Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bitwa pod Bouvines. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą bitwa pod Bouvines. Pokaż wszystkie posty

środa, czerwca 10, 2015

Długi cień króla rybałtów (1)

Śmy sobie tu swego czasu mówili, że to co się teraz w świecie dzieje, to nie islam plus jakieś tam jeszcze drobne dodatki, tylko że sprawą zasadniczą wydaje się gwałtowne słabnięcie i (excusez le mot, komu tego potrzeba!) pedalenie się Zachodu, a wojujący islam to po prostu śliczna wisienka na tym dorodnym torcie, bo liczni inni też podobnie działają, tylko ciszej i ostrożniej. (Może poza Putinem, bo o nim, szeroko pojętym, też nie należy zapominać.)

No i mówiliśmy sobie, że np. ci tam muzułmanie na Bliskim Wschodzie traktują te swoje żałosne, narzucome im przecież przez kolonizatorów (i jeszcze gorzej,) państwa i ich granice, jako coś mocno paskudnego i do dupy. Czyli jako coś całkiem sprzecznego z ich własnym pojmowaniem państwa i narodu. (Z Iranem jest nieco inaczej, bo tam akurat państwo ma tysiące lat z przerwami. No i Egipt.)

Żeby już nawet pominąć ten drobny fakt, że to w ich oczach albo państwa marionetkowe, albo też utrzymywane przy życiu, przy zamkniętych akurat w tej sytuacji oczętach obrońców praw człowieka i "zachodnich wartości", jedynie dlatego, że stanowią, wbrew własnej oczywiście chęci, zaporę do rozprawy tych tam ludów z Izraelem i sprzedają Zachodowi ropę. Chodzi o pojmowanie narodu - to przede wszystkim, z tego dopiero wynika ew. koncepcja państwa - w przypadku akurat islamu charekterystyczne dla (Spenglerem jedziemy, uwaga!) Magiańskiej Kultury/Cywilizacji.

Święta księga, sakralny język, prawda jako concensus prawych mężów, duch  spływający z góry do serc, pojmowanie różnych rzeczy, które dla nas, ludzi Zachodu (ach!) są czystą dynamiką, jako różnego rodzaju esencji... Te sprawy. No i te ich narody są całkiem nie-terytorialne - w jednej wiosce może ich żyć kilka, i ani się ze sobą nie zmieszają, ani nawet nie nawiążą bliższych kontaktów. Taka "bałkanizacja", im to pasuje - nam, europejskim gojom, o wiele mniej. Wystarczy zresztą spojrzeć na, co śpiewa w duszy Gazownikowi, albo innej Unii Europejskiej, żeby zobaczyć, że to (poza oczywiście obrzydlistwem charakteru itd.) całkiem inne pojmowanie tych spraw.

Kiedy to napisałem... Nie w tak wielu słowach, bo tym razem chyba to wyraziłem o wiele dokładniej, ale jednak to miałem na myśli i taką myśl w węzłowatej formie z siebie wyemitowałem... Więc kiedy to napisałem, zaczęła mnie męczyć myśl, że "Jak to tak? Oni mają te swoje państwa, wraz z ich granicami, oparte na najgłębszych zasadach ich własnej K/C (nie "Komitet Centralny", tylko "Kultura/Cywilizacja, szpęglerycznie, tutaj to częsty skrót), na swojej religii -  co najmniej w świecie celów i ideałów, a my co? Wszystko od początku do końca oparte na przypadku? Albo nawet gorzej, bo na jakichś szemranych biurokratyczno-tajnopolicyjnych machinacjach?

Chodzi o to, i to wtedy napisałem, że nasze zachodnie narody popowstawały niejako "od tyłu" - czyli najpierw były państwa, nawet jak nie zawsze spełniały obecne wygórowane w tym względzie wymagania, a one tworzyły dopiero narody. I te państwa, a pośrednio i narody, to wynik różnych tam dynastycznych przepychanek, małżeństw, koligacji, i czego tam jeszcze.

W każdym razie dynastie, monarchie, a w niektórych przypadkach (Szwajcaria, Holandia) wobec nich opozycja. Co oczywiście explicite pisze Spengler w swym Magnum Opus, mając, jak zwykle, zupełną rację. Jednak w porównaniu z tamtym religijnym i wzniosłym ideałem narodu wydało mi się to jakieś takie cienkie, marne, a nawet trochę - jako żem w sumie republikanin, a nie monarchista - poniżające.

I polały mi się z ócz łzy rzęsiste. Jednak po chwili przypomniałem sobie, com kiedyś czytał, konkretnie o bitwie pod Bouvines, i tam właśnie znalazłem pewne treści, które także sugerują, że i u nas, w zachodniej cywilizacji (dla szpęglerystów "Faustycznej") narody i państwa, choć całkiem inaczej niż u Magianów, także jednak mają swoje korzenie w podstawowych zasadach, w podstawowych Prawdach... Czyli w sumie - jako że niewiele Prawdy nam pozostanie, jeśli całkiem usuniemy (szeroko pojętą) religię - na sprawach religijnych.

Oczywiście - król, Francji akurat konkretnie, kiedyś leczył np. dotykiem skrofuły. To była funkcja jak najbardziej sakralna. (Co zdaje się rozumieć Braun, chcąc koronować Chrystusa, a czego nie chcą zrozumieć wszyscy ci przezabawni "liberalno-konserwatywni monarchiści".) Nie mówiąc już o takich pikantnych, a prehistorią wprost pachnących sprawach jak to, że np. król Francji do samego praktycznie końca tej ich tysiącletniej monarchii (nie mówimy o najpóźniejszej, porewolucyjnej monarchii, mniej lub bardziej liberalnej, choć w przypadku Ludwika XVIII raczej jednak hiper-konserwatywno-cnotliwej) miał, także w oczach papieży, prawo do dwóch żon.

Do żony i oficjalnej kochanki, mówiąc hiper-formalnie, bo litera prawa kanonicznego nie dawała się tu nagiąć, ale jednak ta kochanka bywała traktowana, także i przez Watykan, jako absolutnie prawidłowa, przyzwoita kobieta, o randze, z założenia, niemal odpowiadającej randze królowej, a w praktyce często o wiele ponad królową, choć jej, kochanki znaczy, rządy trwały na ogół jednak krócej, no i ew. dzieci były znacznie mniej dostojne.

(Oczywiście nie jestem tak naiwny, by nie wiedzieć, że Watykan niemal zawsze zdolny był do kompromisów z możnymi tego świata, ale jednak w tym przypadku król nie był dla niego po prostu zwykłym facetem, i jakoś to wszystko, nawet bardzo religijnym ludziom, za bardzo nie przeszkadzało. Itd. Zresztą sprawa tych dwóch żon to w sumie drobiazg, ale mnie kręcą takie antropologiczne zjawiska, tym bardziej te z erotyką w tle. I przypomina się "Le roi a fait battre tambours", o której to ślicznej balladce kiedyś pisałem.)

Te rzeczy coś oczywiście mówią o sakralnych aspektach przy narodzinach naszych zachodnich narodów i państw, ale, przyzna chyba każdy, w sposób pośredni i pozostawiający niedosyt. Dlatego też tak się ucieszyłem przypominając sobie com wyczytał w tamtej książce o przesławnej bitwie sprzed ośmiuset już lat.

c. d. n. (albo i, oczywiście, nie, i od was to w pewnym stopniu zależy, kochani ludkowie z paluszkami jak szpony od mi tutaj pilnego komętowania... nie żeby coś!)

triarius

poniedziałek, października 27, 2014

Karły, harcownicy, psychopaci (mały przykład tygrysicznej analizy w działaniu)

Rozmawialiśmy sobie tu parokrotnie o różnych rodzajach agresji i co by z tego miało wynikać. Były przykłady wzięte z najróżniejszych stron, mające służyć po prostu wyjaśnieniu o co chodzi, były też przykłady zastosowania. Konkretnie: napadający nas psychopata - to raz; oraz Tusk jako nasz kochany przywódca - to dwa.

Powiedzieliśmy też sobie, choć nie jestem pewien, czy dość dobitnie i jednoznaczne, że w tego typu konfliktach - gdy jedna strona traktuje drugą niczym bryłę mięcha (agresja aspołeczna), druga zaś cały czas prowadzi z tamtą jakąś, mniej lub bardziej zrytualizowaną i obwarowaną zakazami, "grę o pozycję w stadzie" (agresja społeczna) - niemal zawsze skończy się totalnym zwycięstwem jednej strony i totalną porażką drugiej. Można sobie pozgadywać, która jest która, gdyby to nie było dla kogoś od początku oczywiste.

Wynika to częściowo, ale tylko częściowo, po prostu z tego faktu, że psychopata z reguły nie będzie atakował nie mając praktycznie pewności sukcesu. Są i inne przyczyny, bardziej nawet interesujące, takie jak to, że ktoś stosujący agresję aspołeczną jest po prostu, niemal zawsze, znacznie skuteczniejszy od kogoś, kto dany konflikt traktuje w sumie jako stroszenie piórek i rywalizację w stylu "moje większe niż twoje". Nie ma innej możliwości - koncentrując się na wyniku i ignorując wszelkie ew. głosy sumienia czy zahamowania przed stosowaniem agresji, musi być skuteczniejszy!

Jest tu także istotny aspekt psychologiczny, ponieważ agresja aspołeczna po prostu często paraliżuje psychikę ofiary. O ile ta ofiara rzeczywiście jest "ofiarą" i sama swojej agresji na aż tak wysoki poziom - poziom agresji aspołecznej godnej psychopaty, zawodowego mordercy itp. - nie wzniosła.

Natomiast ktoś, kto wobec agresji aspołecznej nie umie zareagować inaczej, niż agresją społeczną - czyli, powtórzmy, w sumie czymś, co idealnie pasuje do przepychanek "o pozycję w stadzie", awantur o miejsce na parkingu, bijatyk o względy Maryni pod remizą itd. - ale nijak to walki na śmierć i życie, w której dla jednej strony liczy się tylko unicestwienie drugiej.

Tutaj mamy różne ciekawe sprawy, o których warto by było kiedyś szerzej napisać, jak: wszystkie te czarne mundury z trupimi czaszkami... (I nie myślę teraz o SS, tylko o różnych tam ułanach Schwartzenberga, w których zresztą mój pradziad służył przez całą Wielką Wojnę i doszedł do rangi podpułkownika. A potem klęska Austrii go totalnie zrujnowała, bo, jako oficer, miał pono obowiązek trzymać cały majątek w państwowych papierach... Itd.) Zresztą tego było masę. Nasi lisowczycy też mieli tego typu sławę, choć chyba mundurów, czarnych czy innych, jeszcze nie nosili.)

Tego typu sztafaż ma pokazać wrogowi, swoim zresztą też, bo to się odbija jakby w ustawionych naprzeciw siebie lustrach: "My nie bierzemy jeńców i nie oczekujemy żadnej litości dla siebie. To nie są żadne plemienne bitwy w formie rzucania zaostrzonymi patykami na oczach zachwyconych kobiet i dzieci, tylko rzeźnia. Albo my albo wy, więc drżyjcie!")

Oczywiście nie jest to pozbawione kosztów, bo jak ktoś zapracował sobie na tego typu sławę, to naprawdę trudno mu potem oczekiwać litości, gdyby wpadł w ręce wroga, ale widać w większości przypadków rezultat jest zbliżony do oczekiwań, skoro tyle tego było w militarnej historii świata.

Zawsze mi się, kiedy o tym myślę, przypomina taki, niemiecki chyba, rycerz, który jako jedyny został po jednej przesławnej bitwie utrupiony, gdy dostał się do niewoli, a to dlatego, że przed bitwą wykrzykiwał, żeby nie brać jeńców, tylko wszystkich pozabijać. I oczywiście błędnie obstawił wynik. (Chodzi tu o bitwę pod Bouvines w 1214 roku.)

Tak że, kiedy atakuje was psychopata, raczej należy tę sytuację na czas rozpoznać i nie traktować tego jako okazji do polemiki, choćby i ostrej, czy nawet jako okazji do sparringu w ulubionej sztuce walki. To nie ta sytuacja, i im szybciej sobie to uświadomimy, tym lepiej dla nas. Oczywiście problemem jest tu także i to, że psychopata potrafi się z reguły świetnie maskować, czym utrudnia nam (nie mówiąc już o przywódcach dzisiejszego Zachodu) sytuacji tej rozpoznanie.

Podobnie z Tuskiem. On traktuje Polskę i Polaków jako bryłę mięcha, a my próbujemy go przekonać lub porazić dowcipami w stylu "najweselszy baraczek". Radości co niemiara, fakt, ale dziwić się potem, że skutek jest żaden, to moim zdaniem skrajna naiwności i brak znajomości podstaw Tygrysizmu. Polacy, niestety, mają tego typu skłonności chyba w genach, bo takie sytuacje powtarzają się u nas co chwilę. Monstrualne oszustwo "Solidarności" (!) i wynikająca z tego klęska, za którą tak boleśnie płacimy (!), wynikły, w mojej opinii, także w znacznej mierze z tego właśnie.

O tych czarnych mundurach chciałem napisać już dość dawno, ale w sumie do napisania tego tekstu skłoniły mnie razgawory na temat Ukrainy w rodzimej sieci, a konkretnie o banderowcach i jak to pięknie zachowali się nasi młodzi zdolni "prawicowcy", a także kibole, dając tym banderowcom odpór w postaci pyskowania im i machania flagą, że "Lwów jest polski".

(Mój dziadek, nawiasem, był orlęciem lwowskim, a brata babci zamordowali, rannego i pozostawionego przez jego oddział w ukraińskiej wiosce w '39, Ukraińcy w potworny, sadystyczny sposób. Więc to nie jest tak, że ja ich po prostu kocham, albo że całkiem nic nie czuję do Lwowa, o którym mi tu matka czasem ckliwe kawałki opowiada.)

Jednak, kiedy ja słyszę o tych "bohaterskich" działaniach, to mi się z ócz sypią ślozy wielkie jak arbuzy, a kiedy czytam na ten temat duszeszczypacielne gadki, to jeszcze większe. No bo, po pierwsze - akurat teraz? Kiedy ludzie tam walczą, co by o tym nie gadać, z agresją Putinów tego świata? I w ogóle walczą, w odróżnieniu od naszych "bohaterów". Po drugie zaś - ludzi przyzwyczajonych do narażania życia i odbierania życia innym raczej nie ma sensu prowokować infantylnymi zaczepkami. Można mieć rację, zgoda, ale...

No właśnie, wracamy do kwestii rodzajów agresji. Ich agresja jest, albo w każdym razie szybko może się przerodzić, w ASPOŁECZNĄ. Czyli w traktowanie nas jak bryły mięcha. Nasza zaś to wciąż przekomarzanki, kibolskie utarczki, pyskowanie sobie wte i wewte z trollami w sieci... W sumie całkiem nieadekwatne i raczej kompromitujące.

W dodatku, jeśli to nie wzbudza w przeciwniku, a może wzbudzać, odruchu linczu, o którym sobie tu też nieraz rozmawialiśmy, to w każdym razie na pewno nie sprawia nań wrażenia, że oto przeciwnik naprawdę niebezpieczny, z którym lepiej nie zaczynać. Choćby dlatego nie niebezpieczny, że nie potrafi właściwie rozpoznać sytuacji, która jest już poważna i "na noże". OK, powie ktoś, ale przecież z obu stron chodziło o kiboli, więc z obu stron były to kibolskie utarczki, czyli agresja społeczna. Tylko. Żadna tam walka na śmierć i życie.

Ja to nie tak widzę. Stwarzamy sobie oto niniejszym pojęcie Harcowników, które, mam nadzieję, sprawę tę nam wyjaśni. Tę, a także, przy okazji, sporo innych, równie istotnych. Kłóciłem się ostatnio na przykład o to z jednym bardzo inteligentnym gościem, który - zanim postanowił zaciągnąć się pod sztandar polskich hydraulików i operatorów zmywaka, by nasz kraj rozsławiać aż po krańce globu, jeśli nie dalej - często delektował nas tutaj swymi błyskotliwymi komęty.

Zresztą próbowałem nawet o tym napisać tutaj długawy tekst, tylko chyba nie udało mi się mimo wszystko wyjaśnić o co chodzi. Chodzi o to, że to co robią różni tam indywidualni islamscy... Jak ich tam nazwać, na Zachodzie, to może sobie i być "terroryzm" - zgodzę się, że tę konkretną metodę działania można tak nazwać i będzie OK.

Tylko że ja tu widzę różnicę pomiędzy sytuacją, gdy np. jakaś partia ma taką metodę walki i nic więcej, i sytuacją, gdy jest niemal cały Bliski Wschód wrogi Zachodowi jak cholera, miliony sfrustrowanych na amen potencjalnych bojowników już czeka na okazję... Itd, itd. Jeśli, mimo dronów, nalotów i udziału Turcji, sam Obama mówi, że to zajmie lata - a przecież za parę lat, jeśli tyle ma potrwać, nastawienie tych tam muzułmanów na Zachodzie też się jak cholera zmieni, i w ogóle będzie burdel, o jakim nam się nie śniło - no więc to jest po prostu WOJNA i tyle.

(Ktoś się może dziwi, że ja tak od Ukrainy po islam, ale to ma swoją ciągłość, spokojnie!) To jest wojna, a tacy różni, mało w sumie groźni, choć nieprzyjemni, to są zgodnie z naszą terminologią HARCOWNICY. Harcowników znamy, choćby z Sienkiewicza, prawda? Jednak podejrzewam, że ich funkcja była nieco inna, niż po prostu sobie tam powalczyć dla przyjemności, żeby wojsko się cieszyło. Bo albo się cieszyło, albo wprost przeciwnie przecież - wróg też miał harcowników i wcale nie musieli być z założenia gorsi.

Harcownicy mieli za zadanie, jak sądzę, utrudnić ustawienie szyków, wprowadzić (jak Bóg da) zamieszanie, sprowokować część wojsk wroga do pościgu... Na co odpowiedzią byli harcownicy drugiej strony, w wyniku czego powstał impasse i stało się to już niemal czystą rozrywką dla odważnych facetów. Coś jak czołg, na którego najlepszą odpowiedzią jest drugi czołg, albo pancernik z drugim pancernikiem do kompletu. Też w sumie się niwelowały, w dużym stopniu, choć przecież z początku rola czołgów i pancerników była trochę inna.

U Sienkiewicza tego nie było, bo ci wojownicy (choćby i lekka jazda wołoska) to byli poważni ludzie i wiedzieli, że tylko agresja aspołeczna znajduje miejsce na polu walki. (Agresja prospołeczna sprawdza się kiedy kobieta z dzieckiem przy piersi wali z dachu dachówką jakiegoś Sullę czy Pyrrusa, ale to tylko na bardzo krótko. Choć podnoszenie samochodów przez małe kobietki to właśnie to. Mimo, że agresja wobec samochodu i grawitacji to trochę specjalna sytuacja.)

W szerokim sensie jednak zadaniem harcowników może być także sprowokowanie przeciwnika, żeby traktował całą sprawę jako obustronną agresję społeczną, podczas gdy samemu uprawia się agresję aspołeczną - czyli, powtórzmy, traktowanie przeciwnika jako bryły mięcha. Jest to, jak sądzę, niebylejakie odkrycie!

Cała masa różnych, mniej lub bardziej dziwnych, tekstów i wypowiedzi różnych "naszych" da się tutaj przepięknie wprost wpisać. A także różne inne rozliczne działania, które jednych całkiem nie dziwią, choć powinny, a innych, jak Tygrysistów, też nie, bo oni już nie mają wielu złudzeń co do wielu "naszych". No dobra, a co to w ogóle konkretnie jest ten harcownik? Definicja? Może jakoś tak...
Harcownik jest to ktoś lub coś, stanowiące część znacznie większej siły, mający/mające za zadanie zdezorganizować przeciwnika, wpłynąć (korzystnie dla jedny, niekorzystnie dla drugich, oczywiście) na jego psychikę, lub UTRZYMAĆ GO W PRZEKONANIU, ŻE JEST TO KONFLIKT SPOŁECZNY (oparty na społecznej agresji), kiedy strona konfliktu do której harcownik należy traktuje to jako agresję ASPOŁECZNĄ.
Nie jest to doszlifowane stylistycznie, ale chyba da się zrozumieć. Można by rzec, iż pytanie o godzinę w wykonaniu psychopaty, który ma zamiar nas za chwilę ogłuszyć i wyrwać złote zęby, też jest swego rodzaju "wirtualnym" harcownikiem, czy raczej harcownictwem. (Ludzie - toż to MEMY!) To nam jednak nie ma powodu przeszkadzać.

W aktualnych politycznych wydarzeniach takimi harcownikami byliby zarówno ci tam indywidualni i spontaniczni "terroryści" (w cudzysłowie nie żebym się upierał, że to nie to, tylko sądzę, co się staram właśnie udowodnić, że to o wiele bardziej skomplikowane), jak i różni tam ukraińscy kibole, wymachujący w Przemyślu flagami, że to niby ich miasto.

Nasi traktują to jako zwykłe w sumie kibolskie utarczki - które mogą być nawet całkiem ostre, ale w sumie bitwy na zaostrzone patyki z przerwami na posiłki za obopólną zgodą - a przecież druga strona ma kawałek dalej główny trzon armii, z ludźmi oswojonymi już z realną wojną w stopniu, o jakim naszym kibolom w tej chwili nawet nie może się śnić.

Jest to więc z ich strony ewidentne HARCOWNICTWO, które o tyle jest dla nas niebezpieczne, że utrzymuje nas w paradygmacie agresji obustronnie społecznej - a więc obwarowanej całą masą, biologicznie uwarunkowanych w naszym gatunku, a także mozolnie wyuczonych, zahamowań i z góry powziętych założeń ("ideés préconçues" dla red. Stasińskiego).

No dobra, spyta ktoś, a co należałoby robić na to ich machanie flagami? Nic? Jeśli, mimo że na powierzchni mamy tylko zwykłą kibolską agresję społeczną, to kawałeczek dalej stoi Putin i realna zbrojna siła Ukraińców, no to po pierwsze, moim zdaniem Putin jest jednak groźniejszy, bo ma więcej agentury i bardziej się z nim Zachód liczy, choćby to, więc bez sensu i ważnego powodu szukać teraz z Ukraińcami zwady nie należy.

Po drugie - jesteśmy w stanie odpowiedzieć na ew. agresję aspołeczną, czyli prawdziwą, nieudawaną, nie rytualną, nie potrząsanie szabelką, podkręcanie wąsa, tylko nowe wydłubywanie oczu, topienie w gnojówce, rżnięcie piłą, albo "choćby" strzelanie, czy nawet "tylko" zrywanie polskich napisów? Tak czy nie?

Jeśli tak, to należy "stać z bronią przy nodze" i ew. dodatkowo pokazać tym ichnim kibolom, oraz ew. banderowcom, że ew. agresja źle się dla nich skończy. (Czyli jednak coś "pokazać"? A tak, w tym przypadku to jest OK!) A jeśli NIE jesteśmy na to przygotowani i źle się ona dla nich NIE skończy, no to należy bardzo szybko się postarać, by to się zmieniło. Infantylne przekrzykiwanie się z facetami, którzy może też są infantylni, ale za nimi stoją ludzie naprawdę dla nas groźni, a jeszcze kawałek dalej (nie licząc agentury, która jest bliżej) Putin, to moim zdaniem skrajna głupota.

A w ogóle to mniej pyskowania, stroszenia piórek, odgrażania się bez żadnego przełożenia na rzeczywistość - w tym wymyślania Putinom tego świata od "karłów". Bo nic sensownego nam z tego nie przyjdzie, a takie wymyślania to całkiem nie jest to samo co czarne mundury i obrażanie wroga przed szturmem na mury, tylko właśnie żałosne próby sprowadzania realnego i niebezpiecznego jak skurwysyn konfliktu do rangi byle pyskówki czy innej przepychanki.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!