Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pisarstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą pisarstwo. Pokaż wszystkie posty

piątek, marca 23, 2012

Dlaczego nie zostanę pisarzem katolickim

Dwa razy, z tego co pamiętam, odczułem autentyczne metafizyczne przerażenie. Raz, chyba niemal ze czterdzieści lat temu, kiedy czytałem powieść współczesnej (w każdym razie stosunkowo) brytyjskiej pisarki... Nazwisko pęta mi się po głowie, ale akurat z pamięci mi wyleciało. (Dzięki, doktorze Alzheimer!) W każdym razie było tam o takim zdemoralizowanym, rozpitym i rozpustnym pastorze, który wadził się z Bogiem... I jakoś bardzo sugestywnie autorka powieści, poprzez myśli i uczucia tego pastora, przedstawiła tego Boga obojętność na ludzkie sprawy. (Przypomniałem sobie - to była, niemal na pewno, Iris Murdoch.)

Mówię zupełnie poważnie - odczułem autentyczne przerażenie! I było ono z całą pewnością metafizyczne, ponieważ nie chodziło o nic ziemskiego, konkretnego, a tylko właśnie o tę Bożą obojętność. Nie trwało to specjalnie długo i nie doszukałem się u siebie jakichś trwałych zmian w wyniku tego przeżycia, ale to nie była ani halucynacja, ani żadna kpina.

Nie była to nawet byle ulotna łezka, taka, jaka potrafi mi się zakręcić w oku, kiedy czasem ujrzę na jakimś ekranie - co nie jest częste, bo na ekranach oglądam raczej inne rzeczy, niż wyciskacze łez jakiegokolwiek typu! - krzywdę jakiegoś źwierzątka, dziecka... (I nie wspomnę co jeszcze to potrafi, bo przecież np. w miłość właściwie nie wierzę.) A najciekawsze być może w tym wszystkim jest to, że przecież wtedy też, jak teraz, absolutnie nie byłem religijny. Cóż mi więc szkodziła ta Boża obojętność? A jednak jakoś mnie to ruszyło.

Drugi raz przeżyłem metafizyczne przerażenie przy lekturze mojego ulubionego (i świeckiego do szpiku kości) Roberta Ardreya. I też było to bardzo dawno, z pewnością dobrze ponad dwadzieścia lat temu. Ardrey porównuje gdzieś mianowicie czas do podnoszącego się powoli poziomu morza, które stopniowo zaciera absolutnie wszystko na brzegu - wyżej i wyżej, dalej i dalej... Zawsze o tym przecież wiedziałem, ale ten Ardreya opis, jak to ABSOLUTNIE WSZYSTKO prędzej czy później zniknie, nie pozostawiając najmniejszego śladu, najmniejszego wspomnienia... Bo przecież ci, którzy by mieli mieć te wspomnienia, tak samo w końcu bez śladu znikną... Ten opis naprawdę mną wstrząsnął.

(W końcu, dużo później, znalazłem gdzie to Ardrey pisał - to było w "African Genesis".)

No i tak się czasem zastanawiam, szczególnie kiedy rozmyślam nad tym, co się naprawdę dzieje w tej chwili w historii, i nad ewentualną w niej rolą Kościoła Katolickiego. Czy on jeszcze jakąś rolę w ogóle ma, czy może jego rola, przynajmniej ta czysto ziemska i historyczna, jest już skończona. A przyznam, że się zastanawiam dość często, także nad tą sprawą Kościoła, choć przecież katolik ze mnie co najmniej marny. Tu mógłbym sporo przykrych rzeczy dopisać, i to wcale nie na swój temat, tylko właśnie...

Ale zmilczę, bo nie chodzi mi o obrażanie niczyich tzw. "uczuć religijnych" - choćby "uczuć religijnych" ministrantów, których jakoś przecież szanuję - po prostu nie chciałbym, by to akurat oni rządzili Polską i nadawali ton prawicy. Nie chodzi mi też o szukanie wrogów, czy bezinteresowne szokowanie.

Zamiast tego zadam - sobie samemu i ewentualnym czytelnikom - pytanie. Pytanie o to, ile to, i jakich konkretnie, metafizycznych przerażeń odczuł w swoim życiu normalny, zdrowy posoborowy polski katolik? Albo - co mi tam, nie będę se żałował! - normalny, zdrowy hierarcha Kościoła Katolickiego w Polsce? Setki? Św. Teresa de Ávila z pewnością przeżywała ich kilka w miesiącu. Mówię to z pewną znajomością faktów, bo nieco jej czytałem, nieco też o niej, a poza tym widziałem całkiem fajną hiszpańską jej biografię w postaci kilkuodcinkowego serialu.

Większość innych świętych - przynajmniej tych dawniejszych i tych, którzy dożyli dorosłości, nie będąc przy tym wiecznymi dziećmi, radującymi się na okrągło wizją zbawienia, czy czymś podobnym - też pewnie miała ich sporo. A zresztą nie muszą być metafizyczne przerażenia. Mogą być jakieś inne METAFIZYCZNE stany, mające związek z wyznawaną religią. Nie żebym kogoś śmiał osądzać, ale śmiem jednak podejrzewać, iż takich stanów na jednego polskiego katolika przypada jakaś pomijalna statystycznie ilość. I raczej na cały polski Kościół byłoby tego coś zbliżonego do moich dwóch na 40 lat dorosłego życia. Albo i nie to.

No dobra, może jest tego nieco więcej, ale tacy ludzie, którzy je przeżywają umierają i od razu zostają (słusznie!) beatyfikowani. Albo w każdym razie powinni. Odliczmy jednak tych religijnych championów od reszty trzódki, o co mamy? Mówię otwarcie - ja naprawdę nie wiem! Niby skąd mam wiedzieć? Ale gdybym był standardowym, normalnym polskim katolikiem, to bym się nad tym poważnie zastanowił!

Od jakiegoś czasu myślę o tym, że blog to nie jest dość poważne medium dla kogoś, kto się, w sensie intelektualnym, traktuje tak poważnie, jak ja. I forma, którą blog... Może nie "wymusza", ale na którą POZWALA, a ja skwapliwie z tego korzystam - też nie jest na miarę takiego gościa. Myślę więc sobie, że można by, albo i trzeba, napisać coś nadającego się na książkę. I to właśnie raczej, o dziwo, jakąś literaturę - w sensie fikcję. Bo inaczej będzie to samo, tylko nieco bardziej dopracowane, a za to O WIELE dla mnie trudniejsze do pisania i w ogóle tortura.

I dzisiaj przyszedł mi, wśród mnogich innych, które jednak wciąż nie spełniają wymaganego standardu - a bez tego przecież nawet się do pisania noweli czy powieści nie wezmę! - taki jeden. Pomysł na nowelę katolicką i jednocześnie metafizyczną. Próbującą w ewentualnym czytelniku wzbudzić metafizyczne stany. Czemu nie takie właśnie, z grubsza, metafizyczne przerażenie, jak te, o których wspomniałem na początku? Tyle że oczywiście katolicko ortodoksyjne - przynajmniej w swym zakończeniu, happy endzie. I w ogóle, oczywiście, służące ad maiorem Dei gloriam i ku wzmocnieniu katolickiej duszy.

Więc byłoby jakoś tak, że do spowiedzi przychodzi człowiek i wyznaje, że zabił. Żałuje, bo to grzech, ale nie słychać w jego głosie obrzydzenia dla swego czynu. "Jak to się stało, mój synu?!" (Mówią tak jeszcze w posoborowym Kościele? Może to był stary, jeszcze trochę przedsoborowy ksiądz. Albo się zmieni.) A człowiek na to, że w kilku, sami pobożni katolicy, zawiązali spisek w celu obrony religii i wartości, w sposób wreszcie skuteczny i dość, jak na te czasy, radykalny. No i istniała groźba, że sprawa się wyda, wszyscy wpadną, nie można było ryzykować. Więc zabił. Żałuje grzechu, ale liczy na rozgrzeszenie. Samego czynu nie żałuje, zrobiłby to ponownie.

Ksiądz zaniepokojony już na serio. "Mój synu, wyznaj mi wszystko! Otwórz swe serce Bogu, a On..." I te rzeczy. Na to ów człowiek, że mają coś wysadzić w powietrze. "A ofiary, mój synu, a ofiary!?" Na to pada odpowiedź, że "Tak, jak najbardziej, i to sporo. W końcu kiedyś oni też muszą zacząć płacić za swoje czyny. My też musimy zacząć realnie walczyć, inaczej Kościół zginie albo się do końca sprostytuuje. Skończy się Wiara, skończy się Polska, skończą się Wartości. Udowodnili, że to jedyny na nich sposób. Niestety!" (Tak odpowiada ten człowiek, to oczywiście nie ja tak mówię.)

No i tak sobie rozmawiają, dalszy ciąg samej spowiedzi nie jest już, dla naszej noweli znaczy, aż tak istotny. Możemy sobie go ewentualnie nawet darować. (A może zresztą dla noweli by i był istotny, ale dla naszego szkicu und streszczenia nie jest.)

Powiedzmy, że człowiek nie dostał rozgrzeszenia, bo nie dość żałował... W każdej innej sprawie, podejrzewam, to by dzisiaj nie stanowiło istotnej przeszkody. (Katolickie pogrzeby z udziałem arcybiskupów dla zamordowanych w burdelu gangsterów i komuszych wrogów Kościoła mi to co najmniej sugerują. Nawet przecież żadnego oburzenia przy tym nie było słychać.)

Ale mniejsza o tego gościa, jego dalsze losy i dalsze losy jego spisku. zostawmy sobie tego księdza... Sam na sam z tajemnicą spowiedzi... Sam na sam z wartościami - tymi powszechnie dziś głoszonymi przez media i tzw. autorytety, powszechnie, jak by się mogło zdawać, podzielanymi przez ogół, z katolikami jak najbardziej na czele. I z drugiej strony z liczącą dwa tysiące lat historią wiary katolickiej, Kościoła, z tej wiary wartościami...

Co zrobi ten ksiądz? I dlaczego? W sensie: co będzie nim powodowało? Czy będzie miał rację? Konkrety? Dobra, trochę konkretów! Na przykład - czy natychmiast zadzwoni na anonimowy telefon i zamelduje, że zamach jest planowany? I poda maksymalną ilość szczegółów, tak, by jacyś antyterroryści mogli się zaczaić, zapobiec i zlikwidować? Jak będzie się to miało, waszym zdaniem, do tajemnicy spowiedzi? Jak będzie się miało do katolickich wartości?

Nie, stanowczo, jeśli osadzimy ją w obecnych czasach, cała ta historia nie rokuje cienia nadziei - nie tylko na jakieś metafizyczne dreszcze, ale choćby tylko na interesującą moralną zagwozdkę. Nie w przypadku spowiednika w każdym razie, a o jego moralne zagwozdki i, lepiej jeszcze, metafizyczne przeżycia, nam w tej historii akurat chodziło. Nawet takie drugorzędne, z moralnego punktu widzenia, kwestie, jak ta dlaczego ów spowiednik sam zadzwonił, anonimowo, a nie zwalił odpowiedzialności (jaka znowu odpowiedzialność?!) na przełożonego, mają dziecinnie trywialną odpowiedź.

(Ktoś nie wie? OK - dlatego, że przełożony momentalnie zdegradowałby go do. góra, kościelnego, jednocześnie denuncjując do KG... ABW... ery...? Jakoś tak, to się zbyt często zmienia jak na moją sklerozę, sorry! Za co by go tak potraktował? - spyta ktoś. Nie, wy tak poważnie? Za to, że nie wyskoczył z konfesjonału, nie obezwładnił przestępcy, i nie odholował go na najbliższy posterunek. Domagając się oczywiście przy tym magna voce przywrócenia kary śmierci "w takich wyjątkowych przypadkach".)

Jeśli naprawdę uważacie (jak zdaje się dzisiaj sądzić przeważająca część hierarchii), że wartości są cacy, a Kościół ma zasługę, że je odkrył i wylansował, ale teraz już inne siły wprowadzają je w życie. Czasem coś, tu i ówdzie, zmieniwszy, ale cóż to w końcu wobec wieczności. Bo "królestwo moje nie jest z tego świata". A te siły i tak są cholernie silne i agresywne, więc po kiego grzyba bez sensu włazić im w drogę, kiedy przecież rola Kościoła jest całkiem inna. A jaka to KONKRETNIE rola, że spytam? No więc, jeśli naprawdę tak uważacie, to przyznajcie to otwarcie - przed sobą, a najlepiej nie tylko przed sobą. Bo na razie wygląda, że tego typu poglądy jak najbardziej działają, ale tylko wtedy, kiedy są "potrzebne" i wygodne.

Obawiam się jednak, że tego typu powiastki, jaką tutaj naszkicowałem, napisać się dziś nie da. Po prostu. A raczej że się oczywiście da, tylko że to nie ma sensu, bo o żadnym metafizycznym przerażeniu - ani o metafizycznym CZYMKOLWIEK zresztą - nie ma co tutaj nawet marzyć. Nie ten Kościół, nie ta metafizyka. Ale temacik do rozważań, jak sądzę, tutaj jest. Szczególnie interesująca wydaje mi się, bo w miarę konkretna, sprawa tej TAJEMNICY SPOWIEDZI.

Już fakt, że co któryś ksiądz to był TW, a w takim przypadku trudno naprawdę liczyć na zachowanie tej tajemnicy we WSZYSTKICH okolicznościach... Kościołowi to się zdaje nie przeszkadzać, ale to chyba jednak nadmiar optymizmu. To teraz, bo teraz, wraz z liberalizmem (realnym) mamy także różne inne czynniki, czyniące z tej - dawniej jednoznacznie CZARNO-BIAŁEJ sprawy - coś szaro-różowego. Jak wszystko już niemal dzisiaj, a jeśli coś jeszcze nie dzisiaj, to jutro już na pewno.

Tak więc tej nowelki nie napiszę i raczej nikomu tego tematu nie polecam - chyba że ktoś chce napisać sensacyjną historię o dzielnych antyterrorystach i współpracy ponad granicami - ale zastanowić się chyba warto. Szczególnie, jeśli ktoś się wciąż uważa za katolika i nie przyjmuje jako absolutnej (religijnej!) prawdy, tego, że wartości liberalne i "prawa człowieka" stoją wyżej od tego, co Kościół głosił przez jakieś z grubsza 1950 lat.

* * *

A na nieco inną nutę, może warto się też zastanowić, czy pisanie "poważnej" literatury, która na serio nawet nie stara się generować metafizycznego przerażenia, ani żadnego innego metafizycznego przeżycia, w ogóle ma sens. I czy w ogóle wypada takie coś robić. Plus problemik taki, jaka mianowicie część współczesnej literatury, i ogólnie "sztuki", dałaby się w ogóle w takich kategoriach rozważać. Nie mówiąc już o tym, że jeśli ta literatura czy sztuka głosi się "religijną", to jednak miałaby w tym względzie jeszcze nieco większe obowiązki. Chyba że, co nie jest całkiem wykluczone, ja po prostu z tego nic nie rozumiem.

triarius

P.S. Ludzie, wy naprawdę wierzycie w "równouprawnienie kobiet" i inne tego typu pedalskie pierdoły?

wtorek, listopada 30, 2010

Ogłoszenia parafialne

Wszystkim wam - blogerzy o ambicjach literackich; i wam, spokojni i z pozoru normalni ludzie, co im w duszy śpiewa i się marzy pisanie powieści, nowel, czy innych tam poematów prozą... Powiadam: radujcie się, albowiem wyszła wreszcie po polsku znakomita, choć niewielka, książeczka Boskiej Dorothei (boskiej nie w sensie parafialnym, tylko w sensie "Krowiooka Hera z Heraklesem przy piersi") o nazwisku Brande "Becoming a Writer". Polski tytuł "Jak zostać pisarzem".

Jest to naprawdę wybitna rzecz, wielokrotnie od chwili swego debiutu 70 lat temu wydawana, a traktująca o najtrudniejszym (jak się domyślam), a rzadko kompetentnie poruszanym, aspekcie pisarstwa, czyli jego psychologii. Doro naprawdę się na tym znała, będąc płodną i cenioną pisarką, dziennikarką i autorką dwóch znakomitych książek z dziedziny praktycznej psychologii - tej właśnie i "Wake Up and Live!", po polsku mającej tytuł "Obudź się i zacznij żyć".

Ta druga jest może nieco staromodna, ale moim zdaniem to jedna z absolutnie najwybitniejszych książek tego typu, jakie w ogóle wydano. Wydaje mi się, że najbardziej skierowana jest do wykształconych kobiet o twórczych ambicjach, ale i w moim życiu uczyniła sporo dobrego, a kobietą nie jestem.

Jeśli ktoś gardzi literaturą z dziedziny praktycznej psychologii, powiem mu, że błądzi. Ja ją lubię, a jeśli ktoś nie uważa, bym był jej chodzącą reklamą, to skromnie odpowiem, że powinien mnie był znać 40 lat temu, pewnie by zmienił zdanie.

Szczerze polecam Boską Doro i obie jej książki. (Co do jej pisarstwa tego innego rodzaju, to szczerze - nic o nim od siebie powiedzieć nie mogę, bo nie znam. W ogóle mało czytam fikcji. W gazetach też nie.) Po pierwsze dlatego, że są znakomite, a po drugie dlatego, że do wydania ich obu przyłożyłem rękę.

Tłumaczyła je wprawdzie (przynajmniej większą cześć i oficjalnie) pewna miła dziewczyna (obecnie już zresztą oficjalnie tłumaczka po adekwatnych studiach), ale to ja poleciłem te książki wydawnictwu Złote Myśli i ja zleciłem tej dziewczynie tłumaczenie. Ja także mam udział w zyskach ze sprzedaży tych książek.

Tak więc - nie piracić ich, bo to będzie okradanie kolegi! To raz, a dwa - zastanówcie się ludzie nad ich kupieniem, dla siebie, dla kogoś, na prezent... Także, częściowo, w ramach naszej tutaj prawicowo-patriotycznej-antyplatfusiej samopomocy. "Kupuj u swojego!" - o to mi chodzi. A z ręką na sercu mówię, że w moim przekonaniu naprawdę warto.

* * * * *

Z powyższym wiąże się kwestia taka, o której czasem mówię, ale jakoś nikt nie słucha, więc powiem znowu. Otóż mądrzy ludzie twierdzą, że "Znaczący język, to taki, w którym można przeczytać najważniejsze książki". No i o polsku Platona, Tołstoja i Dawkinsa przeczytać można... Tyle, że dla mnie to nie te akurat książki są najważniejsze! Które nimi są moim zdaniem, to już wielokrotnie mówiłem.

Choć naprawdę nie martwi mnie, że Platona można po polsku przeczytać. Wprost przeciwnie! Dawkinsa, choć się nim brzydzę, także można było przetłumaczyć, skoro akurat ktoś miał taki pomysł. Jednak tych książek, które ja uważam za ogromnie ważne, jakoś nikt nie wydaje, Polacy ich nie znają... Ludzie - przecież lewizna ze swą Krytyką Polityczną i wydawaniem Marksa podlanego przemądrymi ęterpretacjami Lenina zje nas niedługo w kaszy! I to właśnie, częściowo przynajmniej, dlatego.

* * * * *

To już nieaktualne, ale niech zostanie, na wieczystą rzeczy: 

Wreszcie od niedawna mój blogas chodzi także na własnej domenie http://triarius.pl. Jest tam nawet zaimportowana treść z tego tutaj na blogspocie, choć zawsze ktoś mi dopisze nowy komęt, albo ja, jak teraz, coś dopiszę, i muszę importować od nowa. W końcu, choć mi się nie chce, wkleję tutaj kawałek kodu i wszystkie wyszukiwania z wyszukiwarek zostaną automatycznie przekierowane tam - i to w odpowiednie miejsce, zaś inni ludzie będą mieli o wiele prostszą, elegantszą i bardziej wzniosłą rzecz do wpisywania.

Tak że na blogspocie u mnie już się za bardzo nie rozdokazowywać! Nie, żartuję - komentujta na razie tutaj, bo stąd mogę zaimportować tam, a jak będzie tam, i zaimportuję coś stąd, to tamto chyba pójdzie w cholerę. Ale nastawcie się - kto tam nie może żyć bez tego blogasa - że w końcu przechodzimy na własną domenę.

Co właściwie powinno być zrobione od początku, ale nie doceniałem moich wielbicieli i ich miłości do blogasa. Teraz żałuję, bo przez pięć i pół roku, zamiast pracować na swoje, pracowałem na sławę blogspota (którego w dodatku dawno już temu przejął gugiel, w pewnym sensie władca wszechświata, a ja za takimi nie przepadam).

14.10.2012


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?