile mamy ochotę, tak samo rozwinięta wielkomiejska ekonomia nie zawiera już żadnych wewnętrznych zapór przed zwiększaniem (ilości) "pieniądza", albo, powiedzmy, przed myśleniem w innych pieniężnych wymiarach.

+

Nie ma to absolutnie nic wspólnego z dostępnością złota, czy jakiegokolwiek rodzaju dóbr istniejących w rzeczywistości. Nie ma takiego standardu, ani takiego rodzaju dóbr, wedle którego dałoby się porównać wartość talentu z okresu Wojen Perskich z wartością egipskiego łupu Pompejusza. Pieniądz stał się, dla człowieka jako ekonomicznego zwierzęcia, formą działania świadomości, nie mającą już żadnego korzenia w Bycie. Taka jest podstawa jego monstrualnej potęgi nad każdą rozpoczynającą się Cywilizacją, która zawsze stanowi bezwarunkową dyktaturę pieniądza, choć przybiera to różne formy w różnych Kulturach. Jest to jednak także przyczyna braku solidności, prowadzącego w końcu do utraty przezeń władzy i znaczenia, tak, że w końcu, jak w czasach Dioklecjana, pieniądz znika z myśli kończącej się Cywilizacji, a pierwotne wartości ziemi na nowo powracają, by zająć należne im miejsce.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, czerwca 09, 2009

Parę luźnych myśli i nawet nieco biężączki na deser

Rozumienie polityki to między innymi zdolność rozpoznania, jak w danej chwili przebiega front. Czasem to jest łatwe, czasem nie. Często w tym rozpoznaniu może nam, paradoksalnie, pomóc właśnie przeciwnik. To co on zwalcza jest jego wrogiem, a więc, często także, naszym przyjacielem, czy naszą sprawą.

Czasem i to nie jest aż tak proste, jak by się chciało. Częste są sytuacje, kiedy walczą ze sobą siły złożone z odrębnych elementów - na przykład wojsk różnych państw, różnych niezależnych dowódców itd. Może też chodzić o walkę indywidualnych ludzi, kiedy tymi "elementami" są nasi poszczególni przeciwnicy. W polityce mogą to być np. partie.

No i teraz w wojskowej taktyce i strategii, a także w praktyce walki wręcz, stosowane są w tego typu sytuacjach - chodzi o walkę przeciw koalicji - dwa rozwiązania. Jedno to atak najpierw na najsilniejszy element takiej koalicji - zakładając, że po jego unieszkodliwieniu, słabsze elementy koalicji stracą chęć do walki, albo po prostu ich siła nie będzie już wystarczająca, szczególnie, że mogą teraz mieć większe niż przedtem problemy z koordynacją swych działań.

Drugą opcją jest atak najpierw na pomniejszych członków koalicji, zniszczenie ich, albo zniechęcenie do dalszej walki, potem zaś, kiedy siły zostaną zmienione bardziej na naszą korzyść - wzięcie się za główny element koalicji w nadziei jego pokonania.

W walkach tzw. ulicznych, mając naprzeciw siebie kilku przeciwników, z reguły należy znienacka (na ile to możliwe), zaatakować przywódcę (którego w takich sytuacjach na ogół łatwo rozpoznać). Jeśli to się uda, cała grupa dość często się rozprasza, traci ochotę do walki... Przynajmniej na tyle, że uda nam się uciec. Albo też stanowi w każdym razie mniejsze zagrożenie, niż grupa zintegrowana wokół przywódcy.

W sztuce wojennej także tego typu sytuacje i tego typu rozwiązania są liczne, można sobie bez trudu je odnaleźć w opisach bitew i kampanii.

To była dygresja, długa i mam nadzieję, że komuś się do czegoś może przydać. Wracając do głównego tematu, o co mi tutaj chodzi? Chodzi mi o to, że w polityce, jeśli nasz wróg ma do czynienia z wieloma TEORETYCZNIE przeciwnikami, to z jego zachowania widać, których z nich uznaje za groźnych dla siebie, których zaś nie.

Tutaj sytuacja nie jest dokładnie taka jak na wojnie czy w ulicznej bójce, ponieważ będąca u władzy partia - powiedzmy sobie to wreszcie, że o tym sobie tutaj konkretnie najbardziej rozmawiamy - MOŻE jednocześnie atakować różnych przeciwników. Czego w praktyce w ulicznej bójce się nie da robić, a na wojnie raczej się tego unika i to się robić przeważnie też daje.

Jeśli więc taka partia atakuje tylko jednego ze swych potencjalnych przeciwników - a więc tylko jedną partię spomiędzy całej opozycji - oznacza to, że pozostałych, z takich czy innych względów, nie uznaje za groźnych czy niewygodnych dla siebie przeciwników.

Co z tego wynika w praktyce? Wynika to, że jeśli np. jakaś Platforma "Obywatelska", ze wszystkich pozornie i werbalnie opozycyjnych partii, atakuje (opluwa, szykanuje, bije na ulicy itp. itd.) tylko JEDNĄ partię, oznacza to, że to WŁAŚNIE TA partia stanowi dla niej zagrożenie, przeciwnika, politycznego wroga.

Jeśli więc my nie znosimy jakiejś "Obywatelskiej" Platformy, to kogo powinniśmy w krytycznych momentach - na przykład w wyborach - wspierać, że spytam? No to właśnie. Na drugi raz należałoby takie rzeczy lepiej przemyśleć i zrozumieć!

* * * * *

Gesty Rejtana może mają i swoje miejsce w arsenale ludzkich zachowań, ale stosowane kiedy jeszcze towarzysze prowadzą walkę na śmierć i życie. stają się obrzydliwe.

* * * * *

Polityka to nie jest "realizowanie wartości". Polityka to nie jest nawet "walka o zrealizowanie swoich wartości". Polityka to jest walka o możliwość realizowania własnych wartości! Co oznacza walkę o podmiotowość, czyli po prostu o władzę - o władzę nad samym sobą i o władzę nad innymi, na tyle, na ile jest nam to konieczne do realizacji naszych wartości.

Jeśli przegramy, albo jeśli z podjęcia tej walki w ogóle zrezygnujemy, z pewnością znajdzie się ktoś inny, kto nam swoje wartości narzuci. Staniemy się obiektem, na którym będzie swe wartości realizował, albo nawet służącym mu do tego mimowolnym narzędziem. Jak długo żyjemy wśród ludzi zawsze ktoś będzie narzucał swą wolę i swoje wartości innym.

Słowo "wartości" może mylić, może usypiać, może uspokajać... Jednak warto pamiętać, że kiedy np. Tamerlan budował piramidę ze 100 tys. czaszek wymordowanych mieszkańców Bagdadu, kiedy Pol Pot czy Stalin milionami mordowali "przedstawicieli klas skazanych przez historię" - oni także realizowali SWOJE wartości. Jeśli psychopata nas morduje - bo mu się nie podobamy, bo mu się świat nie podoba, albo dlatego, że mu się podoba zabrać nam zegarek i 20 zł... To to też jest realizowanie przez niego pewnych wartości. On po prostu ma inaczej je poukładane i jeśli mu nie przeszkodzimy, to je zrealizuje kosztem naszych. Proste?

Tak więc od polityki - w tym najszerszym i przedstawionym tutaj sensie - po prostu nie ma ucieczki! I albo godzimy się na to co z nami zrobią inni, albo też musimy walczyć, byśmy to my decydowali o losie naszym i pewnej liczby innych ludzi.

* * * * *

A teraz obiecana biężączka...

Wypowiedzi niektórych "prawicowych" blogerów, jak Rybitzky czy rw1990, uważam za pedalskie, podłe, a w dodatku - jeśli ci panowie naprawdę są prawicą, nie zaś piątką kolumną, w co zaczynam lekko wątpić - po prostu samobójczo głupie.

Lewizna i platfuseria cynicznie wykorzystała "maltretowane" przez PiS pielęgniarki; rabina, na którego ktoś krzywo śmiał spojrzeć; złodziejkę Sawicką; i niewinną-kak-lelija samobójczynię Blidę - tutaj zaś "prawica", zamiast walić we wroga w znacznie lepszej i etycznie czystszej sytuacji, zachowuje się jak platformiana agentura i ma masę "wątpliwości".

Tym bardziej - a takie sprawy nie są bez znaczenia! - że ta pani jest o niebo ładniejsza i wygląda na o niebo sympatyczniejszą od tamtych upiornych babsztyli. Nie mówiąc już, że przejrzała na oczy i, mimo nagonki na PiS godnej nazistowskiego Der Sturmera, zrobiła coś, na co spora część naszej "prawicy" pewnie by się nie zdobyła.

Naprawdę nie rozumiem, uważam to za obrzydliwe i szkodliwe dla nas jak cholera. Dla tych panów też to moim zdaniem powinno się okazać bolesne. Choć, znając naszą tolerancyjną i politycznie poprawną, otwartą na wszelkie poglądy, "prawicę", z pewnością się nie okaże.

* * * * *

Dla mnie PiS to nie wielka miłość, to nie idealna partia - to jedynie noga, moja i polskich patriotów różnych przekonań, w drzwiach realnej polityki. Ni mniej, ni więcej. Ale to jednak, mimo wszystko, bardzo dużo.

Zgoda, ta realna (mówię o realnej realnej, nie o wygłupach w nazwach niektórych sekt) polityka jest dzisiaj wyjątkowo wprost obrzydliwa - pełna kłamstw, manipulacji, lizania tyłków różnym wstrętnym ludziom, nie mówiąc już o całowaniu płowowłosych dziatek. Jednak to ona właśnie wpływa na nasze życie i wpłynie na życie naszych ew. wnuków. Na nasze piękne, szlachetne, jedynie i niepowtarzalne życie - czy tego chcemy, czy nie. Więc albo będziemy się starać, by wpływała w jak najlepszy sposób, lub przynajmniej najmniej szkodliwy, albo też godzimy się na to, co nam zaserwują.

PiS to noga w drzwiach, a ja sto razy wolę mieć w tych drzwiach nogę, niż całkiem nic. I tak się akurat zabawnie składa, że wolę także mieć w drzwiach nogę, niż głowę, serce, czy powiedzmy (excusez le mot) jaja. Jaki z tego wniosek na następne wybory?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

... powodu do kwiczenia z radości jednak nie widzę

Niniejsze jest dokończeniem mojego poprzedniego wpisu, który można znaleźć klikając tutaj. Czemu bym nie kwiczał z radości i innych do kwiczenia bym nie namawiał? Ponieważ z naszą prawicą naprawdę nie jest dobrze i w tych (smętnych skądinąd) wyborach wyszło to na jaw po raz kolejny. Fakt, nieźle rozumiem kolegów, którzy nie poszli, którzy powrzucali nieważne kartki (z obelgami lub bez). A było ich, jak widać z blogów, niemało, także wśród ścisłej elity prawicowej blogowatości. Jednak mam do nich całkiem sporą pretensję. Rozumiem, bo wiem, że każdy szczery patriota musi mieć opory przed braniem udziału w tej ojrofarsie, o czym już zresztą mówiłem. Pretensję zaś dlatego, że gdyby nie oni - dalibyśmy platformianym hunwejbinom, i platformianym prominentom, nie zapominając ich mocodawcach, (wiejskich i miejskich) w kraju i za granicą, niezłego psztyczka. A to się w końcu liczy! O ile tych kolegów mimo wszystko rozumiem, to kolegów, którzy zamiast zagłosować na PiS, zagłosowali na różne śmieszne (choć czasem, przynajmniej w tych kolegów opinii, słuszne) partyjki, uważam za - darujcie! - politycznych idiotów i rozkapryszonych młodzianków (niezależnie od wieku). Czy ja jestem jakimś - jak mi to na przykład Hrabia lubi zarzucać - "wielbicielem PiS"? Tu napradę nie chodzi o wielbienie, ani o to, by wszystko co PiS mówi dokładnie odpowiadało moim własnym poglądom, albo by wszystko co PiS robi doprowadzało mnie do ekstazy... Tylko o to, że chcę i uważam za rzecz niezbędną, bym miał - ja i polskie patriotyczne siły (mniejsza już o prawicę i lewicę) jedną nogę w drzwiach realnej polityki. Po prostu! Można sobie snuć utopijne wizje, jaka to ta polityka POWINNA być, żeby nie była obrzydliwa i żebyśmy my mogli w niej nasze niewinne, dziewicze, różowiutkie i do czysta oskrobane stópki z czystym sumieniem zanurzyć. Bo bez JOW'ów to be, bez pokrzykiwania o obronie życia to fuj, a bez odcinania się magna voce od lesbijskiego traktatu to fi donc i aj waj! Cudnie, tylko, że tak mówią dzieci i niedojrzałe, zbuntowane wyrostki, a nie ludzie poważni! Jeśli na przykład uważasz jeden z drugim, że tylko rynek jest ważny, i nie chcesz płacić podatków "na tych nierobów"... No to nie płać! Szybko przekonasz się co naprawdę jest ważne, co naprawdę jest realem... I stwierdzisz, choć może sobie tego nie zwerbalizujesz, jeśli ci inteligencji nie stanie, że jednak POLITYKA jest o wiele ważniejsza, bo to ona właśnie zmusiła cię do zapłacenia, mimo że nie chciałeś. A jeśli, załóżmy, przestałeś musieć płacić, to także polityka bracie! Gratulacje, ale to ty stałeś się teraz państwem! No i obchodź się bez podatków "na tych nierobów"... Albo też łaskawie odszczekaj! Polityka bowiem - co wielu już mówiło, ale widać nie do całej rodzimej prawicy to dotarło - to nie to, co my byśmy sobie chcieli, tylko to, co jest w danej sytuacji możliwe. I na przykład PiS dużo więcej zrobi przeciw lesbijskiemu traktatowi tworząc silną grupę głośno mówiącą, że traktat ten jest już martwy, niezależnie od wszelkich kolejnych referendów w Irlandii, niż by zrobił podnosząc raban w kraju. W kraju, gdzie agentury i piąte kolumny hulają, gdzie większość ludu jest do Unii nastawiona miłośnie, a władzę pełni partia nie mogąca się wprost doczekać chwili, gdy polskie państwo roztopi się w ojropejskim raju i przestanie istnieć. Dla rasowego polityka po prostu nie ma prawie różnicy między tym, co jest możliwe i do zaakceptowania a tym, czego on pragnie. Tak samo rzeczy niemożliwe przestają niejako dlań automatycznie istnieć. No i JK ma tę cechę, bo to najlepszy polityk jaki nasza nieszczęsna i ledwo już zipiąca Ojczyzna miała od dziesięcioleci, a nasi kochani prawicowi blogerzy w dużej części nawet nie przeczuwają, że tak można do spraw podchodzić. Jeśli mają pryszcze i po góra siedemnaście lat - widzę dla nich jeszcze ratunek, jednak w przeciwnym przypadku płakać mi się chce nad polską prawicą i przyszłością naszego kraju. Nie byłbym sobą, gdybym - plwając na skorupę powierzchownych fenomenów - nie starał się zstąpić do głębi... Faktem bowiem jest, że mam nieco głębokich, syntetycznych przemyśleń na temat polskiej prawicy, polskiej polityki i polskiej politycznej, prawiocowej blogosfery. I te rzeczy mi się z omawianymi tu kwestiami ładnie wiążą, a w niektórych przypadkach nawet sporo tłumaczą. Ale to już, Deo et triario volente, następnym razem. triarius --------------------------------------------------- Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, czerwca 08, 2009

Wcale nie wyszło aż tak źle...

W ojrowyborach Platforma dostała najwięcej głosów, ale ja bym nie rozpaczał. Fakt, że polityczna głupota, a raczej skurwienie, tego nieszczęsnego narodu przygnębia, ale tym razem daje się do sprawy podejść naukowo i wyniki wcale nie są aż tak straszne. No bo weźmy...

Wzięło udział w tej imprezie z grubsza 25% rodaków. Na różne orjoobrzydliwości głosowała w przybliżeniu połowa. Czyli w sumie z 13% całości narodu dało głos na te różne Platformy, SLD'y i ZSL'e (obecnie chodzące pod ukradzioną nazwą PSL). Wiem, takie argumenty już słyszeliście i wiecie, że prawidłowa i politycznie poprawna odpowiedź na to brzmi: "głosowali ci, którym zależy, ci co nie głosowali nie mają potem prawa narzekać!" O ile z pierwszą częścią daje się w wielu wypadkach zgodzić, to druga jest ewidentnym propagandowym kłamstwem.

Jednak nie o taki argument mi chodzi, a o całkiem inny. Otóż jest tak, i chyba każdy się z tym zgodzi, że każdy dosłownie ojroentuzjasta musiał czuć przemożną chęć zagłosowania w tych wyborach... i zagłosowania słusznie! W końcu ojroentuzjaście te wybory się podobają, bo podoba mu się Unia, podoba mu się ten tam Parlament Ojropejski... Nie ma sposobu, żeby taki ktoś w owym głosowaniu dostrzegał coś głupiego, wrednego, czy - broń Panie Boże i Hansie Potteringu! - parodię demokracji i mamienie ciemnego luda. Po prostu takiego dysonansu poznawczego żadna ludzka, czy nawet leminga, psychika nie strawi.

Całkiem inaczej było z ludźmi, którzy za Unią nie przepadają. Każdy z nich musiał czuć sporą chęć by owe wybory zignorować, by zademonstrować swój sprzeciw, albo po prostu to, że nie jest durnym, ojroentuzjastycznym, zmanipulowanym lemingiem z wielkiego miasta. Każdy z takich ludzi miał w swej duszy, mówiąc językiem fizyki, tego typu składową. Trudno sobie po prostu wyobrazić, by mogło być inaczej. U wielu argumenty za pójściem na wybory przeważyły, ale miały z czym powalczyć.

Wiem o tym, bo sam długo zamierzałem na te ojrowybory nie iść. To samo dotyczy np. Iwony Jareckiej, którą sam długo, po mojej własnej zmianie decyzji, musiałem przekonywać by poszła. O ile pamiętam, Jacek Jarecki też początkowo nie chciał iść, choć sam dość wcześnie zdanie zmienił. Tych przyjaciół pamiętam, ale pamiętam też, że wielu innych ludzi miało podobne dylematy.

Zwróćcie proszę uwagę, że owe przybliżone 13% ojroentuzjastów, którzy w dodatku dostatecznie kochają którąś z tych obrzydliwych partii, by iść i na nią zagłosować, odpowiada dokładnie tej liczbie, która, zgodnie z tym, co dwa miesiące temu podawały media, miała zamiar wziąć udział w tych wyborach. Wygląda to nieco tak, jakby szczerzy ojroentuzjaści od razu wiedzieli, że pójdą na wybory, a nie lubiący Unii musieli się przez te dwa miesiące do tego z trudem przekonywać. Oczywiście z pewnością nie jest to ścisłe, ale w grubym przybliżeniu tak właśnie pewnie było, a liczby pasują do siebie wprost przepięknie.

Cóż więc otrzymujemy z powyższego rozumowania? Że w III RP jest 13% gorliwych orjoentuzjastów jednocześnie kibicujących jednej z ojroentuzjastycznych partii na tyle, by wziąć dupę w troki i na nią zagłosować. Jasne, że i 13% ojroentuzjastów to o 13% za dużo, jednak nie żyjemy w raju, więc z taką ilością daje się jakoś pogodzić.

No a cóż mamy po naszej stronie? Jakieś tam pewnie pod 10% ludzi, którzy przezwyciężyli niechęć do Ojrounii i zagłosowali na PiS. Ci ludzie na pewno nie są ojroentuzjastami, bo w takim przypadku byliby za Platformą (a ich drobna część za jakąś inną ojroentuzjastyczną partią). I ci ludzie, mimo poczucia, że uczestniczą w żałosnej farsie zaaranżowanej przez unijnych macherów, przezwyciężyli obrzydzenie i zagłosowali jak trzeba. Czy to sukces? Well, tak bym nie powiedział, to by była przesada.

Przegrane wybory, choćby miały tylko symboliczne znaczenie, sukcesem nijak być nie mogą. To co Platforma - a raczej jej sponsorzy i mocodawcy za jej pośrednictwem i za jej parawanem - robią z naszym krajem, to koszmar i... (Tutaj proszę sobie wpisać naprawdę mocne słowa, ja nie chcę rzucać miażdżącymi oskarżeniami czy groźbami, nie mająć żadnych możliwości zadziałania w tych sprawach w realu.)

Podsumowując, sukces Platformy i innych ojroobrzydliwców, gotowych Polskę oddać w pacht brukselskim biurokratom i niemieckim imperialistom za poklepanie po plecach, wydaje mi się w sumie mało imponujący. Z naszej więc strony, automatycznie niejako, nie jest to jakaś druzgocąca porażka. Jednak cudownie nie było i tą naszą stroną w aspekcie wczorajszych ojrowyborów chciałbym się - Deo volente (i jeśli mi się będzie chciało) - zająć w ew. następnym tekście.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 07, 2009

Ze skarbnicy najcelniejszych złotych myśli

Znajomemu, który namawiającemu go do głosowania na UPR argumentem, że "Korwin już do tej partii nie należy" - odparł Pan Tygrys: "Czy z tego, że Szczurołap z Hameln przeszedł na emeryturę, wynika, że mam głosować na szczury?"

I zagłosował, jak Pan Bóg przykazał, na PiS.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.