Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Giordano Bruno. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Giordano Bruno. Pokaż wszystkie posty

czwartek, października 29, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 5)

Ach, jakiż długi ten wstęp! A samej historii, o ile w ogóle do niej dojdziemy, będzie malutko. Cóż, czy to raz tytuł jest nie całkiem na miarę? Czy to jeden Tusk obiecuje, by potem nie dotrzymać? Czy ja też nie mogę być postpolityczny? Tym bardziej, że te moje tutaj filozofowania to taka "narracja", tyle że dla intelektualnej (pochlebiam sobie) elity.

A więc, męczmy się, i ew. czytelnika, dalej! Kiedy mówię "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - co to jest? Oczywiście to jest Prawda, w sensie o którym tu mówimy, czyli spenglerycznym. Brawo! W dodatku to jest Prawda w swej najczystszej postaci, czyli Prawda Religijna - wprost i bez owijania w bawełnę, jak to się często (owijanie znaczy) zdarza.

No a kiedy mówię "Jutro wstanie słońce"? To jest... Oczywiście - hipoteza. (I nie chodzi tu o czepianie się do utartej metafory o słońcu wstającym, kiedy przecież Kopernik... itd.) Jest niemal pewne, że to się sprawdzi, ale jednak nie absolutnie pewne. Zakładam że tak właśnie będzie, bo inaczej zamiast płacić rachunki, pożyczyłbym może tyle forsy ile by się dało, by za nie zorganizować pożegnalną orgię, o jakiej Neron z Lukullusem nie śnili.

Podobnie z tym, że ziemia kręci się wokół słońca - pewnie tak i jest, ale co mi to właściwie robi? Z żadną metafizyką nie ma to dla mnie nic wspólnego, choć przecież... Nie zawsze musi tak być. Dla takiego Giordana Bruno dość analogiczne "odkrycie", że wszechświat jest nieskończony i zawiera nieskończoną liczbę układów słonecznych takich jak nasz, było, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, religijnym olśnieniem. Za które zapłacił życiem, a niewykluczone, że zrobił to ze świadomego wyboru (może nawet to jest wiadome, tyle że nie akurat mnie w tej chwili).

Ze mną jest inaczej - dowolna ilość dowolnie wrzaskliwych Dawkinsów może mi udowadniać, żem ofiarą "samolubnego genu"... Po mnie to jak woda po kaczce. Skoro to gen mną kieruje, to ja jestem ten gen i wszystko w porządku! Podobnie z honorem, patriotyzmem, sensem mojego życia - całkowicie mi wystarcza, że ja to tak czuję, że to są moje... Fenomeny. (O których jeszcze tu nie było, ale zaraz będzie.) To całkiem nie musi być wieczne, niezmienne i absolutne.

Mi to naprawdę nie jest do niczego potrzebne i nawet się nad tym za bardzo nie zastanawiam. Tacy ludzie istnieją! Dlatego tutaj mówię o tych swoich nietypowych cechach. Istnieją, i niewykluczone, że to oni właśnie odgrywają nieproporcjonalnie wielką rolę w historii. A my tu przecież historię mamy opowiadać i analizować.

No dobra, a teraz coś trudniejszego... Kiedy mówię "Wierzę, że jutro słońce także wstanie" - co to jest? A to, moi państwo, jest już FENOMENOLOGIA. Przynajmniej taka, jak ja ją rozumiem. Fenomenologia spengleryczna, bo tej "prawdziwej", to się po prostu, poza całkiem wstępne (i słuszne) stadia, całkiem nie da zrozumieć. I nawet nie o to chodzi, że się nie da - bo gdyby było warto, to należałoby się po prostu wysilić i w końcu zrozumieć... Tu chodzi raczej o to, że po co?

Jeśli nikt nam za to zrozumienie nie da profesury, lub choćby doktoratu, to po co właściwie? Ani nam to w realnym naszym życiu do niczego się nie przyda, ani nic. Czysto jałowa i akademicka działalność, a ten krótki czas, który mamy na ziemi, zdrowy człowiek woli poświęcić na inne sprawy. Życie. Albo właśnie religię. Albo jakąś kombinację obu tych rzeczy.

Wracając do tej naszej fenomenologii dla... Ubogich duchem? No nie. Dla ludzi czynu? Coś takiego. Dla spenglerystów - o, to jest dobre określenie. Więc wracając do niej, wyjaśnię, że to jest tak, iż moje PRZEKONANIE o tym, że "jutro słońce także wstanie" (pomijając, jak już rzekłem, różne tam odkrycia Kopernika i nie czepiając się tego, czy to słońce wstaje, czy może ziemia) jest po prostu Faktem. Ja tak naprawdę sądzę, niezależnie od tego, czy mam rację, mój sąd jest rzeczą pewną.

Nie wypowiadam bowiem opinii na temat ISTOTY BYTU, czyli powiedzmy tego, jak tam się rzeczy z tym słońcem NAPRAWDĘ mają, tylko konstatuję fakty, które dzieją się w mojej jaźni. Całkiem obiektywnie się dzieją! Te fakty, które ja w tej mojej jaźni sobie całkiem realnie oglądam, to są Fenomeny. (Skoro stale wracamy do naszego Spenglera, i słusznie, to wypada dodać, że on sam o fenomenologii nigdzie, z tego co kojarzę, nie pisze. Cała ta interpretacja jego filozofii jako swego rodzaju fenomenologii, plus masy innych fajnych rzeczy oczywiście, jest moja własna.)

Może nam się to o fenomenach i fenomenologii do czegoś w dalszym ciągu przyda, a może nie. W każdym razie to kolejny punkt w naszym programie "Spengleryzm dla odpornych na wiedzę", który sobie tutaj na boczku prowadzimy.

OK. Czy, aby wrócić wreszcie do religii, teza że "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - będąca w stosowanym tu przez nas sensie Prawdą - jest w potocznym sensie "prawdziwa"? Mówię otwarcie - nie mam absolutnie żadnego sposobu by to ocenić! Moje okienko do Bytu Jako Takiego (a o niego tutaj w końcu chodzi) jest całkowicie zamurowane. Nie mówię, że to źle, nie mówię że to dobrze, tak po prostu jest.

Nie wykluczam (hipoteza!), że istnieją ludzie, że istnieją instytucje, że istnieją metody, wyjrzenia przez to okienko i dotknięcia, poznania, ujrzenia Bytu Jako Takiego. I że jego istotną częścią może być akurat wyrażona tutaj przed chwilą teza. Masa ludzi taką możliwość z góry odrzuca. Opierając się przeważnie na argumentach, które same całkowicie nie wytrzymują solidnej krytyki. Ja do nich nie należę. Uważając się za "niewierzącego trydenckiego katolika" (o tej "trydenckości" niedługo zamierzam powiedzieć nieco więcej, i to już będzie coś w rodzaju historii religii), na tyle jestem "niewierzący", że jako Prawda to w mojej jaźni realnie nie funkcjonuje.

Zaś ta i inne tego rodzaju hipotezy - skoro nie Prawdy - nie są dla mnie osobiście bardzo istotne i nie przyznaję im specjalnie wysokiego prawdopodobieństwa "prawdziwości". Mój tutaj wywód nie jest więc wyrazem jakiejś prawowiernej katolickiej nauki, czy choćby domorosłej filozofii, która by się oglądała na jakąś prawowierność. Mój szacunek do katolicyzmu, dla jego dokonań, dla tego co zainspirował, jest naprawdę ogromny, ale ktoś bardzo żywo w katolicyzm zaangażowany, może nie strawić mojej, z zewnątrz przeprowadzanej i bez dogmatycznych hamulców, analizy.

Naprawdę nie zamierzam tu mówić niczego, co by mogło, w mojej opinii, urazić uszy wierzącego. To co tu już powiedziałem o nauce i Prawdach - w tym religijnych - stanowi raczej niezłą broń dla katolików w walce z agresywnym lewackim ateizmem, z lubością podpierającym się na każdym kroku, uczciwie i nieuczciwie - ale w mojej opinii tak czy tak nieprawnie, nauką. Mniej wrażliwi katolicy powinni traktować moje wywody jako swego rodzaju teodyceę, czyli teologię nie podpierającą się dogmatami, a działającą całkiem "od zewnątrz" i mogącą, dzięki temu, przemawiać także do niewierzących.

Ja na pewno nie zamierzam tutaj, ani nigdzie, szkodzić katolikom, choć nie czuję się zobowiązany, by mówić głosem KK. Tym bardziej zaś dzisiejszego KK! I tutaj dotykamy interesującej kwestii, w dodatku związanej już dość bezpośrednio z historią zachodniej religijności.

Ale o tym, Deo volente, następnym razem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.