Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jean-Jacques Rousseau. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jean-Jacques Rousseau. Pokaż wszystkie posty

niedziela, sierpnia 31, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 3)

Wiem, że to co piszę psa z kulawą nogą nie obchodzi, ale mam właśnie zamiar dokończyć publikację przetłumaczonej przeze mnie charakterystyki Jean-Jacques'a Rousseau przedstawionej przez Stanleya Loomisa w jego książce "Paris in the Terror". Nawiasem mówiąc książka ta w czasie mej drugiej jej lektury po naprawdę wielu latach b. mi się podoba - czyta się lekko, poglądy autora są dokładnie takie jak lubię (żadnego leberalnego lewactwa i niezdrowego człowiekolubstwa, ale i żadnych hiper-monarchistycznych obsesji), sporo interesujących i wyglądających rzetelnie informacji... Tylko po co ja wam to mówię?

W każdym razie kończę co zacząłem, a to zawsze jest coś warte. Oto linki do dwóch poprzednich odcinków: odcinek 1, odcinek 2, a poniżej odcinek trzeci i w sumie ostatni. (Podzieliłem to na mniejsze akapity sponte mea.). Mogę dodać, że cholernie mi się podoba szczególnie zakończenie, bo sam miałem podobne myśli na parę zbliżonych tematów. (I nikt tego oczywiście nie potrafił zrozumieć, ale Loomis widzi to podobnie jak ja, co mnie cieszy.)


Rousseau pisał swe sentymentalne powieści klarownym, łatwym i zmysłowym stylem, który padał na wysuszoną glebę osiemnastowiecznej Francji, kraju wyczerpanego cynizmem i zmęczonego racjonalizmem, cienkim dowcipem i paradoksem, jak łagodny, miły deszcz dostarczający pustyni upragnionej świeżości. Pojawiając się wtedy, gdy się pojawiły, dzieła Rousseau przemawiały do najszerszych kręgów. Do ubogich, ponieważ Rousseau uszlachetnił ich kondycję, jednocześnie przepowiadając jej odmianę. Do bogatych, ponieważ bogaci, jak zwykle, byli znudzeni. (Był to okres, gdy w projektowaniu pejzaży we Francji zaczęły się pojawiać wioski i młyny, jako uzupełnienie, a w niektórych przypadkach zastępując sztywne klasyczne projekty Lenôtre'a.)

Do cnotliwych, ponieważ Rousseau wygłasza namaszczone kazania o rozkoszach cnotliwości - zaś cnotliwi zawsze stanowią znaczniejszy segment każdego społeczeństwa, niż to się zazwyczaj uważa. Do wyuzdanych, ponieważ czystość jest najbardziej zniewalająco uwodzicielską rzeczą ze wszystkich. W libertyńskim społeczeństwie zawsze najniewinniejsza prostytutka uzyskuje najwyższą cenę, a pruderia, umiejętnie eksponowana, wzbudzi zainteresowanie najbardziej zblazowanego rozpustnika. Dla ludzi mających wyobraźnię, dla samotnych, dla idealistów, dla wszystkich, dla których życie było okrutne lub niepełne, powieści Rousseau stanowiły narkotyk najbardziej oszołamiającego rodzaju.

Gdyby autor "Nowej Helojzy" zadowolił się opisywaniem problemów swych nieszczęśliwych postaci, Rewolucja Francuska mogłaby się inaczej potoczyć lub przybrać inny charakter, niż to naprawdę miało miejsce. Niestety, w swych płaczliwych wędrówkach, stworzone przez Rousseau postaci muszą co drugą stronę przystawać, by rapsodyzować, filozofować i wygłaszać solenne kazania na temat ludzkiej kondycji. Rousseau uważał sam siebie, i zaczął być uważany, raczej za filozofa i politycznego teoretyka, niż pisarza. Jak i ich autor, postaci z historii stworzonych przez Rousseau, są niedojrzałe i - by zapożyczyć określenia ze słownika naszej własnej epoki - dodatkowo "z zaburzeniami".

Ani humor ani zdrowy rozsądek - dwie cechy, które Racjonaliści, jakiekolwiek by nie były ich wady, zazwyczaj posiadali - dają się kiedykolwiek dostrzec u Rousseau. "Nastolatki", dawne czy dzisiejsze, rzadko wyróżniają się swym poczuciem humoru. Tak samo jest i z Rousseau. Czy to w jego powieściach, czy w politycznych traktatach, wszystko jest solenne - jak gdyby ciężkość w zachowaniu była w jakiś sposób tożsama z wagą idei - naiwne i bardzo nie-francuskie założenie, przypominające nam, że Rousseau, w końcu nie był Francuzem, tylko Szwajcarem, i to w dodatku z kantonu Kalwina.

W swych politycznych traktatach Rousseau wychodził zza pleców swoich postaci i mówił co miał do powiedzenia. Te dzieła, w szczególności zaś "Umowa społeczna", miały największy z możliwych wpływów na sposób myślenia jego współczesnych. Kiedy w sierpniu roku 1789, po szturmie na Bastylię, nowouformowane Zgromadzenie pragnęło dać wyraz wysokim celom, ku którym będzie się kierować, stworzyło Deklarację Praw Człowieka, szlachetny i, w owym czasie, wzruszający dokument, zbudowany w większości z zaleceń i ideałów Jean-Jacques'a Rousseau.

Wyrażenie tego credo zostało przyjęte z entuzjazmem, a nawet z histerią, jaka miała spotkać wydanie większości deklaracji, konstytucji i reskryptów Rewolucji: kapelusze wylatywały w powietrze, wylewano łzy wzruszenia, płacząc jeden deputowany ściskał drugiego płaczącego deputowanego, aż wiele tego typu dziwnych par zaczęło tańczyć po sali, "całując i ściskając jeden drugiego ze wzruszeniem".

Niestety, kiedy gorączka opadła, a ambicje, zazdrość i wzgląd na osobistą korzyść znowu zapanowały w Zgromadzeniu, nikt już nie zwracał więcej uwagi na Prawa Człowieka, niż na którąkolwiek z konstytucji które po nich przyszły, a które zostały spisane na najwspanialszym pergaminie, pismem pełnym zawijasów i ozdobników. Potrzeba czegoś więcej, niż idealistyczne frazy i wzniosłe postanowienia, by na dłużej zwrócić ludzkość z jej zwykłej drogi.

Rousseau pisał swoją fikcję i swoje traktaty z założeniem, iż ludzie są tacy, jacy być powinni - zadowoleni, na przykład, na łonie rodziny, lub, jeśli zaistnieją odpowiednie warunki, chętnie żyjący w harmonii ze swymi sąsiadami. Gdyby choćby przez chwilę zbadał swe własne serce, zżerane podejrzliwością i zawiścią, albo gdyby spojrzał na niemiłe fakty w swym własnym życiu - na swe dzieci, na przykład, które oddał do adopcji - potrafiłby zauważyć znaczące różnice pomiędzy idealnym życiem, jakiego można by pragnąć, a życiem, jakie ono rzeczywiście jest.

"Człowiek rodzi się wolny i wszędzie jest w okowach". To najbardziej znane sformułowanie charakterystyczne jest dla Rousseau. Ma brzmienie budzące w sercu emocje, a do tego dźwięczy miło dla ucha. Fakt, że nie jest prawdziwe, że człowiek, całkiem przeciwnie, rodzi się w niemal całkowitej zależności od innych i musi w tym stanie pozostać co najmniej do dziesiątego czy dwunastego roku życia, to coś co wahamy się wspomnieć w obliczu grzmiącego zapewnienia Rousseau, iż jest odwrotnie.

Idealizacja natury przez Rousseau, jego zalecenie, by ludzie wrócili na jej łono dla utrzymania się i po inspirację, są równie dalekie od świata realiów. Możliwe, iż właściciele posesji nad brzegiem Jeziora Genewskiego widzieli naturę jako coś "odświeżającego", wątpliwe jednak by tak ją postrzegali mieszkańcy Afryki, Azji, czy dwóch kontynentów Nowego Świata.

Istnieje ważny związek, który można bezpośrednio i wyraźnie określić, między tego typu myśleniem, łączącym w sobie słabość sentymentalizmu z uporem przekonania, a burzą, która miała się rozpętać nad Francją podczas rządów Terroru. Robespierre był pośród najbardziej namiętnych wielbicieli pism Rousseau.Tak jak Charlotte Corday, należał do cnotliwych uczniów filozofa i odnalazł na gwałtownych stronach Rousseau hołd dla swej własnej czystości, albo, jak Rousseau wolał to nazywać - straszne słowo, które będzie straszyć podczas Terroru - swej Cnoty*.

"Terror bez Cnoty jest krwawy**, Cnota bez Terroru jest bezsilna." To brzydkie zdanie brzmiałoby inaczej, gdyby Robespierre nie był czytał Rousseau. Ze swymi częstymi nawiązaniami do "czystości", "cnoty" i rozkoszy prostego domowego życia, przemówienia Robespierre'a nie tylko pozostają wyraźnie w konwencji pism Rousseau, ale zostały także uformowane przez to samo nieuporządkowanie myśli*** i ten sam sentymentalizm, maskujące najniebezpieczniejszy ze wszystkich luksusów: samooszukiwanie.

Robespierre bez przerwy rzuca podniosłe słowa: "wolność", "cnota", wolność", ale dokładne definicje tych pojęć, od których zależała jego wrogość lub przychylność, podporządkowane były doraźnym potrzebom chwili. Przez "wolność" Robespierre zazwyczaj rozumiał wolność jaką w danym momencie dostrzegał. Rousseau śnił swój sen. Robespierrowi, który przez pewien czas miał nad ludźmi władzę życia i śmierci, dana była możliwość, by ten sen próbować wprowadzić w życie. Nigdy się jednak nie nauczył, nie bardziej niż Rousseau, że ludzie nie za bardzo dają się uwodzić, ani też specjalnie długo, abstrakcjami.

Fakt, że wielu ludzi, ułomnych istot, nadal podążało za tak wulgarnymi celami, jak seks i pieniądze, smucił go i wprawiał w gniew. Aby wtłoczyć ludzi w sztywny kształt swej Utopii, konieczne było nieco ich pocisnąć, aż w końcu, gdy stawiali opór, nie chcąc się dopasować do ustalonego kształtu, odciąć oporne części.

Tym, co czyni Utopie Rousseau i Robespierre'a wyjątkowo nieatrakcyjnymi, jest fakt, iż owe społeczeństwa ukształtowane zostały nie tylko za pomocą wadliwej oceny, ale także w znaczniej mierze za pomocą złego smaku. Przypominają ilustracje na pudełkach pralinek albo w kalendarzach rozsyłanych przez małomiasteczkowych przedsiębiorców pogrzebowych. Ludzie zarzynali innych ludzi w imię różnych przekonań, ale "prawdy" Rousseau, przefiltrowane przez Robespierre'a, uderzają jakąś fałszywą nutą wśród wszystkich tych znanych z historii masakr, ponieważ są to najprostszego rodzaju banały - mętne, sentymentalne drobnostki. Wiele z nich w oczywisty sposób fałszywe.

Ofierze jest raczej wszystko jedno, czy się ją zabija w imię Trójcy Świętej, czy w imię wartości niższej klasy średniej. Jednak ktoś, kto studiuje historię, może pozwolić sobie na nieco bardziej bezstronne spojrzenie. Wcale nie najmniej uderzającą rzeczą w rządach Terroru jest to, iż korzeniami jego filozoficznego uzasadnienia jest ten naiwny, niedojrzały i wulgarny idealizm, który Jean-Jacques Rousseau zawsze namiętnie odczuwał i często namiętnie wyrażał


* W oryginale rozróżnienie między "chastity", co oznacza cnotliwość seksualną, "czystość", a "virtue", czyli rzymską virtus - tą od Virtuti Militari. Tutaj nie udało mi się tego całkiem precyzyjnie oddać.


** E, chyba tutaj jednak było coś więcej: "... jest tylko krwawym barbarzyństwem" - czy jakoś tak. Tak pamiętam, to raz. A zresztą, przecież terror nawet z cnotą był w wykonaniu Robespierre'a dość krwawy. Jak na tamte czasy i możliwości, ma się rozumieć, bo zrobiliśmy od tamtych czasów spory krok do przodu.

*** Dosłownie "looseness of thought", czyli "luźność myśli".


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 21, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 2)

Jedną z bardziej ujmujących cech leberałów (choć "ujmujący" to jednak nieco zbyt mocne tutaj słowo) jest upodobanie, z jakim przy każdej okazji przytaczają powiedzonko, które leci jakoś tak: "daj człowiekowi rybę, a będzie najedzony przez jeden dzień, daj mu wędkę, a będzie nażarty jak świnia przez milion lat". Brzmi to zgrabnie, w dodatku wydaje się zasadniczo słuszne... A że w praktyce jakoś nikt nigdy zastosowania tej wzniosłej zasady nie widział? Czy to pierwsza wzniosła zasada, która nijak przekłada się na rzeczywistość? Tym bardziej, że mówimy przecież o leberałach - gdzież tu więc miejsce na rzeczywistość?

No i ja teraz próbuję jakoś to zmienić, w tym sensie, że staram się powiedzenie o rybie i wędce zastosować do realnego świata. Żeby się wreszcie zaczęło sprawdzać, nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Zastosowuję je jednak nie do zarabiania lubego grosza (gdzie się pewnie w ogóle nie sprawdza), tylko do myślenia. Prawicowego myślenia, żeby było zabawniej.

Powie ktoś: "Po co prawicowe myślenie, skoro prawica i tak wyłącznie myśli i nic nie robi?" Coś w tym z prawdy będzie, nawet sporo, ale nie do końca. Fakt, że pisanie "Tusk fuj!" na niszowych blogach czytanych jedynie przez ludzi, którzy na myśl o Tusku dostają mdłości, jakoś mało konkretne, jakoś mało ruszające z posad bryłę świata. (Co innego by było, choć nie aż tak, bez przesady, gdyby "Tusk fuj!" pisano w publicznych miejscach, np. na murach.)

Jednak w drugą stronę także nie jest z tą prawicą zbyt dobrze. Jedni sobie wmawiają, że Dziesięć Przykazań to całkowicie wystarczające w każdej sytuacji kompendium wiedzy politycznej. Inni, kiedy chcą rzec coś nieco bardziej abstrakcyjnego, jadą Michnikiem czy ks. Tischnerem - skąd by bowiem mieli umieć inaczej? Jeszcze inni biorą piękne zaiste przykłady polskiej nacjonalistycznej propagandy za głębie historiozofii. Jak to miło wmówić sobie, że to Polska właśnie stanowi samo jądro zachodniej cywilizacji!

[W dwóch spośród następnych akapitów nieco mi się pokręciło i nie będę teraz tego już po latach poprawiał. Ale tak czy tak - bizantyjskie Niemcy to dokladnie taka sama brednia, jaką by były Niemcy "turańskie". Jeśli oczywiście mówimy o poważnych sprawach, a nie o doraźnej, dawno zdezaktualizowanej zresztą, propagandzie.]

Jak to rozkosznie wykluczyć z tej cywilizacji Niemców, nazywając ich "cywilizacją turańską" i wmawiając, że pochodzą - przedziwnym jakimś cudem, zaiste! - bezpośrednio od najbardziej barbarzyńskich żołdaków Huna Atylli i Dżingis Chana. No bo kiedyś, lat temu dokładnie tysiąc, ichni cesarz ożenił się z bizantyjską królewną. Gdzie Rzym a gdzie Krym? Jaki to może mieć wpływ na tysiąc lat późniejszej historii? No, ale takie to słodkie, tak rozkosznie łechce naszą obolałą narodową dumę, tak przyjemnie lula do snu...

Inną rozkoszną rzeczą jest wmawianie sobie, że skoro zachód zdycha (a ja przecież nie będę przeczył, że zdycha!) to nic co tam się pisze nie ma już wartości. Nic co tam się pisze nie da się przecież - w opinii naszego rodzimego prawicowca, a szczególnie prawicowego blogera - porównać z głębią i błyskotliwością tego, co się pisze na rodzimych prawicowych blogach! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Ja jednak nie całkiem tak to widzę. Rozkład zachodu - zgoda! Być może pierwszy raz to, że Polska (moim skromnym zdaniem) jest tylko daleką i ubogą peryferią zachodniej cywilizacji działać może także i na naszą korzyść. Po prostu mamy szansę - niezbyt wielką, ale możemy próbować ją zwiększyć - by się rozkładać WOLNIEJ od reszty zachodu. I dzięki temu zdobyć tam naprawdę znaczącą, oby nawet dominującą, pozycję. Choć trzeba by się nieco wysilić, nie zaś dawać się do snu lulać bajeczkami b. fajnych skądinąd polskich nacjonalistów o czeskich nazwiskach.

Ja jednak, zapewne głupio, wrednie, niepatriotycznie i nieprawicowo, sądzę, że warto znać takich pisarzy jak Stanley Loomis (któren jest NASZ), oraz takich jak Rousseau (któren absolutnie nasz nie jest). Nie mówiąc już o takim geniuszu (w liczbie pojedynczej) jak Spengler. Choćby był Niemcem, a więc "cywilizacją turańską", nie zaś urodzonym koło Stadionu Dziesięciolecia Rzymianinem. (Padnę ze śmiechu!)


Po tym drobnym wstępie, następny odcinek mego tłumaczenia z książki Stanleya Loomisa "Paris in the Terror", na temat J. J. Rousseau. Kto chce niech czyta, kto chce i może, niech se kupi tę książkę (w sieci), a wszyscy inni niech se dalej opowiadają bajeczki, jacy to my Rzymianie, a więc i Najwspanialsze Syny Zachodu, Orły Sokoły Bażanty. (Starcy dalej wyją, to tak nawiasem.) A teraz boski Stanley i... kontrowersyjny, to say the least, Jaś-Kubuś:

* * *

Do tego potężnego strumienia masochizmu dodany jeszcze został drugi strumień - namiętne wspomnienie młodzieńczych porywów duszy, gorące, a kiedy dorósł, także rozpaczliwe, oddanie się jego chorej i udręczonej istoty ekstatycznym szeptom usłyszanym kiedyś na łąkach i w lasach leżących nad spokojnymi brzegami Jeziora Genewskiego. Te porywy, wewnętrzne i całkowicie osobiste, należały do tego porządku doświadczenia, który jest źródłem poezji i mistycyzmu, głosem za którym tęsknił Woodsworth i za którym szła Joanna d'Arc.

Ci, którzy podróżowali choć trochę po tym tajemniczym kraju, nigdy nie będą już tacy, jak inni ludzie, zaś po powrocie dążenia i rozrywki innych ludzi nie będą miały dla nich znaczenia. To, że wielu ludzi w jakimś stopniu i w jakimś okresie swego życia doświadczyło tych stanów, może być prawdą, jednak ich wspomnienie zostaje szybko zatarte przez domowe troski i ich rekompensaty, oraz przez walkę o te cele, o które walczyć trzeba, jeśli chce się przeżyć na tym świecie.

Daleko zaiste odsunęła natura nieszczęśliwego Rousseau od wszelkiej możliwości domowego szczęścia. Istniała chata i kobieta nią wraz z nim dzieląca, ale w warunkach tak nieszczęśliwych, tak w istocie dziwacznych, że, jak można stwierdzić, nie było w tym najmniejszego nawet podobieństwa do przytulnego domowego ogniska z sentymentalnej tradycji. Tradycji rozprzestrzenianej, jeśli nie po prostu rozpoczętej, przez samego Rousseau.

Jego prywatne życie jest niemal nieprzerwanym pasmem nędzy i plugastwa. Jego kłótnie z Davidem Hume, baronem Grimm i madame d'Epinay miały w sobie małostkowość i zawiłość niemal nie do uwierzenia. Siły całkiem poza jego kontrolą zmuszały go do gryzienia dłoni, która go karmiła, wiele zaś spontanicznie hojnych dłoni bywało w różnych okresach wyciągniętych do tego udręczonego i nieszczęśliwego stworzenia. Każda przyjaźń, czy to z mężczyznami czy z kobietami, kończyła się kłótnią.

Całe jego życie toczyło się w sieci wrogości, zazdrości i panicznego lęku przed knutymi przeciw sobie konspiracjami, przed spiskami mogącymi się wykluwać za jego plecami, albo przed koalicjami tworzonymi przeciw niemu przez jego przyjaciół. Ta sieć, w miarę jak się starzał, zaciskała się coraz bardziej i bardziej, aż do chwili, gdy w roku 1778 umarł, paranoiczny i niemal w katatonii.

Wśród owego bagna nieszczęścia biło czyste źródełko przeczucia własnej nieśmiertelności, niegdyś wyszeptanej doń na brzegach Jeziora Genewskiego. Z tych wód Rousseau czerpał inspirację do swych dzieł. Jego zdrowie psychiczne poszło w jego pisarstwo. Opętany seksem, emocjonalnie wygłodzony, fizycznie i psychicznie upośledzony, Rousseau stworzył w swych książkach świat, w którym sam pragnąłby spędzać swe dni, świat w którym - czego chyba nie trzeba nawet dodawać - prawdziwy Rousseau, czy nawet po prostu prawdziwy ktokolwiek, nie przeżyłby ani chwili.

Z dala od rózgi panny Lambercier, z dala, przynajmniej z pozoru, od wszelkich niskich i cielesnych pragnień, stworzenia z jego sennego świata egzystują ścigając bez przerwy nawzajem swoje dusze, po drodze filozofując. Nie ma tu żadnych ordynarnych, czy po prostu fizycznych, zdobyczy. Na powierzchni jest to pean na cześć przecudownych rozkoszy czystości, w istocie jednak książki Rousseau są zachętą do zmysłowości najrozkoszniejszej i całkiem nowego typu.

Wprowadził on bowiem seks do duszy - nie do tej duszy, będącej domeną świętych i teologów, ale do płomiennej, sentymentalnej duszy młodzieńczej, do miejsca gdzie ukryte są pragnienia jeszcze nie skierowane w swoje naturalne ujście. Do miejsca, gdzie lęgnie się idealizm i niezadowolenie, gdzie lęgną się teorie tylko w najlżejszy sposób mające związek z ludzką naturą, taką jaka ona jest. Gdzie skrywają się mgliste marzenia, pragnienia i bunt. Postacie stworzone przez Rousseau dzielą swpke łzy, uniemożliwiono im jednak osiągnięcie zadowolenia, które mogłoby im te łzy obetrzeć. Usadowione są bez przerwy w rozkosznym udręczeniu, na samym brzegu ulgi dla tych ich cierpień.

Intrygi jego sztuk scenicznych i jego fikcji są niedorzeczne. Postaci nie da się nawet nazwać stereotypowymi, ponieważ nic takiego nigdy nie istniało, ani przedtem ani potem. Jednak "pisarstwo", proza za pomocą której Rousseau opisuje świat swego snu, nie daje się już tak łatwo zbyć. Po pierwsze miał całkiem pokaźny talent narratora. Czytając go, człowiek przypomina sobie te wszystkie historie, które można znaleźć w dzisiejszych magazynach zajmujących się wyznaniami.

Mają ogromne braki pod względem stylu, smaku, zrozumienia, humoru i praktycznie biorąc wszystkiego, co by mogło przekonać do ich autora, jednak ignorancja i wulgarność zawarta w tych opowieściach chwilami przesłonięta zostaje przez fascynującą narrację. Jak bezsensowne by nie były zarówno sama historia, jak i postaci, człowiek czuje się zmuszony do przewracania stron. Wolter, realista, mądry i dobrze znający sekrety ludzkiego serca, najmniej wulgarny i najbardziej zabawny człowiek swojej epoki, dzisiaj niemal nie daje się czytać. Trzeba sięgnąć (Poza "Kandydem") do jego przenikliwych i wspaniałych listów, by zacząć rozumieć, jak Wolter mógł czarować swoją epokę.

"Wyznania" Rousseau, z drugiej strony, gdyby je zredagować pod takim kątem, by opisywane tam wydarzenia wydały się nam współczesne - wielu ludzi ma bowiem problemy z uwierzeniem, że cokolwiek, co się wydarzyło przed ich urodzeniem, wydarzyło się naprawdę - mogłyby zapewne zostać przerobione na serial w którymkolwiek z popularnych periodyków, i byłyby uważnie czytane w poczekalniach dentystów, w salonach fryzjerskich, albo w łóżku.


c.d.n (jeśli Deus pozwoli oczywiście)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, sierpnia 18, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 1)

Jednym z pisarzy, którzy NAPRAWDĘ odegrali rolę w historii - prawdopodobnie dość nielicznych - jest Jean-Jacques Rousseau. Dzisiaj niemal nikt go naprawdę nie czyta, choć niektóre fragmenty jego "Wyznań" są całkiem na swój pokrętny sposób interesujące - ja np. je przeczytałem, zachęcony do tego "Szkicami o literaturze francuskiej" Boya (wiem że skurwiel i sowiecki kolaborant) i nie narzekam. Był to niewątpliwie gość pokręcony - mówiąc łagodnie świr - co w jego autobiografii wyraźnie widać, ale w młodości chciałem być psychologiem, więc mi to pasowało.

Mało kto faceta naprawdę dziś zna, a jednak żyjemy w dużej mierze w jego świecie. Nie chcę się tu wdawać w uczone rozważania nad wyższością "internalizmu" czy "eksternalizmu" w historii idei, ale na pewno można stwierdzić, że jeśli jakiś pisarz naprawdę wpłynął na namacalną rzeczywistość, to właśnie ten. Może Platon jeszcze bardziej, ale też mam wątpliwości, czy "platonizm" nie jest dość naturalną tendencją w ludzkim umyśle. Nie żeby zawsze przeważającą, oczywiście, ale zawsze czyhającą na swą ofiarę. Zresztą Platon miał dwa tysiąclecia więcej czasu na swe oddziaływanie. No a wszelka lewizna, szczególnie ta co bardziej intelektualna, ma w mózgach w ogóle niewiele więcej niż Jasia-Kubusia.

Teraz zmieniamy pisarza... Jeśli ktoś czyta po angielsku i jest zainteresowany historią rewolucji francuskiej, to szczerze polecam amerykańskiego historyka o nazwisku Stanley Loomis. Świetnie się go czyta, gość ma rozsądne, konserwatywne poglądy, ale bez jakichś przegięć w wiadomym stylu, rzetelna informacja... W ogóle czyste przeciwieństwo osławionych prac prof. Geremka na temat żebractwa i prostytucji w średniowiecznej Francji, które mu musiał napisać odkomenderowany do tego doktorant, bo czytać się tego nie dało - wiem bo próbowałem i nie to, by mnie prostytutki w średniowiecznej Francji nie kręciły. Czytałem na ten i zbliżone tematy inne książki i było fajnie.

Stanley Loomis zatem... Stanley Loomis w swej książce "Paris in the Terror: June 1793 - July 1794" w bardzo fajny literacko sposób główną protagonistką czyni Charlotte Corday, która ukatrupiła Marata. Młoda ta i pełna zalet kobieta miała jedną mniej w moich oczach ujmującą cechę, którą zresztą dzieliła z całą praktycznie swoją epoką... Było nią uwielbienie... Kogo? No właśnie - naszego ulubieńca Jasia-Kubusia. No i Loomis przeplata historię Wielkiego Terroru, wraz z osobistym dramatem ostatnich tygodni życia Charlotty Corday, z analizami życia, twórczości i wpływu na ową epokę tego właśnie pisarza.

Jest tych analiz sporo, więc na jeden odcinek zbyt wiele, tym bardziej że opatrzyłem to tak długim wstępem. Ale chyba dla niektórych P.T. Czytelników będzie to ciekawe i może do czegoś przydatne. A więc, oto pierwszy odcinek tego, co Loomis mówi o J.-J. Rousseau. Aha - jeszcze może jedna sprawa: tutaj będzie głównie o jego życiu, bo to jest na początku, a więcej się nie zmieści.

Nie chodzi o to, że Loomis, czy może Wasz oddany sługa, sprowadza twórczość pisarza do jego biografii, albo że ocenia ją na podstawie tego, jaka ona była pokręcona. To nie o to chodzi! Jednak przedstawianie pisarza CAŁKIEM bez wspomnienia o jego życiu również wydaje się mocno sztucznym zabiegiem. Tym bardziej zaś pisarza o życiu i charakterze tak pokręconym, jak życie i charakter naszego bohatera. A więc, niech głos zabierze mój ulubiony (obok G. Lenotre'a) historyk rewolucji, Stanley Loomis (rozbiłem to na krótsze akapity, dla czytelności):

* * *

Rousseau przemawiał do mieszanej publiczności, a sekret jego sukcesu, jeśli tak prozaiczne określenie można zastosować do wpływu i sławy, przekraczających prawdopodobnie wszystko, co osiągnięte zostało przez jakiegokolwiek pisarza od tamtej epoki, można odkryć w zwyczajnym i znajomym temacie: seksie. Jednak, dziwny to i znaczący wkład do pornograficznej literatury - gwałcił on nie ciało, lecz duszę swego czytelnika.

Cierpiąc na szczególną fizyczną dolegliwość, dla Rousseau "spełnienie" było dodatkowo udaremniane przez nienasycone żądze, które obudziła w nim rózga córki kierownika jego szkoły, pewnej panny Lambercier, i całkiem otwarcie zdiagnozowane przez niego w słynnych "Wyznaniach". Wyznaniach, w których, w swym niezwykłym pokazie psychicznego masochizmu, ujawnia bez oporów całą serię dziwacznych drobnych wad, ale bez przerwy maskuje bardziej zwyczajne i mniej interesujące większe wady.

Idealizując kobiety, był zmuszany siłami jeszcze potężniejszymi, niż wspomnienie panny Lambercier do umieszczania ich [na piedestale?]*, chodziło jednak [nie?] o to, by wynieść kobietę, lecz raczej sam chciał zostać umartwiony. W każdej międzyludzkiej relacji bardzo starannie, zawsze własnoręcznie, zastawiał pułapkę, w którą zamierzał wpaść - kiedy skomplikowane warunki, w których jego własna ruina mogłaby zostać z maksymalną rozkoszą skonsumowana, zostały spełnione.

-------
* Coś mi tu uciekło, sorry! (I nikt oczywiście nie zauważył. Nie ma to jak blogaskowa publicystyka!)


c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, listopada 03, 2006

Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ (część I: rys historyczny)

Postanowiłem napisać mini-esej przestawiający moje własne przemyślenia na temat problemu wolności osobistej i szeroko rozumianej polityki. Zacząłem go pisać od “krótkiego rysu historycznego”, a ten rozrósł się i powstał taki – dość lekki, ale w sumie serio, a do tego nie pozbawiony całkiem istotnych faktów i przemyśleń - tekścik.

Którym się dzielę, bo do szuflady pisać nie lubię, konkurencja nie śpi i publikuje jak opętana, a całość eseju nie wiadomo kiedy, i czy w ogóle, powstanie.

Dodam, że to jest tylko szkic, bo jak na część eseju to jest może nieco za chaotyczne, za żartobliwe, i w ogóle za długie,, uwzględniając, że to właściwie obok zasadniczego tematu. Bo esej, z tego co wiem, musi być z definicji dobry. Co za wyzwanie!

Naprawdę nie wiem, czy takie kawałki kogokolwiek dzisiaj interesują, tym bardziej tutaj. Jeśli ktoś ma sposoby, jak w czasie potrzebnym na przeczytanie czegoś takiego zarobić 50 zł, to może faktycznie nie warto. Gdybym ja sam miał pomysł, jak w ciągu godziny zużytej na napisanie zarobić choćby sto dolarów, też bym się chwilę nad tym pisaniem zastanowił. Ale cóż, Onassisem już nie będę, więc mogę być domorosłym filozofem. A jeśli ktoś się chce do takiej bezproduktywnej działalności, w jakimkolwiek charakterze, przyłączyć, to proszę bardzo.



Kiedy mówimy... WOLNOŚĆ

Całkiem osobiste rozważania o wolności jednostki i polityce


“Wolność” w politycznych ideologiach i manifestach naszej epoki zajmuje całkiem specjalne, niejako honorowe, miejsce. I jest już tak od paru setek lat. Nie zawsze jednak tak było...


Część 1 - krótki rys historyczny

Zacznijmy od średniowiecza i ograniczmy się jedynie do naszej zachodniej cywilizacji...

Gdybym miał na poczekaniu zaimprowizować hipotezę, dlaczego niegdyś sławiono posłuszeństwo i postawę niewolnika władzy i Boga, później zaś wręcz przeciwnie, byłaby ona taka...

W średniowieczu dożycie do następnego dnia musiało dla większości ludzi być niemal takim samym sukcesem i powodem do radości, jak dzisiaj solidna wygrana w "Jednym z Dziesięciu". Szumu informacyjnego praktycznie nie było, życie było autentyczne, ciężkie i często przykre. Podległość społeczna i wynikające z niej ograniczenia osobistej wolności w większości przypadków oznaczały także zwiększone bezpieczeństwo. Struktura społeczna była bardzo, w porównaniu z późniejszymi czasami, stała, oraz łatwo dla każdego zrozumiała. Na filozofowanie ogromna większość ludzi nie miała ani czasu, ani ochoty, ani wykształcenia, czy intelektualnego potencjału. Ci, co mieli, zajęci byli precyzowaniem dogmatów wiary i interpretacją dzieł przeszłości. Religia i jej fizyczne przejawy rysować się musiały jak jakieś jasny i piękne światło w ponurej i szarej, często krwawej, rzeczywistości.

Więc bez oporów możemy chyba przyjąć, że indywidualna wolność, choć bardzo często mogła, i z pewnością była, praktycznym problemem, większego problemu intelektualnego w owej odległej epoce nie stanowiła. Potem czasy zaczęły się zmieniać, i to szybko, choć wedle naszych dzisiejszych kryteriów wciąż bardzo wolno. Dochodzimy do epoki reformacji. I co? Nic, poza tym, że taki np. Martin Luter uczy, iż (cytuję z pamięci): “Bóg jest władcą, a ziemscy królowie i książęta to jego kaci i katowscy pachołkowie”. Jeśli to kogoś raziło, to niewielu i nie za bardzo.

Kiedy czasy jeszcze się trochę bardziej zmieniły i religia przestała wszystkim tak do końca wystarczać i dostarczać wszystkich odpowiedzi, stworzono teorię umowy społecznej. Jej pierwszym powszechnie znanym przedstawicielem jest piszący w połowie XVII w. Hobbes, ale ma on poprzedników, choćby w postaci kalwińskiego myśliciela Grotiusa, który jednak religii do tych akurat spraw nie mieszał.

Dla tych filozofów wolność jednostki jest znaczącą wartością, jednak w praktyce zawsze musi ona zostać podporządkowana woli władzy, i to właśnie ze względu na interes danej jednostki, a przede wszystkim jej bezpieczeństwo. (To dobrowolne podporządkowanie jest także korzystne dla całej społeczności, ale nie tym się teraz zajmujemy.)

Teoria umowy społecznej jest już całkiem świecka i nie odwołuje się do żadnych religijnych czy quasi-religijnych sankcji, jak również nie daje tego typu satysfakcji, bez których jednak na dłuższą metę nijak. Człowiek to istota religijna, lub quasi-religijna, co często wychodzi na jedno, bo daje podobne przeżycia.

Skoro nikt nas nie zmusza do zachowania ścisłej chronologicznej kolejności, może to być dobry moment, by wspomnieć, iż pierwszym, który podniósł indywidualną wolność człowieka do kategorii religijnej – albo może quasi-religijnej, bo nie chcę się tutaj pakować w teologiczne dysputy, grożące teologicznemu laikowi wypowiedzeniem jakiejś herezji – był, o ile wiem, renesansowy florencki filozof Pico della Mirandola. Dowodził on, że człowiek jest wyższy od aniołów, ponieważ od jego woli zależy, gdzie się w hierarchii bytów znajdzie, anioły zaś są w niej na stałe przyporządkowane do swego miejsca.

W ten oto sposób indywidualna ludzka wolność nabrała religijnego smaku, i dobrze się stało, bowiem wkrótce będzie na takie namiastki religii ogromne zapotrzebowanie.

Kiedy już indywidualna wolność stała się zdecydowanie wartością cenną, filozofowie i inni ideolodzy napotkali poważny problem. Jeśli chciało się poapoteozować jakaś wspólnotę społeczną, państwo, naród, które ewidentnie, z samej swej natury, ograniczają jednostkę, trzeba było jakoś to ograniczanie uczynić naturalnym, ba – korzystnym dla indywidualnej wolności.

Problem był o tyle trudny, że w międzyczasie powstały silnie, w porównaniu z dawniejszymi, scentralizowane państwa, władza monarchów była zarówno absolutna, a sankcji religijnej czy quasi-religijnej coraz bardziej jej brakło. W dużym uproszczeniu, chodziło o to, że coraz mniej ludzi wierzyło, iż otarcie się o króla wyleczy ich ze skrofułów, coraz więcej zaś chłonęło skandaliczne plotki z dworu i miało się czas zastanawiać, czy wszystkie te podatki, które płacą naprawdę służą powszechnemu bogactwu i bezpieczeństwu.

Tak nadszedł okres heroiczny w historii politycznych ideologii: najtęższe łby filozofii społecznej – od Rousseau, aż po Marksa – męczyły się z tym zadaniem, a ich uczniowie i epigoni – od Robespierre'a po Stalina i Pol Pota, i dalej – wprowadzali drobne acz istotne poprawki i testowali wnioski w praktyce. Nie, żeby tego typu filozoficzne poglądy w ogóle dawały się w praktyce zweryfikować, ale nie o to przecież chodziło. Ważna była ich siła propagandowego przekonywania, która, wsparta środkami bezpośredniego nacisku, z reguły okazywała się spora, oraz skutki zastosowana, które można było, na szczęście, ocenić tak lub inaczej, zależnie od sympatii dla samej ideologii.

Jakieś tam przejawy powszechnego poczucia wolności zawsze dawało się zaobserwować, czy to w śpiewaniu popierających daną ideologię piosenek, czy w fakcie, iż ogromna większość obywateli, mimo przejściowych trudności i wrogiej propagandy, pozostaje jednak w kraju. Nie żeby całkiem dobrowolnie, ale jednak. Zresztą te rzeczy to i tak, z filozoficznego punktu widzenia, miły acz niekonieczny dodatek – w końcu nie chodzi o wolność i szczęście byle jakie, tylko o wolność i szczęście prawdziwe, które bez danej ideologii w ogóle by nie mogło zaistnieć, jak więc je mierzyć, jeśli się samą ideologię odrzuca?

Żeby nie demonizować z założenia wszelkiej filozofii starającej się jakoś pogodzić szacunek dla indywidualnej wolności z kultem wspólnoty – czasem wspólnoty nie utopijnej i nie jedynie rzutowanej w przyszłość, lecz realnie już istniejącej i, dla postronnego obserwatora, wysoce opresyjnej (jak w przypadku rewolucyjnej Francji, czy Prus niezależnie od epoki) – powiem, że filozofowie klasycznej Grecji nieźle radzili sobie z tym problemem, a ich współobywatele zdawali się być z zaproponowanych rozwiązań zadowoleni. Co więcej zaś, wolni ludzie – odróżnieniu od licznych realnie istniejących niewolników – zdawali się nie żywić cienia wątpliwości co do tego, iż są naprawdę wolni, mimo nieuniknionych ograniczeń narzucanych przez społeczeństwo.

Z dwóch biegunów, między którymi znajdowały się wszelkie greckie poleis – Sparty i Aten – obywatele tej pierwszej, jeśli na coś cichcem narzekali, to nie na brak wolności, a raczej na cierpienia, ryzyko i uciążliwości, które musieli dla swej wymagającej ojczyzny znosić, Ateńczycy zaś, szczególnie ci z epoki Peryklesa, musieli się, wedle powszechnej oceny, czuć tak wolni, jak żadni inni ludzie przedtem albo potem. Niewolni byli dla Greków na przykład Persowie, padający na twarz przed królem królów, tak samo jak ich właśni nieszczęśni rodacy znajdujący się pod władzą tyranów. Ale oni sami byli, jak to później wyraził w słynnym zdaniu Cycero, “niewolnikami praw, aby móc być wolnymi”. I tak to mniej było więcej widziane w całej grecko-rzymskiej historii, w każdym razie tej nie całkiem już schyłkowej.

Na czym polega ten elegancki, i całkiem, moim zdaniem, naturalny, sposób, w jaki klasyczna grecka filozofia godzi indywidualną wolność z wymaganiami życia w społeczeństwie? Uważano w niej, że człowiek to “zwierzę polityczne”, a o wiele ściślej “zwierzę którego naturalnym habitatem jest polis – miasto-państwo”. Z czego wynika, że także naturalne ograniczenia, które jednostce narzuca wszelkie życie w tego typu społeczności są dlań rzeczą normalną i właściwie go nie ograniczają. To coś takiego, jak w przypadku tygrysa, którego chcielibyśmy uszczęśliwić uwalniając go od konieczności polowania i zdobywania względów urodziwej partnerki – czy byłby szczęśliwy? Oczywiście, że nie! Czy poczuje się bardziej wolny? Wątpię.

Nasza własna koncepcja szczęścia, jeśli mogę sobie pozwolić na taki nagły skok o dwa tysiąclecia, to jednak właśnie takie coś, jak w przypadku owego wyimaginowanego tygrysa. “Tygrys otrzymujący najsmakowitsze mięso i przeżywający tygrysi orgazm jest najszczęśliwszy? Dajmyż mu więc jeszcze więcej mięsa, jeszcze więcej orgazmów, i tak przez całe życie, albo najlepiej całą wieczność!”

To samo oczywiście w przypadku ludzi. No, dobra, to było o szczęściu. A jak to się ma do wolności? Zabawne, ale jeszcze dziwniej, oto jak: “Wolność sprawia radość? Wolność sprzyja szczęściu? Wolność zaś to brak ograniczeń, przymusu, konieczności czekania na gratyfikację? A zatem żadnych ograniczeń! Żadnego przymusu! Żadnego czekania! Nigdy!”

Nie da się ukryć, tak sobie to wyobrażamy, choć faktycznie większość normalnych ludzi nie kładzie się na ziemi tupiąc, bijąc głową o podłoże i wrzeszcząc “ja chcę!”. Co nie zmienia faktu, że w głębi naszej jaźni czujemy, że nieposiadanie tego czegoś ogranicza naszą wolność, jednocześnie stojąc na przeszkodzie naszemu szczęściu. Gdzież nam do możliwości choćby zrozumienia słynnej tezy Solona, że “szczęście to dobra śmierć”, popartej zresztą przez tegoż Solona licznymi przykładami! Zgoda, że w tym musiało być sporo filozofowania, moralizowania, oraz literackiej pozy, ale dla nas jest to całkiem absurdalna optyka, podczas gdy dla Greków ewidentnie taką nie była.

Dobra, ale my o wolności... Więc Grecy rozumieli to w ten sposób, że wolność polega na możliwości życia zgodnie ze swoją naturą, natura człowieka zaś polega w dużym stopniu na uczestniczeniu w życiu społecznym i politycznym. To zaś wymaga istnienia społeczeństwa, którego istnienie z kolei zakłada pewne podporządkowanie swoich prywatnych zachcianek dobru ogółu. Całkiem sensowne rozumowanie, moim zdaniem, a co ważniejsze, wyraźnie trafiające ówczesnym do przekonania.

Przy okazji wyszło tu na jaw, że pisząc o wolności, trudno jest uniknąć tematu szczęścia. Widać jest między nimi dość ścisły związek. (No, bo to chyba nie jest jakaś wyłącznie moja idiosynkrazja, prawda?) Może ten związek zawsze istniał, a może istnieje właśnie w naszym nowoczesnym rozumieniu tych dwóch spraw? Spróbuję to jeszcze przeanalizować, na razie wyskoczyła ta obserwacja całkiem mimochodem, bo wciąż jeszcze chciałbym mówić o historii pojęcia wolności, tylko mi taka gawęda szlachecka wychodzi.

Powrót to wątku głównego... Jak mam nadzieję wykazałem, Grecy całkiem nieźle pogodzili życie społeczne z wolnością jednostki, zarówno w filozofii, jak i w praktyce i odczuciach realnych ludzi. W każdej ze znanych mi nowożytnych prób dokonania tej samej sztuki istnieje jakieś ziarno tego samego rozwiązania, a więc ziarno prawdy. Mimo, iż wiele z tych prób, jeśli nie znaczna większość, to doktryny filozoficzne, albo dziwnie łatwo godzące się na, a nawet inspirujące, praktykę totalitaryzmu, albo mające jakieś inne pokraczne intelektualne, i nie tylko, potomstwo. (Amicus Plato itd.)

Co nie zmienia faktu, że doktryny głoszące, iż “prawdziwa wolność jednostki” zawsze i bez wyjątku polega na spełnieniu “woli ogółu”, na “zmuszaniu ludzi, by byli wolnymi” (jak to elokwentnie powiedział Robespierre), nie mówiąc już o Hegla wizji państwa pruskiego jako swego rodzaju Boga, przynajmniej w pewnej historyczne epoce (nieco tu upraszczam, to fakt), tego samego zresztą, co u Lutra, żeby było zabawniej, wymagały niewyobrażalnej ilości niesamowitych myślowych akrobacji i nie mogło doprowadzić do niczego dobrego. Co nie zmienia faktu, że doktryny te okazały się niezwykle płodne, a ich potomstwem są dzisiejszy marksizm, “nowa lewica”, a jak by nieco poskrobać, to pewnie prawie wszystkie co bardziej wpływowe dzisiaj doktryny społeczne.

Jednak filozofia w końcu stała się praktycznie niepotrzebna, przynajmniej nie do karmienia nią mas, czy choćby “intelektualistów”. Każdy, kto może się bez niej obejść, a ma do tego pomoc w pop-kulturze, narkotykach, pornografii, i ogólnie białym – czy może jeszcze nie całkiem białym, ale za to różowym – szumie informacyjnym. Kto nie potrafi, czyli kto mimo wszystko musi kompulsywnie drapać własne zwoje mózgowe, co jest przekleństwem ludzkości od prawieków, twórczo filozofię, albo inne pokrewne dziedziny wiedzy, rozwija, przyczyniając się tym samym do zwiększenia tego szumu. Chodzi o to, by oszołomić, ogłuszyć i ululać ludzi tym szumem, a potem karmić ich opowieściami, o tym, jacy to są wolni.

Nie wiem, przyznam, że o masonerii mam realnie bardzo niewielkie pojęcie, ale dla mnie to właśnie samo jądro masońskiej idei – oświecony despotyzm, ale jednak o tyle inny od normalnego, że intensywnie, nie szczędząc środków wmawiający ludowi, że to on - lud - jest super, że to on rządzi... Oczywiście gardząc jednocześnie tą zgrają podrygujących w rytm dysko, tyrających, by mieć na najnowszy model, łykających propagandę i rozrywkę, proletów.

Skąd to wiem? Faktycznie poza “Czarodziejskim Fletem”, który widziałem w różnych wersjach kilkanaście co najmniej razy w życiu, niewiele mam na temat masonerii i jej ideologii ścisłych informacji. Ale ten, nie oszukujmy się, “Flet” daje do myślenia i sporo wyjaśnia. Do myślenia daje także fakt, że tak często się go pokazuje. W końcu lud i tak nie zrozumie, a narybek trzeba skądś brać, zgoda? Jasne, że raczej spośród amatorów Mozarta, niż rapu.

(Szczerze mówiąc, nie tylko “Czarodziejski Flet” daje mi takie myśli, mam nieco innych informacji, dość nawet bulwersujących, ale to może kiedyś, innym razem.)

Tutaj, w każdym razie, kończę tę krótką historyczną analizę losów pojęcia wolności na przestrzeni wieków stwierdzeniem, że doszliśmy do stadium, kiedy to już wystarcza dość często mówić “wolność, wolność”, oczywiście przy akompaniamencie odpowiedniego podkładu dźwiękowego i efektownej szaty wizualnej, a problem wolność jednostki vs. społeczne ograniczenia sam się rozwiązuje.