Pokazywanie postów oznaczonych etykietą postmodernizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą postmodernizm. Pokaż wszystkie posty

wtorek, listopada 22, 2011

Dzień jaguara (wstępny szkic ew. opowiadania)

Przyszło mi do głowy napisanie opowiadanka. Temat, który mi się nasunął b. mi się spodobał. I zacząłem je pisać. Ale jak to ja, jakoś nie mam ochoty siedzieć parę dni i dziełka cyzelować nie widząc reakcji Szan. Publiczności, a także mając problemy z formatowaniem... Wie ktoś, tak przy okazji, jak się robi krótkie wstawki czyjejś wypowiedzi w toku narracji i, z drugiej strony, krótkie wstawki narracyjne w toku wypowiedzi? Bez tego nijak mi się nie uda tego zrobić porządnie, wiec jeśli ktoś wie, to proszę o radę i ew. przykład! Mówię serio. Chodzi o te miejsca, które są tu oznaczone na żółto.

Na razie zamieszczam to, co mi się w godzinę napisało. Tuszę, że na swój postmodernistyczny sposób, to nie jest całkiem nieinteresujące i w sam raz nadaje się na bloga. Jeśli się mylę - proszę mi to bez ogródek powiedzieć! Zniosę to jak samiec. I w ogóle ciekaw jestem głosów i reakcji P.T. A teraz... DZIEŁO! A raczej pierwszy szkic, w postaci paru fragmentów. Które ew., jeśli się oceni że warto, trzeba by oszlifować, uzupełnić, i połączyć.  "Tragedia w Harlemie" to to pewnie nie jest, ale za to jakie na czasie!

Te "bullety" w dialogach powinny oczywiście być kreskami, a nie kulkami, ale cóż, tak mi się z Open Office przekopiowało i tak na razie musi być. Akapity są, jak na internet i na mnie, długie, ale to miało być w zamierzeniu drukowane w książce! A każdym razie: Przyjemnej Lektury!

* * * * *


Triarius the Tiger


Dzień jaguara

Matka trollowała praktycznie od kiedy pamiętał, przeważnie na dodatkowy etat. Ojciec też przez większość swego zawodowego życia łączył pracę lokalnego działacza Partii z koordynowaniem internetowych trolli i cenzurowaniem internetu. Sam zaczął bardzo młodo i przez długi czas bardzo mu się ta służba podobała. Oczywiście nie robił tego za darmo, ale dla niego, inaczej niż dla większości, to była raczej służba. Wierzył w to, co robił. Nie chodziło tylko o forsę na nową komórkę, czy na wspólne wakacje z ukochanym chłopakiem. Zresztą jego nigdy całe to, jak to wtedy nazywano, "gejostwo" nie pociągało. Musiał się przymuszać do fizycznych kontaktów, a nawet do trzymania innego chłopca za rękę. Nawet wtedy, gdy była to jedyna opcja dla młodego człowieka z ambicjami.

Wzdrygnął się kiedy sobie przypomniał szczegóły tamtego swojego życia. Teraz myślał o tym z odrazą. Jak wiele dałby, by o tym w końcu potrafić zapomnieć! Spowiedź? Oczywiście, ale świadomość, że Bóg mu wybaczył, nie sprowadzała automatycznie niepamięci. Cóż, za wszystko się widać w życiu płaci, także za młodzieńcze ambicje bycia cool... Tak to się wtedy określało, z angielska. Niedługo potem nastała moda na słowa rosyjskie i północnokoreańskie. I to trwało właściwie aż do końca. Do końca TAMTEGO. Aż do... Wielkiego Przewrotu.

Gorliwość i skuteczność młodego człowieka została wkrótce zauważona. Rodzinne kontakty także z pewnością nie zaszkodziły. Wiedział to zresztą już wtedy, lub może raczej przeczuwał. W każdym razie zaraz po ukończeniu gimnazjum został skierowany do berlińskiej filii słynnej moskiewskiej Akademii NKWD. Ukończył ją jako jeden z najlepszych na swoim roku. Przed nim, wciąż to pamięta, po tylu latach, byli Francuz i Amerykanin. Bardzo ich wtedy nie lubił. - Zaśmiał się cicho. - Ciekawe czy żyją, czy też zginęli, jak tylu innych absolwentów owej akademii. A jeśli im się udało przeżyć, to co robią?

Po studiach wrócił do Priwiśliszczyny i podjął pracę... Lub raczej służbę – w każdym razie sam tak to widział – w Służbach. Konkretnie w Departamencie III Priwiślińskiego NKWD. Który zajmował się kontrolą, regulacją i pacyfikowaniem internetu. Szaleństwo było wtedy z tym internetem, teraz trudno to sobie nawet wyobrazić. Przez kilka miesięcy robił różne rzeczy. Śledzenie niebezpiecznych treści, drobne prowokacje, składanie wniosków o poranną kontrolę, o zakaz dostępu do internetu, o aresztowanie, o przesłuchanie... Przesłuchania były różnego stopnia. Lekkie dla zwykłych katolików... Wtedy jeszcze Kościół Księży Internacjonałów znajdował się w powijakach i wielu było takich, którzy wciąż próbowali zachować wierność dawnemu papieżowi. Od paru lat ukrywającemu się gdzieś na wyspach Pacyfiku. W każdym razie dla tych niepokornych katolików były przesłuchania stosunkowo lekkie, za to zdecydowanych eurosceptyków traktowało się już zgodnie z wszystkimi regułami sztuki.

O tym, co działo się z ludźmi nielubiącymi Ojca Narodów nigdy nie lubił myśleć, a już szczególnie teraz, po tym, jak... Zawsze, w każdym razie, była to śmierć naturalna. Albo prawie zawsze. Albo sprawa była na tyle niewyraźna, że z zatuszowaniem nie było nigdy problemów. Boże, jak nisko może człowiek upaść! Czy kiedykolwiek sam sobie potrafię te wszystkie rzeczy wybaczyć?

Rozległo się pukanie, drzwi się lekko rozwarły i ukazała się w nich głowa Prywatnego Sekretarza, Kowalskiego. Wciąż dość młody człowiek, choć już niemal całkiem łysy. Co jednak nie przeszkadzało mu w znakomitym wypełnianiu swoich funkcji.
  • Panie Prezydencie, przypominam, że za dokładnie godzinę powinien Pan być w śmigłowcu! Na Placu Spenglera są już w zasadzie wszystkie delegacje, a tłum liczy ponoć ponad pół miliona i wypełnia całą dzielnicę.
  • Dziękuję Kowalski, pamiętam i będę gotowy. A swoją drogą, jak tam – nie mieliście problemów z rozsadzeniem delegacji? Bo wiem, że spodziewano się drobnych tarć.
  • Nie, Panie Prezydencie. Jest w porządku. Udało nam się wszystko rozwiązać. Chan Moskiewski wprawdzie boczył się nieco na Sułtana Lubeki, który otrzymał bardziej honorowe miejsce na trybunie, ale obiecaliśmy Moskwie zwiększone dostawy perkalików i szklanych paciorków od nowego roku. Co załagodziło sprawę.
  • To bardzo dobrze! A jak z Amerykanami?
  • Tak... Było też rzeczywiście nieco kłopotu, bo Król Północno-Zachodniej Kaliforni i Emir Chicago z Przyległościami - obaj rościli sobie prawo do tytułu przedstawiciela Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. W sumie nic wielkiego. W bardzo dyplomatyczny sposób zagroziliśmy obu zmniejszeniem dostaw szklanych paciorków i perkalików. Od razu zrezygnowali ze swoich pretensji. Teraz atmosfera jest naprawdę serdeczna. O takiej miłości między narodami ci dawni uszczęśliwiacze świata nie mogliby nawet marzyć, Panie Prezydencie!
  • I bardzo dobrze Kowalski! Chyba nam się jednak w końcu udało osiągnąć coś, jak na ludzkie i ziemskie warunki, znośnego. Też tak uważasz?
  • Oczywiście, Panie Prezydencie!
  • A jak byś nie uważał, to też byś to powiedział, bo jesteś gorliwym i lojalnym urzędnikiem, prawda?
  • Tak jest, Panie Prezydencie!
  • I tak trzymać, Kowalski! Dobrze, że się rozumiemy. Chyba nam się nadal będzie nieźle współpracować. Też tak sądzisz?
  • Oczywiście, Panie Prezydencie!” Odparł tamten ze śmiechem.
  • Świetnie! No to teraz zostaw mnie jeszcze na chwilę samego, bo muszę parę rzeczy przemyśleć. Będę gotowy na czas.
  • Tak jest, Panie Prezydencie!
Drzwi się zamknęły i Prezydent znowu został sam w swym ogromnym, wykładanym orzechem i skórą gabinecie. Krótką chwilę próbował wyłapać cokolwiek z cichego szumu dobiegającego od strony centrum miasta, gdzie, jak wiedział kłębiły się, w tym świątecznym dniu, rozentuzjazmowane tłumy. Chwilami dawało się też jakby uchwycić pojedyncze dźwięki czegoś, co brzmiało jak marszowa muzyka. Potem wrócił do swych wspomnień.

Po upływie tych kilku miesięcy, kiedy to robił mniej więcej to, co wszyscy niżsi pracownicy Departamentu, wezwał go do siebie sam Szef. Z niepokojem – pamięta to tak żywo, jakby to było wczoraj – wszedł do gabinetu, gdzie siedział Szef w towarzystwie samego Sowieckiego Doradcy Przy Departamencie III. Doradca przez cały czas nie odezwał się słowem, ale wyraźnie słuchał z uwagą.

Szef rozpoczął od pytania. Pytania o to, czy podwładny zetknął się w swej dotychczasowej pracy z niejakim Jaguarem? Na co podwładny, zgodnie z prawdą, odparł, że spotkał ów pseudonim w sieci kilkukrotnie, ale dotychczas niewiele ponad to.

Szef naciskał dalej. Przyszły Prezydent (cóż by dał ów Szef, żeby móc to wtedy przewidzieć! Pomyślał i roześmiał się cicho.), wyraźnie zmieszany, pogrzebał w pamięci i dodał, że z jakichś powodów ów Jaguar nazywanych jest często przez swych wielbicieli Panem Jaguarem. Ale w sumie to są jakieś intelektualne, czy raczej pseudo-intelektualne, bzdety. Którymi nie ma raczej powodu się zajmować, bo nie wydaje się to przedstawiać najmniejszego zagrożenia.

To chyba nie zaimponowało Szefowi, który stwierdził, że zagrożenia prawdopodobnie rzeczywiście nie przestawia, choć to nie jest sprawa podlegająca ocenie pracownika na tak niskim stanowisku, „ale w ramach działań pacyfikacyjnych w internecie chcemy się temu jaguarowi i jego dziwnym gadkom bliżej przyjrzeć i do tego zadania wybraliśmy właśnie was, towarzyszu. Partia was oddelegowuje na ten konkretny odcinek.”
  • Zgodnie z rozkazem!
  • Tak więc, towarzyszu, przyjrzycie się dokładnie tym wszystkim rzeczom, co on tam pisze, i co piszą ci inni, co się z nim kontaktują... A potem sporządzicie dokładny, szczegółowy raport. Powiedzmy, że ma być na moim biurku... 10 września, tydzień przed Świętem Pokoju i Miłości. Zrozumiano?
  • Tak jest, Panie Pułkowniku!
  • No to odmaszerować!
Do dziś nie wie, czy skierowanie na ten specjalny, i w oczywisty sposób dziwny odcinek, to był wyraz zaufania, wstęp do awansu, czy też szykana ze strony Szefostwa. W każdym razie jego kariera nie zatrzymała się, a nawet wyraźnie przyspieszyła. Już podczas najbliższego Święta Pokoju i Miłości, czyli wkrótce po złożeniu raportu, otrzymał Złotą Budionnówkę z Sierpem i Młotem Oraz Diamentami III Klasy. Było to podczas uroczystego rozdawania tzw. Feliksów, transmitowanej przez wszystkie media i długo, długo potem we wszystkich mediach Priwiśliczyny omawianego. Ach, jakiż był wtedy dumny! - zaśmiał się gorzko. A jak dumna była jego rodzina! Szczególnie matka, która zawsze chyba wierzyła, że robota internetowego trolla może być znakomitą trampoliną do sukcesu. Dobrze, że nie dożyła!

***

Wraz ze śmiercią internetu Jaguar znikł z pola zainteresowania Służb. Przestał cokolwiek znaczyć. Długo potem prywatne poszukiwania w bazach danych wykazały, że żył jeszcze parę lat, po czym zmarł. Jak tylu innych w owym czasie, właściwie z głodu. Choć młody już nie był, fakt. Zresztą może to i dobrze, bo ten wielki umysł wyraźnie zaczął tracić już swoją ostrość. Jeszcze trochę i... „Cóż, takie jest życie!”, pomyślał filozoficznie, choć oczywiście wiedział, że nie jest to filozofia najwyższej próby.

***

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca.

wtorek, października 14, 2008

O tym i o owym z plecami w tle

Dzisiejszy "Dziennik" w dziale "Wydarzenia" zamieszcza taką oto informację:

Zamieszanie wokół zagadkowej śmierci

Czarzasty: Janina S. nie zmarła u mnie

Skazana w aferze Rywina Janina S. zmarła w mieszkaniu Czarzastego
Zaskakujące szczegóły śledztwa po śmierci jedynej skazanej w aferze Rywina - Janiny S. Mieszkanie, w którym znaleziono ją martwą, należy do Włodzimierza Czarzastego, byłego sekretarza Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, zamieszanego w aferę - twierdzi TVP Info. "To nieprawda" - odpowiada Czarzasty.

Policja wyklucza morderstwo. Najprawdopodobnej Janina S. zmarła z przyczyn naturalnych. Jej ciało znaleziono w mieszkaniu na warszawskim Mokotowie. Skazana w aferze Rywina legislatorka Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie była w nim jednak zameldowana.
Jak twierdzi TVP Info, mieszkanie należy do Włodzimierza Czarzastego, byłego sekretarza KRRiT, którego nazwisko wielokrotnie przewijało się w czasie śledztwa sejmowej komisji badającej aferę Rywina. Policja ustaliła, że lokal kupiła inna osoba, ale faktycznym właścicielem jest Czarzasty.
"Rodzice Janiny S. powiedzieli nam, że mieszkania użyczył ich córce Włodzimierz Czarzasty. Mieszkała tam ponad pół roku" - powiedział TVP Info wysoki rangą funkcjonariusz Komendy Stołecznej Policji.
I tak dalej, choć dalej to w sumie już nic wstrząsającego nie ma. Oto zresztą link do całości.

No, tośmy załatwili kwestię biężączki, a teraz weźmy się za sprawy wzniosłe und artystyczne.... Ludzie sobie na blogach kulturalnie rozmawiają - o literaturze, filmie, meczach reprezentacji III RP... A ja nigdy nic takiego nie publikuję. Błąd! No wiec teraz ten błąd naprawię.

Kinoman ze mnie absolutnie żaden, ale parę nowelek filmowych zrobiło na mnie spore wrażenie. Nowelek z gatunku kino grozy. Jedna taka na przykład traktowała o starym włóczędze, któremu w dawnych latach, za jakiś dług chyba, zmarły już i b. sławny malarz wytatuował na plecach wspaniałe dzieło. Każdy znawca od razu rozpozna czyje to dzieło, niezwykłe medium jeszcze dodaje mu wartości... W sumie skóra na plecach tego włóczęgi ma ogromną wartość. Mówiąc brutalnie - po prostu rynkową. Pomijając już nawet wszelkie inne - bardziej comme il faut - aspekty.

Nasz tatuowany włóczęga żyje z tego, że chodzi po knajpach i za parę groszy pokazuje ludziom swoje artystyczne plecy. Albo za piwo czy bułkę z kiełbasą. Żaden dostatek mu nie grozi, i to mówiąc bardzo oględnie, ale jednak coś tam je i w sumie żyje.

Aż tu pewnego dnia przypadkiem pokazuje swoje plecy nie byle komu, tylko zamożnemu koneserowi sztuki. Ach! Który się dziełem zachwyca i proponuje jego nosicielowi taki oto układ:
Zamieszkasz u mnie, w mojej przestronnej willi, zapewnię ci dostatnie życie i pokaźne kieszonkowe aż do śmierci, ty zaś będziesz miał tylko jeden obowiązek - pokazywać to wspaniałe malowidło, które nosisz na plecach moim gościom. No i nie masz też chyba nic przeciw temu, bym po twojej, nie bójmy się tego słowa, śmierci, która kiedyś jednak nastąpi, ja stał się właścicielem twojej skóry, z plecami włącznie.

Acha, jeszcze coś. Musisz wrócić do swojej wagi sprzed lat, bo sam wiesz, chudy jesteś i obraz stracił swoje proporcje. Ale też nie masz prawa przytyć ponad to! Musisz idealnie trzymać wagę. No dobra, oto umowa, tutaj jest to wszystko zawarte. Podpisz tu, tu i tu. A potem dostaniesz 100 dolarów na drobne wydatki i... Witaj w swym nowym domu!
(Nie było to oczywiście cytowane dosłownie, dawno zresztą też szczegółów tego filmu nie pamiętam. Widziałem go bowiem b. dawno i tak mi się wrył. Proszę ten "cytat" traktować jak przemowy wodzów u Tukidydesa.)

Jak uradzili tak też zrobili. A dwa tygodnie potem na rynku dzieł sztuki pojawiło się, wzbudzając zasłużoną sensację, nieznane dotąd dzieło Wielkiego Malarza, w dodatku - o sensacjo! - wytatuowane na ludzkiej skórze! THE END.

No i tak to właśnie w jednym kawałku zaliczyłem zarówno biężączkę, jak i dział kultury. Kompletnie nie mam wprawdzie pojęcia dlaczego mi się akurat teraz ta zabawna historyjka przypomniała... Ale w końcu zawsze w ostateczności możemy powiedzieć, że uprawiam postmodernizm. Prawda?

A w ogóle, jak już tak zacząłem sobie tę telewizyjną historyjkę sprzed lat przypominać i smakować, to różne inne rzeczy zaczęły mi się cisnąć do mózgu. Całkiem nie wiem dlaczego, ale na przykład nie mogę przestać myśleć o Unii Europejskiej i naszym do niej akcesie...

Ki diabeł? Jest coś aż tak niebezpiecznego w przerażających telewizyjnych historyjkach? Nie, na pewno to nie to. To musi być po prostu unoszący się w powietrzu postmodernizm. Uff, co za ulga! Bo już się na serio wystraszyłem.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 15, 2007

W oparach języka - odcinek 2

Poprzedni odcinek tutaj.

Zaatakujmy teraz frontalnie i chwyćmy za rogi (czy też za co tam takie bydlę należałoby chwycić) problem tzw. "równouprawnienia płci". Problem nabrzmiały, czy raczej - nie bójmy się tego słowa! - wzdęty, niczym Gruba Małgośka z ballady Villona, choć z pewnością nie tak przymilny i nie tak sexy. A przy okazji spróbujemy odkryć związek poszczególnych języków z innymi istotnymi sprawami, takimi jak kolektywizm czy postępowość. Tutaj też dają się zaobserwować ciekawe i całkiem chyba P.T. Ogółowi nieznane sprawy.

Nie jest oczywiście łatwo ustalić jakąś klasyfikację "zwycięzców" w rozgrywającym się na naszych oczach wyścigu do tytułu "najbardziej równouprawnionego kraju świata", jednak w najogólniejszych zarysach można się raczej zgodzić, że na czele, łeb w łeb, idą kraje skandynawskie i angielskojęzyczne kraje należące do zachodniej cywilizacji. No i Francja bien sûr. Za nimi jedzie peleton złożony z krajów mówiących językami romańskimi i innymi germańskimi - tymi spoza grupy skandynawskiej. Kraje słowiańskie, w przeważającej większości mówiące językami słowiańskimi, wloką się na szarym końcu. (I chwała im za to!)

Jeśli, o Najsłodszy z Czytelników, gotów jesteś zgodzić się z tą prowizoryczną kolejnością, to słuchaj dalej! Ta kolejność pokrywa się bowiem całkiem nieźle ze stopniem, w jakim płeć jest uwzględniana w języku danego ludu - przede wszystkim w gramatyce, ale także w słownictwie i innych aspektach.

Oczywiście istnieją też, i być może mają większe znaczenie, czynniki innego rodzaju: kraje słowiańskie są niewątpliwie bardziej "cywilizacyjnie zapóźnione" od skandynawskich czy anglojęzycznych krajów naszej cywilizacji, z czym nawet nie zamierzam polemizować, bo ich historia naprawdę nie pozwalała im się w ostatnich stuleciach, nie mówiąc już o ostatnich dziesięcioleciach, równie szybko, co niektórym innym rozwijać. (Z czego jednak nie wynika, by ten "rozwój" musiał być czymś jednoznacznie dobrym, więc w sumie to zapóźnienie może się wkrótce okazać błogosławieństwem losu.)

Kraje mówiące językami romańskimi, to w dużej części kraje latynoskie, o specyficznej tradycji machismo, znacznie też biedniejsze i "mniej rozwinięte" od np. USA czy Szwecji. Równouprawnienie w USA, kraju wciąż zasadniczo anglojęzycznym i o dużej wadze wśród anglojęzycznych krajów, które nas tu interesują, jest oczywiście w dużym stopniu wynikiem rozbestwienia tamtejszych prawników, którzy terroryzują całe społeczeństwo i zarabiają krocie na egzekwowaniu politycznej poprawności. (Paradoksalnie, ten terror prawników wydaje się być z niebios daną karą za nieco mniejszą, niż w innych cywilizowanych partiach globu, biurokrację. Zabawne, kochani liberałowie, prawda?)

Dobra, zgoda. To wszystko prawda. Ale przyjrzyjmy się nieco językom tych krajów, a dojrzymy w nich coś naprawdę zadziwiającego: otóż im bardziej "równouprawniony" dany kraj, tym bardziej "równouprawniony" jest jego język! Czy może ta dziwna koincydencja być całkowicie bez znaczenia? Niby może, ktoś to powinien przeliczyć na jakimś komputerze. Ale najpierw, jak już powiedziałem, należałoby utworzyć jakieś w miarę obiektywne kryteria do pomiaru równouprawnienia. (Tylko błagam, nie ujawniajcie ich niepowołanym, bo przy ich pomocy Unia i inne obrzydliwe gremia błyskawicznie zniszczą potem do reszty ten nieszczęsny kraj zwany Polską!)

No dobra, ten odcinek nie jest jeszcze, jak na mnie, przesadnie długi, a więc rozpoczniemy wprowadzenie w niuanse języka naszych sąsiadów zza wody - Szwedów. O angielskim też będzie trzeba nieco porozmawiać, ale ten język jest dość powszechnie znany, a przez to może być trudniej wykazać, do jakiego stopnia sprzyja "równouprawnieniu". Po prostu coś dobrze znanego przestaje silnie działać na zmysły i wzbudzać zdziwienie.

A więc szwedzki, jak co bystrzejszy z Moich Uwielbianych Czytelników zdążył się zapewne domyślić, żadnych gramatycznych rodzajów - żeńskich, męskich i nijakich - oczywiście nie ma. Gdyby miał, to może inaczej wyglądała by współczesna Szwecja, a cała reszta tego Najlepszego Ze Światów, ustraciłaby dyndającą mu przed postępowym nosem marchewkę i niedościgły wzór.

Szwedzki, który znam wyjątkowo dobrze, co się fajnie składa, bo Szwecja to jednak absolutny leader wszelkiego - excusez le mot - Postępu. Ichni język ma dwa rodzaje, ale nie męski i żeński, tylko taki co niby kiedyś oznaczał rzeczy żywe i osobowe, oraz taki, który kiedyś oznaczał rzeczy martwe i nieosobowe. Czyli dla nas sprawa nieinteresująca.

Co jeszcze? Acha, "osoba" to po szwedzku människa (czytaj "menicha"), która jest rodzaju żeńskiego. W tym sensie, że mówi się o tym czymś hon (czyt. hun), czyli "ona". Nawet jeśli tą "meniską", jak to prywatnie sobie w rodzinie nazywaliśmy, jest facet. (Choć faktem jest, że person, czyt. peszon, czyli też osoba, ale z łaciny, żadnego rodzaju gramatycznego nie ma.) Do tego, po szwedzku "się robi" (i inne bardzo powszechnie występujące konstrukcje tego rodzaju) to man gör (czyt. man jör), gdzie ten "man" to oczywiście, jak po angielsku, niby "człowiek, mężczyzna", tyle, że tutaj absolutnie tak samo dobrze oznacza to kobietę. A stosuje się w zasadzie dokładnie tak, jak we francuskim "on", które dla odmiany jest nijakie, jako jedyne chyba słowo w dzisiejszej francuszczyźnie.

Widziałem wprawdzie kiedyś jakąś parodię feministycznej powieści, gdzie ten man był zastąpiony przez hon, czyli "ona" (co już być może pamiętasz, o Mój Najukochańszy Czytelniku, a poza tym doceń, jak skutecznie potrafię bawiąc uczyć!), ale w sumie trzeba stwierdzić, że najpowszechniej w Szwecji spotykany "mężczyzna" jest ewidentnym obojnakiem lub może eunuchem.

To by było chyba na tyle podstawowych spraw na temat płci w szwedzkim języku. O tym narzeczu jeszcze jednak będzie, bo są tam inne naprawdę niezwyczajne i interesujące sprawy, związane nie tylko z płcią i równouprawnieniem, ale także z kolektywizmem. (Co dodatkowo wzmacnia naszą lingwistyczną teorię, prawda?)

To na razie tyle, do następnego, Deo volente, razu!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

W oparach języka - odcinek 1

Kiedy wiele lat temu, po wielu latach za granicą, wróciłem do kraju, tym co mnie najbardziej zaszokowało - mimo naprawdę ogromnej ilości przeróżnych zmian - było to, że na ulicach ludzie mówią po polsku. Oczywiście wiedziałem, że tak będzie, tak durny to ja w końcu nie jestem. A jednak wydawało się to niezwykłe. Serio! Mimo, że cały czas za granicą słyszałem polską mowę, choćby we własnym domu.

I przyszedł mi nawet wtedy do głowy pewien idiotyczny wierszyk, który w swym idiotyźmie nadal wydaje mi się dość zabawny, no a poza tym zawiera wyłącznie prawdę. Więc go tu przytoczę, choć nie jest całkiem cenzuralny:
Polska to jest dziwny kraj: nikt nie mówi "skit kul, va'?",
Ale za to często dość można usłyszeć "k...wa".
(Z akcentem na penultima, co nikt nie wie, co oznacza.)
Ostatnia linijka jest opcjonalna. Wyjaśniam, że "skit kul, va'?" wymawia się "szit kül, wa?" i po szwedzku oznacza to mniej więcej "fajnie, co?". Choć faktycznie dwa pierwsze z użytych tam słów przypominają swe angielskie odpowiedniki, a wobec tego, że pierwsze nie jest przesadnie eleganckie, choć spotykane bez przerwy, jest to bliższy, niż by się mogło wydawać, krewniak zacytowanego w wierszyku polskiego słowa.

Penultima zaś (gdyby ktoś z młodzieży nie wiedział), to po łacinie "przedostatnia", domyślnie "sylaba". Chodzi o to, że "skit kul, va'?", jako pytanie, jest akcentowane na ostatnią sylabę, podczas gdy jego polski "krewniak" na przedostatnią, która w uczonym języku lubi być określana swym łacińskim mianem.

Po co ja Ci, Czytelniku, zawracam tą głupotką głowę? Dlatego, że mam zamiar porozmawiać o języku. Całkiem poważnie, sądzę, iż mam na jego temat dość głębokie przemyślenia,warte przekazania. Zaś ten wierszyk, choć faktycznie durny, jednak wyrósł z mego całkiem autentycznego psychicznego szoku - przy tych wszystkich firmach ulokowanych w szkołach podstawowych i prywatnych mieszkaniach, Chińczykach sprzedających trampki na rynku, pisemku "Cats" (wraz z setką innych podobnych) w kioskach, niemieckich napisach dosłownie wszędzie...

Przy tym wszystkim i masie innych rzeczy, które całkiem mi się z Polską wtedy nie kojarzyły - to właśnie zupełny brak tego pierwszego zwrotu i obfite występowanie tego drugiego najbardziej mnie szokowało, kiedym chodził ulicami odzyskanej po latach Ojczyzny.

Język to naprawdę nie jest "taka sobie pojedyncza rzecz". Jak mawiał jeden mój krewniak, zapewne zapożyczywszy to zresztą o jakiegoś Lejzorka Rojstszwańca. (A propos, co z Lejzorkiem? Wydawałoby się, że teraz powinny być dla niego złote czasy. Ale wyraźnie nie są. Lejzorek, ten pogromca stalinizmu - też zakazany? W ramach wolności słowa, tolerancji i braterstwa między narodami, a szczególnie jednym, ma się rozumieć?)

Na tym kończę ten pierwszy odcinek. W sumie nie poruszyłem tu całkiem nic z tych dość głębokich spraw, które mam zamiar poruszyć. Co pewnie jest niedoróbką. Z drugiej strony, było lekko, łatwo i przyjemnie. Przynajmniej tak sobie próbuję wmawiać.

Choć dotychczas moje wieloodcinkowe cykle często po prostu nie mają żadnego dalszego ciągu, a do jakiegoś naturalnego zakończenia dociągają tylko wyjątkowo, to w tym przypadku mam zamiar naprawdę napisać cały cykl poświęcony wpływowi języka na życie z punktu widzenia rewolucyjnego paleo-konserwatysty. W końcu nie można tych spraw całkiem pozostawiać w gestii lewactwa - różnych tam postmodernistów i komisarzy politycznej poprawności. Zgoda?

A więc, jeśli jeszcze Cię moje pisanie, o Mój Najsłodszy Czytelniku, całkiem nie zdegustowało - do następnego razu! (Deo volente of course, bo przecież człowiek strzela... Itd. Choć niedługo zapewne będzie się mówić insz' Allach, czy jakoś tak.)

Ten następny odcinek jednak powstał, nawet tego samego dnia, oto link.



triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, maja 18, 2007

Bezpitulki w oparach języka

Na początku remanent - otóż dziennikarz, o którym pisałem w niedawnym poście o agenturalnej przeszłości Buzka i infantylnej obojętności Polaków na takie sprawy, wabi się Janusz Trus i, jak donoszą moje liczne dobrze poinformowane źródła jest, cytuję: "wyjątkową mendą" (koniec cytatu).

Teraz będą różne drobne i często (nie oszukujmy się) błahe sprawy, jednak nie całkiem bez znaczenia i nie całkiem nieinteresujące. Moim skromnym oczywiście.

Podobno w swym niepowstrzymanym marszu nauka doszła do wniosku, że "wszystko jest językiem", co określa się często uczonym mianem "postmodernizmu". A więc może nie od rzeczy będzie się pogrzebać małowiela w sprawach językowych...


Julia Pitera zapomina o Platformie!

Wczoraj ubawiła mnie La Pasionaria Platformy Obywatelskiej, vulgo posłanka Julia Pitera, która nie tylko swym efektownym ideologicznym rozkrokiem w temacie nowej inicjatywy tow. Kwaśniewskiego i Spółki, zaprezentowanym na gościnnych łamach TVN24, odwzorowała i ucieleśniła ideologiczny rozkrok swej formacji, ale do tego oświadczyła z przekonaniem, że (cytuję z pamięci): "nie ma znaczenia, czy będą się określać jako 'ruch', 'stowarzyszenie', czy 'partia' (bo cośtam cośtam, a PO i tak zwycięży, hurra!)". Rozśmieszyło mnie konkretnie to, że zapomniała o określeniu 'platforma', choć chyba powinno jej się ono samo z siebie nasunąć.


Demokracja L... L... L... - jasne że LIBERALNA!

Na poważniejszą nutę (bo czasem tu sobie żartujemy)... W TV Puls była do niedawna taka całkiem niezła i dość prawicowa audycja, gdzie zapraszano różnych sensownych ludzi i odbywały się fajne dyskusje. Podpadli mi wprawdzie tym, że ostatnim razem po spotkaniu wigilijnym z udziałem m.in. państwa Gwiazdów, Marka Nowakowskiego i innych niezłych ludzi, puszczono nam "Stille Nacht", jakbyśmy nie mieli własnych, dużo lepszych kolęd. No, ale jesteśmy w Europie, więc się trzeba przyzwyczajać.

Ta audycja - naprawdę nie pamiętam, jak się nazywa, ale jest znana - nadal istnieje, ale ostatnio prowadził ją Igor Janke (samo imię mówi za siebie) a goścmi byli: mój absolutny faworyt Andrzej Celiński, Janusz Onyszkiewicz, i jakaś jeszcze smętna menda, której sobie w tej chwili nie przypominam. No i Onyszkiewicz tłumaczył, że "demokracja w sensie rządów większości istniała w starożytnej Grecji, gdzie m.in. skazała na śmierć Sokratesa, najmądrzejszego człowieka, teraz zaś mamy demokrację liberalną, która polega na czymś całkiem innym, mianowicie na współdziałaniu różnych instytucji". (Zacytowalem to z pamięci, ale wciąż mam ją niezłą.)

Fajnie to powiedział! Demokracja z epitetem, z czymś mi się to kojarzy. Tyle że Światli Europejczycy w rodzaju p. Onyszkiewicza są jednak od zwykłych zgrzebnych komuchów bystrzejsi. No bo proszę pomyśleć: Hitlerowcy nie mieli dość rozumu, by głosić, że "tortury to gumanisticzieskije manikiury, a w piecach krematoryjnych wytapia się Świetlana Przyszłość" (cytuję z pamięci Szpotańskiego). Komuchy zgrzebne, np. prlowskie, miały już tyle rozumu, chwała im za to! Jednak z kolei przyznawali się całkiem niepotrzebnie i na każdym kroku, ze serwują nam "demokrację ludową", a nie po prostu demokrację.

Nasze Światłe Europejsy (czyli inaczej Światłopejsy) zrozumiały, że trzeba mówić od "demokracji" zwykłej, i to jak najczęściej, a epitety dodawać do niej dopiero, kiedy ktoś zacznie się dopytywać, przyciskać, albo też bezczelnie domagać się jej przestrzegania. W tym już ich głowa, by takie zdarzenia miały miejsce jak najrzadziej i nie częściej niż raz w wykonaniu danego osobnika, ponieważ na drugi raz osobnik powinien już zrozumieć, czym to grozi. Na tym właśnie polega demokracja, choć oczywiście nie oczekujcie Państwo, że Wam to Światli Demokracji Obrońcy powiedzą!


Kryjcie się żaby i ślimaki - idą prawicowe bezpitulki!

Prawicowy, że aż ziemia dudni, rząd Francji składa się z 15 członków, z czego 7 bezpitulków i jednego socjalistę (czyli bezpitulka honorowego). Dlaczego nie mówię po prostu "kobiety"? A co tego rodzaju stworzenia mają z normalnymi kobietami wspólnego? Mógłbym co najwyżej określić je łagodnie "kobietonami", ale po co wciąż zapożyczać od Witkacego? On na pewno tworząc to określenie nie myślał o tow. Środzie czy... jak się zwie ta kopnięta feministka? (Jakby wszystkie one nie były kopnięte, ale chodzi o tę znaną, no tę...)

Jeden skutek polityki obecnego "prawicowego" rządu rebe Sarkozy'ego we Francji jest już do przewidzenia - za dwa, trzy lata we wszystkich przestrzegających norm europejskich krajach będzie obowiązywał parytet kobiet (bezpitulków znaczy) na wszystkich znaczących cokolwiek stanowiskach. Trochę to niby trudno w świecie logiki pogodzić ze zdobywającą szybką popularność w Europie tezą, że płeć to jedynie sprawa aktualnego wyboru zainteresowanego i nie jest nijak obiektywnie zdeterminowana, ale któż by się w Europie troskał o logikę, skoro tyle przed nami zadań?


Co poza tym? To na razie chyba tyle, ale zachecam do pilnego śledzenia tego bloga, ponieważ chyba będę miał do zakomunikowania całkiem szokujące, absolutnie nieznane informacje na temat przesławnej, tajemniczej kataryny!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.