niedziela, maja 31, 2009

Jakiego koloru masz futrzaka?

Tak to się podobno teraz robi, że podchodzisz do dziewczyny i bez żadnych wstępów pytasz: "jakiego koloru masz futrzaka?" Na co ona futrzaka, jeśli wierzyć mediom, wyjmuje, by mi pokazać. Mnie wtedy wypada rzec, takim specjalnym głosem, "SZACUUN!" Po czym wszystkie lody pękły i ze sobą oficjalnie chodzimy.

Dobrze, że mi to media powiedziały, bo, jako człek starej daty, sam bym na to nie wpadł. W końcu słysząc to dictum nasze prababcie by z pewnością umarły, nasze babcie by zemdlały, nasze mamy poczuwałyby się do obowiązku dania nam po pysku (choć niekoniecznie byłoby to zgodne z melodią ich serca), a moje koleżanki ze szkoły, też bardzo dawno temu, fakt, by się zaczerwieniły. (Choć futrzaka by raczej, mimo to, wyjęły, bowiem było się ślicznym chłopięciem i miało się u bab powodzenie. To były czasy! Nie ma jak PRL!)

Niezgłębiona dusza kobiety i sposoby na jej usidlenie to jedno, ale dla spenglerysty takiego jak ja, równie ważne są spenglerystyczne rozważania i rzucanie takich zjawisk na maksymalnie rozległe tło, by wyniuchać historyczne trendy i wymacać przyszłość. Tak więc, pilnie czekając na okazję do wykorzystania, zacząłem sobie umilać czas historiozoficznymi und politycznymi rozważaniami.

No bo ten futrzak to jest nieco bardziej skomplikowana sprawa, niż człowiek w mrok dziejów już odchodzący mógłby przypuścić. Na tym filmiku ten facet mówi "jakiego koloru masz futrzaka?", a dziewczyna... Nawet nie to, żeby odpowiedziała "jestem dokładnie ogolona!" - to by jeszcze sytuacji radykalnie nie zmieniało, śmiechu i tak byłaby co niemiara i chodzenie jak w banku. Rzecz w tym, że ona tam wyjmuje takie małe coś z ekranikiem, na którym żyją sobie, wirtualnie, takie wirtualne stworki. I te stworki, jak wynika z filmiku, odpowiadają na pytania.

Te pytania można sobie samemu tam ustawić, a potem wysyła się takiego specjalnego SMS'a, i futrzak odpowiada. Na przykład, jak się domyślam, pytanie mogłoby brzmieć - czemu nie? - "na jaką partię głosować?" Albo - czemu nie? - "czy prezydent Karnowski z Sopotu to porządny facet?" I tak dalej. No bo w końcu dlaczego takich pytań akurat miałoby nie być? Nie, jasne, pytania o to, czy z Felkiem mam chodzić, a z Marleną się przyjaźnić, też mogą być. Co ja w ogóle opowiadam?

Przecież dokładnie tego typu pytania proponuje inny reklamodawca - a może właśnie ten sam, w każdym razie reklama jest inna - zadawać SMS'ami, aby otrzymać na nie autorytatywne odpowiedzi. Jak i odpowiedzi na pytanie "czy muszę się przed wakacjami odchudzać?"

Pomyślmy tylko - niektórzy przynajmniej reklamodawcy wydają już spore pieniądze oferując młodzieży (bo w końcu to do niej adresowane) tego typu usługi! I młodzież będzie SMS'em podawać temu usługodawcy imię swoje oraz imię kogoś drugiego, płacąc za tę usługę parę groszy, aby otrzymać autorytatywną odpowiedź, czy do siebie z tym kimś pasują! A przecież usługodawca nie zna ani tego, kto SMS wysyła, ani też tej drugiej osoby, z którą ona, ta pierwsza, ma albo nie ma chodzić, albo i się ożenić, czemu nie?

Jak się o tym nieco pomyśli, to człek zaczyna się nieco dziwić. W przekonaniu jakichś biznesludzi wystarczająco znaczna część naszej dzisiejszej młodzieży zapłaci za tego typu usługę i zapewne jakoś tam będzie się otrzymaną odpowiedzią kierować. Co najmniej tak, jak wielu ludzi kieruje się od dawna gazetowymi horoskopami, jednak horoskopy są zazwyczaj dość długie i pokrętne, unikają b. konkretnych zaleceń, tutaj zaś mamy mieć ostro postawione pytania typu: "Czy mam za Donka wyjść, czy też wywalić go z mego życia na mordę?" To co najmniej kolejny krok w tym samym kierunku. (Jaki to kierunek? Spengler sporo mówi o "drugiej religijności" w schyłkowym okresie każdej cywilizacji. Ja to widzę właśnie w tych kategoriach.)

No dobra, a jak to się wszystko przekłada na politykę i naszą wspólną przyszłość? Podałem tu już przed chwilą, wprawdzie tylko jako wymyślony przykład, pytania o to jak głosować. Jednak na podobnie rzetelnych i racjonalnych informacjach oparte rady są już ludziom udzielane właśnie w sprawach politycznych. Niemało ostatnio pisano na blogach o stronce, firmowanej przez masę ludzi z kręgu Gazety Koszernej, gdzie umieszczono test politycznych przekonań, który sugeruje na jaką partię powinniśmy głosować w najbliższych ojrowyborach. Test ten, nie tylko ewidentnie pozbawiony jest naukowych podstaw, ale po prostu łże i niemal nie sposób otrzymać tam rady, że z naszymi przekonaniami powinniśmy głosować na PiS.

Jest więc w tego rodzaju sprawach - a przede wszystkim w tego rodzaju mentalności, jaką zdaje się mieć coraz więcej ludzi, i nad jakiej produkcją zdają się pracować z iście stachanowskim zapałem masy ludzi (i stworzeń człekopodobnych)... Tutaj ukłony dla obecnej minister edukacji, ale ona przecież nie jest jedyna, po prostu rzuca się w oczy, bo ma najokrąglejszy łeb i wygląda wyjątkowo śmiesznie.

W ogóle ten "człowiek masowy", sterowany przez media, całkowicie obojętny na własną wolność polityczną, brzydzący się polityką, a jednak dość łatwo dający się podszczuć do politycznych działań... To dziwaczne dla ludzi nieco starszej daty stworzenie, którego wokół niestety coraz więcej, stanowi niesamowitą wprost glebę dla różnych politycznych działań, i to takich, których skutki mogą o wiele przekroczyć skutki wszystkiego, z czym mamy w tej chwili na codzień.

Weźmy taką dyskusję, która się jakiś czas temu wywiązała - dyskusję nad głosowaniem przez internet. (Choć dyskusja to o wiele za dużo powiedziane, bo dyskusji nad tą propozycją Partii Postępu w istocie niemal nie było.) Mówiono o tym różne rzeczy, przytaczano różne argumenty - także przeciw - jednak ja osobiście nie spotkałem argumentu, że przecież wtedy obywatele nie będą mieli tak naprawdę kontroli nad liczeniem głosów, ani też gwarancji, że władza nie dowie się, jak kto z nich głosował.

Te rzeczy już współczesnego "obywatela" widocznie nie interesują, a ludzie mający obowiązek takie sprawy poruszać także z jakiegoś powodu uważali, by to było ważne! Powszechnie, jak rozumiem, uznano, że bardziej istotne będzie analizowanie na ile internauci zostali obrażeni stwierdzeniem, iż "będą głosować po piwku i w gaciach" (czy jak to tam było sformułowane)!

No tom sobie już nieco na te współczesne czasy i współczesną młodzież ponarzekał, jak starzy ludzie czynili od wieków, a teraz na odmianę nieco naukowości. Otóż w b. fajnej książce "Życie codzienne Etrusków", którą teraz (obok piętnastu innych oczywiście) czytam, znalazłem taki oto fragment. Nie ma on cienia związku z tym, o czym usiłowałem tu powiedzieć, ale z jakichś niejasnych względów wydaje mi się być niezłą literacką klamrą na zakończenie tego wpisu. Brzmi to tak:
A oto również ciekawy szczegół dotyczący hodowli świń, która w Etrurii, jak i w Galii Przedalpejskiej, prowadzona była na wielką skalę. [ _ _ _ ] A ponieważ u Etrusków muzyka towarzyszyła prawie wszystkim zajęciom, wyćwiczyli świnie, by szły za pasterzem na głos trąby' inaczej niż u Greków, którzy, jak pisze Polibiusz, pędzili je przed sobą. I historyk grecki opisuje ogromne stada ciągnące wzdłuż brzegów Morza Tyrreńskiego, które prowadzi świniopas, idący w pewnej odległości przed nimi i grający od czasu do czasu na trąbie, której tony były dobrze znane zwierzętom i nie pozwalały im zgubić się na jakimś zakręcie lub wmieszać w stado sąsiednie. Warron dodaje, mówiąc również o edukacji prosiąt, że hodowca musi je bardzo wcześnie przyzwyczaić omnia ut faciant bucinam*.
Naprawdę nie wiem, dlaczego wydaje mi się to taką adekwatną klamrą, choć może gdyby tu były nie trąby, tylko np. SMS'y, albo inne Szkło Kontaktowe, a świnie gdyby zastąpić... Choćby świnkami morskimi... Albo może... Może na przykład, czemu nie? - lemingami? Może wtedy nabrałoby to nieco sensu, naprawdę nie wiem.

Acha, jeszcze drobne uzupełnienie: jeśli komuś ten sielski obrazek prosiąt podążających za ich ukochanym pastuchem przygrywąjacym na trąbce wydał się aż nazbyt sielski i słodki, uzupełnię, cytując jeszcze jedno zdanie: "Venter Faliscus, czyli flaczki na sposób Falisków, uchodziły za wyśmienite". Chodzi tu, horribile dictu, o flaczki z owych tam muzykalnych i posłusznych prosiąt, a więc nie było to wszystko, aż tak bezinteresowne i słodkie jak byśmy wszyscy pragnęli, jak byśmy oczekiwali...

Na pociechę jednak warto pamiętać, że po pierwsze było to bardzo dawno, kiedy ludzie nie byli jeszcze przesiąknięci wszystkimi tymi wzniosłymi wartościami, co dzisiaj... (Nie doceniacie obywatelu postępu ludzkości, jaki się przez te ponad dwa tysiące lat dokonał! Mandat!) A po drugie, to w przecież i tak nie ma z niczym żadnego związku - bo to też było z mojej strony wyłącznie popisywanie się erudycją i ucieczka od szarej, choć tak przecież w sumie szczęśliwej, liberalnej rzeczywistości.

-------------------------

* Żeby wszystko robiły na dźwięk trąby.


triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 24, 2009

Głos współczesnego inteligenta o paskudnie złym guście

Nosiłem się od jakiegoś czasu z myślą o napisaniu czegoś w rodzaju biężączki - tyle że, jak to u mnie, spenglerycznej, w sensie że "byty równoległe", czy raczej "równoległa historia" i takie tam różne historiozoficzne głębie... Temat odpowiednio nabrzmiały i, jak się to pięknie mówiło w epoce środkowego Gierka - "nabolały" - dostarczyli mi goście z Der Dziennika i obecny minister sprawiedliwości (że się zaśmieję) III RP...

No to chciałem napisać, że wszystkie te płacze o wolność słowa to daremny trud, próżne złorzeczenia, bo akurat w tej samej mniej więcej epoce (w latach '80 przed Chrystusem) Lucjusz Korneliusz Sulla wprowadził po raz pierwszy w rzymskiej republice kary za obrazę majestatu, no i to jest w sumie całkiem to samo, czym są obecne procesy o zgwałcenie "dóbr osobistych" (co by to miało znaczyć), oraz różne inne szykany i ograniczenia, które od dłuższego już czasu w zachodnich demokracjach spotykają "wolność słowa".

"Wolność słowa", która - jak nietrudno sobie to uświadomić - jest samym fundamentem zarówno demokracji (skoro bez dostępu do informacji i swobodnej dyskusji demokracja z założenia nie może działać), jak i różnych innych rzeczy, które nam się serwuje jako cudowne i stanowiące niedościgłe osiągnięcia Ludzkości (ach!). Nie mówiąc już o tym, że w serwowanym nam na każdym kroku zestawie tzw. "praw człowieka" ta "wolność wyrażania opinii" wciąż znajduje się na jednym z czołowych miejsc i nikt ze znaczących kapłanów tej (dość) nowej religii tego dotąd explicite nie podważa...

Choć zarówno subtelnych, jak i mało subtelnych, gierek wokół interpretacji "wolności słowa" (a także samej "demokracji") odbywa się na naszych oczach co niemiara, a "wolność słowa" (i "demokracja") nie stwarzają wrażenia, by miały te czułe wobec nich zabiegi długo przeżyć.

Wracając do Sulli i Rzymu - Sulla to był oczywiście człowiek reakcji i "prawicowiec" (zakładając, że takie coś mogło istnieć poza cywilizacją zachodu i w dodatku przed Rewolucją Francuską). Prawo o obrazie majestatu wprowadził więc przeciw temu, co można by ew., dokonując dość dzikiej akrobacji, uznać za "lewicę". Różnic jest oczywiście więcej. Potem jednak to prawo już funkcjonowało i służyło Cezarowi (człowiekowi "lewicy" i niemal monarsze jednocześnie), no i cesarzom, którzy byli już praktycznie, bez owijania w bawełnę, monarchami.

Jednak tutaj, niezależnie już od kwestii, czy to "lewica" czy "prawica" była górą, najistotniejsze było to, że republika - a więc coś, co spenglerycznie odpowiada naszej obecnej liberalnej demokracji, z jej wszechwładzą pieniądza, demagogią (tam głównie sądowo-retoryczną, tu gazetowo-telewizyjną), rozszalałym sądownictwem itd. - ustępowała przed gołą polityką, a mówiąc brutalniej gołą władzą, zaś mówiąc jeszcze brutalnej - niemal gołą przemocą lub jej groźbą...

I to nawet niekoniecznie dlatego ustępowała, że ktoś był tak paskudny i nie lubił (wtedy), czy nie lubi (teraz), demokracji czy republiki, tylko że, w wyniku masy skomplikowanych społecznych procesów, częściowo całkiem różnych, a częściowo właśnie bardzo podobnych - masy stały się (i wtedy i teraz) niezdolne do utrzymania republiki, i w sumie całkiem obojętne wobec własnej wolności, a szczególnie już tej politycznej.

Tam chodziło o to, że ktoś tak czy tak musi to wszystko wziąć, mówiąc brutalnie, za twarz, żeby po prostu nie zgniło i się błyskawicznie nie rozpadło. Dzisiaj, jak ja to subiektywnie widzę, wygląda to w ten sposób, że tak czy tak ktoś to za mordy weźmie - o ile oczywiście przedtem nie będzie katastrofy na skalę niemal kosmiczną, powrotu zlodowacenia (którego już by po 12 tys. lat należało oczekiwać), albo szybkiego podboju naszej cywilizacji przez kogoś z zewnątrz.

No i wybór polega tylko na tym, czy naprawdę temu komuś, kto to wszystko za twarz weźmie, będzie chodziło o ratowanie cywilizacji, zachowanie jakichś (a najlepiej maksymalnej liczby) naszych odwiecznych wartości - czy też dorwą się do władzy szaleńcy z zamiarem przerobienia świata i wszystkich ludzi wedle swych własnych mózgowych rojeń. Na co się w tej chwili zanosi, bo oni właśnie mają praktycznie wszystkie sznurki do pociągania.

I tak to sobie gnuśnie kombinowałem, żeby to jakoś przystępnie dla Młodych Spenglerystów napisać, aż tu nagle niezrównany Artur M. Nicpoń wkleja mi na komunikatorze takie coś:

Jedynie złemu gustowi współczesnej "inteligencji" dzieło Spenglera mogłoby wydawać się oryginalne, podczas gdy jest ono jedynie zręcznym i barokowym przebraniem instrumentarium historiozofii niemieckiej. Nieprzerwane paradoksy, upragniony przewrót cieszących się uznaniem schematów, bulwersujące stwierdzenia i przede wszystkim niski i dyletancki klimat intelektualny, czyli ten, w którym żyjemy od około czterdziestu lat, przysłużyły się książce Spenglera i jej sławie. W rzeczywistości Spengler, zręczny kompilator motywów i sprawny twórca wybiegów, podąża jedynie śladami tego typu historii zbeletryzowanej przez Chamberlaina lub Keyserlinga. Odległe jest to jednak od powagi i spekulatywnej żywotności najlepszego Schopenchauera i bliskich najgorszemu Nietzschemu lub najgorszemu Simmlowi.


Text autorstwa M.F. Sciacca. Z "Historia filozofii XXw" tom 1 "filozofia życia, pragmatyzm, filozofia ducha. Autor Tadeusz Gadacz. Obecnie najwybitniejszy polski historyk filozofii.
Artur tak ma, cholernie go ten mój Spengler wkurza, i częściowo wiem dlaczego, choć tego zapału by mnie wyprowadzić z moich błędów sprośnych i niebu obrzydłych (patent St. Michalkiewicz) nie jestem jednak w stanie do końca pojąć. Może to po prostu taka braterska kłótnia - taki Romulus (czyli ja) i Remus (czyli on)... Kłótnia, która się bardzo podobnie zapewne skończy, jeśli gość się na czas nie pohamuje!

I co ja na to, spyta ktoś? Powiem tak - cóż to wszystko jest absolutna prawda... Pod warunkiem, że ja jestem "współczesna inteligencja". Taka typowa, która się statystycznie liczy i może jakąś książkę i jakiegoś autoryteta skutecznie wylansować. Jednak, jak mi się zdaje, jestem czyste zaprzeczenie "współczesnego inteligenta", i naprawdę nie wiem co by się działo i jak by ten świat wyglądał, gdyby takich "współczesnych inteligentów" jak ja było jeszcze na świecie z parę milionów. Może by ten nie wyglądał lepiej (choć sądzę że tak), ale na pewno by wyglądał INACZEJ!

Ja właśnie w tych krytykach Spenglera - a spotykałem się z nimi przecież od dawna, także zanim się zetknąłem z samym dziełem, np. u Paula Johnsona, który Spenglera zbył jako "głupiego niemieckiego belfra". I jakoś, mimo że "Historia Świata Współczesnego" (którą czytałem po francusku), w sumie mi się podobała, kiedy się wreszcie z książką Spenglera zetknąłem, Paul Johnson zmniejszył się w moich oczach do rozmiaru polnej myszki. Gadacza nie znam, ale także mi tą swoją recenzją nie zaimponował.

Gadacz Spenglera nie rozumie - to by mu można darować. Że nie rozumie a pisze... Cóż, taki ma zawód i trudno pisać historię filozofii pomijając jakieś działy, jednocześnie przyznając się, że się nie jest w stanie czegoś pojąć. Ja jednak JESTEM w stanie coś tam zrozumieć, co z kolei coś chyba oznacza. No bo jeśli coś tam widzę, to albo gorzej ze mną niż z każdym, albo coś tam jest, zgoda?

Tym bardziej to coś oznacza, że, jak rzekłem, uważam się za niemal zaprzeczenie tego przesiąkniętego marnym smakiem "współczesnego inteligenta", a w każdym razie statystyczny "współczesny inteligent" brata by we mnie raczej nie dojrzał. I jakoś nikt, kto mnie nieco zna, za konformistę mnie nie uważa, raczej za gościa chodzącego swoimi drogami i mało układnego. W dodatku Spengler, obok całej masy innych zalet, ma także i taką, że jest bez większego trudu w stanie zrozumieć Gadacza. Podczas gdy Gadacz jego nijak zrozumieć nie potrafi. Poza tym, że nie raczy.

I nawet się Spengler na temat Gadaczy tego świata nie wybrzydza! On po prostu zostawia takim (nomen omen) Gadaczom ich świat - świat Absolutnych i Niezmiennych Prawd, świat gadania do upojenia i intelektualnego orgazmu. Świat mędrców, kapłanów, literatów, ideologów. Sine ira et studio go opisuje, choć to nie jest jego własny świat. Naprawdę, można sprawdzić - Spengler Gadacza rozumie i wcale mu nie ubliża! Jego na to stać.

Sam jednak, choć, moim przynajmniej zdaniem, w tym świecie porusza się nie gorzej (łagodnie mówiąc, znowu moim prywatnym zdaniem) od nich, należy do innego świata. Do tego, do którego i ja należę, także zresztą, jak sobie pochlebiam, nieźle się poruszając w tamtym świecie - świecie Prawd Absolutnych... świecie profesorów... świecie zawodowych i genetycznych gadaczy... świecie historyków filozofii...

W świecie ludzi - żeby to lapidarnie ująć - którzy prawdziwego życia nie zauważą, nie mówiąc już nie zrozumieją, choćby ich w mroźny poranek walnęło w nos. Prawdziwego, nie gadanego, nie opisywanego, nie rozbieranego na czynniki pierwsze za pomocą mózgowej kory - ale życia jakie wszyscy żyjemy, kiedy tamtych rzeczy akurat nie robimy, a niektórzy żyją nim znacznie silniej (choćby nawet dość często je robili).

Tak właśnie ja to widzę: jedni żyją, inni nie żyją, tylko coś tam analizują - często właśnie, szczególnie dzisiaj, od godziny takiej do takiej, w takie a takie dnie tygodnia... Albo czas pracy nieregulowany, ale muszą produkować treści spełniające takie a takie parametry "rzetelnej pracy naukowej". I co takiego prof. Gadacza obchodzi realne życie? To znaczy - wróć! - ono jego zapewne w miarę obchodzi - kiedy na świat przyjdzie mu nowy wnuk, kiedy żona zostawi go i ucieknie z docentem, kiedy bank odmówi mu prolongaty hipoteki... Ale żeby to analizować? Filozoficznie?! W godzinach pracy? Fi donc!

Co by koledzy, co by środowisko, co by publiczność powiedziała?! Bo tak to przecież funkcjonuje - człek ma swoje kafelki do łazienki, szafki do kuchni, ślub kuzynki, rachunki do zapłacenia, samochód nam porysowali... A w godzinach od tej do tej ma człowiek swoją pracę zawodową. Jak jest dziennikarzem, to pisze co karzą. Jak jest politykiem, to mami lud. Jak jest profesorem filozofii, to analizuje to, co analizować należy. A życie? A historia? To przecież leży POZA GRANICAMI naszej dziedziny! To nie mieści się w naukowym paradygmacie! To nie podlega kryteriom naukowości!

Mamy więc "filozofię", która jest albo trywialnym spisem różnych dawnych filozofów z listą ich "poglądów", które nasz szacowny autor raczy nam, maluczkim, przybliżyć z głębi swojej mądrości. Albo mamy filozofię która wprost wypina się na jakikolwiek związek z realem, zadowalając się przestawianiem znaczków (miałem nieco z taką do czynienia w Uppsali, sławna szkoła filozofii tam grasuje, czyste dno!), a filozofowie na żadne pytania zwykłych ludzi odpowiadać nie raczą - po prostu. Won profani od wysokich progów czystej i prawdziwej Nauki! Oczywiście czasem trzeba się jednak wypowiedzieć - kiedy np. oficer prowadzący karze potępić zachodnie zbrojenia i wezwać do jednostronnej rezygnacji z broni atomowej - no, ale mus to mus, a poza tym wtedy nasze moralne racje kompensują odstępstwo od wzniosłych reguł.

Tak więc, szanowny Arturze M. Nicponiu, trafiłeś jak kulą w płot i całkowicie mnie tym gadaczem nie przekonałeś. Tak właśnie działa współczesna nauka - opisuje to b. dokładnie na przykładzie biologii i antropologii inny z moich ulubionych myślicieli, Robert Ardrey. Zresztą fakt, że dzieła Ardreya - które są, w odróżnieniu od dzieł Spenglera, naprawdę przystępne i łatwe w czytaniu - zostały w przeciągu dwudziestu lat tak gruntownie i skutecznie przemilczane, to jeszcze lepszy dowód, że z naukowymi autorytetami dzisiaj trzeba naprawdę ostrożnie.

Spenglera oczywiście spotkało to samo, ale to mnie mniej dziwi, bo sama myśl, iż nikt inny, tylko Spengler to właśnie ten poziom, który najbardziej podnieca owego "współczesnego inteligenta" o wulgarnym smaku, powoduje, że turlam się ze śmiechu. To tak nie działa, panie Gadacz! To tak nie działa panie Nicpoń! Tacy panowie jak prof. Gadacz robią swoją naukową i zawodową robotę, dostają za to pensje i tytuły naukowe... Mając totalnie w dupie to, co się wokół nich dzieje. I co się dzieje z normalnymi ludźmi - takimi którzy coś poza przestawianiem znaczków w życiu dostrzegają.

I ZA TO WŁAŚNIE są wielkimi naukowcami, autorytetami, i, jak sam piszesz, "obecnie najwybitniejszymi polskimi historykami filozofii". I za to ich kocha współczesny inteligent, którym, wyjawię teraz tę straszną tajemnicę, gardzę nie mniej niż Twój ukochany prof. Daj im Boże wszystkim zdrowie i długie życie! - ale ja do takich panów jak profesor G. sięgam tylko tak, jak sięgam do podręcznej encyklopedii czy innej wikipedii - nie interesują mnie ich opinie, ja tam szukam co najwyżej w miarę rzetelnie podanych faktów. Wszystko inne co tam jest wydaje mi się tylko watą na użytek wykształciucha... Czyli jednak kogoś, kogo z o wiele większą niż mnie słusznością można określić jako "współczesnego inteligenta", pokiwać z pogardą nad jego wulgarnym smakiem (może także nad jego stadnym konformizmem i kultem marnych autorytetów), a potem zająć się swoimi sprawami, nie chcąc już z kimś takim mieć do czynienia.

A jednak nie każdy głosząc się filozofem czy antropologiem ignoruje te istotne pytania. Nie ignoruje ich Spengler, nie ignoruje ich Ardrey. I dlatego właśnie zresztą ja ich czytam i cenię! Inaczej po co? Po prostu dlatego - z żadnej innej przyczyny! Gdybym był "współczesnym inteligentem", czytałbym całkiem co innego. Gdybym był "współczesnym inteligentem", wiedziałbym, że należy takie pytania ignorować, bo nie należą one do Nauki, do Filozofii, a Filozofem czy innym (ach!) Uczonym jest ten, kto ma odpowiedni certyfikat i o którym piszą "najwybitniejszy obecnie polski historyk filozofii". Bo to się przecież liczy!

Filozofia to przecież coś takiego jak muzyka, prawda? Na co dzień kafelki, zbieramy na urlop na Balearach, a raz na jakiś czas ubieramy się w garnitur i idziemy do filharmonii, posłuchać Frycka, pooglądać jak artysta cudnie rzuca włoskami (bo przeżywa), a potem przedyskutować z żoną czy znajomymi subtelności interpretacji... Nie mając wprawdzie zielonego pojęcia o podstawach muzyki i nigdy nie wygrawszy wlazkotka na żadnym instrumencie, ale cóż to znaczy?! - liczy się, by być... Kim właściwie, jeśli nie "współczesnym inteligentem"? A jeśli nie współczesnym, to co? Łacina i Tukidydes do poduszki? Machault i Monteverdi jako poobiednia rozkosz? "Principia Mathematica" jako coś, co innym, tym bardziej typowym "współczesnym inteligentom" zastępuje krzyżówkę czy sudoku?

Nie panie Nicpoń - Pan sobie wmawiasz, że tutaj chodzi o jakąś Świętą Księgę. Pan sobie wmawiasz, że mój kult Spenglera (a mogę to chyba aż tak mocnym słowem określić) wynika z konformizmu, nie zaś z czegoś dokładnie przeciwnego. Znasz mnie Pan na tyle, że musisz wiedzieć, ile we mnie konformizmu i czegokolwiek typowego dla "współczesnego inteligenta" - choćby tego "prawicowego".

Wydaje mi się, że jeśli naprawdę jesteś Pan w stanie zrozumieć Spenglera - choćby po to, by go skrytykować z góry do dołu czy nawet całkiem odrzucić, choć w życiu od Pana nie słyszałem żadnego konkretnego i sensownego zarzutu... Jeśli jesteś Pan w stanie choćby prof. Gadacza naprawdę zrozumieć... To zrozumiesz Pan to com tutaj napisał i zastanowisz się pan nad tym i owym.

Nikt tu Pana na żaden kult Świętej Księgi nie namawia, nikt tu Pana nie namawia na żaden kult jednostki, ani też na żadną inną religię (poza katolicyzmem). To naprawdę nie o to chodzi i musisz Pan świetnie wiedzieć, że to nie są sprawy, które by mnie jakoś kręciły. Jednak Pan tworzysz sobie (by użyć Pana własnego określenia) słomianego luda i go walisz.

Jeśli Pan nie uważasz, że - mimo tego co ja na ten temat mówię - Spenglera znać warto, to Pańskie prawo! Ale proszę, nie wmawiaj Pan sobie i innym, że wynika to albo z jakichś moich brudnych czy durnych zamierzeń, albo że to właśnie ja jestem tym najbardziej konformistycznym, obdarzonym najwulgarniejszym smakiem, najbardziej pogardy godnym "współczesnym inteligentem" ze wszystkich! I, co już całkiem zieje absurdem, nie wmawiaj Pan ludziom, że właśnie to dzięki milionom takich jak ja Spengler w ogóle uzyskał tę swoją "popularność"! Jakże niewielką popularność zresztą uzyskał! I jakże krótkotrwałą - skoro większość nawet z tych, którzy go znać z zawodowego obowiązku muszą i jakoś się starać zrozumieć, ewidentnie nie znają, a obowiązek zrozumienia o co mu chodzi traktują tak, jak nieświętej pamięci Geremek traktował obowiązek lustracji.

A więc, zaczniemy wreszcie rozmawiać poważnie? Albo przynajmniej niech ci, którzy traktują te nieco trudniejsze intelektualne zagadnienia - te które naprawdę dotykają spraw naszego niepowtarzalnego ziemskiego życia i historii od której wszystko w nim zależy - tak samo jak typowy współczesny inteligent traktuje swoje wyjścia do filharmonii, przestaną się na te tematy wypowiadać.

Bowiem ktoś, kto kto się mądrzy, a nie raczył czegoś na tym poziomie trudności co Spenglera magnum opus przeczytać - starając się w dodatku uczciwie i lojalnie wobec autora zrozumieć o co tam chodzi - jest dla mnie jak pewna moja znajoma sprzed lat, która potrafiła godzinami analizować poszczególne interpretacje na obejrzanym w prlowskiej telewizji festiwalu szopenowskim, tyle że ja dusiłem się ze śmiechu, wiedząc, że ona nie potrafiłaby w miarę znośnie zanucić choćby wlazkotka.

Ty oczywiście, drogi i znamienity Arturze, jesteś dla mnie kimś lepszym, ale w tym akurat temacie to Ty właśnie bardziej się zbliżasz do modelu "współczesnego inteligenta". Tyle że, wbrew jakżesz zgrabnemu dictum prof. Gadacza - to nie Spengler dzięki takim ludziom jest popularny, a raczej właśnie sam pan profesor! (Zabawna ironia, nie sądzisz?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, maja 20, 2009

Ogłoszenia... nie aż tak drobne - wiosna 2009

Zawiadamiam wszystkich ew. zainteresowanych, że jednak zamierzam wziąć udział w nadciągających ojrowyborach. Nie żebym na samą o tym myśl nie odczuwał mdłości, ale jednak trzeba.

Tym, którzy nie wiedzą, o co chodzi, wyjaśniam: Otóż jakiś czas temu napisałem wpisa, w którym rzekłem, że niemal na pewno nie wezmę w tej obrzydliwej parodii demokracji udziału. Nadal oczywiście uważam, że "demokracja unijna" to parodia, w której udział w jakiś sposób brudzi, jednak są sprawy jeszcze ważniejsze. Nie czas na celebrowanie swego wybrednego powonienia, kiedy nam jedyna sztuczna szczęka wpadła do szamba, a w spiżarni mamy jedynie suchary! Tak zaś właśnie widzę tę sytuację.

Moja początkowa opinia wynikała z tego, że oceniałem, iż najbardziej tych wszystkich "europejskich demokratów" zaboli b. mała frekwencja. Teraz jednak wydaje się pewne, że każdy procent głosów zdobyty przez PiS i każdy procent głosów oddanych na Platformę mniej, niż głoszą to serwowane nam sondaże, będzie ich (mini)klęską i naszym (mini)sukcesem. Oczywiście bez większych naszych sukcesów i ich klęsk i tak jesteśmy w dupie, ale lepszy mały sukces, niż żaden. Nie mówiąc już o ICH sukcesie - jakimkolwiek.

Porównania z PRL są o tyle nieadekwatne, że tutaj mimo wszystko mechanizm kłamstwa i manipulacji znajduje się gdzie indziej, niż w liczeniu głosów, a więc zapewne i my się jednak dowiemy prawdy o oddanych głosach, i dowiedzą się tego nasi eurodemokratyczni... Jak ich nazwać...? No ci, wszyscy chyba wiedzą o kogo chodzi.

A więc jednak GŁOSUJEMY. I oczywiście na PiS - wszelkie gadki-szmatki na temat tego, że "PiS nie jest przecież antyunijny czy nawet eurosceptyczny" to kretynizm (z wyjątkiem przypadków, gdy to robota agentów wpływu, czego też nie brakuje). Jak już to niedawno wyjaśniałem, w polityce nie ma co się lubi, tylko co jest możliwe, a w tym naszym (?) nieszczęsnym kraju po prostu nie jest możliwe wypięcie się na Ojrounię i pozostawanie w nurcie realnej polityki. Po prostu - trzeba by przedtem zamknąć do jakiejś maxi-Berezy wiele milionów lemingów i rozwalić piątą kolumnę. A to, oczywiście, choć też oczywiści niestety, jest całkiem niewykonalne.

A tutaj b. adekwatny obrazek dzieła Artura M. Nicponia:



* * * * *

Chciałbym zachęcić, a nawet może i wezwać, wszystkich Młodych Spenglerystów i kandydatów na takowych do rozejrzenia się po swej okolicy w celu znalezienia fajnego klubu, gdzie mogli by sobie (np. od nowego roku szkolnego) potrenować Brazylijskie Jujitsu. BJJ to po prostu cudo, łączące w sobie masę najprzeróżniejszych zalet - szachy w 3D i w czasie rzeczywistym, to szorstkie męskie pieszczoty, to b. w sumie skuteczna metoda realnej walki, to fizkultura, to sport i to naprawdę bezpieczny...

Mógłbym o tym pisać i pisać, może nawet to kiedyś zrobię, szczególnie, gdyby w komentarzach pojawiły się pytania i tego typu postulaty. Na razie proszę mi po prostu spróbować uwierzyć. Wiem dość sporo o tych sprawach, mam niemałe doświadczenie, ale BJJ, które w praktyce poznałem całkiem niedawno, po prostu mnie zachwyca bardziej niż wszystko z tej dziedziny, com dotychczas spotkał.

Żeby nie było, że tu jakieś zamordyzmy, powiem tak: jeśli z jakichś względów to nie może być BJJ, albo ktoś woli judo, boks, zapasy, ruskie sambo (ale nie dać się zwerbować KGB ani GRU!), boks tajski... To niech sobie to wybierze. Ja bym stanowczo polecał BJJ, ale uzupełnić można i tę sztukę, a inne też mają sporo do zaoferowania. Szczególnie właśnie te, które wspomniałem. A są oczywiście i inne, które też mają zalety, choć nie tylko zalety. No i oczywiście masa zależy od jakości samego klubu, klasy instruktorów, atmosfery itd.

W każdym razie, żeby już w nieskończoność nie drążyć poszczególnych sztuk walki, zakrzyknę magna voce: Młodzi Spengleryści, żeby nam wszystkim nie spuchła przesadnie kora mózgowa kosztem naszych kochanych ciałek, żebyśmy byli nieulękli, a w razie czego potrafili też tego czy owego pouczyć i z nim popolemizować... Pomyślcie o BJJ!

Zresztą każda fizkultura ma swój wdzięk i stanowi swego rodzaju odtrutkę na martwienie się tuskami tego świata i godziny spędzane na blogowaniu. Nawet może nie wiecie do jakiego stopnia fizkultura uzdrawia tego typu duszne bole! Jednak, jeśli mnie spytacie, naprawdę najbardziej, najgoręcej, na teraz, polecam Wam BJJ!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, maja 18, 2009

Unia płonie!

Dzisiaj palił się jakiś ważny unijny budynek w Brukseli. Dowiedziałem się tego z mailowego biuletynu "Wprost" (straszne tuskolewactwo się z niego zrobiło, tak nawiasem), kliknąłem na linka, żeby przeczytać więcej... No i jakoś tak mi się zebrało na wspomnienia.

Przypomniało mi się mianowicie - całkiem nie mam pojęcia dlaczego - że kiedy w roku 1982 tow. Breżniew przeniósł się na łono Abrahama... Tak się mówi, a w każdym razie do niedawna się mówiło. Tylko, czy aby łono owego patriarchy jeszcze jest koszerne? Bo tak szybko to się teraz zmienia, a ja bym nie chciał... Cóż, zaryzykujemy, choć z drżeniem, bo jak inaczej moglibyśmy ładnie i adekwatnie powiedzieć o tow. B.? Że zdechł? Nielzia!

No więc kiedy tow. Breżniew przeniósł się na to koszerne łono, radio France Internationale... Że lewizna? Fakt, ale wtedy zadbano o to, byśmy mieli same lewackie media - czy Wolna Europa pod kierownictwem agenta SB Najdera była lepsza? Albo ówczesny Głos Ameryki? No więc to France Internationale doniosło, że ich reporter spotkał na terenie politechniki... Chyba nawet mojej poniekąd Alma Mater (choć niezbyt kochanej), bo Gdańskiej, w końcu Gdańsk to była wtedy stolica świata, ach! Spotkał więc dwóch radosnych studentów siedzących sobie na schodach pod gołym niebem (a był to listopad) i pijących piwo.

No i na pytanie dlaczego to czynią, jeden z nich odpowiedział, po angielsku, coś, co pamiętam do dziś. Cytuję: "Well sir, on a day like this!" Całkiem nie wiem dlaczego mi się to akurat przypomniało, ale widać nie tylko mnie, bo głosy czytelników pod tym tekstem o pożarze Unii także były raczej na pogodną nutę. Ktoś nawet zamierzał na tę okoliczność otworzyć parę butelek zimnego piwa. Słusznie zresztą - zimne piwo schłodzi rozgrzaną od pożaru Unię!

Znajomi zaś moi snuli dziś przeróżne teorie na temat przyczyn i znaczenia tego unijnego pożaru. Jeden stwierdził nawet, że to nowy pożar Reichstagu i teraz zacznie się polowanie na antyunijną opozycję. Nie wiem, aż takim pesymistą bym w tym pogodnym dniu - kiedy mi się bez widocznego powodu przypomniało pogodne wydarzenie sprzed 27 lat - bym nie był. Nikt chyba dzisiaj nie jest tak naiwny, by móc uwierzyć, że do tego tam unijnego budynku ktoś niepowołany mógłby się w ogóle dostać. To nie te czasy!

W 1933 można było, ale dzisiaj kamery, bajery, i jestem pewien, że nikt nie sprawdzony jako namiętny wielbiciel Unii nie mógłby się do tej całej Brukseli (co dopiero na trzynaste piętro tego budynku!) zbliżyć nawet na pięćdziesiąt kilometrów. Jak oni to sprawdzają? Nie mówią nam, ale czy to trudno, przy odrobinie wyobraźni, odgadnąć? Mają na pewno na przykład takie skomputeryzowane orgazmometry... Pokazuje się facetowi flagę Unii, do tego podkład z "Ody do Radości", i jak w ciągu 30 sekund nie dostanie dwudziestominutowego orgazmu, to wróg! I z całą pewnością w pobliże Brukseli go nie dopuszczą, niech się facet cieszy, że na razie jeszcze nie wywalą go z pracy i nie ześlą na Sybir!

Z tego co widać na blogowiskach, to podobne, choć może nieco mniej technicznie wyrafinowane, mają w Platformie "Obywatelskiej". Przy castingu na platformianego hunwejbina pokazują takiemu Tuska, a on musi mieć co najmniej dziesieciominutowy super-orgazm. Na dźwięk nazwiska w rodzaju Rosa bullterrierin von Luxemburg und Laederhosen - co najmniej trzy pięciominutowe orgazmy w przeciągu 20 minut. I tak dalej.

Nie wierzę więc ani w zamach, ani też w prowokację w stylu pożaru Reichstagu. Nic pewnego, ale mam raczej przeczucie, że albo płonęły niewygodne dokumenty - a raczej niewygodne pendrivy, laptopy, płytki DVD i twarde dyski... Że co? Czy ja mówię, że ktoś je celowo podpalił? Nic takiego nie powiedziałem! A że niewygodne? Czy to wygodnie taszczyć wszędzie takiego laptopa? A używać go? Ekran mały, klawiatura mała, bateria szybko się wyczerpuje... Pendriva wsadzić do tej dziury, kiedy się ręka trzęsie - wygodne? Albo płytkę DVD? Więc bez paranoi, nic niekoszernego nie mówię.

Możliwe też, że po prostu ktoś chciał poprawić wydajność unijnych urzędników, mówiąc im niejako: "Albo przyłożycie się do tej europejskiej integracji i Europa się zintegruje, z Traktatem Reformującym (Konstytuję Europejską) na czele... Albo też może niedługo wybuchnąć pożar na parterze, aparatura alarmowa... Która, o dziwo (jerum jerum!) zadziałała z półgodzinnym opóźnieniem, zadziała z trzygodzinnym... I się wszyscy, leniwi i mało lojalni urzędnicy, upieczecie. I pójdziecie do świeckiego raju. Gdzie co prawda będziecie mogli ucałować tow. tow. Trockiego, Ulbrichta, Causesku, Schumanna, Kuronia i Geremka... W oba policzki i w ust pąkowie, czyli zrobić sobie z nimi misia i karpia... Co nie jest oczywiście sprawą do pogardzenia, bo ci towarzysze to sam kwiat, same gwiazdy, sam sierp i młot... Ale też - zważcie łaskawie - stracicie swoje unijne diety i różne takie korzyści. A więc, urzędnicy unijni, wasz wybór!"

A w ogóle, to przy tych wszystkich kamerach czyhających na wandali na każdym rogu, przy tych wszystkich cudownych technologiach rozpoznających automatycznie uśmiech w każdym, tanim nawet, aparacie cyfrowym, zaczynam się zastanawiać, czy to, żem dzisiaj nie miał zbyt smutnej miny - nie tylko z powodu unijnego pożaru zresztą, czy raczej, ma się rozumieć, tego, że nikomu się tam nic złego nie stało - nie zostanie zapisane w jakichś archiwach, a kiedy władza, już wtedy z pewnością paneuropejska i unijna, zdobędzie odpowiednie środki techniczne, czy za to nie beknę. Ale za to od razu złapiemy - my i Unia, Unia i my, jej wierni wielbiciele i pod... obywatele - tego podpalacza, tego brzydkiego terrorystę! O TEN TO DOPIERO będzie miał roześmianą gębę!

W końcu wielkim zarzutem wobec Polaków jest ten, że nie sypali sobie głów popiołem i nie rozdrapywali sobie paznokciami biustów, niczym Hekuba, kiedy... Można powiedzieć kto? Lepiej nie! Powiem "naziści", to jeszcze chyba ujdzie. Niedługo będą to pewnie oficjalnie "faszyści", albo i "oszołomy", ale na razie ryzykujemy... Wiec kiedy ci bezpaństwowi naziści mordowali Żydów, to Polacy zachowywali się w miarę normalnie, jakby ciesząc się nawet, że to nie ich akurat spotyka. Koszmar! Szkoda, że wtedy takich kamer nie było, bo dzisiaj autorytety moralne miałyby cudowny środek wychowawczy: "X nie czyta Gazety Wyborczej, a nawet śmie się z nią głośno nie zgadzać? Trudno się dziwić, skoro jego pradziadek w '43 miał całkiem wesołą minę, a co wtedy się działo?! Na Sybir!"

Taki mały w sumie pożar, a tyle różnych myśli, prawda? W dodatku na początku jakby było mi z tym wesoło - w końcu nikomu nic się nie stało, dzięki temu mieliśmy szansę pooglądać sobie dodatkowo śliczną brukselską architekturę i błękitną flagę z dwunastoma tańczącymi gwiazdami, ach! - ale potem jakby obsiadły mnie mniej radosne myśli... Natura ludzka jednak jest ułomna! Przynajmniej dopóki Unia z tym czegoś nie zrobi. Nie potrafi się długo niczym cieszyć, żeby zaraz się nie pojawiły różne refleksje i takie tam. Na szczęście zawsze mogę sobie puścić na cały głos "Odę do Radości"!

Że późno? Że sąsiedzi zaczną się wściekać? A niech spróbują! Niech spróbują powiedzieć panu policjantowi, że mają coś przeciw temu, by ich sąsiad słuchał sobie dla rozweselenia unijnego hymnu! I tym, jak się to mówi, optymistycznym akcentem, żegnam się z Szan. Państwem.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, maja 16, 2009

Spodnie z wbudowanym generatorem i co było dalej

Właśnie sobie kupiłem na rynku (!) nowe spodnie. Poprzednie, a miałem ich kilka par, rozsypały mi się praktycznie w rękach, a raczej nie tyle w rękach, co w tzw. kroku. Emocje związane z tym faktem, jak też szukanie i zakup nowych spodni uruchomiły u mnie procesy myślowe... I zacząłem się zastanawiać. Najpierw nad tym, dlaczego te wszystkie portki tak krótko żyją. To akurat nie było trudne, wiadomo bowiem nie od dzisiaj, że najlepsze zarobki są nie na produktach, które ktoś kupuje raz, a potem jeszcze jego prawnuki się tym cieszą, tylko przeciwnie - na produktach wielokrotnego użytku (proszki do prania, tampony, żele do pięt - końcu z jakiegoś powodu tyle nam ich pokazują!), rzeczach silnie podlegających modzie (co daje w sumie ten sam efekt, co w przypadku tamponów), oraz właśnie tandety, co to się zaraz rozsypie i trzeba ją będzie kupić znowu. To są podstawy ekonomii i każdy z żyjących w tych szczęśliwych czasach powinien sobie z tego zdać sprawę. Oszczędzi mu to niepotrzebnych wydatków na listy do redakcji z narzekaniami i marnowania czasu na różnych forach konsumentów.

I uświadomiłem sobie, że, patrząc na tę sprawę bardziej filozoficznie i abstrakcyjnie - spodnie które noszę na tyłku mają wbudowany generator zysków! Oczywiście nie dla mnie, tylko dla ich producenta i sprzedawcy. Jakich bym bowiem spodni na wolnym rynku nie nabył, z góry wiadomo, że wkrótce wymuszą one na mnie (i na każdej innej ofierze realnego liberalizmu) zakup następnych... Które też oczywiście będą miały wbudowany generator zysków... I tak ad infinitum, a raczej aż mnie śmierć od tego wyzwoli.

I zacząłem się zastanawiać nad tym zjawiskiem w skali bardziej ogólnej. Ja tak mam - jedni patrzą na las i krzyczą "o, drzewo!"... Snują uczone rozważania o rzeczach, które nigdy nie istniały i istnieć nie będą... Walczą o sprawy, które na moment tylko zagościły w historii świata, a teraz odchodzą w dal i nigdy się już nie powtórzą (kapitalizm, liberalna demokracja, wolność słowa)... A ja odwrotnie - dajcie mi przetarte w kroku portki, a ja wam z nich wywróżę bieg historii i przyszłość ludzkości!

No więc się zacząłem zastanawiać, gdzie podobne do tych spodni z wbudowanym generatorem zjawisko występuje jeszcze, najlepiej w jakimś wzniosłym historiozoficznym kontekście. I od razu przyszedł mi na myśl niejaki Eryk Mistewicz, o którym bym nigdy pewnie nie usłyszał, gdyby nie to, że Jarecki o nim sporo ostatnio opowiada i w ogóle, na ile się orientuję, łączą ich dość dziwne, niejednoznaczne stosunki. Nie żeby jakaś wprost wielka miłość, ale na pewno się chłopaki wzajemnie zapładniają, a nawet drug drugu poprawiają ponoć przecinki. (Jeżeli to oczywiście prawda, co Jarecki opowiada, bo niewykluczone, że to tylko taka narracja. Niewykluczone też, że ja po prostu niewiele z tego, co Jarecki opowiada, rozumiem. W końcu postmodernizm to niełatwe.)

No i w każdym razie ten Mistewicz, jak go Jarecki przedstawia, wszystko sprowadza do "narracji". A już politykę to najbardziej. Ta polityka to jego zdaniem w ogóle nie jest polityka, tylko postpolityka. Nie wiem co się stało z polityką, gdzie ona poszła, nie wiem też skąd się ta postpolityka wzięła... Mamy jednak tę postpolitykę, mówi Mistewicz (a raczej Jarecki mi go referuje, a ja wierzę, bom ufny), i ta postpolityka polega właśnie na tym, że rządzi nam miłościwie NARRACJA.

I akurat przed chwilą przypadkiem obejrzałem sobie na jednym polskojęzycznym francuskim (choć kto to może naprawdę wiedzieć? w każdym razie taka jest narracja) lewackim kanale duszoszczipatielnyj biograficzny program o Andersenie, tym od bajek. No i wyszło, że ten Andersen to był pedał i bardzo z tym nieszczęśliwy, bo facet, w którym się kochał, zawarł małżeński związek z kobietą... A więc zdrada podwójna, albo i do kwadratu. Nie wiem wprawdzie, na jakiej podstawie Andersen uznał, że ma powód czuć się zawiedziony, bo programu nie widziałem od początku, za to mówili, że Andersen był dziewicą i zostać nią miał zamiar na zawsze, bo go te sprawy okrutnie brzydziły.

W każdym razie był nieszczęśliwy i miał takie skłonności. Cóż więc tu mamy? Brawo! Mamy tu NARRACJĘ. (Proszę to sobie w zeszycikach zapisać i podkreślić.) Idźmy dalej! Skoro zaś mamy narrację, to niewykluczone, że mamy i... co? Postpolitykę, znowu brawo! I faktycznie, gdyby ktoś tak się zaczął głęboko zastanawiać, to by może stwierdził, że problemy duszne zbliżone do tych, które Andersen w owym biograficznym programie przeżywał... No, co te problemy? Oczywiście - od jakiegoś czasu stanowią rdzeń i jądro polityki, którą nas się częstuje, targa za uszy i ogólnie przerabia z nielubiących pedałów zjadaczy chleba, na postpolityczne anioły (świeckie ma się rozumieć) - jeśli nawet nie do końca odczuwające andersenowe dreszcze na temat własnej płci, to z pewnością erotyczne dreszcze na temat homoseksualizmu jako takiego.

I tak sobie zacząłem na temat tych narracji rozmyślać... Taką sobie narrację na ten temat snułem - jak to być może (choć co ja mogę o tym wiedzieć, przedpostpolityczny cham, goj i heteryk?!) powiedziałby Eryk Mistewicz, albo jakiś jego postpolityczny uczeń... Aż przyszła mi do głowy taka oto rzecz...

Faktycznie narracja zdaje się być od całkiem dawna metodą tego, co ogólnie nazywamy lewicą. Metodą propagandy, to na pewno. A niewykluczone, że to jest naprawdę ich sposób, ich metoda, na rozumienie świata. Po prostu, że oni tak świat rozumieją i bez "narracji" po prostu nic dla nich nie istnieje, albo w każdym razie nic o tym nie potrafią powiedzieć. Całkiem to możliwe, ale trudno to w tej chwili stwierdzić, więc pozostańmy przy propagandzie. Czyli przy metodzie zdobywania zwolenników, kształtowania poglądów innych ludzi, zwiększania własnej roli i możliwości oddziaływania.

Weźmy Marksizm. Czy tam nie było narracji? Ależ była, jak najbardziej. Tu robotnicy, tu szlachta, tu pokrętna burżuazja - najpierw obiektywny, choć pogardzany, sojusznik, potem wróg... Największy, zanim nie okaże się, że jednak największym wrogiem jest heretyk - inny marksista, ale o nieco innych poglądach na jakąś kwestię. A w każdym razie komuch o nieco innych poglądach.

Narracja potężna, epicka, wywołująca emocje. Tego się jej nie da odmówić, prawda? Zejdźmy jednak z tych manichejskich wyżyn, gdzie zło walczy z dobrem pod nielitościwym słońcem dialektycznego i historycznego materializmu, by powrócić na chwilę do moich podartych spodni z wbudowanym generatorem. Czy w świetle tych spodni zaczynamy dostrzegać w owej epickiej narracji o walce klasowej, o Partii - nowym Prometeuszu, w tych wszystkich sugestywnych i mobilizujących do walki obrazach i scenach - jakiś malutki, ale jednak dotkliwy, brak?

Cóż, niestety. Ułatwię zadanie mojemu czytelnikowi, który mógłby się nad tą kwestią zastanawiać tygodniami, a tyle czasu jednak nie mamy, i powiem, że tym malutkim, ale z punktu widzenia rewolucji niemiłym brakiem jest to, że ta narracja nie ma wbudowanego odpowiedniego generatora. Jaki generator byłby tu potrzebny? Generator narracji oczywiście, jakiż by inny?

Chodzi o to, że historia walki klasowej, uciśnionego proletariatu, który potem... Wszyscy z grubsza wiemy o co chodzi. Więc ta historia jest super, ale jakoś, jak już się nią nacieszymy, to nam się zaczyna wydawać... Apage Satanas! Nieco monotonna. I co można na to pomóc? Kazać robotnikom pisać powieści? Próbowano to robić, ale jakoś ta najbardziej zapalna, najbardziej skłonna do walki o Postęp i wiary w przyszły Raj Na Ziemi część Ludzkości - inteligencja - nie reaguje wystarczająco silnie na subtelne narracje w stylu "no to my wzięli śrubokręta i my dokręcili te śrubę, a majster był świnia, bo potrącił nam wszystkim premię".

A więc robotnicy, proletariat, uciśniony lud roboczy - nie sprawdzili się jako generator narracji. Nie okazali się, wbrew pierwotnym nadziejom, zakochanym spojrzeniom, ukradkowym pieszczotom... Tym wybranym, tym jedynym dla walczącej o Postęp Ludzkości i Stworzenie Nowego Człowieka (krótko mówiąc o Raj Na Ziemi) lewicy.

Smutne to, ale w końcu tak bywa. Prędzej czy później to proletariat miał odczuć smutek tego rozstania. Lewica zdołała się po tym miłosnym zawodzie dość szybko pocieszyć. W czyich ramionach? No przecież, że w ramionach takich, którzy lepiej potrafili generować odpowiednią narrację! Kto to był konkretnie? Żartujecie sobie, każdy chyba już wie, jakie były kolejne WIELKIE MIŁOŚCI lewicy i Sił Postępu. W dodatku, w odróżnieniu od proletariatu (w pierwotnym sensie, czyli biednych, a przede wszystkim robotników), te nowe miłości nie obracają się w brzydką niechęć. Nie znaczy to oczywiście, że lewica jest monogamiczna, a tym mniej, że (po swym pierwszym nieudanym małżeństwie) trwa w dozgonnej wierności, ale o swych nieco już wyblakłych dawnych miłościach nie zapomina.

Jakie one były? No dobra, przypomnę: freudyzm, feminizm, trzeci świat, Żydzi, Palestyńczycy, przestępcy, przypadki psychiatryczne, imigranci, kolorowi, młodzież... No i wreszcie obecna wielka miłość - czyżby już ostatnia? czyżby już TA PRAWDZIWA, TA JEDYNA? - homoseksualiści.

Co te wszystkie grupy mają ze sobą wspólnego? Jaką mają wspólną przewagę nad mało elokwentnymi robotnikami od śrubokrętów i majstra co jedzie po premii? Już wam ludzie bardzo ułatwiłem, chyba nie jest trudno odgadnąć. No dobra, ale nie mam już czasu, więc powiem: wszystkie te grupy mają nie byle jaką zdolność tworzenia WŁASNYCH NARRACJI! Innymi słowy, mają one taki wbudowany generator narracji... Generator sprzedaży po prostu - sprzedaży własnej ideologii, a przy okazji ideologii z nią sprzężonej, czyli... No właśnie - lewicowości i Ideologii Postępu jako takiej! O co przecież właśnie chodzi, prawda?

A więc, kochane ludzie - nie pytajcie się, co jest tak atrakcyjnego w homoseksualistach, że całe watahy Autorytetów Moralnych i Ludzi Światłych dostają orgazmu na samą o nich myśl! W nich jest to samo, co w moich spodniach. W tych, com je sobie dzisiaj kupił na rynku, i w tych, co mi się tak paskudnie przetarły na (excusez le mot) dupie... Zarówno tych chińskich, com je sobie kupił w "Realu", jak i tych... Co się boję powiedzieć, żem je kupił w "Tesco", bo pan Bratkowski może znowu mnie zganić, żem anty.

W każdym razie ludzie teraz już wiecie, że jeśli nie wiadomo o co chodzi, na pewno chodzi o sprytnie wbudowany generator narracji. A narracja, co z pewnością potwierdziłby pan Mistewicz, gdyby raczył mnie czytać i komentować moje kawałki, to sprzedaż. Postpolityka... płaczliwy i zakochany Andersen z dłuuugim nosem... Inni smutni (wbrew oficjalnej od jakiegoś czasu wesołej nazwie) homoseksualiści, którym nieludzkie heteroseksualne społeczeństwo nie daje... nie pozwala... się, ten tego... Wiadomo, o co chodzi. To wszystko to po prostu przecudowny generator narracji! A tym samym generator sprzedaży. Dokładnie taki, jaki wszyscy mamy wbudowany w spodnie, które nosimy na tyłkach! (Nie mówiąc już o tamponach i papierze toaletowym, które też to mają, a nawet im to łatwiej przychodzi.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Jeszcze trochę walki ze słomianym ludem

Jeśli się chwilę zastanowić, to dochodzi człowiek do wniosku, że albo absolutnie wszystko co ludzie robią jest "wolnym rynkiem", albo też "wolnym rynkiem" nie jest absolutnie nic i takie coś po prostu w realnym świecie nie istnieje. No i teraz, niezależnie od tego, które z tych twierdzeń jest prawdziwe - oczywistym jest, że wszelkie smęcenia i płacze o "braku wolnego rynku" czy "ograniczaniu wolnego rynku" to albo dowód ciężkiego umysłowego upośledzenia, albo też czysta propaganda.

Zgoda, ktoś sobie może woleć, żeby np. było więcej kramików z pietruszką i podrabianymi jeansami Levi's (TO też anty? panie Bratkowski, proszę mnie oświecić!), mniej zaś policji, urzędników, tajnych służb i powiedzmy sprzątaczek. Jednak to "wolny rynek" (zakładając, że takie coś w ogóle istnieje) tak zadecydował - prawda panie liberał? Jeśli nie, to prosiłbym o oświecenie mnie, dlaczego nie rynek, gdzie on się w takich przypadkach podziewa i dlaczego nic w swoich własnych sprawach nie robi?

Pojęcie "wolny rynek" ma swoje uprawnione zastosowanie, zgoda... W czysto intelektualnych modelach, kiedy mówimy "mamy wolny rynek i teraz sobie zobaczymy jak się zmieni..., kiedy zwiększymy...". Gdzie określenie "wolny rynek" oznacza DOKŁADNIE TO, że uwzględniamy kilka ściśle określonych, mierzalnych czynników, pozostawiając wszelkie imponderabilia i cały praktycznie realny świat NA ZEWNĄTRZ - właśnie TO oznacza zwrot "mamy wolny rynek"!

Całkiem na marginesie można by sobie rzec, że skutkiem stosowania tego typu intelektualnych modeli "wolnego rynku" są przede wszystkim hiper-odkrycia w rodzaju słynnej "krzywej Laffera", której przebieg średnio zdolny uczeń liceum byłby w stanie przewidzieć, choćby słowa "ekonomia" i "rynek" w życiu nie słyszał, bo to po prostu matematyka na poziomie góry szkoły średniej... Obok zaś tego typu hiper-odkryć skutkiem stosowania modeli wolnorynkowych są ekonomiczne przedsięwzięcia w rodzaju funduszy hedgingowych... Wraz z ich głośnymi (choć i tak pilnie z jakichś względów wyciszanymi) bankructwami i wielomiliardowymi stratami w nie inwestujących raz na parę lat.

No dobra, powie ktoś, że handel pietruszką na rynku (!) to jest właśnie "wolny rynek" i on przecież obiektywnie istnieje. Ja mu odpowiem, że handel pietruszką na jakimś placu to jednak jest handel pietruszką na placu, nie zaś żaden "wolny rynek". Z czego wynika też, że okrzyk "więcej wolnego rynku" powinien - jeśli ma być w uczciwy i z sensem - zostać zastąpiony przez "więcej handlu pietruszką na miejskich placach!" Wtedy to by miało sens.

(A tytuł, jakby ktoś chciał wiedzieć, zadedykowany jest Arturowi M. Nicponiowi, który właśnie mi zarzuca, że "znów walczę ze słomianym ludem". Zdałem sobie sprawę, że dokładnie to właśnie czynię - no bo czymże jest "wolny rynek", jeśli nie słomianym ludem właśnie? Mam więc fajny tytuł, co stanowi przecież połowę całego wpisu. Więc fajnie jest. Dzięki Artur!)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, maja 14, 2009

Bonmot kulturalny

Stalinizm to kubizm w polityce, kubizm to stalinizm w plastyce.


Glossa:

Niektórzy mogą podnieść rwetes, że jeszcze przecież istniał socrealizm - i to właśnie jest prawdziwy stalinizm w plastyce (i całej sztuce). Ja jednak odparuję, że obok stalinizmu siermiężnego na rynek wewnętrzny, istniał także i stalinizm eksportowy - skierowany na Zachód - no i o nim właśnie tu sobie rozmawiamy.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.