piątek, marca 07, 2008

Nową religią w leberała

"Leberał jaki jest, każdy widzi". Chciałoby się tak powiedzieć, zabrzmiałoby przepięknie, a w dodatku większość P.T. Czytelników nie domyśliłaby się nawet, że to parafraza słynnej definicji konia by ks. Benedykt Chmielowski. Niestety, koń to stworzenie szlachetne, a leberałów jest wiele różnych rodzajów i łączy te rodzaje niewiele - poza tym, że wszystkie błądzą i gadają (excusez le môt) od rzeczy.

Dość powszechnie występującym typem leberała jest ktoś, kto ma własny biznes, albo po prostu sporo zarabia, w związku z czym uważa, że jemu nikt nic nie daje, a już na pewno nie z podatków, natomiast jego podatki idą na jakichś nierobów i/lub nieudaczników. No i nasz człowiek sukcesu płacić podatków nie tylko nie lubi, o co zresztą wielkiej pretensji doń mieć nie sposób. Tym bardziej, kiedy się pomyśli, kto w III RP i całej Europie dzisiaj te podatki pobiera i jak z nich korzysta.

Tyle, że nasz człek sukcesu na tym niepłaceniu nie poprzestaje, tylko - zależnie od usposobienia głosem bardziej zrzędnym, lub bardziej kłótliwym, zawsze jednak głośno i dobitnie - głosi światu religię podatków niepłacenia. Co by się jeszcze dało jakoś może zaakceptować. Ale on i na tym nie poprzestaje i głosząc religię... Czego? No właśnie - leberalizmu! Religię z kompletną, wysoce rozwiniętą teologią, dogmatyką, liturgią, eschatologią... Z chórami aniołów (von Mises, von Hayek, von Friedman, von Mikke i kto tam akurat jest na tym leberalnym topie), diabłem (antyleberałowie), masami potępionych grzeszników (nieroby i nieudacznicy)...

Wszystko tu jest, zapewniam, jak w każdej przyzwoitej, dobrze rozwiniętej religii. I jak się człowiek zastanowi, to sam dojdzie co jest co. Komuś by to mogło zaimponować, no bo kiedyś do stworzenia religii trzeba było religijnego geniusza (tak tego typu ludzi określa Toynbee, o ile dobrze pamiętam), dobrze jeśli z padaczką (jak Mahomet) bo to daje fajne wizje i wnętrzne przeżycia. A najlepiej to w ogóle z jakąś boską pomocą. Jeśli bowiem jakiś bóg maczał w takiej religii palce, to jej przyszły sukces można uważać za zapewniony! ("Wow!", jak mówią leberałowie, w każdym razie kiedy chcą nam coś sprzedać.)

Niestety, ostatnio żadni bogowie do tworzenia nowych religii ręki z niewiadomych powodów nie przykładają, więc muszą wystarczać - z emfazą i rytualnym pochyleniem głowy wymawiane, zaś pisane obowiązkowo z dużej litery - sprawy takie, jak Święte Prawo Własności, czy Wolność.

I jest to chyba nienajgorszy biznes, bo jakże inaczej wytłumaczyć, że ludzie zarabiający ciężkie pieniądze na swej biznesowej działalności, mają czas i ochotę głoszeniem takich religii się zajmować? Płaci im ktoś za to? (Ciekaw jestem kto i w jakiej walucie.) A skoro jest to nienajgorszy biznes dla tych bogatych ludzi, to tym bardziej dla mnie, biednego nieudacznika. Więc też sobie stworzę własną religię, co mi tam, raz się żyje!

Otóż moja religia polegać będzie na tym, że Piekielnie Inteligentni Faceci o (Idealnym) Wzroście Sześciu Stóp i Dwóch Cali, z Włosami na Klatce Piersiowej (Na Głowie Zaś Niekoniecznie) i Udowodnionej Płodności powinni mieć prawo do 16 żon jednocześnie, które sobie mogą swobodnie wybrać spośród miliardów dostępnych na matrymonialnym rynku kobiet. Te żony mają oczywiście ustawowy obowiązek ich słuchać, kochać, pieścić, golić im łeb a potem polerować piersiami, gotować im frykasy i poić małmazją (nie posuwając się jednak do utopiena ich w beczce z tym szlachetnym i kosztownym trunkiem).

Do tego oczywiście willa z bardzo dużym ogrodem na koszt podatników - dzieci muszą w końcu mieć gdzie się bawić! Oraz, choć pecunia nieco olet, nie da się bez tego - okrągła sumka na utrzymanie i reprezentację (indeksowana ze wzgl. na inflację). A do tego oczywiście odpowiednia oprawa - ideologiczna, liturgiczna, prawna, dogmatyczna. Nic bym też nie miał przeciw wskrzeszeniu Świętego Oficjum, jeśli oczywiście miałoby bronić tej mojej nowej religii.

Wykrzyknie leberał: "Ależ to jakieś wariactwo! Dlaczego wszyscy mamy płacić na prywatne szczęście jakiegoś takiego?!" Odpowiadam: "To jest wasza, kochani ludkowie, inwestycja w przyszłość. Pomyśl tylko, leberale - jak poprawi się poziom intelektualny społeczeństwa, jak poprawi się jego płodność... I masa innych istotnych spraw. Nie wspominając już o owłosieniu tam gdzie naprawdę warto być owłosionym (mówię o mężczyznach)."

Wykrzyknie leberał (znowu, lubią krzyczeć): "Ale co to MNIE obchodzi?" Odpowiadam: "Kochany leberale. A co mnie obchodzi, czy w wyniku twojej działalności za pół wieku każdy mieszkający na terenie dzisiejszej Polski będzie posiadał trójkołowego mercedesa z napędem termojądrowym, zaś każda kobieta (czy to co kobiety wtedy zastąpi) - trzy różowe golarki? A przecież dokładnie na tym polegają twoje rzekome zasługi, czyż nie?"

I dodaję: "Dlaczego mamy budować drogi, mosty, linie telekomunikacyjne, żebyś ty, leberale, człowieku sukcesu, biznesczłowieku, mógł taniej i łatwiej produkować, sprzedawać, wmawiać spragnionym badziewia durniom swoje różowe barachło? Dlaczego najlepsze tereny mają być oddane właśnie tobie - na twoją, szemraną często, działalność, albo na twoje, prywatne wygody czy uciechy? Czemu przepisy prawa mają być tworzone pod ciebie? Dlatego, że durnie, nie mający nic innego do roboty, kochają spędzać czas w twoich hipermarketach i oglądając twoje 'Tańce z Gwiazdami'?"

"Dlaczego", kontynuuję, "porządny człowiek idąc latem przez ulicę, o plaży w Sopocie czy Jelitkowie nie wspominając (a nie jestem leberalną stonką, tylko tu mieszkam, zwróć łaskawie leberale uwagę!) musi słuchać twojego gównianego dysko, techno, rapu, popu i wszelkiego innego takiego świństwa? Dlatego że ty na tym zarabiasz? Dlatego, że zgraja durniów wtedy ci więcej i chętniej płaci?"

"A od kiedy to, słodki lebarałku, ci ludzie są dla ciebie tacy ważni? Od kiedy uważasz ich za coś innego, niż tylko demokratyczne bydło, które należy ew. wziąć za mordę, poza tym zaś całkowicie ignorować? Kiedy tobie płacą, kiedy tobie pozwalają zarobić, z demokratycznego bydła stają się nagle Solą Ziemi, Kwiatem Przecudnym Jednej Nocy, tak? Daruj, ale dla mnie to jakby zbyt subtelne, zbyt talmudyczne. Ja tego po prostu nie rozumiem."

"Jaka jest w końcu różnica pomiędzy moją skromną propozycją a twoimi żądaniami? Bo między moją nowowymyśloną religią, a twoją - mającą już 230 lat, przechodzoną, intelektualnie i moralnie zbankrutowaną, budzącą niesmak w każdym mającym odrobinę smaku człeku? No bo przecież 'po owocach ich poznacie', a twoje owoce, lebarale, to dysko, techno, Wielki Brat i Szkło Kontaktowe. Fakt, do tego jeszcze różowe golarki do... powiedzmy 'muszelki'. I język w którym królują 'odlotowy' z 'czadowym', plus medialny bełkot dla wykształciucha. Przecież te 'wolne media' nie są moje, tylko - daruj człowieku - twoje właśnie i nikogo innego. Twoje osobiście, albo też jakiegoś innego leberała, człowieka sukcesu, biznesmena."

"I zapewniam cię leberale", dodałbym jeszcze na zakończenie, "że jeśli się chwilę zastanowisz, a masz jeszcze jakieś aktywne komórki w tym, co być może było kiedyś twoim mózgiem, przyznasz, że moja propozycja, wraz z jej religijną oprawą, jest o wiele sensowniejsza, mniej kosztowna dla społeczeństwa, zaś obiecująca mu bez porównania większe korzyści w niedalekiej już całkiem przyszłości. Poza tym, że ma w sobie bez porównania więcej smaku, bo żadnego dysko czy techno by nie było. Jeśli bardzo tego pragniesz, drogi leberale, to nazwij to sobie nawet 'Prawem' (z dużej litery), nawet Boskim Prawem, jeśli to cię ucieszy. Prawem, którego ja bym bezwarunkowo przestrzegał: ŻADNEGO DYSKO, ŻADNEGO RAPU, ŻADNEGO TECHNO! Możecie mnie z tego rozliczać. Tak mi dopomóż Bóg! Wszyscy, w sumie, byliby o wiele szczęśliwsi - ja, moje żony i moje dzieci już teraz, reszta ludzkości też niedługo."

No i już całkiem na koniec, taki oto coup de grâce w samą wątrobę leberała: "Zresztą nie byłby przecież sam, bo kilku takich jak ja, który także by się należała willa i 16 żon z przyległościami, w każdym pokoleniu na każdym kontynencie by się chyba znalazło. Sporo ludzi od razu by się uszczęśliwiło, a poziom ludzkości poprawiłby się w try miga. Portowych terminali byście dla nas budować nie musieli, przepisów celnych byście nie musieli dla nas stale modyfikować i ulepszać w te i wewte, oszczędziłoby się masę ludzkich nerwów przestając nadawać reklamy..."
"Jeśli więc musimy koniecznie mieć jakąś świecką religię naprędce wymyśloną, to moja jednak jest o niebo lepsza! A jeśli nadal masz, leberałku słodki, wątpliwości, to powiedz mi łaskawie, co w mojej propozycji ci nie pasuje? Co jest lepszego w twojej religii niż w mojej? Jeśli zaś sam nie potrafisz odpowiedzieć, to wynajmij sobie takiego, co potrafi! I tak nie masz nic lepszego do zrobienia ze swoją forsą."

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Cywilizacja jako schizofrenia (6)

A więc udowodniliśmy sobie, że rozwój cywilizacji polega między innymi na odcinaniu się od obiektywnej rzeczywistości leżącej poza nią, a coraz większym koncentrowaniu się na tym, co sama ta cywilizacja generuje. Mówię oczywiście o nauce, religii, literaturze, edukacji, wszelkich formach propagandy - nie da się chyba zaprzeczyć, że zajmują się one w coraz większym stopniu tą cywilizacją, wychodząc od niej jako od pierwotnych założeń, dorabiając do nich z coraz większym zapamiętaniem metafizyczne i quasi-metafizyczne uzasadnienia.

Oczywiście istnieje też, przynajmniej w naszej zachodniej cywilizacji, czysto praktyczna nauka, pozostająca w służbie technologii i zmagająca się z realnymi problemami. Jednak i ona służy - w swych celach - potrzebom w coraz większym stopniu generowanym przez daną cywilizację, w coraz większym zaś stopniu ignorując potrzeby inne, bardziej "obiektywne".

Czy jest w tym element skrajnego upraszczania obrazu świata, o którym mówiliśmy w związku z teorią metabolizmu informacyjnego i schizofrenii? Ograniczając się do analizy naszej własnej cywilizacji, z pewnością należy stwierdzić, że tak! Kiedyś ludzie różnili się rasą i stanem społecznym - teraz już w coraz mniejszym stopniu dostrzegamy takie zmiany, a w każdym razie za coraz mniej je istotne uważamy. I tak to naprawdę wszyscy odczuwamy, bo oficjalnej, sączonej nam bez przerwy "z góry" propagandzie "równości i braterstwa" już nawet nie warto w tym kontekście wspominać.

Podobnie jest z płcią - kilkadziesiąt lat temu każdy odruchowo widział kobietę jako coś innego od mężczyzny, niezależnie oczywiście od tego, że są ludźmi i wobec Boga mają równą wartość. Jednak były to dwie odrębne kategorie i nawet nie trzeba było tego głosić, co robi np. Ortega y Gasset, bo było to oczywiste. Czy tak jest dzisiaj? Z pewnością nie! Z każdym niemal dniem coraz mniej szokuje nas teza zwolenników kapłaństwa kobiet, że "Bóg nie zwraca przecież większej uwagi na taki drobny szczegół". I nie chodzi mi tu o kwestię religijną, tylko o sprowadzanie kwestii płci do "jednego małego szczegółu". Nas to jednak, jak powiedziałem, z każdym dniem szokuje i śmieszy coraz mniej.

Czy jest w tym to uproszczenie obrazu świata, o którym mówi teoria doktora Kępińskiego? Z pewnością jest. Czy jest ono w jakimś przynajmniej stopniu schizofreniczne? To kwestia osobistej oceny, dla mnie jest w tym rzeczywiście niemało ze schizofrenii. Pamiętając, że upraszcza ona w sumie obraz świata i że ten obraz u schizofrenika staje się coraz prostszy, coraz "logiczniejszy". I że jest prostszy i "logiczniejszy" niż u człowieka schizofrenią nie dotkniętego.

Albo weźmy coś, co nie bez racji można by uznać za największe w sumie intelektualne osiągnięcie naszej cywilizacji: znalezienie "wspólnego mianownika" dla wszystkich dosłownie rzeczy i zjawisk, istniejących lub potencjalnie istniejących, w ich cenie rynkowej. Mamy już dzisiaj wszyscy, my ludzie zachodniej cywilizacji, głębokie przekonanie, że tak właśnie jest.

Chłopska chata i poletko to nie jest już kwestia ślepego, zwierzęcego niemal, irracjonalnego przywiązania, zakorzenienia, kontynuacji krwi i nazwiska... To jest przede wszystkim kwestia ceny, kosztów, opłacalności. Tak samo zresztą jak z rodzeniem i płodzeniem dzieci przez nas, ludzi przeważnie już żyjących w miastach. Nie tak kiedyś było, całkiem jeszcze niedawno!

I nie chodzi mi tutaj o wygłaszanie jeremiad, tylko o konstatację faktu, że to się wszystko uprasza. Że wszystkie przejawy życia, i nie tylko życia - wszystko dosłownie - da się w bardzo istotnym aspekcie sprowadzić do jednej liczy, ceny rynkowej.

Cenę rynkową ma dzisiaj osobista godność - wystarczy włączyć telewizor. Cenę rynkową ma dzisiaj powiedzmy dziewictwo - wystarczy nieco poszukać w internecie. Cenę rynkową ma życie rodziców. Cenę rynkową ma dziecko. Cenę albo koszt - to przecież ta sama sprawa, tylko znak przeciwny.

Nie ma dziś praktycznie rzeczy, która by nie miała, choćby teoretycznie - bo nie wszystko znajduje się na razie na rynku i nie wszystko ma cenę, która normalnego śmiertelnika może realnie zainteresować - swej ceny czy kosztu, wyrażonego w jakiejś walucie, waluty zaś są oczywiście między sobą przeliczalne.

Nicoás Gómez Dávila mówi coś w tym duchu, że: "Dla prawdziwego arystokraty to co ma cenę, nie ma wartości. Dla burżuja tylko to co ma cenę ma wartość". Kiedyś było tak to widział każdy w miarę przyzwoity człowiek, dziś brzmi to jak paradoks, piękny, przynajmniej dla niektórych, ale nieżyciowy. Wszyscy więc jesteśmy zgodnie z tą tezą burżujami... Co także potwierdza sugestię, iż nasz generowany przez cywilizację świat się upraszcza.

Kiedyś było wiele rodzajów ludzi, teraz wszyscy są burżujami. Można to zresztą nazwać inaczej, wedle gustu - na przykład mówiąc, że "dziś wszyscy jesteśmy braćmi", albo "wszyscy jesteśmy demokratami". (Czy liberałami zresztą.)

Jeśli tego do końca nie udowodniłem, to w każdym razie mam nadzieję, że przedstawiłem nieco materiału do przemyśleń. I że nie było to całkiem bez sensu.

Na zakończenie chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej interpretacji tezy, że "Cywilizacja jest jak schizofrenia rozumiana zgodnie z teorią metabolizmu informacyjnego". Nikt już z pewnością nie pamięta wczesnych odcinków tego długiego cyklu, i wątpię by wielu Czytelników teraz się rzuciło do ich czytania. Jednak wspominałem tam o "zaletach" schizofrenii, która to choroba wcale nie jest tak po prostu ruiną umysłu. W każdym razie nie od razu.

I o tym, że jej przebieg często zaczyna się od pewnego "olśnienia", bardzo głębokiego przeżycia z nagłym "dostrzeżeniem prawdy". (Wspomniany już Nietsche, także być może słynne "olśnienie" Słowackiego, oraz wiele innych podobnych, i szeroko znanych, tego typu zdarzeń.) Potem często następuje okres dużej kreatywności, który w niektórych przypadkach daje naprawdę wartościową i interesującą twórczość artystyczną czy literacką. W końcu jednak następuje stopniowy zanik władz umysłowych, jakby się coś w umyśle, w psychice chorego wypaliło.

No i powyższe bardzo mi przypomina opis przebiegu Kultury/Cywilizacji w ujęciu wspomnianego już tu wielokrotnie i niezwykle przeze mnie cenionego Oswalda Spenglera. Nie będę już nawet tego się tutaj starał jakoś bliżej wyjaśnić, w końcu dzieło Spenglera ma niemal 1000 stron i jest naprawdę gęste od treści, a ten tekścik stał się już dość długi. Jednak powiem, że zarówno to początkowe "olśnienie", ten okres kreatywności, jak i to końcowe wyczerpanie sił witalnych... Z którym pacjent może jednak żyć naprawdę długo, jeśli mu się pozwoli... Ogromnie mi przypomina typowy przebieg schizofrenii opisywanej w książce Antoniego Kępińskiego "Schzofrenia".

Sam Spengler oczywiście nic takiego nie mówi, ale wiele rzeczy, o którym mówi, daje się znakomicie dopasować do dużo nowszych odkryć i całkiem nowoczesnych naukowych koncepcji. hrPonimirski zachwyca się, z tego co wiem, Spenglera "cybernetycznym" podejściem i jego fantastycznym zrozumieniem nauk ścisłych i ich historii. Nawet coś na ten temat, o ile mi wiadomo, skrobie i zamierza opublikować. Ja zderzyłem tu Spenglera akurat z teorią metabolizmu informacyjnego pochodzącą z psychiatrii.

Jeśli ktoś chce sam to skonfrontować, a ma czas, ambicję i masę energii, a do tego zna angielski lub niemiecki, może sobie przeczytać Spenglera w sieci. Linki sa po prawej stronie mojego blogu http://bez-owijania.blogspot.com. Może też sobie sprowadzić za niewielką sumkę np. z http://alibris.com. Wcale nie wypada to drogo, szczególnie przy obecnym kursie dolara. Ale przypominam - mówimy o PEŁNYM, NIEKASTROWANYM wydaniu "Der Untergang des Abendlandes" (angielski tytuł "The Decline of the West", polskiego wymieniać nie warto, bo wszystkie rodzime wydania są perfidnie skastrowane)!

KONIEC

No, ciężko było, ale skończyłem, co jest i tak niezwykłe i chwalebne. Uff! W razie czego dopiszę jeszcze uzupełnienie, ale do niczego się już nie zobowiązuję!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.