Pokazywanie postów oznaczonych etykietą postęp. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą postęp. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, lipca 29, 2019

Śliczna parka bąmotów, w sam raz na lato

Zastąpienie przez dzisiejszy Zachód (a nasz naród ma tutaj spore osiągnięcia, i nie od dzisiaj) dewizy, od niepamiętnych czasów stanowiącej samą istotę polityki, że: "Skurwiel, ale nasz skurwiel", podobnie brzmiącą, ale o ileż bardziej humanistyczną dewizą: "Zero, ale nasze zero", można bez wątpienia uznać za przejaw Postępu Ludzkości w tym dziś powszechnie przyjętym znaczeniu, jednak to także kolejny dowód, że ten jego rodzaj nie czyni (bo i nie to ma na celu) niczego realnie lepszym, a tylko głupszym, bardziej sprzecznym z naturą i bardziej do smaku różnym zboczeńcom. Stosujących zaś tę akurat zmodyfikowaną dewizę jako polityczny drogowskaz, czyli dzisiejszy Zachód, uczynił ów Postęp także praktycznie bezzębnymi.

* * *

Wieki temu, w mrocznych latach późnego PRL Michnik rzekł był, że "od socjalizmu z ludzką twarzą woli komunizm z powybijanymi zębami". Uzyskało to powiedzenie sporą sławę w niektórych kręgach, tylko że mało kto z ówczesnych znanych mi Michnika wielbicieli (a znałem takich całkiem sporo) zdawał sobie sprawę z faktu, że Michnik (akurat w tym przypadku wyjątkowo wprost szczery) - wcale nie to chciał rzec, bo i nie to mu w duszy śpiewało, że: "jeśli już ten cholerny komunizm, to niech chociaż będzie bezzębny!", tylko naprawdę pragnął (jak i dziś pragnie) komunizmu, tyle że woli go w wersji Trockiego z Gramscim, która to wersja jej wyznawcom widzi się absolutnie pozbawioną krwiożerczości, słodką i humanitarną jak letni wietrzyk... 

No bo przecież wszyscy dobrowolnie, z pieśnią na ustach, się podporządkują... A kto by nie chciał... Znajdzie się taki?! Ale i tak, czym się niby miałby taki ktoś, jak Michnik, przejmować? Faszystą, wrogiem postępu, psychopatą i schizofrenikiem bezobjawowym?! Przemoc wobec takich indywiduów z definicji nie jest żadną przemocą - wężykiem i prosimy o trzykrotne hip hip, hurra!

triarius

P.S. No i oczywiście proszę nigdy nie zapominać, że Baba To Też Chłop, Tylko Bardziej!

czwartek, lipca 14, 2016

Kibel w Historii

Starożytna publiczna toaleta w Ostii
Jakiś czas temu ktoś na szalomie strasznie się cieszył, że kiedy Henryk Walezy przyjechał do Polski, zastał tu w zamku kible, których we francuskich zamkach wtedy nie było. Co miało świadczyć o naszej cywilizacyjnej wtedy wyższości. Rozśmieszyło mnie to nieco, choć przyznaję, że śmieszność tego akurat powodu do narodowej dumy nie bije po oczach i wychodzi na jaw dopiero na poziomie meta. Albo może i nigdy, zgoda. W każdym razie mnie to nieco zapłodniło do pewnych, jakże głębokich, rozmyślań.

Teraz znowu jeden z naszych dawnych znajomych, hrPonimirski, który od jakiegoś czasu znowu próbuje swych sił w szalomie, napisał takie coś:

http://hrponimirski.salon24.pl/720467,sinusoida-epok-czy-madrosc-etapu

Na razie do jakichś wstrząsających wniosków nie doszedł, zobaczymy co będzie dalej, ale mnie dodatkowo zmobilizował, tak że, wcześniej zapłodniony, choć tej tematyki szczerze nie lubię, postanowiłem się swymi intuicjami z P.T. Światem podzielić.

Otóż tak mi się widzi, że istnieją dwa podejścia do życia, a konkretnie do problemu uwznioślenia go na tyle, by człek miał odczucie, że żyć warto, że to coś innego niż bydlęce żarcie i, excusez le mot, wydalanie, z seksem niewiele się w sumie różniącym od tego drugiego, jako uzupełnieniem od czasu do czasu...

Tak więc mamy dwa rodzaje Epok (na ile, oczywiście, można w ogóle mówić o charakterze "epoki"), kultur czy cywilizacji (w sensie nie-spenglerycznym, tylko zdroworozumowym), może też ideologii. Rozumiemy się, tak? Są dwa typy, z czego jeden z całych sił dąży do tworzenia coraz doskonalszych kibli, drugi zaś wszelkie kible i całą tę (fascynującą, hłe hłe!) problematykę usilnie stara się ignorować. I tutaj nam się właśnie ładnie wkomponywują Francuzi i Polacy z końca XVI wieku.

Trafia? Dla mnie ta myśl jest bloody wprost genialna, powiem skromnie. Ale mam jeszcze więcej, bo oto przed chwilą przyszło mi do głowy, że być może cały spenglerowski podział okresów w historii - w odniesieniu do owych cybernetycznych tworów złożonych z ludzi i ich różnorakich, szeroko pojętych dzieł, że tak to inteligentnie określę, czyli do Kultur i Cywilizacji (tym razem w sensie jak najbardziej spenglerycznym) - dałoby się może sprowadzić do kwestii kibli właśnie.

Więc słuchajcie: najpierw nie ma żadnych kibli, tak? Religia rozbuchana, twórcza und kreatywna, epos rycerski, początki matematyki, architektura zadziwiająco kwitnie, tworząc całkiem niespotykane formy... Ale nawet nikomu do głowy nie przyjdzie wymyślać jakieś kible. Jakoś to sobie rozwiązują, że tak to określę, "odruchowo". Na poziomie - z punktu widzenia całej Kultury (bo to przecie ona, albo ew. okres przedkulturowy, spenglerycznie) - podkorowym, nieświadomym. I tyle tego.

Żaden geniusz się do tego nie zniża. Potem w końcu jednak przychodzą kible... I już nie ma odwrotu. Jeśli już kible są są, to nie mogą, nie mają prawa zniknąć. Bo byłaby cywilizacyjna degrengolada. Chyba że znikną wraz z całą daną Cywilizacją. Wtedy zgoda.

Jeśli już są, ale będą zaniedbane, jeśli dane społeczeństwo przestanie o nie dbać - staną się paskudne, brudne i w ogóle, ale nie znikną. Ponieważ kibel czysty i rozkoszny jest, jakby na to nie patrzeć, lepszy i rozkoszniejszy od brudnego i lepkiego, więc tutaj postęp (z małej!) i naprawa jest w oczywistym kierunku - tak samo jak w oczywistym kierunku jest upadek i smród. Tu też musi być postęp. Nieunikniony. Coś niemal jak finansowa piramida, która jeśli nie idzie do przodu, cofa się.

Geniusz, jeśli się gdzieś szczęśliwie wykluje, nie zajmuje się już bohaterską epiką czy posągami bogów, tylko kiblami. Nawet nie ma sensu nad tym przesadnie ubolewać. Z czasem albo te kible zaczną - jak w dzisiejszej Japonii - podgrzewać nam tyłki, mierzyć zawartość odżywczą tego, cośmy kiedyś zjedli, oraz śpiewać nam kołysanki - albo zastąpią je takie, jak tu i ówdzie. A nawet takie jak bardziej na wschód. (Alternatywnie, zamiast Japońskiej cud-techniki, jaspisowe kafelki ze złotą inkrustacją i tłusty eunuch czyniący miły wiaterek wachlarzem z pawich piór.)

Nie ma odwrotu, nie ma odwrotu, nie ma odwrotu... Dramat! Coraz większa część geniuszu (także w sensie bardziej starożytnym) idzie w te kible, coraz zaś mniejsza w inne sprawy. Łącznie z tymi silnikami samolotowymi i mostami, o których Spengler. One może w pewnej fazie stają się najważniejsze - kosztem porcelanowych pasterek do postawienia na stole podczas uroczystej kolacji i lakierowanych kasetek na kosmetyki - ale z czasem kible wygrywają, bo po prostu muszą.

Z czasem jednak ludzie odwracają się od kibli - albo dlatego, że paskudne i cuchnące, albo dlatego że ich śpiew nie wydaje im się rzeczą dostatecznie wzniosłą, a prostota życia bez podgrzewanego tyłka i wiedzy na temat zawartości tłuszczów nasyconych zaczyna do nich coraz mocniej przemawiać. Wydaje się przede wszystkim o ileż bliższe Boga i tego typu spraw. Kibel znowu staje się niepotrzebny, a nawet absurdalny, niesmaczny, z czasem i grzeszny. Zaczyna się druga religijność. Koło Historii się zamyka.

Tak mi się to właśnie w umyśle wyjaśniło i sądzę, że jestem co najmniej na dobrym tropie. Dzięki za uwagę! (Tu mógłby być jakiś skatologiczny dowcip, ale my nie z takich.)

triarius

P.S. Zgodnie z (świeżą) tradycją uwiecznimy tu sobie nasze czołowe motto, które zastąpimy nowym. Żeby się nie zmarnowało Oto i: "Życie w tej epoce wymaga od każdego z nas naprawdę ogromnej samodyscypliny - jeden nieostrożny ruch i człek może coś nieopatrznie zrobić dla Postępu i Szczęścia Ludzkości." (Triarius the Tiger)

sobota, maja 14, 2016

Bottombook Earthquake

tajny agent
Skoro odnieśliśmy taki sukces z tytułem do połowy w obcym języku (w końcu udało mi się np. zdobyć wejście z Brazylii, łał!), to tym razem będzie on całkiem. Całkiem co, pytacie? Całkiem w obcym języku.

Po tym obowiązkowym nadgryzieniu własnego ogona rozpoczynamy naszą narrację na dzień dzisiejszy...

* * *


- Spóźniliście się Rainbow!

- Ja bardzo przepraszam, panie Saltberg, ale akurat udało mi się namierzyć gniazdo prawicowych oszołomów. Musiałem je natychmiast, zgodnie z instrukcją, zniszczyć. Przepraszam, ale byłem tak zajęty, że nie od razu zwróciłem uwagę na tego esemesa o pilnym zebraniu...

- Zamknijcie się Rainbow. Siadajcie przy stole, galopem, bo sprawa jest cholernie pilna i ważna!

-

- Już są wszyscy, tak?

- (chórem) Tak jest panie Saltberg!

- To słuchajcie... Nie będzie żadnych premii, będą cięcia, i to spore. To raz. A dwa, pracujecie teraz po 16 godzin na dobę, do odwołania. I żadnych pretensji! Do czasu naprawienia szkody nie będzie tu żadnych pieszczot, nawet tych postępowych...

-

- Po waszych minach widzę, że was to zaskoczyło, tak? Tępienie prawicowych oszołomów na Bottombooku szło jak po maśle, sponsorzy zachwyceni, a tu nagle w ten sposób, Tak?

-

- No to wam powiem... Ci akurat sponsorzy to tylko na drobne wydatki, a prawdziwi sponsorzy, dający... Nieważne, kto miał wiedzieć ile i kto, ten wie, reszty to nie obchodzi. Więc mówię, że prawdziwi sponsorzy, od których wszystko zależy, są po prostu WŚCIEKLI!

- ?!?

- Tak, wściekli, mówię. Musimy to natychmiast odkręcić, bo będzie katastrofa. Katastrofa, o jakiej nawet nie możecie mieć wyobrażenia. Serio, tu nie tylko o forsę chodzi. (Nigdy nie chodzi TYLKO o forsę zresztą.)

- Wczoraj odezwało się CIA, dzisiaj Mossad i KGB... Czy jak to się teraz nazywa. A już wcześniej były sygnały i aluzje. Niestety opacznie zdaje się zrozumiane przez odpowiednie wydziały. Będą sankcje!

- :-(

- Wszyscy w sumie mówią to samo: "Jak, do #$%^ nędzy, mamy rejestrować i lokalizować prawicowych oszołomów, monitorować wszystko, co się po ich stronie dzieje, skoro cenzurujecie każdą choćby w najmniejszym stopniu niepoprawną myśl?!" Czasem w bardziej kulawym języku, ale tak to w sumie brzmi. I co teraz?!?

- Panie Salt...

- Milcz! Ja mówię. To było retoryczne pytanie.

- Tak je...

- Krótko! Musimy na gwałt odkręcić tę naszą obecną politykę w kwestii prawicy i wszelkich oszołomów. Może ktoś tutaj tego nie wie, ale istotą naszej działalności... To znaczy świadczymy bardzo ważne usługi dla Ludzkości, przyczyniamy się... I tak dalej. Sami to znacie na pamięć. Ale na serio, to Bottombook nigdy by nie powstał i nie miał szansy podziałać przez tydzień, gdyby nie wsparcie ze strony naszych sponsorów. Mówię o tych poważnych.

-

- Tak że... Do @#$% nędzy - odkręcić mi zaraz to cenzurowanie niepoprawnych treści, bo nie dość, że zbankrutujemy, to jeszcze naślą na nas drona, albo stanie się coś innego, ale równie strasznego... ZROZUMIANO?!?

- (chórem) Tak jest, panie Saltberg!

- No to do roboty, galopem! I żebym żadnego nie widział, jak dzwoni do ukochanego, czy gra w Angry Birds, zanim nasi sponsorzy znowu będą zadowoleni, a wszystkie prawicowe oszołomy dokładnie rejestrowane! To drugie zresztą też dla nas jest chyba ważne, prawda?

- (chórem) Oczywiście, panie Saltberg! Ogromnie ważne!

- To zrobimy tak... Ktoś... Wyznaczam Rainbowa... Zrobi takie nowe Wiki Leaks i ogłosi rewelację, że na Bottombooku wycina się i cenzuruje prawicowe treści.

- (chórem) ??

- Zrobi się hałas i awantura. I o to nam chodzi. Po paru dniach ogłosimy, że bardzo przepraszamy, poprawimy się i już nigdy więcej.

- (ktoś z sali) Rozumiem... Pan jest GENIALNY!

- Jestem, wiem, ale teraz cicho! Oszołomy się ucieszą. Wezmą to oczywiście za dobrą monetę, bo to w większości idioci.

 - (chórem) !!

- Znowu zaczną te swoje kawałki pisać. Bez żadnych hamulców, czy odrobiny ostrożności. Rozumiecie?

- (ktoś z sali) Nie rozumiem... To oszołomy będą sobie teraz swobodnie głosić na naszym Bottombooku swoje zatrute treści? Cała nasza dotychczasowa polityka...

- Jesteś idiotą Bumtzeiss!

- Ależ panie Saltberg... Cała idea Bottombooka polega przecież na tym, żeby...

- Jesteś zwolniony Bumtzeiss, wynoś się i nie przeszkadzaj!

- ;-(

- Więc zrobimy tak jak mówiłem. Rainbow zostaje whistle blowerem, idzie do prasy i wygłasza te oburzone pierdoły. Reszta galopem pędzi zmieniać ustawienia!

- (chórem) Tak jest, panie Saltberg!

- OK, ogłaszam koniec spotkania. Do roboty!

-

- Acha, szef od pijaru zaczeka.

- Tak panie Saltberg?

- My tu musimy uspokoić naszych sponsorów, tych prawdziwych. Przekonać ich, że za parę dni najdalej będę znowu mogli sobie u nas łowić oszołomów. I że taki głupi błąd się już nigdy nie powtórzy.

- Tak jest!

- Że to była dziecięca choroba lewicowości, a winny został już wyrzucony na pysk. Jeśli chcą, mogą się nim dalej sami zająć. Kto pierwszy, ten lepszy! Na pewno to ich ucieszy i nam przebaczą. Tylko trzeba to zgrabnie sformułować, ale w końcu za coś chyba dostajecie te miliony miesięcznie.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na drony! (Co z ogonami? Na ogony oczywiście też uważać. Muszę wam zawsze wszystko tłumaczyć?)

piątek, stycznia 09, 2015

Europa w szponach sklerotycznych piromanów

U Borysa Sawinkowa można znaleźć różne fajne historyjki, jak ta o facecie, który w tandetnym moskiewskim hoteliku produkuje bombę, ale mu się niechcący dwa składniki zmieszały... Gość wie, że za najdalej trzy minuty będzie efektowne BUM!, a cały hotelik wyleci w powietrze, więc szybko zbiera co mogłoby go potem zidentyfikować i się ulatnia.

Sytuacja groteskowa, ale też, jak na groteskę przystało, groźna, zarówno dla tego, jak i dla tamtych pozostałych, a w dodatku ponoć absolutnie prawdziwa. No i dzisiaj, jak mi się widzi, mamy podobną sytuację, choć z istotnymi zmianami. Dwa składniki jak najbardziej mamy - w postaci takiej oto...

Z jednej strony mamy lewacką zgraję różnych, w mniej lub bardziej ścisłym sensie, "karykaturzystów" - ludzi z grubsza w stylu "naszego" Palikota i "naszej" Środy. Z lubością (i w dodatku raczej nie całkiem za darmo) obrażających i opluwających wszystko, co im się z normalnymi ludźmi kojarzy. Na tym przecież działalność tych tam nieszczęsnych ofiar, tych pierwszych, w sumie polegała i nie było w tym nic na tyle "artystycznego", by niemal każdy z nas, ewentualnie po krótkim przeszkoleniu, sam nie potrafił.

Z drugiej strony mamy islamistów, czyli dość faktycznie procentowo drobną - na dzień dzisiejszy - część muzułmańskich imigrantów (plus nieco takich, co się na islam dopiero nawrócili), których ktoś, w jakimś celu masowo, w liczbie milionów, nasprowadzał do Europy. Ignorując przy tym - mówiąc już bardzo łagodnie, bo było w tym także wiele obelg, szczucia, pogróżek, a nawet realnych prześladowań (co zresztą jest przecie i idziś, a nawet chyba zacznie sie teraz ostro nasilać) - głosy takich, którym się to bardzo nie podobało.

Nie podobało się z różnych względów, ale stosując grubą kreskę możemy powiedzieć, że ci ludzie woleli, by było mniej więcej jak dotychczas - czyli bez jakichś multikulti, których sensu czy większego wdzięku dostrzec nie potrafili. Co z kolei, że nie potrafili, wzbudzało dziką furię tych drugich, którzy tych imigrantów za wszelką cenę w jak największych ilościach sprowadzić postanowili.

Bo marzyło im się multi kulti, bo przewidywali, że ci nowi będą na nich głosować, bo widzieli ich pilnie pracujących w fabrykach, podczas gdy rodzima populacja - kochając oczywiście swych kolorowych, egzotycznych braci miłością wielką i czystą - jednak do takiej samej pracy w fabrykach skłonna nie będzie, bo nie jest durna, tylko masowo zostanie socjologami i tego typu ludźmi.

Mamy więc dwie substancje - obie przeznaczone do przywalenia tym ciemnym, zacofanym, co multikulti i dowcipy w stylu Palikota ich nie bawią - tylko że to nie całkiem bomba, a raczej coś w stylu żrącej substancji. Która miałaby powolutku, ale bez przesady powolutku, rozkładać tamtym całe ich życie. (Że nie będziemy się tu babrać w detalicznych wyliczeniach, że: rodzina, religia... Itd.)

Te substancje jednak mały działać każda ze swojej strony, w symbiozie i synergii oczywiście, ale nie żeby się zmieszały, bo wtedy... No nie! Po prostu jakoś nikt z owych światłych mędrców, pogromców tych tam głupich, mało postępowych i niedoceniających multikulti, tego nie wiedział. Miał widać ważniejsze sprawy na głowie. Nie mówiąc już o eksperymentach. Eksperymenty z założenia, z definicji, to coś co się robi na grzbietach różnych tam zacofańców.

Takich mniej wartościowych ludzi,którzy by chcieli żyć jak ich ojcowie, bez co tydzień obwieszczanych nowych praw człowieka i takich rzeczy. Nie przewidział więc ten nasz mędrzec, że te substancje, jeśli się ze sobą zetkną, to może z tego nie wyjść jeszcze fajniejszy bicz na tych zacofanych, tylko wielkie BUM!, które uderzy przede wszystkim w właśnie tych postępowych. Czyli w tych, co produkują te palikocie rysuneczki, i tych co nasprowadzali imigrantów, żeby było cool, żeby było multikulti, i żeby się "ksenofoby" wściekały.

Na początku ci pierwsi dostaną w dupę, bo po prostu łatwiej ich dorwać. Kiedy zaś będą dorywani, ci drudzy - znacznie lepiej ukryci, lepiej chronieni, mający też znacznie większe i kosztowniejsze tuby nagłaśniające - będą w pośpiechu mobilizowali kogo się da. Na swoją obronę. Własnej dupy. No i SPRAWY oczywiście - byłbym niemal zapomniał! Zachodnie wartości, czy jak to się to teraz politpoprawnie nazywa.

Czyli będą teraz gwałtownie próbowali mobilizowć i wokół siebie zebrać, niczym żywą tarczę, zarówno tych, których dotąd dopieszczali, jak i tych, którym dotychczas pluli w twarz, robili na złość i tak dalej. To się nazywa "jedność narodu w obliczu..." - stara sztuczka, którą każdy Stalin tego świata w takich okoliczności spróbuje wykonać, a niektórym to nawet potrafi wyjść. Piłka teraz po stronie leminga.

Ciekawe jak to im wyjdzie, ale sytuacja jest ciekawa i rozwojowa. Groteskowa też oczywiście, ale ciekawa i rozwojowa bez wątpienia również. (A ja wciąż nie mogę się nadziwić geniuszowi faceta, który sto lat temu napisał książkę pod tytułem, na polski tłumacząc: "Spedalenie Zachodu". Czy może to była "Lemingoza Zachodu"? Jakoś tak, sens w sumie ten sam. A nieco luźniej tłumacząc: "Zachód w łapach piromanów ze sklerozą". Genialny facet!)

triarius

piątek, listopada 14, 2014

Oferta pilotażowa

- Dzieńdobry panie Piotrze, czy ma pan chwilę czasu żeby porozmawiać? Mam dla pana nadzwyczaj interesującą ofertę.

-

- Dziękuję! Przy okazji chciałabym poniformować, że ta rozmowa będzie nagrywana. Czy wyraża pan zgodę?

-

Bardzo dobrze! Więc mam dla pana niezwykle korzystną promocyjną ofertę. Przeprowadzam akcję marketingową na rzecz firmy Inafis Inaf PL. Pewnie ma o niej nigdy nie słyszał, ale to naprawdę jest bardzo poważna międzynarodowa firma. Nie mogę panu niestety wszystkiego powiedzieć, ale proszę mi uwierzyć, że ta firma ma bardzo znanych klientów.

-

No, na przykład. Nie niestety nie mogę tego tutaj powiedzieć. Ale niech pan posłucha o naszej wyjątkowej ofercie specjalnie dla pana!

-

Jest pan człowiekiem dojrzałym i rozsądnym, nie ma pan już przesadnych złudzeń co do możliwości osiągnięcia łatwego szczęścia. We wieczne życie też pana z pewnością nie wierzy...

-

Ale tu, na ziemi! Nie chce pan na pewno być ciężarem dla swoich bliskich, gdyby coś się stało, prawda? W końcu może się tak zdarzyć, że pana umysł osłabnie, a pan wcale nie będzie o tym nawet wiedział. Albo pan coś sobie złamie, na przykład wychodząc z wanny.

-

- To nie jest, ściśle rzecz biorąc, ubezpieczenie. Niech się pan nie obawia, panie Piotrze! Żadnych kosztów pan nie ponosi - przeciwnie, to my pokrywamy wszelkie koszty. Jest pan naprawdę szczęśliwym człowiekiem, że wybrano pana, panie Piotrze, do tej niewielkiej grupy pilotażowej, której już teraz przedstawimy tę fantastyczną ofertę.

-

- Jeśli wyrazi pan zgodę już podczas tej rozmowy, otrzyma pan cenne bonusy. Chce pan, panie Piotrze, na pewno wiedzieć jakie, tak? No to po pierwsze, dziesięć procent zniżki na nekrolog w Gazecie Wyborczej. W lokalnym wydaniu, tam gdzie pan mieszka. To po pierwsze.

-

- Po drugie, my pokrywamy calkowite koszty kremacji. Nowa technologia, czwartej generacji. Drobniutki, jednorodny popiół. Z gwarancją. Będzie pan zachwycony, panie Piotrze! I dajemy też bardzo elegancką urnę.

-

- Nie wiem dokładnie. Widziałam takie, piszą na nich Made in China, ale to nic nie znaczy. Jednak to nie wszystko, panie Piotrze! Będzie pan miał też szansę wziąć udział w losowaniu specjalnej cennej nagrody...

-

- Ale niech pan posłucha, panie Piotrze! Może pan wygrać pochówek w Alei Zasłużonych! Panie Piotrze - w Alei Zasłużonych Pionierów Walki z Przeludnieniem i Starzeniem Społeczeństwa! To naprawdę jest zaszczyt, i pańska rodzina, panie Piotrze, będzie z pana bardzo, bardzo dumna!

-

- Jeśli pan wyraża zgodę, panie Piotrze, a rozumem że pan wyraża, to jutro, najdalej pojutrze, odwiedzi pana nasz przedstawiciel, w celu załatwienia niezbędnych formalności. To naprawdę nic specjalnie skomplikowanego - po prostu jest kilka papierów, które trzeba podpisać. Nasz przedstawiciel te papiery, panie Piotrze, do pana przyniesie i pan tam gdzie trzeba podpisze. To wszystko. Zajmie to panu, panie Piotrze, najwyżej dziesięć minut.

-

- Ale to nie wszystko, panie Piotrze! Potem będzie pan miał całe dwa tygodnie tylko dla siebie! Nie musi się pan już troszczyć o zarabianie, o oszczędzanie, o zdrowe jedzenie... Ma pan jakieś oszczędności, panie Piotrze, jeśli mogę spytać?

-

- Jeśli pan ma jakieś oszczędności, panie Piotrze, to może pan na przykład polecieć tanimi liniami do Londynu i zobaczyć królową. Albo na przykład pojechać na tydzień na Krym. Tam jest bardzo pięknie o tej porze, panie Piotrze! Będę panu napawdę bardzo zazdrościła, panie Piotrze, bo kiedy pan tam będzie sobie... Ja jednak będę musiała przychodzić do pracy. To tak między nami, panie Piotrze.

-

- Rozumiem, że się pan zgadza, panie Piotrze? Ale ja jeszcze panu nie powiedziałam o wszystkich bonusach, które pan otrzyma, jeśli pan zaakceptuje naszą fantastyczną naprawdę ofertę już dziś. Widzi pan, panie Piotrze, to jest naprawdę pilotażowy program. Były już podobne i trwały, panie Piotrze, przez kilka lat, to był sukces, panie Piotrze, ale to co ja panu teraz, panie Piotrze, proponuję, jest bez porównania... Ale to bez najmniejszego porównania - lepsze!

-

- Tak całkiem między nami, panie Piotrze, to tamte dawne programy miały jednak swoje wady. I tutaj te wady, panie Piotrze, zostały usunięte. Nie szczędząc kosztów, panie Piotrze. (Mogę tak do pana, panie Piotrze, mówić?)

-

- Więc wie pan, panie Piotrze, że teraz, w tej naszej super-ofercie, otrzymuje pan nowy środek... Nie powiem jakiej produkcji, bo mi nie wolno, ale niech mi pan uwierzy, panie Piotrze - najwyższa niemiecka jakość! Żadnych drgawek, wymiotów - nic takiego, absolutnie! Kiedyś, ale mówię to panu, panie Piotrze, w absolutnej tajemnicy, niech to zostanie między nami, bo będę miała poważne, panie Piotrze, nieprzyjemności...

-

- Więc kiedyś czasem się zdarzało, że pacjent się męczył. Czasem trzeba było... Wie pan może, panie Piotrze, bo pan jest człowiek wykształcony, że duszenie poduszką nie wygląda całkiem tak, jak w filmach?

-

No to właśnie. I też przedstawiciele firmy z konieczności musieli być nieco innego, panie Piotrze, typu. Teraz jest inaczej, mieliśmy nową rekrutację, to wszystko są ludzie młodzi, inteligentni, wykształceni, znający europejskie języki... Naprawdę pan się, panie Piotrze, nie zawiedzie!

-

- Porozmawiacie sobie, wypijecie kawkę... Mówię o tym spotkaniu za dwa tygodnie, panie Piotrze. Ponad dwa tygodnie. Nic pan właściwie nie poczuje. To nawet, jak twierdzą naukowcy, jest dość przyjemne. Testowaliśmy to na szympansach, panie Piotrze, które, jak pan na pewno wie, mają bardzo dużo genów.

-

- Więc rozumiem, że pan wyraża zgodę, panie Piotrze. Jutro prosiłabym, żeby pan był w domu tak między godziną 14:00 i 19:00. Odwiedzi pana nasz przedstawiciel i załatwi z panem wszystkie formalności. To panu zajmie, panie Piotrze, góra kwadrans. Bardzo panu dziękuję za miłą rozmowę i życzę wzystkiego najlepszego! A przede wszystkim oczywiście życzę panu, panie Piotrze, niezwykle przyjemnych tych dwóch tygodni, kiedy pan będzie mógł sobie robić wszystko, o czym pan, panie Piotrze, marzył przez całe życie.

-

- Te dwa tygodnie, proszę tylko pomyśleć, będą tylko dla pana, panie Piotrze, tylko dla pana! Pozdrawiam i do miłego!

triarius

sobota, listopada 01, 2014

O nieznanym geniuszu i największej z Kopernikańskich Rewolucji

Widząc jałowość wszystkich dotychczasowych wysiłków stworzenia ziemskiego raju, oraz nikły związek wszelkiego postępu z ludzkim szczęściem, jakiś nieznany geniusz wpadł w końcu na pomysł, że o wiele prościej będzie po prostu stworzyć piekło, tylko trzeba wbudować w nie mechanizm zdolny przekonać wystarczającą ilość ludzi, że żyją w raju. Jak pomyślał, tak i zrobił. a teraz my mamy to na codzień.

(Trochę mnie kosztuje, by to przyznać, bo, jak niektórzy wiedzą, mam swoich faworytów wśród Kopernikańskich Rewolucji , ale) TO własnie była Kopernikańska Rewolucja największa z nich wszystkich, a ten geniusz powinien mieć pomnik na każdym skwerku, być opiewany w tysięcznych "Odach do radości", i co tam jeszcze - bo też nikt tak jak on nie ukształtował naszego dzisiaj życia i nikt nie uczynił nas tak nieludzko szczęśliwymi.

triarius

środa, października 01, 2014

Damski bokser - fuj!

Przykro to stwierdzić, ale to okazało się, że to po prostu damski bokser. Zobaczcie sobie, oto dowód:


damski bokser - niestety...


Jest napisane "sojuszniczką"? Jest. Jak w pysk strzelił! Szok, prawda? Który kibic by się tego spodziewał? Zapewne skutek uderzeń w głowę (taki miał styl, co widać było pod koniec kariery), oraz nurzania się w bardziej  od Polskich światłych i postępowych atmosferach.

No to może jeszcze coś dla zatarcia niesmaku. Kawałek literackiej klasyki z wielkiego kraju za oceanem. Niektórzy już znają, ale dobrego nigdy zbyt wiele:

http://bez-owijania.blogspot.com/2011/05/na-odmiane-nieco-literackiej-klasyki_08.html

triarius

P.S. Swoją drogą, mówiąc serio - żeby AŻ TAKIEGO błazna dać z siebie zrobić swym lewackim rzekomym przyjaciołom! Chyba poprzestanę już na grapplingu (a alternatywnie na karmieniu kaczek w parku), bo jednak z boksem nigdy nic nie wiadomo. Fikasz sobie wesoło, zdrowy jak rybka, a tu nagle takie coś...

środa, września 19, 2012

O niedźwiedziu, historii i mózgowych złogach (odcinek 1 i może jedyny)

Co to jest historia?


Śmy sobie jakiś czas temu cytowali tutaj jednego francuskiego profesora (a prywatnie obrzydliwie postępowego jezuitę), który dowodził, że historia to jest "to, co się wydarzyło i o czym możemy wiedzieć". No i ten profesor potwornie się pieklił  na Spenglera, a głównie z tego powodu się pieklił, że Spengler ze wstrętem odrzucał tego typu właśnie definicje historii.

Jak więc by historię zdefiniował sam Spengler? Powiem to z głowy, jako poniekąd laik (czymże takim wielkim jest bowiem honorowy tytuł Pierwszego Spenglerysty RP?), ale jak najbardziej lojalnie i nie bez pewnej znajomości tematu. Dla Spenglera historia to jest to, co się wydarzyło i ma znaczenie. W tym sensie ma znaczenie, że "coś z tego wynika". Ale to nie jest chyba jasne, trzeba nam jakichś przypowiastek, przykładów, i nieco więcej wyjaśnień.

No więc, jeśli jeden afrykański królik zarżnął drugiego afrykańskiego królika, przejmując jego żony, niewolników i kozy, to przeważnie nie jest coś, co by miało wielkie historyczne znaczenie. I to nie dlatego, że Afryka oczywiście, że oni tam mają czarną skórę, czy nawet dlatego, że, powiedzmy, chodzą sobie niemal na golasa.

Dlatego to dla takiego Spenglera (jak zresztą i wielu innych) nie ma znaczenia, historycznego w każdym razie (bo dla samych królików, a może i dla ich żon, pewnie ma), bo to jest takie coś, jak fale na względnie spokojnym morzu. W jakiejś większej skali czasowej to jest cały czas to samo - wte i wewte, wte i wewte.

Nie ma w tym żadnego rozwoju, czy postępu. Nie chodzi o postęp, do jakiego modlą się lewacy (z liberałami na czele), że wszystko jest lepiej i lepiej, aż osiągamy raj, ziemski oczywiście, a potem dalej jest lepiej i lepiej, choć cały czas przecież już jest najlepiej jak być może... No bo na czym niby innym polega ta lewicowo/liberalna wizja postępu ludzkości?

Tu nie o to chodzi, tylko o takie rzeczy, że np. jak w czternastym wieku bractwo waliło się jeszcze przeważnie po głowach toporami i mieczami, to w sto lat później strzelało już do siebie radośnie z armat... Jak w jakimś jedenastym chyba wieku Leoninus i Perotinus zaczęli śpiewać (z chłopakami oczywiście, nie sami, to nie było w Mongolii!) chorały w oktawach i kwintach, to w dwa stulecia później polifonia była już dziko rozbudowana i dziko wyrafinowana...

Nie mówiąc już o tym, że jak się z bliska przyjrzeć różnym zjawiskom, to okazuje się, że już w późniejszym średniowieczu każde prawie dziesięciolecie było trochę inne od poprzedniego, i to właśnie na ogół, z grubsza, bardziej w tę stronę, w którą to wszystko (Kultura, żeby użyć spenglerycznego określenia) szło.

No a jak już zaczął się druk, to naprawdę, bez żadnej taryfy ulgowej, możemy stwierdzić, że każde dziesięciolecie na Zachodzie było inne od poprzedniego i te rzeczy były "bardziej rozwinięte".

Oczywiście nie w tym sensie "bardziej rozwinięte", żeby koniecznie było "lepiej", bliżej jakiegoś utopijnego ziemskiego raju - bo często akurat było dość odwrotnie - tylko że szło to jakby nieubłaganie w z góry wytyczonym kierunku.

OK, powie ktoś, ale jak to się ma do tego, czy historia to "to co możemy wiedzieć", czy też "to co było i jest ważne"? W obu tych przypadkach, jak widać, ważne jest nie tylko to, co się obiektywnie wydarzyło, ale także nasza percepcja. W innym przypadku "historia" - rzetelnie, od początku do końca opowiedziana - to by było z konieczności kompletne i bez żadnych skrótów odtworzenie tego, co się już kiedyś wydarzyło.

Żadnych interpretacji, żadnych filtrów, ew. obserwator kompletnie bierny - po prostu powtórzenie wszystkiego od nowa! To jest oczywiście głupota i coś takiego, jak przemądry postulat Russella, żeby każdej konkretnej rzeczy nadać osobne miano. Że wtedy dopiero byłaby jasność i nie byłoby nieporozumień. Nawet on nie mógł jednak traktować tego całkiem poważnie, mimo że poważnie np. chyba traktował swoją "rolę intelektualisty" - wzywając Zachód do jednostronnego atomowego rozbrojenia.

Jeśli. mówiąc o historii, nie można pozbyć się aktywnego obserwatora, no to być może sensowne jest stwierdzenie, jak tego francuskiego profesora, że "historia to to, co możemy wiedzieć, o tym, co się wydarzyło"? No bo jeśli "nie możemy wiedzieć", no to obserwator jest całkiem bezsilny, nie mogąc wiedzieć... No i ta jego funkcja selekcji, filtrowania - bez której "historia" to by, z konieczności, było KOMPLETNE odtworzenie przeszłości, ze wszystkimi kontekstami...

A więc rzecz niemożliwa nawet teoretycznie - po prostu w świetle "uogólnionej zasady Heisenberga", że tak to określę, czyli "prawa przyrody" (oczywiście dla spenglerysty też hipotetycznego, ale o dużym prawdopodobieństwie, że zadziała), mówiącego, iż nie sposób całkowicie uniknąć wpływu obserwatora na obserwowane zjawisko.

OK, więc dlaczego zdaniem Pana Tygrysa coś jest nie tak z tezą pana profesora, iż "historia to to, co możemy wiedzieć", i dlaczego Panu Tygrysowi bardziej podoba się podejście Spenglera? To jest tak, odpowiem okrężną metodą, jak na przykład z "zasadą przyjemności". Czyli że, dla idealnego obserwatora, czyli np. dla takiego wszechwiedzącego i mającego nieskończoną moc obliczeniową swego mózgowego komputera Boga, jakiego mamy choćby w newtonowskim modelu wszechświata, nie ma problemu.

Zarówno od "zasady przyjemności"... (Nie wie ktoś, co to jest? A jest to taka przemądra zasada, że człowiek, i nie tylko zresztą on, robi zawsze to, po czym spodziewa się większej przyjemności. Co poniekąd od razu wprowadza nas w korkociąg, błędne koło i gonienie za własnym ogonem, ale cóż to dla liberałów!)

Więc zarówno z "zasady przyjemności", jak i z zasady, że "historia to to, co możemy wiedzieć", dla takiego idealnego obserwatora, z idealnym, absolutnie obiektywnym umysłem (tylko po kiego grzyba takiemu idealnie obiektywnemu w ogóle historia?!), są OK i żadnych przekłamań z tego być nie może. (Idealny obserwator, zresztą, i przekłamania?) Ten nasz świat jednak nie jest rajem, życie to nie piękna bajka, a człowiek nie jest idealnym obserwatorem.

Gdyby tak było - jasne! Przykrywamy 17 mopedów dużą plandeką i przyjmujemy wstępnie, że to słoń. A potem analizujemy, analizujemy, aż dochodzimy, że ten słoń składa się z 34 (jeśli umiem liczyć) kół ze szprychami, siodełek, silniczków... Wstępne założenie było całkiem bez znaczenia - może to nawet być sobie nadal "słoń", skoro słonie mogą być aż tak różne... W każdym razie mamy całkiem dokładny, obiektywny i w ogóle przecudny opis tego całego czegoś, i to nam sprawia masę satysfakcji.

c. d. n.  (albo i nie - Deo, et triario, volente)

środa, czerwca 13, 2012

Na marginesie Ojro 2012 w piłce kopanej

UEFA musi być chyba o wiele silniejsza od wielu dzisiejszych "państw narodowych", a już z całą pewnością od takiego "państwa narodowego", jak III RP (zwana także, i słusznie, "PRL bis", a przez durniów i naiwniaków "Polską"). Sporo już się w ostatnich latach działo takich rzeczy, które by o tym świadczyły, ale fakt, że UEFA potrafi dać prztyczka nawet Putinowi - w sprawie tych tam stewardów pobitych przez ruskich kibiców - któremu wszyscy inni, z nadzorcami polskiej hołoty, potrafią tylko włazić w dupę - świadczy o tym całkiem już niedwuznacznie.

* * * * *

Zwrócił ktoś uwagę na stroje piłkarzy na Ojro 2012? Jak mało przypominają one to, co reprezentanci tych samych krajów nosili jeszcze kilka lat temu ("wstecz", jak mawiano za średniego Gierka)? Wczoraj (a właściwie to, pedantycznie do sprawy podchodząc, już przedwczoraj) grali sobie np. Szwedzi z Ukraińcami.

Ukraińcy jakoś tam jeszcze byli na żółto i niebiesko, ale Szwedzi mieli czarne, a przynajmniej tak to wyglądało w moim telewizorze, który kolory pokazuje całkiem wiernie, z żółtym pasem na ukos, niczym jakaś szarfa. To była już naprawdę awangardowa wariacja na temat barw narodowych Szwecji, nowe odczytanie i co tam kto chce, ale większość innych reprezentacji także nie sroce spod ogona. Czy raczej nie żeby z nich jakieś nacjonalizmy wychodziły.

Oczywiście reprezentacja III RP się w żaden sposób nie wyłamała. Ruscy nie byli na "narodowo", za to na czerwono, z malutką trójbarwną ruską flażką na cycku. Ta czerwień, w ich przypadku, nie wydaje się być wielkim ustępstwem na rzecz postępowych pragnień UEFA, czy nowej światłej rzeczywistości, w której państwa narodowe, jak wiemy, są przeżytkiem. No, ale to ruscy. U nich nawet demonstracje pedałów się bija i nikt wielkiej sprawy z tego w Obozie Postępu nie robi.

Holandia także była dość chyba pomarańczowa. No, ale za to szaliki kibiców III RP (dla naiwnych i agentury "Polski") mają na sobie CZERWONEGO orła na białym tle. Takiemu to nawet korona nie pomoże! Choć, z tego co pamiętam, i z tą koroną były spore problemy.

W każdym razie UEFA wyraźnie dąży do zatarcia związku reprezentacji "narodowych państw", skoro jeszcze istnieją i wywołują jakieś tam emocje, z ich narodami. Zatarcia, a z czasem z pewnością zerwania. I całkiem nieźle jej się to udaje. Sojuszników ma zresztą licznych i potężnych, a kto niby miałby się sprzeciwić?

* * * * *

Sporo się mówi - jak zawsze zresztą, od lat, ale w związku z Ojro 2012 jakby jeszcze więcej - o rasiźmie kibiców. Że wydają dźwięki i obrażają kolorowych graczy przeciwnika. Ja sobie czasem jednak, oderwawszy się od kąpa, chodzę po świecie, widzę nawet czasem jakichś kolorowych, albo nawet wprost czarnych... I co? I nic! Żaden z nich nie wydawał mi się zastraszony, zalękniony, zahukany...

Nigdy nie widziałem, żeby ktoś na takiego krzywo spojrzał, a co dopiero powiedział mu coś nieprzyjemnego, broń Boże potrącił, czy cokolwiek fizycznie. Choćby sobie szedł objęty z atrakcyjną miejscową babą. Choćby sobie przy tym głośno rozmawiał i się śmiał, a dookoła zabidzone, zatyrane, spsiałe, zmarnowane ofiary III RP i liberalizmu w ogólności.

Ale nic mu nikt nie powie, nikt na niego krzywo nie spojrzy! A piłkarzy kibice jednak tak. Z pewnością reżimowe media przesadzają, koloryzują, robią propagandę, ale jednak coś tam się dzieje. Dlaczego? Pisałem kiedyś o tym w tekście "Dlaczego buczą kibice".

Czy jakoś tak się to zwało. Było tam o ardreyiźmie, ewolucji grupowej, Maleszce (co u niego swoją drogą?), i dlaczego w ogóle przyzwoitość mogła przetrwać, skoro, jak to widzimy na każdym kroku, podłość i skurwielstwo popłaca. Ten mój tekścik można sobie odszukać.

Dodałbym do tego, com wtedy napisał, że tak mi się widzi, że to nie tyle chodzi o wrogość wobec kolorowych zawodników, co o wrogość do kolorowych zawodników grających w drużynach, gdzie ci kolorowi zawodnicy nie są "naturalni". Czyli, że gdyby miała być "prawdziwa" - w oczach tych kibiców - reprezentacja jakiejś tam Norwegii czy Czech, to by wszyscy, z konieczności, naturalnie, byli biali.

I ci kolorowi zawodnicy jakoś to, w oczach tych kibiców, choć przyznam, że do mnie to też trafia, bo bardziej mi się sport podobał, kiedy grali naprawdę "nasi chłopcy", a nie przepłacone, ściągnięte nie wiadomo skąd, przynęcone jedynie lubym groszem, gwiazdy. A że kolorowe gwiazdy się rzucają w oczy... A że to jest takie politycznie niepoprawne (stróże politycznej poprawności wiedzą zresztą co robią, kierując te zdrowe odruchy w takie właśnie, moralnie dwuznaczne, kanały!)...

A że jest to albo skutek imigracji, która obrodziła różnymi paskudnymi rzeczami, z "antyterrorystyczną" inwigilacją na każdym kroku włącznie... Albo jest to skutek kolonialnej przeszłości, co, teoretycznie, powinno być be, ale "wybierzmy przyszłość", więc ofiary Hitlera i Sowietów tak samo startują rzekomo od zera, jak resztki imperiów, wysysających przez stulecia kolonie (o Niemcach i Rosji oczywiście nie wspominając, bo nielzia, a Merkel taka przecież słodka!)...

Albo też są to wspomniane przepłacone gwiazdy, przynęcone jedynie przez umiłowanie forsy... I odbierające, nie da się ukryć, szansę młodym tubylcom... Którzy może by i gorzej grali, ale jednak byliby nasi. A któryś mógłby grać i lepiej, ale pewnie wybierze inny fach, skoro taniej jest nasprowadzać kolorowych graczy.

Podejrzewam, że kibicom nie podoba się wiele rzeczy, których w większości nawet pewnie by nie potrafili wyrazić, ale najbardziej nie podoba im się sport, w którym kibicowanie stało się dokładnie czymś takim, jak byśmy kibicowali firmom na giełdzie - niechby to był i NASDAQ, jako odpowiednik Primera División - nie posiadając w nich ani jednej akcji, ani nawet cienia szansy na jej nabycie.

W porównaniu z prawdziwą lokalną drużyną, gdzie grają lokalni chłopcy, czy lokalne gwiazdy, prawdziwą narodową reprezentacją, czy choćby z prawdziwym Realem Madryd lub Celtikiem Glasgow sprzed paru dziesięcioleci - to przecież paranoja!

Chętnie bym przeprowadził naukowy eksperyment. Taki mianowicie, że sprawdziłbym, jak się zmienia, jeśli w ogóle, zachowanie kibiców w stosunku do czarnych (nie bójmy się tego słowa!) piłkarzy jeśli grają oni w:

a. drużynie, która "zgodnie z logiką, geografią i historią powinna być wyłącznie biała";

b. drużynie, która  "zgodnie z logiką, geografią i historią może, albo i powinna, zawierać graczy kolorowych".

Coś mi się wydaje, że zaobserwowalibyśmy spore różnice, a to by świadczyło o tym, że tu nie chodzi wcale o zwykły ordynarny "rasizm", tylko że ci kibice dostrzegają ważne sprawy, których jakoś nie raczą czy nie potrafią dostrzec uczeni w piśmie i przeróżne mędrki.

* * * * *

Z blogów dowiedziałem się, że znany rusofil, nieprzejednany wróg ulicznych burd i wszystkiego, co na wiorstę nie śmierdzi Prawem-Przez-Duże-P, czyli Korwin, był obecny, wśród jakiejś setki ludzi, którzy obrzucali rosyjskich kibiców, w czasie ich przemarszu na stadion, wulgarnymi obelgami. A w każdym razie takimi, które, choć może nawet i słuszne, na pewno się tym ruskim nie mogły spodobać.

Czyżby już agentura skrobała łyżką samo dno miski, skoro tak do niedawna luksusowego agenta wpływu rzuca się na tak mało elegancki i prozaiczny odcinek, wraz z garstką zapewne po prostu nic nie rozumiejącej młodzieży? Naprawdę nie było już nikogo, kto by mógł swoim flecikiem te biedne szczurki tam zaprowadzić?

No, w każdym razie teraz - jeśli te wieści się potwierdzą oczywiście - już z pewnością powinny się otworzyć oczy każdemu, kto jeszcze miał wątpliwości co do agenturalności Korwina. Że świr, że psychopata z megalomianią jakiej świat nie widział - wszystko zgoda, ale wierzyć, że ruskie służby kogoś takiego nie wezmą pod swoje skrzydła, nie zużytkują, to naprawdę trzeba mieć coś nie tak z korą mózgową!

W każdym razie to, że go do takiego celu użyto, a jeszcze, jak się zdaje (da Bóg!) nie za wiele przez to osiągnięto, daje do myślenia i stanowi może nawet iskierkę nadziei. Agentura im się wyraźnie kończy, wszystkie śpiochy musi już wybudzili, a tu jeszcze wciąż rąk na pokładzie zbyt mało! Ale nie, nie przesadzajmy - zaczynam brzmieć niemal jak Nicek. (A jednak... Miska, łyżka, Korwin, dno. Co za żałosny upadek dla prowokatora z górnej, jakby nie było, półki!)

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

niedziela, maja 13, 2012

Pstryczek

Gdzieś w początkach podstawówki uczono mnie wierszyka o "pstryczku elektryczku", w którym było o tym, że "jak się pstryczkiem zrobi pstryk, to się widno robi w mig". "W mig", czyli "cholernie szybko", "niemal natychmiast", "od razu". (Gdyby ktoś nie miał zbyt dobrze opanowanych idiomów polskiego języka.) I na tym W MIG się proponuję w tej chwili skoncentrować, bo to dla nas w tej chwili najważniejsze.

W wierszyku owym pobrzmiewały elektryfikacja wraz władzą rad, bo była epoka średniego Gomułki, ale nie da się ukryć, że w sumie mówił prawdę. Namacalnie i organoleptycznie, wiele razy dziennie, robił człek pstryk jednym z niezliczonych pstryczków, które ludowi pracującemu miast i wsi zapewniła władza ludowa, i robiło się widno. W MIG.

Nieco później, uczono mnie (były to bowiem czasy sprzed min. Hall i Młodych Wykształconych Na Zmywakach), że żarówka to był naprawdę dziki przełom, bowiem: a. sztuczne, przez człowieka produkowane, światło było pierwszy raz w historii bez ognia; i b. włącza się i wyłącza natychmiast, czego z żadną świecą czy pochodnią nie było. Natychmiast, czyli W MIG, zaraz po ZROBIENIU PSTRYK adekwatnym PSTRYCZKIEM.

Potem przyszedł czternasty stopień zasilania, a jeszcze chwilę później Jaruzelski z Urbanem. Pstryczki, mimo różnych przejściowych trudności, robiły PSTRYK, a jeśli akurat nie było przerwy w dostawie, to robiło się W MIG widno.

Potem nadeszła Merkel, co usta ma słodsze od malin, i seksowny van Rompuj, a żarówka - owa zdobycz robotników i chłopów, o której pisano całkiem zgrabne wierszyki dla dzieci, choć nie tylko, która pozwalała ZROBIĆ PSTRYCZKIEM PSTRYK i  W MIG mieć widno - stała się niekoszerna. Samo pstrykanie, a nawet i pstryczki, nadal były, jako bezcenna zdobycz Ludu Pracującego Miast i Wsi, powszechnie dostępne, ale robienie W MIG żeby było widno, to LPMiW spijać zaczął ustami swoich przedstawicieli. Jak szampana i tyle innych fajnych trunków, i w ogóle fajnych proletariackich uciech.

Teraz lud, nadal oczywiście korzystając ze swego niezbywalnego prawa do pstrykania, zaczął koszernie pstrykać pstryczkami od świetlówek. Które mają jakoś tak, że włączają się po kilkudziesięciu sekundach od PSTRYK, choć częściej, z tego co wokół siebie widzę, po paru minutach.

Przyczyna musi być jakaś chyba taka, że te świetlówki, energooszczędne (i dzięki temu koszerne), kiedy już sobie świecą, zużywają potwornie dużo prądu się zapalając. A zatem, w ramach oszczędzania tego prądu, lud roboczy siedzi sobie nieco dłużej w ciemności. I co niby na tym traci? Nic, absolutnie nic! To przecież takie coś, jak emerytura opóźniona tak, by idealnie koincydowała z datą zgonu, przez co Społeczeństwo oszczędza, a delikwent ma słuszną satysfakcję.

A najśmieszniej jest, kiedy jakiś prol (od "proletariusze wszstkich krajów łączcie się!") ma w jakimś pokoju same takie nowe, koszerne lampy... No bo niby skąd miałby wziąć inne? Żarówek niet' - bo niekoszerne, a na łuczywo raczej nie przejdzie, bo mu się od firanki okładzina zapali!

Wchodzi więc, po ciemku, ROBI PSTRYCZKIEM PSTRYK (to wciąż jeszcze wolno!) i w mig robi się... Znaczy pozostaje, równie ciemno. I tak sobie pozostaje przez następnych parę minut. O ile nasz bohater nie straci nerwów i nie zacznie się neurotycznie trapić, czy aby w ogóle on (lub "ona", mamy przecież...) tym PSTRYCZKIEM w ogóle to PSTRYK ZROBIŁ... Czy mu się nie przyśniło... Czy mu się palec nie omsknął...

No a jeśli ten nasz neurotyk (wciąż siedząc w ciemnościach) CAŁKIEM już straci panowanie nad sobą - jeśli zacznie tym PSTRYCZKIEM ROBIĆ PSTRYK wte i wewte... Albo chociaż raz... To całkiem straci rachubę i może tak się zdarzyć - sprawa to będzie wtedy czysto losowa - że w totalnych (dobre słowo, jakoś mi fajnie tutaj zabrzmiało) ciemnościach posiedzi sobie do sądnego dnia. Albo w każdym razie do rana. (Żeby nie powiedzieć "do Aurory".)

Nie wiem, czy wy ludzie też spotykacie ostatnio tylko takie fajne unijne ojroświetlówki, co na PSTRYK PSTRYCZKIEM reagują z parominutowym nawet opóźnieniem, ale ja właśnie tylko takie teraz spotykam. I jeśli to nie jest jakieś dziwne fatum, albo co najwyżej jakaś koszmarna partia (po europejsku niewątpliwie przetestowanych i uznanych za zdolne do spożycia) świetlówek, to sprawa nabiera poważnego HISTORIOZOFICZNEGO nawet znaczenia!

Lud pracujący dostąpił nowego szczęścia i wstąpił na wyższy szczebel, oraz etap, spożywając kolejną swą zdobycz USTAMI SWYCH PRZEDSTAWICIELI... Jednych o ustach słodszych od malin, innych o ustach tak samo jak maliny słodkich... A więc kolejny z niezliczonej już liczby powodów, by wykrzyknąć Allelu... Sorry! - by chórem zaintonować "Odę do Radości", oczywiście chciałem rzec.

A więc, kolejny już raz, all together i wsie w mieście: PAM PAM PAM PAM, PAM PAM PAM PAM! PA PAM PAM PAM PAM PAM PAM!

No, chyba żeby to była tylko taka sfelerowana partia, która mnie śledzi i prześladuje, a wszystkim innym PSTRYK ROBI W MIG WIDNO. Ale wtedy i tak PAM PAM PAM PAM, PAM PAM PAM PAM! PA PAM PAM PAM PAM PAM PAM! - za jakość unijnej produkcji i kontroli jakości!

W końcu bez @#$%^ Unii nadal używałbym sobie żarówek, z którymi takich ojroproblemów nigdy nie było.

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

sobota, maja 14, 2011

Takie różne... W sumie brak tytułu

Prawica to w sumie ci, którzy na widok pisanego z dużej litery słowa "Postęp" dostają mdłości i/lub gęsiej skórki, lewica to ci, którzy dostają orgazmu.

* * *

Bojownik o "wolny rynek" wrzucający do jednego worka małe prywatne przedsiębiorstwa we własnym kraju i ogromne międzynarodowe korporacje (przeważnie na różne sposoby powiązane z aparatami państwowymi itd.), to albo schizofrenik, albo idiota, albo płatny prowokator.

* * *

Mało rzeczy równie mnie śmieszy, co piewcy "cywilizacji łacińskiej", nie znający choćby podstaw łaciny.

* * *

Van Rompuy i madame Ashton - z całą ich bylejakością i szpetotą - dają się zrozumieć chyba jedynie jako rodzaj nowego "wzorca z Sèvres" dla nowowybieranych/nowomianowanych polityków w poszczególnych państwach, a szczególnie tych reprezentacyjnych.

Działa to chyba znana z carskiej Rosji zasada (podobno całkiem oficjalnie zapisana!), że "w obliczu przełożonego podwładny ma mieć wygląd marny i głupi", która zresztą mniej lub bardziej implicite jest dla każdego szczerego urzędnika oczywistością, a więc politycy niższego od "europejskiego" szczebla muszą się po prostu dostosować, albo zostać wymienieni na odpowiedniejszych.

Pomysł, jak sądzę, opiera się na tym, że "władza" tamtych dwojga jest nam przypominana jedynie z konieczności, albo wtedy, gdy to unijnej biurokracji wygodnie, natomiast z Komorowskimi tego świata ludzie muszą żyć praktycznie na codzień... I najpierw się pośmieją, powstydzą, a z czasem przywykną, że ich państwo jest czymś tak właśnie nędznym, tak żenującym, tak szpetnym... I wyciągną z tego miłe unijnej biurokracji wnioski.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, stycznia 05, 2009

Łamana historia (rekolekcje spengleryczne)

Na temat mego wczorajszego wpisu usłyszałem (w prywatnej rozmowie) krytykę, iż "niespecjalnie wybrałem przetłumaczony fragment Spenglera, bo z samego podziału historii na starożytność, średniowiecze i czasy nowożytne nie wynika jeszcze stały, 'liniowy' rozwój ludzkości".

Oczywiście my, młodzi spengleryści, wiemy, że to właśnie wizja tego liniowego, a w każdym razie w dłuższej perspektywie ciągłego, a także (w niezłomnym przekonaniu swych wyznawców) nieskończonego rozwoju "ludzkości" (całej!) jest bez sensu, prowadzi do całej masy poważnych błędów w masie dziedzin (od polityki po historię sztuki), i właśnie tutaj spengleryzm ściera się z zarówno z potoczną opinią jak i z "naukową" ortodoksją.

Zgoda, że z trójpodziału historii nie musi wynikać wiara w stały, "liniowy" postęp całej ludzkości, ale, odwracając nieco całe ujęcie - właśnie z niej wynika trwałość i powszechność tej właśnie wizji historii. Cóż bowiem jest w tym trójpodziale takiego, co by samo w sobie miało przekonywać do siebie współczesnego niedokształciucha, czy współczesnego uczonego?

Rozumiem, że to mogło podniecać średniowiecznego teologa, w końcu ktoś taki ten podział stworzył, przynajmniej na gruncie naszej zachodniej (faustycznej) Kultury. Rozumiem, że to przemawiało do renesansowego literata, dla którego "powrót do czystej cycerońskiej łaciny" i do "niedościgłego starożytnego ideału piękna" to były największe wartości. Cały wdzięk i czar trójpodziału wynika, moim zdaniem, z tego, że pozwala on "wyraźnie widzieć" stały rozwój, stały postęp "ludzkości" w historii jakiej obraz udaje się mentalnie odtworzyć na podstawie źródeł i historiografii.

To takie odwzorowanie, mapowanie mówiąc językiem matematyki: mamy historię jako masę faktów historycznych, mamy pozorny chaos milionów ludzkich istnień i milionów wydarzeń, ale mając odpowiednie narzędzia udaje się nam nań nałożyć pewną linię, która w istotny sposób do tych wydarzeń pasuje, odwzorowuje je tak, że w sumie to ta linia jest o wiele od tamtych wydarzeń, tamtego chaosu, ważniejsza. Dlaczego ważniejsza? Dlatego że stale w sumie, w odpowiednio długiej perspektywie czasowej, wznosząca.

Ta linia to "postęp ludzkości", albo, całkiem często, w poszczególnych przypadkach jakoś bardziej konkretnie: "wolność", albo "poziom ekonomiczny", albo "prawa człowieka"... Zależnie od czyichś ideologicznych przekonań, wyuczonych odruchów Pawłowa, czy po prostu sympatii i antypatii. I tylko dlatego ten podział nadal jest powszechnie akceptowany, że stanowi on idealne wprost narzędzie do odwzorowywania historii (jako masy faktów i biografii) na tę abstrakcyjną, ale przecież od samej historii o tyleż (w oczach swych zwolenników) ważniejszą linię wznoszącą.

Jeśli jednak miałaby to być linia prosta, to po co trójpodział? Przecież jeśli to linia jest istotna, a linia ma być stale wznosząca, to powinna być prosta! Zgoda, jednak nie zapominajmy, że mamy tutaj, mimo wszystko, te miliony biografii i miliony faktów, cały ten chaos... Mamy po prostu historię "surową", którą dopiero pewnym wysiłkiem intelektu odwzorowujemy na naszą linię. W końcu nawet dla największego czciciela postępu ludzkości surowa historia jawi się niewyszkolonemu oku jako chaos, a tylko jego wyszkolone oko dostrzega w niej to co istotne - Postęp. (Jest w tym oczywiście sporo z platońskiej nauki o ideach.)

No i dla ideologa, propagandzisty, popularyzatora czy innego żywiołka pomniejszego płazu, który historię ma w nosie i interesuje się Postępem, ten Postęp jest zapewne w sumie stały i niezmienny, a więc podział na starożytność, średniowiecze i czasy nowożytne mógłby nie istnieć. Jak i mogłyby/mogliby nie istnieć Sybaris, Sulla czy écorcheurs.

Jednak dla kogoś kto się w historii bezpośredni grzebie, tak prosto nie jest. Nie może się całkiem na fakty i cały ten chaos po prostu wypiąć, jeśli np. jest zatrudniony jako akademicki historyk. Oczywiście marksiści to robili kiedy mogli sobie na to pozwolić, ale nie zawsze są dostępni gorliwi towarzysze gotowi strzelać w tył głowy i pakować do bydlęcych wagonów.

Taki ktoś ma więc swą wersję dla dorosłych. Najpierw był gwałtowny i w pod wielu względami imponujący rozwój - Starożytność. Fakt, że tamci ludzie mieli nieco nie tak poukładane priorytety, w wyniku czego wybrali nieco zły kierunek i wszystko żeglowało nie całkiem wprost do Postępu Ludzkości. Dlatego też skończyło się w końcu, a właściwie to nastąpiła przerwa. Przerwa zwana Średniowieczem. Średniowiecze było właśnie nie czym innym (cholera, mam nadzieję, że nikt nie myśli, że mówię to we własnym imieniu!?) jak taką przerwą w Rozwoju Ludzkości, chwilowym Przyhamowaniem tej Ludzkości Stałego Postępu.

Po czym nastąpiły Czasy Nowożytne. I postęp zaczął się na dobre! Już we właściwym kierunku, z właściwymi priorytetami, ogólnie super i wiadomo, że to się NIGDY nie skończy! Gatunek ludzki będzie istniał w nieskończoność, co jest oczywiste, bo każdy inny pogląd byłby NIENAUKOWY... Jaka nauka i na jakich podstawach to głosi tego nam nie mówią, ale wiadomo, że kwestia wymarcia ludzi - nie w wyniku "pogwałcenia Praw Rządzących Postępem Ludzkości" - tylko po prostu dlatego, że nic nie jest wieczne, a tym mniej gatunek biologiczny... I że to wcale nie będą żadne miliony lat, a może i nie tysiące... Ta kwestia nie ma po prostu prawa zagościć w dobrym towarzystwie. Fi donc! To jest tabu.

W każdym razie rozwój teraz, skoro już mamy Czasy Nowożytne, będzie wieczny i niepowstrzymany. To jest pewne!

No i właśnie. Trójpodział historii na Starożytność, Średniowiecze i Czasy Nowożytne stanowi - dla spenglerysty z pewnością - niesamowite zafałszowanie, ale jednak dla wielu ludzi nasiąkniętych tym od pieluszek i bojących się spojrzeć od strony, która by mogła pogwałcić tabu, to jest cudowne wprost przybliżenie Istotnego Sensu Historii. Zwykła wznosząca się prosta linia by tego zadania nie spełniła - w końcu mamy tam średniowiecze i tego nie da się (przynajmniej chwilowo) zanegować.

Średniowiecze, a wiec ciemnotę, religijność (i co gorsza katolicyzm), ludzie naprawdę w to wierzyli, jakoż i w czary i gusła... Nie wiedzieli głupki, że najważniejsze są Prawa Człowieka i Postęp... A zaraz potem Kapitalizm, Rozwój Ekonomiczny, Konsumpcja... Co ja zresztą będę opisywał mentalność dzisiejszego na Platformę i Ojropę głosującego niedokształciucha... Sami wiecie! A to co wyjaśnić miałem, wyjaśniłem.

Jeśli ktoś przestał mój blog odwiedzać z powodu nadmiaru spengleryzmu i filozofowania, to zawiadamiam, iż niewykluczone, że wkrótce napiszę coś na całkiem inne tematy. Chodzi mi np. po głowie b. konkretny tekst pod roboczym tytułem "Czto diełat'?", który będzie o tym, jak w wolnych chwilach, lewą ręką, bez przelewania krwi, a nawet bez kropli potu na czole, REALNIE I BOLEŚNIE DOKOPAĆ - Unii, Platformie i całej tej paskudnej reszcie...

A więc, jeśli komuś do spengleryzmu kora się nie dość pofałdowała, może i tak znajdzie tu czasem coś dla siebie. Jednak kiedy w końcu zdobędziemy władzę, to najwyższe funkcje, najwyższa odpowiedzialność i związane z tym przywileje (w tym najsłodsze i najnamiętniejsze kobiety, i to po kilka na raz) będą oczywiście dla uświadomionych spenglerystów, i to o tych o wzgl. niskich numerach legitymacji.

Co się samo przez się chyba rozumie. Reszta awansuje co najwyżej do rangi wiceszefa departamentu w jakimś mniej ważnym ministerstwie, albo do porucznika w siłach mundurowych. A więc, Młodzi Spengleryści, nie ustawajcie w wysiłkach - stołki, biurka i hurysy czekają!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lipca 27, 2007

"Ojcowie nie poświęcają..." - nie, to naprawdę zbyt obrzydliwe. Czyli dzisiejsza Europa.

"Ojcowie nie poświęcają łechtaczce i waginie córki wystarczająco uwagi. Zbyt rzadko ich pieszczoty obejmują te rejony ciała. A tylko w ten sposób dziewczynki mogą rozwinąć poczucie dumy ze swej płci" - czytamy w broszurze "Miłość, ciało i zabawy w doktora" wydanej przez Federalne Centrum Oświaty Zdrowotnej (BZgA). Jest skierowana do rodziców dzieci w wieku od roku do trzech lat.

Według autorów dla zdrowego rozwoju dziewczynki istotne jest, żeby ojciec okazywał jej, jak bardzo jest dumny z tego, że jest dziewczynką. Najlepiej za pomocą rąk: "Dziecko dotyka wszystkich części ciała ojca. Czasami podniecając go. Ojciec powinien robić tak samo".

Z broszury można się dowiedzieć, że matki często nadają penisowi syna pieszczotliwe nazwy. Organy seksualne dziewczynki pozostają jednak bezimienne. W ten sposób dziewczynka ma się czuć gorsza od chłopca. Ojcowie powinni więc z czułością mówić o waginie córki, nazywając ją na przykład "kubeczkiem miodu."

Autorzy broszury radzą rodzicom, aby pozwalali dzieciom na "nieograniczoną masturbację". "Kiedy dziewczynka wkłada sobie przedmioty do waginy, rodzic powinien tylko wtedy interweniować, kiedy istnieje ryzyko, że zrobi sobie krzywdę. Na przykład kiedy jej wargi sromowe są już spuchnięte od ocierania się o fotel. Wtedy trzeba powiedzieć dziecku, że nie powinno się kaleczyć. Tłumacząc równocześnie, że stymulacja genitaliów jest całkowicie w porządku" - czytamy.

Masturbacja i dotykanie genitaliów przez rodziców ma zapobiec zahamowaniom seksualnym dziecka w wieku dorosłym: "Dzieci powinny się nauczyć, że nie ma czegoś takiego jak wstydliwe części ciała. Ciało to dom, z którego trzeba być dumnym".

BZgA ma także dobre rady dla rodziców nieco starszych dzieci. Niedawno urząd wydał poradnik na temat rozwoju seksualnego przedszkolaków. Rodzice dowiadują się, że naśladowanie ruchów kopulacyjnych jest wskazane dla rozwoju czterolatka.

Wraz z poradnikiem urząd rozsyła książeczkę z piosenkami pod tytułem "Nos, brzuch i pupa". Jedna z nich, brzmi następująco: "Kiedy dotykam mego ciała, odkrywam, co mam. Mam waginę, bo jestem dziewczynką. Ona nie tylko służy do siusiania. Kiedy ją dotykam, czuje przyjemne mrowienie".

Broszura BZgA należy do lektur obowiązkowych w dziewięciu landach niemieckich. Stosuje się ją podczas szkolenia wychowawców w żłobkach, przedszkolach oraz szkołach podstawowych. Poleca ją nawet wiele organizacji oficjalnie walczących z pedofilią. Tak jak Niemiecki Związek ds. Ochrony Dzieci (Kinderschutzbund). BZgA, która jest podporządkowana Ministerstwu ds. Rodziny, co roku rozsyła miliony egzemplarzy 40-stronicowej książeczki.

Odmienne opinie można jednak znaleźć na licznych niemieckich forach internetowych. "Przerażające", "perwersyjne" lub "szokujące" - te słowa pojawiają się najczęściej w wypowiedziach internautów.

Podobnego zdania są psycholodzy. - To patologiczne spojrzenie na rzeczywistość. Dzieci nie powinno się uświadamiać w taki sposób. Trzeba mieć perwersyjny umysł, żeby coś takiego napisać - powiedział Rz jeden z wykładowców psychologii klinicznej Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego.

BZgA odpiera zarzuty. - Dzieci są stworzeniami seksualnymi i szukają ciągle zaspokojenia swych potrzeb - powiedział Rz urzędnik BZgA Eckhardt Scheffer. - Źli nie są rodzice, którzy na to pozwalają, lecz ci, którym się to źle kojarzy.

Oryginał tutaj.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, lipca 07, 2007

Smutny poranek który i tak nie nadejdzie

Dzisiaj będzie długi cytat z mojej ulubionej ksiązki jednego z najważniejszych dla mnie osobiście autorów. (Może teraz jeszcze powinienem wezwać do zapięcia pasów...?)
Ponury będzie poranek, gdy ty i ja obudzimy się i [...] różnorodność gatunków nie będzie już rozświetlać wczesnych godzin dnia, a różnorodność ludzi zniknie, niczym spłoszona świtem gwiazda. Jeśli taki ma być poranek naszego przebudzenia, to błagam Cię Panie Boże, bym umarł we śnie!
A jednak taki właśnie jest poranek do którego, świadomie lub nieświadomie, dążymy: ty, ja, kapitaliści, socjaliści, żółci, biali, brązowi. Taki jest poranek, którego profesorowie domagają się razem z policjantami, który od dwóch stuleci wychwalają filozofowie. Poranek identyczności, wspólnie wywoływanych odruchów warunkowych, poranek egalitarnej równości, nowego wspaniałego świata, porządku wykluczającego wszelką dyskusję, szarych nierozpoznawalnych cieni, poranek dźwięczących dzwonków i owiec idących na pastwisko. Niech się nigdy nie zbudzę. 
Taki właśnie jest poranek, który wysławiamy i o który się modlimy w naszych organizacjach zawodowych, na naszych kolektywnych fermach, w radach kościołów, w działaniach naszych rządów, w naszych stosunkach międzynarodowych, w naszych pełnych poczucia własnej moralnej wyższości wezwaniach do stworzenia wszechświatowego rządu, w naszych uroczych modlitwach o to, byśmy kiedyś wszyscy byli tacy sami. To przeciw temu porankowi młodzi ludzie, wiedząc o tym albo i nie, podnoszą się w proteście. I jest to poranek, niech chwała będzie początkom naszego ludzkiego gatunku, który nigdy nie nadejdzie. 
Życie,tak samo jak jest większe od człowieka, jest od nas mądrzejsze. Tak, jak ewolucja umożliwiła nasze istnienie, tak samo wyda na nas ostateczny wyrok. Naturalna selekcja, która powołała nas do życia, ogłosi nas przeszłością, jeśli damy się opanować naszej hybris. Ale ten smętny, szary poranek z pewnością nie nadejdzie, ponieważ na podstawie praw wyższych od ciebie i ode mnie, na jakimś nocnym posiedzeniu poświęconym głupocie człowieka, zostanie na nasz gatunek wydany bezstronny i absolutnie nieodwołalny wyrok. Będzie nim wyrok śmierci dla całego gatunku, choć bardziej prawdopodobne, iż wymusi się na nas przestrzeganie praw biologii.
Są to końcowe słowa tej fascynującej (i chyba całkiem w Polsce nieznanej) książki, w moim własnym ad hoc tłumaczeniu. Książka jest autorstwa Roberta Ardreya i nosi tytuł "The Social Contract: A Personal Enquiry into the Evolutionary Sources of Order and Disorder", 1970. (Czyli po naszemu: "Kontrakt społeczny: osobiste rozważania nad ewolucyjnymi przyczynami porządku i chaosu".)

Wiem, że dla niektórych Czytelników może to być potężnie szokujące, ale cóż - amicus Plato... A ja, choć oczywiście żaden ze mnie teologiczny autorytet, naprawdę nie rozumiem dlaczego, by ewolucja miała być dla KK bardziej niestrawna od heliocentryzmu.

Szczerze zachęcam moich ew. Czytelników do zastanowienia się nad tym cytatem, bowiem nawet na podstawie tego króciutkiego, emocjonalnego przesłania da się dostrzec, że prawdziwą bombą H ewolucja jest właśnie dla naszych wrogów. Czego najlepszym zresztą dowodem jest to, iż ta książka, jak i inne ksiązki tego autora jest od dziesięcioleci, tak dokładnie i gruntownie przemilczana.

A była to przecież książka głośna, tłumaczona na wiele języków, traktująca zaś w końcu o niezwykle fascynujących i ważkich sprawach. No autorem jest nie byle kto, bo niegdyś ceniony lewicowy dramaturg, a potem nagradzony Oscarem hollywoodzki scenarzysta. Nawet dla postępowców autor scenariusza do "Ben Hura" i "Trzech muszkieterów" to nie jest chyba zwykły moher? (Potem zresztą ukończył antropologię i przejrzał na oczy, więc proszę się nie bać!)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, października 09, 2006

Kiedy mówimy... POSTĘP

W niedawnej forumowej dyskusji przeciwnik zadał mi takie oto prowokacyjne pytanie:
A dlaczego miałoby być po staremu? Po staremu do jakiego stopnia? Na poziomie jaskiń, lepianek, pańszczyzny, rękopisów i czworoboków piechoty ustawionych naprzeciwko kawalerii? Więc, jak może być po staremu ze wszystkim innym?
Sprowokowało mnie to do zastanowienia się nad kwestią postępu głębiej niż dotychczas. Stwierdziłem, ze naprawdę trudno mi tak z głowy określić, jaki jest mój stosunek do czworoboków piechoty czy rękopisów. Z pewnością nie jest on wcale jednoznaczny, wbrew intencjom zapewne mojego oponenta, który z pewnością spodziewał się oburzonego protestu z mojej strony. Mnie jednak słowo “postęp” zbyt wielkim entuzjazmem jakoś nie napawa, a wizja lepianek i kawalerii nie wywołuje morskiej choroby. Feler jakiś zapewne.

Postanowiłem zatem sprecyzować moje własne, jak zawsze prywatne, poglądy na sprawę postępu, a przy okazji podzielić się z ewentualnymi Czytelnikami potem i łzami, które mnie, miejmy nadzieję, doprowadzą do jakichś sensownych konkluzji.

Warto może na początek określić, z jakimi poglądami na sprawę postępu przystępuję do tego żmudnego (oby nie za bardzo) procesu sondowania własnej kory mózgowej i własnej, powiedzmy – duszy. Te moje wyjściowe poglądy w dużym skrócie określiłbym następująco:

Teoretycznie powinienem rozpocząć badanie swej duszy od zrzucenia z niej wszelkich przyodziewków, w rodzaju ideologicznych poglądów, aby niczym szlachetny dzikus Jana Jakuba, albo Wenus Boticellego, stanąć nago oko w oko z problemem. Jednak takie tworzenie nowego człowieka to naprawdę ambitne zadanie, które lepiej chyba pozostawić ludziom metafizycznie nieustraszonym, na przykład trockistom, czyli choćby prawodawcom Unii Europejskiej.

Ja na razie wysonduję swoją korę mózgową i duszę takie, jakie one w tej chwili są. Są zaś prawicowe, przynajmniej zgodnie z moją własną tego pojęcia rozumieniem. Jeśli Muzy okażą się łaskawe, to potem spróbuję może odrodzić się w postaci szlachetnego dzikusa, tabuli rasy wszelkich ideologii, i zobaczyć, do czego mnie to w zderzeniu ze słowem “postęp” doprowadzi.

Prawicowość a postęp zatem... Jasnym jest dla mnie, że prawicowość z pewnością nie daje się pogodzić z przesadnym entuzjazmem dla “postępu”, z jego fetyszyzowaniem, czy choćby z wiarą w jego nieuniknioną konieczność lub wieczne trwanie. Takie poglądy są, z definicji niemal, lewicowe.

Dlaczego? Ponieważ prawdziwa lewicowość – czyli nie (wedle określenia Oswalda Spenglera) “po prostu kapitalizm klas niższych” (ściśle biorąc to był socjalizm, ale nam wystarczy), tylko quasi-religijne lewactwo, zawsze zawiera w sobie, i to jako bardzo istotny element, wiarę w możliwość (a często i nieuchronność) osiągnięcia przez ludzkość stanu, w którym wszystkie praktycznie problemy zostaną rozwiązane i który będzie już trwał na wieki wieków.

Nie jest to oczywiście to samo, co religijna wizja raju, ponieważ ten lewacki raj ma być w tym, widzialnym świecie. To naprawdę zasadnicza różnica – dla lewaków oczywiście ogromnie pozytywna, dla ludzi o przeciwnych przekonaniach – wręcz przeciwnie (i nie trzeba wcale w tym celu być religijnym).

Od starożytnej wizji złotego wieku ta lewacka wiara w szczęśliwą utopię różni się oczywiście umieszczeniem w przyszłości, a nie w przeszłości. Nie będę tu wchodził głębiej w analizę istoty lewactwa, wspomnę jedynie że jego immanentny utopizm jest ściśle związany, a być może nawet wynika, z jego quasi-religijności – konkretnie gnostycyzmu. Z powyższego wywodu powinno wynikać jasno i wyraźnie, że dla lewaka postęp jest:

patrząc wstecz w historii – po prostu faktem (choć teoretycznie możliwe jest lewactwo nie wyznające tego poglądu, w końcu naprawdę ważna dla lewaka jest przyszłość, nie przeszłość)

patrząc w przyszłość:

* możliwy
* pożądany
* często nieunikniony
* osiągnie kiedyś swój kres w stanie powszechnej szczęśliwości (z reguły bardzo mgliście określonym), a wtedy nie wiadomo, jak będzie z postępem, tyle, że to nie będzie już przecież miało większego znaczenia

Dodać można, że dla lewaka postęp w chwili obecnej też ma miejsce, choć nie musi być widoczny, kiedy krótkoterminowy trend wydarzeń nie biegnie w tym samym kierunku, co ostateczny trend do utopii powszechnej szczęśliwości.

Oczywiście nie twierdzę, że każdy lewacki ruch, w tak jednoznaczny sposób wyraża swój stosunek do postępu. Twierdzę jednak, że muszą one, choćby implicite, występować, by dany ruch mógł słusznie zostać nazwany lewackim.

Skoro ustaliliśmy, jak mam nadzieję, jaki jest stosunek do postępu lewaków, zastanówmy się chwilę nad tym, jak wygląda, albo może jak powinien wyglądać, stosunek do niego prawicowców. Będzie to poniekąd dziecinnie łatwe, ponieważ mój osobisty – zgoda, że bardzo nieortodoksyjny – pogląd jest taki: prawicowość to całkiem po prostu odrzucenie i zanegowanie lewactwa.

Tylko tyle, i aż tyle. Jest to moja własna teza, nie pamiętam, bym ją spotkał u kogokolwiek innego. Teza, której byłbym gotowy bronić, i która, jestem pewien, pozwoliłaby na wiele nowych, interesujących, a co najważniejsze prawdziwych wniosków. W tej chwili też jednak muszę ją zostawić na boku.

Czy proste zanegowanie lewicowych poglądów na postęp wystarczy, by uzyskać poglądy prawicowe? Z pewnością nie, sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Spróbujmy ustalić, jakie mogłyby być te prawicowe poglądy. Pojedźmy po kolei, tak jak to zrobiliśmy z lewactwem.


Czy dla prawicowca postęp jest dostrzegalny w dotychczasowej historii?

Prawicowe poglądy w tej sprawie mogą być bardzo różne i niemal na pewno wszystkie są bez porównania bardziej skomplikowane, oraz mniej “moralnie jednoznacznie”, niż poglądy lewackie. Każdy chyba prawicowiec przyzna, że w wielu dziedzinach obiektywny postęp – od jakiegoś dowolnie wybranego punktu w odległej historii do teraz – istnieje. Szczególnie widoczny jest on oczywiście w dziedzinie technologii i nauk ścisłych, tego chyba nikt przytomny nie może negować.

Prawicowiec bez oporów uznaje, że ten postęp miał miejsce, może też się nim mniej lub bardziej cieszyć – jeśli ktoś ma prywatny odrzutowiec, to powodów do tej radości posiada poniekąd więcej, jeśli, mimo całego postępu, musi się zadowalać tramwajem – mniej. Zwykłe ludzkie reakcje. Prawicowiec, po prostu nie dostaje z powodu tego obiektywnego postępu euforii. Czemu nie dostaje? Ponieważ prawicowość, w odróżnieniu od lewactwa, nie jest żadną quasi-religijnością i dlatego słabo nadaje się do takich rzeczy jak generowanie euforii.

Dla prawicowca raju na ziemi nigdy nie będzie, ludzkie życie będzie zawsze tragiczne, choć może i powinno być wzniosłe i piękne. Masę radości można mieć np. studiując historię, ale z pewnością nie jest zdrowym objawem religijna ekstaza dlatego, że utożsamiamy się z ludźmi “wyższymi, piękniejszymi, o bardziej melodyjnym głosie” obiecanymi nam przez Trockiego, czy tez jeżdżącymi na antytygrysach i antywielorybach, wyposażonych w piętnastostopowy ogon z okiem na końcu (to o ogonie podaję na odpowiedzialność Teofila Gauthier), których nam przepowiedział utopijny socjalista Fourier. Taka ekstaza to byłby objaw choroby psychicznej, a przynajmniej ostrej neurozy. Ale przecież lewactwo to właśnie taka choroba. W sensie klinicznym, bo niestety w sensie społecznym, to już dzisiaj niemal norma, więc gdyby za normę uznać idealną przeciętną, to lewak byłby całkiem zdrowy, a prawicowiec chory.

Oczywiście, u normalnych, przeciętnych ludzi lewacka choroba nie występuje nigdy w tak ostrej formie – nawet marszowa muzyczka w połączeniu z ładną pogodą i roztopienie się w udającym radość pierwszomajowym tłumie nie zdołało u większości pacjentów dać takiego efektu. Dzisiejsze ludowe lewactwo nie jest na ogół dość silne, by wywoływać u dotkniętych nią ogonową, antywielorybią ekstazę, jednak powinniśmy sobie zdać sprawę z tego, że poglądy i odruchy mas są w sporej części produktem takich właśnie ekstaz tych, którzy tą chorobą masy zarazili. Zresztą obawiam się, że skłonności gnostyckie, w tym lewactwo, homo zwany sapiens ma po prostu w naturze, więc to i tak powstaje samo z siebie i zawsze będzie się odradzało. (Perwersyjnie mógłbym powiedzieć, że to niemal jak kontrrewolucja, która, wedle Stalina, nasila się w miarę postępów socjalizmu.)

Podsumowując dotychczasowe wnioski, możemy powiedzieć, że prawicowiec dostrzega jakiś postęp w jednych dziedzinach, choć niekoniecznie we wszystkich. Chociaż niewielu jest zapewne ludzi, którzy wzdychają do epoki kamienia łupanego, jako do tego cudownego złotego wieku, i twierdzą, że wtedy wszystko było najlepiej w całej historii, to każdy z nas lokuje wiele spośród różnych ważnych aspektów ludzkiego życia gdzieś w przeszłości. Jedne w tej epoce, inne w innej, późniejszej albo wcześniejszej. Coś na ogół dla każdego jest najdoskonalsze właśnie dzisiaj, a coś może mamy jeszcze szansę udoskonalić, by było najdoskonalsze w przyszłości.

W niektórych dziedzinach mogła już w jego opinii jakiś czas temu nastąpić stagnacja, albo nawet regres. Dla reakcjonisty będzie tak w kwestii szeroko pojmowanej etyki, która dla takiego kogoś, jak i dla większości autentycznych prawicowców, jest rzeczą ważną, i ważniejszą od wielu błyskotek i atrakcyjek, które zawdzięczamy nowoczesności i “postępowi”.

W sumie możemy stwierdzić, że możliwych, choćby teoretycznie, prawicowych poglądów na występowanie postępu w historii może być bardzo wiele. Pogląd w tej sprawie po prostu nie przesądza o czyjejś prawicowości. Wystarczy, że się nie ma do “postępu” religijnego stosunku.


Czy dla prawicowca postęp jest w ogóle możliwy?

W mojej opinii odpowiedzi mogą być najprzeróżniejsze i może nigdy nie będzie jednej definitywnej prawicowej odpowiedzi. Dlaczego? Ponieważ lewacki “postęp” to pojęcie metafizyczne, quasi-religijne, a prawicowy pogląd nic takiego nie przyjmuje. Dominującą wśród ludzi wyznających prawicowe poglądy tezą byłaby zapewne ta, że jakiś metafizyczny “postęp” będący niejako celem i/lub sensem historii, nie istnieje. Co innego postępy w poszczególnych dziedzinach – mniej lub bardziej istotne, i wcale niekoniecznie będące czymś dobrym i do dobra prowadzącym. To naprawdę zasadnicza różnica, która zresztą stosuje się i do innych naszych pytań.


Czy dla prawicowca postęp jest pożądany?

Dla prawicowca na pewno niektóre rzeczy należałoby ulepszyć, więc w tym niezwykle wąskim, mało efektownym i niemetafizycznym sensie, tak. Jednocześnie każdy chyba, kto ma w sobie jakąkolwiek konserwatywną żyłkę (a bez konserwatywnej żyłki trudno przecież o prawicowca), tęskni za czymś z przeszłości, i po prostu uważa, że pod tym względem kiedyś w przeszłości “było lepiej”. Poza tym stosują się tutaj wszystkie, lub niemal wszystkie, nasze ustalenia z punktu, w którym zastanawialiśmy się nad prawicowym poglądem na istnienie postępu w historii.

Czy dla prawicowca postęp jest nieunikniony?

Jeśli mówimy o postępie w całej historii ludzkości, to moim zdaniem nie. Dlaczego? Ponieważ jakakolwiek “nieuniknioność” w historii jest po prostu czystą metafizyką. O ile całkiem akceptuję, iż pewne – bardzo ogólne, choć nietrywialne – “prawa” historiozoficzne można na temat historii ustalić, przynajmniej teoretycznie, coś tak mglistego jak “postęp”, w dodatku odniesione do całej historii, wykracza daleko poza te ramy. To już pojęcie quasi-religijne, a na przykład u Hegla po prostu religijne.

Dla prawicowca ziemska historia ludzkości kiedyś się musi skończyć – albo w wyniku definitywnego wkroczenia w nią Bóstwa, albo po prostu, tak jak kończy się wszystko w materialnym świecie. Kiedy zaś się skończy, to żadnego “postępu” oczywiście nie będzie. Lewactwo woli sprawy końca ludzkości nie poruszać, ponieważ mu to paskudnie psuje wizję ziemskiego raju.

Odpowiedzieliśmy sobie właśnie na pytanie, czy dla prawicowca postęp osiągnie kiedyś swój kres? Widzimy, że tak, z pewnością. I że nie jest to jakiś ziemski raj – jeśli raj, to na pewno nie ziemski, jeśli życie na ziemi (a choćby w jakichś dalekich gwiazdozbiorach, w co oczywiście serdecznie wątpię), to w sumie nic istotnego się aż tak bardzo nie zmieni. Bo po pierwsze nie może, a po drugie nie powinno i będziemy się przeciw temu bronić. Wizje łatwej, narkotycznej i konsumpcyjnej szczęśliwości w idealnie uporządkowanym, precyzyjnie sterowanym ludzkim stadzie, stanowczo nie pociąga prawicowca. Do tego stopnia, że trudno mu nawet sobie wyobrazić, albo uwierzyć, że dla wielu ludzi jest to absolutny ideał i realny cel, do którego wytrwale dążą.

Nic jeszcze nie zdążyłem napisać na temat lepianek i czworoboków piechoty, może zrobię to w ewentualnym następnym podejściu. W tym sensie, że coś jeszcze na temat postępu napiszę, bo że będę nad tym się głowił, to pewne.

A na dziś przydałaby się jednak jakaś puenta, czy konkluzja... Niech więc będzie taka: “moje dotychczasowe bicie się z własną korą mózgową i klawiaturą przywiodło mnie do prowizorycznego wniosku, że postęp nie jest z pewnością tym, co prawicowe tygrysy lubią najbardziej”.

Ciekawe, jakie zdanie na ten temat mają inni.

poniedziałek, października 02, 2006

Rozważania o modzie damskiej i paru innych sprawach

Jeszcze długo po rozpoczęciu dwudziestego wieku kobiety nie miały w niemal żadnym kraju, nawet najbardziej cywilizowanym, prawa głosu. Można by oczywiście rzec “i komu to przeszkadzało”, by na tym zakończyć całą kwestię, ja jednak wybrałem wariant ambitniejszy i postaram się całe zagadnienie twórczo rozwinąć. A zatem zapytajmy - jakie były przyczyny tej radykalnej przecież zmiany stosunków społecznych?

Za najważniejszą, jeśli nie w ogóle jedyną przyczynę przyznania kobietom prawa głosu uważa się działalność tzw. sufrażystek w Wielkiej Brytanii, zaś kiedy już ten kraj już się ugiął, nikt nie chciał być gorszy i postęp zatriumfował w każdym w miarę cywilizowanym kraju.

Metody działania sufrażystek były różne. Niejaka Emily Davidson rzuciła się w 1913 roku pod kopyta konia wygrywającego słynny wyścig w Derby, a należącego do następcy tronu. Ze skutkiem śmiertelnym dla niej samej. Trudno dziś stwierdzić nie tylko, jak z tego zderzenia wyszedł koń, ale nawet jak ta ingerencja “siły wyższej” wpłynęła na wypłaty zakładów. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy.) Nasuwa się też refleksja, iż jak wielokrotnie to wykazała historia, uderzenie w interes ekonomiczny wroga jest z reguły bardziej bolesne od zniszczenia nawet znaczącej ilości “siły żywej”.

Tak na marginesie wyrażę nieśmiałą myśl, że trudno nie dostrzec podobieństwa metod działania dzielnych zwolenniczek postępu do działań obecnych islamskich terrorystów. Tym bardziej, że poza samobójczym rzucaniem się pod konia, sufrażystki podłożyły też bombę pod dom kanclerza skarbu Lloyd George'a, nie mówiąc już o drobiazgach w rodzaju niepłacenia podatków, czy naprzykrzania się uczestnikom różnych politycznych mityngów.

Powiedzmy sobie jednak bez ogródek, że nie każda jednak sufrażystka zdołała się doprowadzić do aż takiej histerii, by poświęcić życie lub całość członków swoich i szlachetnego zwierzęcia, albo choćby narazić się na męsko-szowinistyczne represje wysadzając w powietrze siedzibę ministra. Wszystkie jednak bardzo się starały, przepełnione świętym oburzeniem na kobiecą krzywdę. Bardzo popularną metodą walki stało się przykuwanie łańcuchami w różnych publicznych miejscach. Dzisiaj jakiś zapiekły wróg równouprawnienia, gdyby jeszcze takowy istniał, mógłby spytać: “Czy policja naprawdę musiała się męczyć, by te panie rozkuć i odwieść w bezpieczne miejsce? Czy w ogóle ktokolwiek miał powód, by się przejmować tymi przykutymi do sztachet histeryczkami? Nie można było ich tam zostawić, aż im się odechce?”

Byłoby to jednak reakcja anachroniczna. Dzisiaj, kiedy nieśmiałe dziewczę w pierwszej wiośnie swej kobiecości nie mrugnie nawet okiem, gdy przy rodzinnym obiedzie z telewizora płyną techniczne i ginekologiczne szczegóły najnowszego modelu tamponów czy podpasek, w których najpierw cieniutkie jak opłatek artykuły higieniczne leje się kubłami niebieską ciecz, przy akompaniamencie nabrzmiałego erotyzmem głosu snującego opowieści, jak to “dopasowują się one same z siebie do najintymniejszych zakamarków twojego działa”, potem zaś dziewczęta jak ze snu tańczą w zapamiętaniu sugerującym wstęp do lesbijskiej orgii (a to przecież tylko model podstawowy takiej reklamy, w sumie niemal niewinny), trudno nam zrozumieć, że kiedyś kobieta przykuta do balustrady w publicznym miejscu na czas nieokreślony, mogła dla konserwatywnego ówczesnego społeczeństwa stanowić pewien problem.

Język polski nie ma na to całkowicie odpowiedniego określenia, ale chodzi o to, co po angielsku wyraża się słowem “mess”. Zadowalając się z konieczności słownikowym tłumaczeniem tego słowa, wyobraźmy sobie jaki to “bałagan” powstałby po kilku, kilkunastu, czy może kilkudziesięciu godzinach stania, gdyby pęcherz tej pani stwierdził nagle, że dłużej nie da rady. Zgoda, wszystkie te obfite suknie i halki, które eleganckie damy wówczas nosiły, mogłyby zapewne przez jakiś czas ukryć. Jeśli cieniutka podpaska potrafi wchłonąć aż tak niesamowite ilości cieczy, to aż w głowie się kręci na myśl, ile jej musi potrafić wchłonąć taka elegancka poduszka na pupie, zwana o ile pamiętam “tiurniurą”. W końcu jednak chłonność zostałaby nasycona i powstałby “bałagan”.

Konserwatywne, paternalistyczne społeczeństwo stawia, jak wiadomo kobiety na piedestale, i całkiem mu nie pasuje, gdy eleganckie damy w eleganckich sukniach, w publicznych miejscach... Łaskawy czytelnik sam sobie zechce dopowiedzieć.

Opisane tu zdarzenia i metody walki rzeczywiście miały miejsce, odniosły z pewnością pewien skutek, jednak to, że są dzisiaj nam podawane do wierzenia jako jedyne i najważniejsze przyczyny zdobycia przez panie prawa głosu i równouprawnienia, wydaje mi się sporym nadużyciem. (Cóż, jak zawsze, historię piszą zwycięzcy. Czy ja tego już wcześniej nie powiedziałem?)

Dlaczego rozszerza się krąg ludzi uprawnionych do głosowania, jest łatwe do wytłumaczenia. Po prostu rządzący, albo jakieś siły mające wpływy, pragną zwiększyć ilość własnych potencjalnych wyborców. W praktyce bywa to nieco bardziej skomplikowane, ale to już wykracza poza ramy niniejszych naszych rozważań. Nas interesuje tzw. “równouprawnienie”, którego prawo głosu dla kobiet jest tylko jednym z przejawów. Sufrażystki to dla potrzeb tego tekstu po prostu wczesne bojowniczki o “równouprawnienie” (żeby nie powiedzieć “wczesne feministki”, co, przyznam, mogłoby być przesadą).

Poza propagandą i spektakularnymi akcjami sufrażystek, postęp równouprawnienia pod koniec wieku XIX miał jednak także i inne, prawdopodobnie znacznie istotniejsze przyczyny. Jakie przyczyny mogą być istotniejsze od groźby publicznego zgorszenia w wykonaniu istoty, którą męscy szowiniści pełniący wówczas nieograniczoną władzę, pragnęli widzieć na piedestale - nie zaś męczącą się w szponach trywialnych fizjologicznych konieczności i w końcu im ulegającą, w dodatku pod Pałacem Buckingham? Przyczyny ekonomiczne ma się rozumieć! Które już na marginesie wspomnieliśmy analizując wypadek nieszczęsnego rumaka.

Przyjrzyjmy teraz się teraz jednak na odmianę paru ekonomicznym przyczynom “równouprawnienia” kobiet. W jednym szwedzkim studium znalazłem bardzo interesującą analizę przyczyn dopuszczenia kobiet na wyższe uczelnie. W dużym skrócie przyczyną okazuje się to, iż wielu ludzi spośród społecznej elity miało, jak się to mówi “na głowie”, dorosłe a niezamężne panny – różne wychowanice, pasierbice, czasem po prostu córki... Bystre, całkiem porządnie wykształcone w elitarnych pensjach dla panien, i, z takich czy innych powodów, bardziej zdolne do wykonywania pracy urzędniczej czy nauczycielskiej, niż do złapania odpowiedniego męża.

Dopuszczenie ich do studiów uniwersyteckich dawało im dodatkowe atuty zaróqno na rynku pracy, jak i na matrymonialnym. Nie było w tym oczywiście nic specjalnie zdrożnego, bo wcale nie uważam faktu, iż kobiety studiują na uniwersytetach za oznakę upadku zachodniej cywilizacji. Po prostu warto się zastanowić nad tego rodzaju prostym i logicznym wyjaśnieniem, zamiast, albo przynajmniej obok, heroicznych opowieści o roli natchnionych przez ideę bojowniczek.

Inna znana mi analiza przyczyn “równouprawnienia” dotyczy czasów znacznie późniejszych, bo powojennych, jednak pochodzi z tego samego kraju, czyli ze Szwecji. Gdzie sam spędziłem sporo lat, stąd między innymi znam prace, które tu wspominam, jednak to nie tylko o to chodzi. Szwecja jest po prostu krajem, gdzie “równouprawnienie” zaszło chyba najdalej, a jego przejawy zjeżyłyby włosy na głowie wielu tzw. "normalnym", liberalnie nastawionym ludziom, gdyby tylko się o nich dowiedzieli. Jednak Szwecja to mało ludny kraj gdzieś na uboczu, jego język nie jest zbyt szeroko znany, więc włosy się niemal nikomu nie jeżą i wszędzie wszystko idzie sobie powolutku (?) w tym samym kierunku.

W studium, o którym teraz mówię, tym drugim, wykazano, jak to nieprzeparty apetyt szwedzkich mężczyzn na własny samochód, który właśnie stał się “dostępny każdej rodzinie”, spowodował, iż żony wysłane zostały do pracy zarobkowej. Czy to koniec całej historii? Otóż nie! - w dalszej części studium wykazano, jak to na przestrzeni stosunkowo niewielkiej ilości lat, pracujący mąż wraz z pracującą żoną zaczęli zarabiać mniej więcej tyle samo, co poprzednio sam mąż.

I teraz już praca zarobkowa kobiety stała się po prostu koniecznością! Bez niej rodzina spadłaby na niższy od przeciętnego poziom ekonomiczny. Nie, żeby inne czynniki, a szczególnie rozbuchana do niebotycznych rozmiarów inżynieria społeczna mającej praktycznie monopol na rządzenie szwedzkiej socjaldemokracji, jak i wielu innych sił postępu, nie maczały w tym palców... Walcząc np. o “gwałcone od czasów neolitu prawa kobiet". (Z tym neolitem to prawda, taka jest oficjalna wersja, bowiem wtedy podobno skończył się matriarchat, a zaczęła władza męskich świń i wszystko paskudne, co się z tym wiąże.)

Tysięcy wstrząsających i prześmiesznych na to przykładów przedstawić teraz nie mogę. Muszą poczekać na następne okazje. Tutaj chodzi mi o coś innego, mianowicie o to, że praktycznie na naszych oczach “równouprawnienie” robi postępy, i to niesamowite. Z pewnością dość wielkie, by każdy człek o nieco choćby konserwatywnych przekonaniach nieco się nimi przejął.

Nie trzeba się nawet cofać o dziesięciolecia, choć można i byłoby warto. Sam, choć do setki trochę mi jeszcze brakuje, świetnie pamiętam czasy, gdy o kobiecym boksie, maratonie, czy rzucie młotem nikomu się nie śniło, tak samo zresztą jak o męskich pielęgniarkach czy stripteaserach. Mężczyzna miał jeszcze wtedy mieć przysłowiowe włosy na klatce piersiowej, a na dziewczynę z tarką na brzuchu, bez żadnego niemal zaokrąglenia (jeśli nie liczyć ew. silikonowych cycków tak nienaturalnego kształtu, że nawet największego homoseksualistę nie są w stanie przyprawić o odruch wymiotny), za to z bicepsami jak bochny, nikt by nawet nie spojrzał.

A są to przecież tylko pierwsze z brzegu przykłady, mógłbym ich z głowy podać dziesiątki, jeśli nie setki. Potem rozprzestrzeniające się w błyskawicznym tempie wpływy kultury kalifornijskich homoseksualistów tamten błogi stan zmieniły, co wcale nie znaczy, że nadal nie zmieniają tego, co jeszcze do zmienienia pozostało.

Nie każdy jednak może sięgnąć pamięcią aż tak daleko wstecz, więc skoncentrujmy się na latach całkiem ostatnich. A więc pozwól, że Cię Drogi Czytelniku spytam: ile tego roku napotkałeś na ulicy młodych kobiet w sukienkach lub spódnicach, nie zaś w spodniach? Zapewne nie więcej, niż kilka dziennie, w każdym razie jedną na kilkadziesiąt. Czy tak było zawsze? Oczywiście, że nie – dwa czy trzy lata temu sukienki widziało się na każdym kroku.

Jeszcze parę lat wcześniej spodnie można było niemal uznać za miłe urozmaicenie – w końcu to jeden z dość licznych kobiecych przywilejów w naszym, podobno męsko-szowinistycznym, świecie, że panie mogą się ubrać niemal w cokolwiek i mają szansę na przychylną akceptację, podczas gdy facet za każde większe odchylenie od odzieżowej normy w miejscu publicznym zostałby, w taki czy inny sposób, odizolowany.

Jedna dziewczyna w spodniach na dwadzieścia może zapewne być interesująca, jedna na pięć – całkiem znośna, jednak jeśli idzie się za czterema, a każda ma na tyłku takie same, chińskie zapewne, dżinsy... Sprawa zaczyna wyglądać nieco inaczej. Szczególnie, gdy takich dżinsowych grupek widzi się w ciągu dnia masę, zaś każda normalnie i po kobiecemu kobieta zaczyna w człowieku wzbudzać niemal szczenięcą fascynację.

Ktoś może się w ogóle dziwić, że wszystkie kobiety godzą się, by wyglądać tak samo. W końcu towarzysz Mao musiał zastosować sporo propagandy i (łagodnie mówiąc) nieco przymusu, by ubrać swoich nieszczęsnych rodaków w jednakowe mundurki, tutaj zaś z wypełnionych dobrami doczesnymi hipermarketów nasze dziewczęta wybierają chińskie mundurki całkiem dobrowolnie, potem zaś z dumą obnoszą je na swych – mniej lub bardziej kształtnych, choć przeważnie za chudych – pupach. Przepraszam, nie wszystkie noszą dżinsy! Niektóre noszą bojówki w kamuflażowe łaty, co jednak z pewnością nie jest spowodowane pragnieniem zachowania resztek kobiecości w wyglądzie zewnętrznym, stanowiąc raczej deklarację wojującego feminizmu.

No dobra, co z tego wynika, poza tym, że autor tych dywagacji wolałby oglądać po kobiecemu zaokrąglone dziewczyny w sukienkach, bez tarki na brzuchu, zajmujące się raczej czymś innym, niż boks lub rugby? Oczywiście nie chodzi mi o modę damską jako taką, będącą w końcu sprawą czwartorzędnej wagi. Chodzi mi o sprawy znacznie poważniejsze, których damskie (i mniej damskie, coś jak “żydowska gazeta dla Polaków” w dziedzinie mody) stroje potrafią być symptomami. Chodzi mi przede wszystkim o to, że postęp "równouprawnienia", który zaczął się stosunkowo niedawno i długo szedł opornie, zdaje się cały czas przyspieszać, i to przyspieszenie także wydaje się być coraz szybsze. Postęp - "równouprawnienia" i Postępu - nabiera na naszych oczach dzikiego szwungu... A my co?

I chodzi mi też o to, by pokazać - choć tylko na bardzo nielicznych przykładach - jak to mężczyźni przyczynili się do "równouprawnienia", które, zależnie od czyichś indywidualnych gustów i przekonań, kiedyś mogło być do zaakceptowania, ale dzisiaj zaczyna być potworem Frankensteina. Co więcej, ci mężczyźni nie czynili tego z miłości do kobiet czy z przekonania, iż "sprawa" jest słuszna, tylko przede wszystkim z banalnych, codziennych, ekonomicznych powodów. Oraz oczywiście, przez swe zaniechanie.

Zadajmy sobie takie pytanie: dla kogo się właściwie ubiera dzisiejsza młoda kobieta? Dla mężczyzny? Tak powinno się na pierwszy rzut oka wydawać, z biologii wiemy przecież o upierzeniu godowym ptaków... Choć człowiek to podobno nie ptak. U ssaków trudno coś na temat strojów powiedzieć. Jednak u człowieka, nie ma wątpliwości, kobiety “od zawsze” ubierały się po to, by przyciągnąć wzrok mężczyzn. I nie chodziło o homoseksualnych projektantów mody, pragnących z kobiety uczynić abstrakcyjną rzeźbę z pewnymi męskimi elementami, co widzimy na wszystkich pokazach mody i, w nieco mniej jaskrawej formie, niemal bez przerwy we wszystkich mediach. Nie - chodzi o mężczyzn będących potencjalnymi partnerami i ojcami przyszłych dzieci.

Dlaczego więc coś się w ostatnich latach stało, co zmieniło te priorytety młodych kobiet? No bo chyba nie sądzisz Czytelniku, że dziewczyny urządziły jakąś wielką ankietę, z której wyszło, że współczesny chłopak najbardziej kocha, i najsilniej reaguje, na dziewczyny maksymalnie upodobnione do facetów, i to takich na anabolach, spędzających gros czasu w siłowni, ubranych zaś w spodnie i ukazujących całemu światu pępek na chudym brzuchu. Co to może by za radość dla w miarę normalnego faceta, nawet takiego dzisiejszego, oglądać chudy pępek w stylu unisex, pokazywany bez przerwy, każdemu, bez żenady i bez proszenia?

Nie, moja teza jest taka, że w ostatnich czasach, praktycznie z roku na rok dziewczynom gwałtownie przestaje zależeć na męskiej opinii i na tym, żeby się facetom podobać. Jasne, chłopaki na tych pępkach, tarkach, silikonach, anoreksjach, bicepsach i spodniach wychowane, z pełnym przekonaniem uważają, że tak jest ślicznie. Jednak w miarę normalny kobiecy wygląd opiera się nie tylko na wmówionych przez media gustach homoseksualnych projektantów, ale też na głębokich biologicznych przesłankach. Te zaś nie zmieniają się z powodu wymyślenia rapu czy powstania nowego telewizyjnego szołu do ogłupiania i zarabiania na młodzieży. Po prostu nagle wszystkie te biologiczne aspekty przestały być ważne, a facet przestał być wart tego, by go kokietować i uwodzić.

“Postęp”, proszę Państwa, dzieje się w tej chwili na naszych oczach, i to w niesamowitym wprost tempie! Nie chodzi bynajmniej o postęp techniczny, czy jakikolwiek inny pozytywny rozwój, tylko o ten “drugi” Postęp – ten zasługujący na pisanie z dużej litery, ten rozkładający tradycyjne wartości, w dłuższej perspektywie zniewalający jednostkę i doprowadzający naszą zachodnią cywilizację na skraj przepaści. Chodzi o “Postęp” będący z definicji celem i marzeniem wszelkiego lewactwa. Nam on podobno nie odpowiada, tak? Czy jednak robimy cokolwiek, by go powstrzymać, nie mówiąc już o odwróceniu?

Nikt naprawdę zaangażowany w politykę nie stwierdzi chyba, że do tego wystarczy raz na parę lat wrzucić do urny kartkę wyborczą. Z pewnością nie robi tak lewactwo, obnosząc swoje koszulki z Che Guevarą, pisząc na murach, organizując demonstracje, robiąc tysiące innych codziennych rzeczy, które mają w nich zwiększyć nadzieję na rychłe zwycięstwo, obojętnych przekonać, nas zastraszyć, wpędzić w poczucie winy, albo doprowadzić do rozstroju nerwowego. A co my robimy?

Nie nosimy na ogół koszulek z Che Guevarą, to fakt. (Z Ronaldem Reaganem też zresztą nie.) Czy jednak odrzucenie przez nasze towarzyszki z ideowych okopów, współwyznawczynie, przez nasze dziewczyny, żony i córki, spódnic na rzecz bojówek i dżinsów - w akcie jakby dobrowolnego naśladownictwa, nie najważniejszego wprawdzie, ale za to wyjątkowo widocznego, aspektu chińskiej rewolucji kulturalnej – nie jest w istocie niemal tym samym?

Wierzymy w powodzenie naszych prawicowych planów, przeważnie w postaci wiary w zbawcze skutki hiper-liberalnych rynkowych reform, jednocześnie jednak nie robimy nic, poza mieleniem stale tych samych tematów, które będą czytane i słuchane przez stale tych samych ludzi, w stale tych samych tygodnikach, czy na stale tych samych forach. W tym czasie nie próbujemy nawet wpłynąć na te kobiety i dziewczęta, które teoretycznie powinny się naszym zdaniem przejmować, by także swym wyglądem wyraziły poparcie dla naszych – a często także ich własnych – deklarowanych wartości.

Nie chcemy sobie, i im, zawracać głowy? Brawo! Więc to taki jest ten nasz konserwatyzm czy konserwatywny liberalizm, ta nasza prawicowość? Wiemy, że i tak się naszą opinią nie przejmą? Super! No więc dalej wierzmy w zwycięstwo naszych “prawicowych” idei! Bryła świata to przecież nic wobec odzieżowych gustów tej czy innej nastolatki. Zresztą przecież wiadomo, że kobieta w sukience wygląda żałośnie i śmiesznie, staje się automatycznie maszyną do rodzenia dzieci i niewolnicą męskiego szowinizmu... Cieszmy się więc, że nasza córka nie nosi na koszulce podobizny Bin Ladena, a ukochana przedstawienia pań Senyszyn i Szczuki w namiętnym uścisku z panem Biedroniem!

A może jednak należałoby nad tymi kwestiami nieco pomyśleć i istnieje nawet szansa, że zrobienie czegoś w tych sprawach, na własną niewielką skalę, może się okazać łatwiejsze, niż myśleliśmy. W końcu jeśli całą indywidualną inicjatywę zostawimy lewakom, to ani o nie-lewackim liberaliźmie, ani tym bardziej o zwycięstwie jakiejkolwiek prawicowej idei nie mamy prawa myśleć.

Fakt, nie polujemy już na tury, nie walczymy za pomocą topora i zardzewiałej rohatyny, kobiety potrafią robić niemal wszystko to co my, i nie gorzej. Jakże więc mielibyśmy wymagać, by chciały jeszcze być dla nas, i dla innych równie mało imponujących facetów, prawdziwymi kobietami? Gdybyśmy zaczęli, aż włos się jeży na myśl, gdzie byśmy się mogli zatrzymać... Zaczniemy się domagać szacunku dla nas, po prostu jako mężczyzn? Zaczniemy może starać się odzyskać pradawną niekontestowaną rolę przywódcy rodziny? Postawimy nasze kobiety na piedestale i będziemy zarówno je adorować, bronić i kochać, ale jednocześnie nie pozwolimy im sobą, w sensie nami, tak po prostu rządzić?! Albo zabronimy im wychowywać naszych synów i córki na stworzenia, do określenia płci których stają się niezbędne zaawansowane badania genetyczne?!?

Oczywiście, że tych wszystkich nieprawdopodobnych rzeczy zrobić nie możemy - nawet pomyśleć o nich to rzecz straszna! Prawda? Tylko, że w takim razie - zamiast bez sensu międlić te same "prawicowe", liberalne i rzekomo konserwatywne slogany - miejmy odwagę spojrzeć prawdzie o bezsensowności naszej walki i zrobić to, co robią nasze panie. Czyli ubrać się w koszulkę z Che Guevarą, zapuścić koński ogon... Kolczyk we brwi i/lub w nosie też by nie był od rzeczy.

A potem idźmy, razem z naszą ubraną w dżinsy, muskularną i wyemancypowaną dziewczyną na najbliższą feministyczną "manifę". I cieszmy się, że w tej wzniosłej sprawie nie musimy już podążać w ślady Emily Davidson i rzucać się pod cokolwiek – ani pod konia, ani nawet pod służbową Lancię. Koszulka z Che i spodnie na chudym damskim tyłku wystarczą. I kto śmie twierdzić, że Postęp nie istnieje?

Albo - albo! Trzeciej drogi nie ma, moi Panowie!

A co do Pań, to jeśli któraś doczytała do tego miejsca, to sama może wyciągnąć wnioski. Bo naprawdę nigdy nie sądziłem, by kobiety były z natury głupsze, czy mniej skłonne do walki o dobro.