czwartek, października 29, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 5)

Ach, jakiż długi ten wstęp! A samej historii, o ile w ogóle do niej dojdziemy, będzie malutko. Cóż, czy to raz tytuł jest nie całkiem na miarę? Czy to jeden Tusk obiecuje, by potem nie dotrzymać? Czy ja też nie mogę być postpolityczny? Tym bardziej, że te moje tutaj filozofowania to taka "narracja", tyle że dla intelektualnej (pochlebiam sobie) elity.

A więc, męczmy się, i ew. czytelnika, dalej! Kiedy mówię "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - co to jest? Oczywiście to jest Prawda, w sensie o którym tu mówimy, czyli spenglerycznym. Brawo! W dodatku to jest Prawda w swej najczystszej postaci, czyli Prawda Religijna - wprost i bez owijania w bawełnę, jak to się często (owijanie znaczy) zdarza.

No a kiedy mówię "Jutro wstanie słońce"? To jest... Oczywiście - hipoteza. (I nie chodzi tu o czepianie się do utartej metafory o słońcu wstającym, kiedy przecież Kopernik... itd.) Jest niemal pewne, że to się sprawdzi, ale jednak nie absolutnie pewne. Zakładam że tak właśnie będzie, bo inaczej zamiast płacić rachunki, pożyczyłbym może tyle forsy ile by się dało, by za nie zorganizować pożegnalną orgię, o jakiej Neron z Lukullusem nie śnili.

Podobnie z tym, że ziemia kręci się wokół słońca - pewnie tak i jest, ale co mi to właściwie robi? Z żadną metafizyką nie ma to dla mnie nic wspólnego, choć przecież... Nie zawsze musi tak być. Dla takiego Giordana Bruno dość analogiczne "odkrycie", że wszechświat jest nieskończony i zawiera nieskończoną liczbę układów słonecznych takich jak nasz, było, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, religijnym olśnieniem. Za które zapłacił życiem, a niewykluczone, że zrobił to ze świadomego wyboru (może nawet to jest wiadome, tyle że nie akurat mnie w tej chwili).

Ze mną jest inaczej - dowolna ilość dowolnie wrzaskliwych Dawkinsów może mi udowadniać, żem ofiarą "samolubnego genu"... Po mnie to jak woda po kaczce. Skoro to gen mną kieruje, to ja jestem ten gen i wszystko w porządku! Podobnie z honorem, patriotyzmem, sensem mojego życia - całkowicie mi wystarcza, że ja to tak czuję, że to są moje... Fenomeny. (O których jeszcze tu nie było, ale zaraz będzie.) To całkiem nie musi być wieczne, niezmienne i absolutne.

Mi to naprawdę nie jest do niczego potrzebne i nawet się nad tym za bardzo nie zastanawiam. Tacy ludzie istnieją! Dlatego tutaj mówię o tych swoich nietypowych cechach. Istnieją, i niewykluczone, że to oni właśnie odgrywają nieproporcjonalnie wielką rolę w historii. A my tu przecież historię mamy opowiadać i analizować.

No dobra, a teraz coś trudniejszego... Kiedy mówię "Wierzę, że jutro słońce także wstanie" - co to jest? A to, moi państwo, jest już FENOMENOLOGIA. Przynajmniej taka, jak ja ją rozumiem. Fenomenologia spengleryczna, bo tej "prawdziwej", to się po prostu, poza całkiem wstępne (i słuszne) stadia, całkiem nie da zrozumieć. I nawet nie o to chodzi, że się nie da - bo gdyby było warto, to należałoby się po prostu wysilić i w końcu zrozumieć... Tu chodzi raczej o to, że po co?

Jeśli nikt nam za to zrozumienie nie da profesury, lub choćby doktoratu, to po co właściwie? Ani nam to w realnym naszym życiu do niczego się nie przyda, ani nic. Czysto jałowa i akademicka działalność, a ten krótki czas, który mamy na ziemi, zdrowy człowiek woli poświęcić na inne sprawy. Życie. Albo właśnie religię. Albo jakąś kombinację obu tych rzeczy.

Wracając do tej naszej fenomenologii dla... Ubogich duchem? No nie. Dla ludzi czynu? Coś takiego. Dla spenglerystów - o, to jest dobre określenie. Więc wracając do niej, wyjaśnię, że to jest tak, iż moje PRZEKONANIE o tym, że "jutro słońce także wstanie" (pomijając, jak już rzekłem, różne tam odkrycia Kopernika i nie czepiając się tego, czy to słońce wstaje, czy może ziemia) jest po prostu Faktem. Ja tak naprawdę sądzę, niezależnie od tego, czy mam rację, mój sąd jest rzeczą pewną.

Nie wypowiadam bowiem opinii na temat ISTOTY BYTU, czyli powiedzmy tego, jak tam się rzeczy z tym słońcem NAPRAWDĘ mają, tylko konstatuję fakty, które dzieją się w mojej jaźni. Całkiem obiektywnie się dzieją! Te fakty, które ja w tej mojej jaźni sobie całkiem realnie oglądam, to są Fenomeny. (Skoro stale wracamy do naszego Spenglera, i słusznie, to wypada dodać, że on sam o fenomenologii nigdzie, z tego co kojarzę, nie pisze. Cała ta interpretacja jego filozofii jako swego rodzaju fenomenologii, plus masy innych fajnych rzeczy oczywiście, jest moja własna.)

Może nam się to o fenomenach i fenomenologii do czegoś w dalszym ciągu przyda, a może nie. W każdym razie to kolejny punkt w naszym programie "Spengleryzm dla odpornych na wiedzę", który sobie tutaj na boczku prowadzimy.

OK. Czy, aby wrócić wreszcie do religii, teza że "Jezus zginął za moje grzechy na krzyżu, a potem zmartwychwstał" - będąca w stosowanym tu przez nas sensie Prawdą - jest w potocznym sensie "prawdziwa"? Mówię otwarcie - nie mam absolutnie żadnego sposobu by to ocenić! Moje okienko do Bytu Jako Takiego (a o niego tutaj w końcu chodzi) jest całkowicie zamurowane. Nie mówię, że to źle, nie mówię że to dobrze, tak po prostu jest.

Nie wykluczam (hipoteza!), że istnieją ludzie, że istnieją instytucje, że istnieją metody, wyjrzenia przez to okienko i dotknięcia, poznania, ujrzenia Bytu Jako Takiego. I że jego istotną częścią może być akurat wyrażona tutaj przed chwilą teza. Masa ludzi taką możliwość z góry odrzuca. Opierając się przeważnie na argumentach, które same całkowicie nie wytrzymują solidnej krytyki. Ja do nich nie należę. Uważając się za "niewierzącego trydenckiego katolika" (o tej "trydenckości" niedługo zamierzam powiedzieć nieco więcej, i to już będzie coś w rodzaju historii religii), na tyle jestem "niewierzący", że jako Prawda to w mojej jaźni realnie nie funkcjonuje.

Zaś ta i inne tego rodzaju hipotezy - skoro nie Prawdy - nie są dla mnie osobiście bardzo istotne i nie przyznaję im specjalnie wysokiego prawdopodobieństwa "prawdziwości". Mój tutaj wywód nie jest więc wyrazem jakiejś prawowiernej katolickiej nauki, czy choćby domorosłej filozofii, która by się oglądała na jakąś prawowierność. Mój szacunek do katolicyzmu, dla jego dokonań, dla tego co zainspirował, jest naprawdę ogromny, ale ktoś bardzo żywo w katolicyzm zaangażowany, może nie strawić mojej, z zewnątrz przeprowadzanej i bez dogmatycznych hamulców, analizy.

Naprawdę nie zamierzam tu mówić niczego, co by mogło, w mojej opinii, urazić uszy wierzącego. To co tu już powiedziałem o nauce i Prawdach - w tym religijnych - stanowi raczej niezłą broń dla katolików w walce z agresywnym lewackim ateizmem, z lubością podpierającym się na każdym kroku, uczciwie i nieuczciwie - ale w mojej opinii tak czy tak nieprawnie, nauką. Mniej wrażliwi katolicy powinni traktować moje wywody jako swego rodzaju teodyceę, czyli teologię nie podpierającą się dogmatami, a działającą całkiem "od zewnątrz" i mogącą, dzięki temu, przemawiać także do niewierzących.

Ja na pewno nie zamierzam tutaj, ani nigdzie, szkodzić katolikom, choć nie czuję się zobowiązany, by mówić głosem KK. Tym bardziej zaś dzisiejszego KK! I tutaj dotykamy interesującej kwestii, w dodatku związanej już dość bezpośrednio z historią zachodniej religijności.

Ale o tym, Deo volente, następnym razem.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 28, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 4)

Nasza blogowa lokomotywa dziejów drży niecierpliwie, sapie, dyszy i dmucha. Maszynista dziejów rusza wajchą, a jego pomocnik węgiel sypie na ruszt, choć od ognia na tym ruszcie łuna bije na całe niebo... Nasza lokomotywa dziejów pali się, rzec by można, do wyruszenia w szaleńczą podróż wzdłuż osi t. W palenisku huczy i sroży się ogień. Tak się składa, że to akurat późny wnuk tego ognia, który w Kartaginie, w brzuchu żelaznego Molocha... Ach, jakie to straszne! Ach, jakież to rozkosznie podniecające!

Jednak okazuje się, że nic nie jest aż takie łatwe, jakby się z początku wydawało... Mimo ognia, mimo dymu, mimo drżenia i sapania, mimo tej krwawej łuny aż po horyzont.

Nasza historia musi jeszcze trochę poczekać, bo oto podczas przerwy w pisaniu tych odcinków uświadomiłem sobie, że przydałoby się jeszcze nieco wyjaśnień. W czym zresztą pomogły mi niektóre głosy czytelników. Chodzi mi mianowicie o to, że ludzie się niepokoją z jakich ja to pozycji piszę. W końcu o Katolicyźmie, a tutaj jakieś takie kategorie, nie całkiem nie tylko z katechizmu, ale i żaden Św. Tomasz czy Jan Paweł II. Nie żeby całkiem wbrew, mam nadzieję, ale jednak pewien niepokój wśród niektórych zasiałem.

Wyjaśnię więc... Nie piszę tego z pewnością z pozycji ortodoksyjnego i ściśle trzymającego się na poświęconej ziemi wyznawcy. Mój stosunek do Kościoła Katolickiego jest bardzo pozytywny, choć żaden ze mnie wyznawca. Uważam się, zdając sobie oczywiście sprawę, że to nieco oksymoron, za "niewierzącego katolika". Dlaczego niewierzącego? Jeśli ktoś w miarę uważnie przeczytał to, co napisałem w poprzednich odcinkach - o Prawdach, Faktach i Hipotezach, powinien łatwo się zgodzić, że Religia to par excellence sprawa Prawd.

Ja zaś, nie wiem czy to coś z hardware'm w moim systemie nerwowym, czy też coś z oprogramowaniem (wczesne dzieciństwo może?), jakoś w ogóle z Prawdami na bakier. W tym sensie, że nie są mi do niczego potrzebne i nie bardzo w ogóle trafiają do mnie ich liczne podobno zalety i wdzięki. Mówię teraz o sobie, co oczywiście niebezpiecznie ociera się o ekshibicjonizm, a do tego wkrótce może ułatwić postawienie mi diagnozy w rodzaju Europejska Schizofrenia Bezobjawowa. Cóż, czego się nie robi dla swych kochanych czytelników!

Tak więc jeszcze nieco o tej mojej specjalnej właściwości... Musi co jestem człowiek Faktów, człowiek... (aż mnie duma lekko unosi i z trudem sięgam do klawiatury) Czynu... Co brzmi, dla mnie samego, o tyle zabawne, że żadnego imperium ze 190 towarzyszami nie podbiłem, ani nawet Azji z nieco większym wojskiem. A jednak coś w tym musi być. Sprawa wydaje mi się na tyle interesująca, że, ryzykując oskarżenia o ekshibicjonizm, jeszcze ją nieco podrążę. (Choć parowóz kopytem w tory raz po raz uderza, uszami strzyże i przeciągle rży.)

Ten fakt, ten mianowicie, że są takie ludzie jak ja - ludzie którym w ogóle do niczego nie są potrzebne owe metafizyczne Prawdy... No bo dla mnie każda istotna prawda, taka o której warto gadać, to już Metafizyka - coś zbliżonego do religii, choć niekoniecznie aż religia... To więc, że tacy ludzie istnieją, stanowi swego rodzaju hermeneutyczny dowód na to, że cała ta spenglerowska psychologia ma sens i odpowiada rzeczywistości. Są tacy ludzie i są całkiem inni - tacy, dla których Prawdy są wszystkim i niemal przesłaniają im cały realny, materialny świat.

Ci pierwsi nie muszą być żadnymi psychopatami, bo ja sam nie mam powodu się za psychopatę uważać. Istnieją w końcu dla mnie rzeczy ważne, a nie związane z moim wulgarnie pojętym interesem czy przyjemnością. Nie chcę tu uderzać w podniosłe tony, ale i kariery wielkiej nie zrobiłem, a przecież teoretycznie mógłbym, bo zdolności nie mam mniejszych od Tusków, Wołków czy Lisów tego świata. Po prostu trzeba by było się sprzedać.

Bo tu naprawdę nie o to chodzi, że Prawdy to to samo co Wartości. Ja wartości jak najbardziej mam, a Prawdy w mojej psychice nie odgrywają żadnej praktycznie roli. Ani "wolny rynek", ani Big Bang, ani egoistyczny gen, ani Polska Chrystusem Narodów, ani Ziemski Raj Pod Przewodem Unii Europejskiej Gdzie Lew Z Barankiem, ani "Jimmy Hendrix is the God!", ani trójpodział władzy, ani "najgorszym zagrożeniem dla wszechświata jest antysemityzm"...

Mój nieprawdopodobny podziw i zachwyt filozofią Oswalda Spenglera także z Prawdami tak pojmowanymi nie ma nic wspólnego - to mimo wszystko też jest jedynie hipoteza, że Spengler jest wart stu Leonardów i tysiąc Einsteinów! Hipoteza o bardzo wysokim prawdopodobieństwie, zgoda, ale jednak hipoteza, a nie jakaś Prawda. W ogóle kto nie rozumie, o czym ja tu gadam, a wciągnęło go to jednak na tyle, by chciał wiedzieć - niech sobie się cofnie i zobaczy o tych Prawdach we wcześniejszych odcinkach. Na pewno nie do końca udało mi się to wyjaśnić, ale cały czas sobie wyjaśniamy i może w końcu się jakoś porozumiemy.

Mówię więc i ujawniam, że świetnie rozumiem różnych ludzi czynu, którzy parareligijnymi ideami, z taką ochotą wpisywanymi we wszelkiego rodzaju bezsensowne i w sumie pozbawione realnego znaczenia dokumenty - rzeczy w rodzaju trójpodziału władz, równouprawnienia jednego z drugim, czy wolnego rynku - kompletnie się nie podniecają. Mnie też abstrakcyjne, "wieczne i niezmienne" Prawdy - a takie one właśnie z definicji są - kompletnie nie ruszają. Czyli są tacy ludzie. Tym bardziej zapewne, kiedy to tacy ludzie, co przed trzydziestką podbijają Azję, albo (w nieco późniejszym wprawdzie wieku) odpierają sowietów pod Warszawą, zadając im ciężkie straty i biorąc do niewoli m.in. dwa wielbłądy.

Są też inni ludzie. Tacy, dla których Metafizyka i Prawda są niemal wszystkim. I nikt tu oczywiście nie twierdzi, że ci ludzie są jacyś gorsi z tego jedynie powodu. Na pewno mniej nadają się do podbijania imperiów, raczej nie widzę ich zbyt przychylnym okiem w polityce. A przynajmniej nie w Polskiej polityce, bo sąsiedzi - ależ proszę bardzo! Jeśli ktoś ma na przykład do czynienia - w sensie dyskutowania i śledzenia internetowych wypowiedzi - ze zwolennikami "wolnego rynku", bez wątpienia szybko stwierdzi (o ile sam nie jest tą samą manią dotknięty), że to nie są żadne tam trzeźwe, mniej czy bardziej słuszne, OPINIE, czyli w sumie HIPOTEZY - to jest RELIGIJNA niemal wiara.

Wiara, której żadne, racjonalne czy inne, argumenty poruszyć nie mogą, bowiem racjonalne argumenty działają w całkiem innej sferze. W innej sferze psychologii, ale mówimy tutaj o psychologii w wysokim sensie, jako o pewnym istotnym dziale filozofii - nie zaś o jakichś, wciąż popularnych w tej czy innej wersji, rojeniach spragnionych łatwej popularności na wiedeńskich salonach, nie mających nic przeciw babraniu się w brudnych pieluszkach i opowiadaniu o tym w eleganckim towarzystwie, jeśli to miałoby im tę popularność dać, a do tego lekce-sobie-ważących wszelkie naukowe kryteria doktorów.

Są ludzie, dla których jakiś "wolny rynek" jest tym, lub niemal tym, czym dla wielu innych ludzi jest autentyczne bóstwo autentycznej religii. Sama natura tych psychologicznych fenomenów okazuje się zadziwiająco podobna, choć oczywiście ja tych obu spraw - autentycznej religii, z Katolicyzmem na czele, z jednej; i różnych takich niby-religii, w stylu religii wolnego rynku (o innych nie chcę wspominać, żeby nie zdradzać zbyt wcześnie "kto zabił"!) - nie utożsamiam. Choćby dlatego, że, jako się rzekło, Katolicyzm ogromnie cenię, zaś wszystkie te pseudo-religie lekceważę i nie uważam ich za nic dobrego.

c.d.n. (Deo oczywiście volente, bo jakżeby inaczej?)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, października 26, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 3a - uzupełnienia)

Pisząc, jak piszę, szybko i spontanicznie, mogę niektóre sprawy nie do końca wyjaśnić. Dlatego też stworzyłem (ach!) tę dodatkową część, w której na razie wyjaśnię pewną istotną rzecz, a potem ew. będę wklejał dalsze wyjaśnienia, w miarę potrzeby. Z czasem, w gotowym dziele (ach!) umieści się to może na końcu i będzie całkiem jak trzeba.

* * * * *

Oto ważna kwestia, którą czuję się w obowiązku wyjaśnić: Otóż twierdzenie, że "nauka to zbiór hipotez" w żaden sposób nauki nie deprecjonuje! Te hipotezy mogą być w praktyce stuprocentowo pewne - jak taka na przykład "naukowa" teza, że nie wyrosną mi za chwilę skrzydła i nie wylecę przez okno na Majorkę. Tu nie chodzi o pewność czy niepewność hipotez, tylko o to, że one nie są - wedle terminologii niemieckiej "idealistycznej" filozofii - Prawdami.

Bo Prawdy to całkiem inna para przysłowiowych kaloszy! Prawda, jak to zauważył już np. Kierkegård (ja wiem jak się robi "å, więc nie muszę pisać "aa"!) zawsze jest indywidualna. Prawda jest wieczna, niezmienna, bardzo dla nas istotna, dotyczy spraw najważniejszych i ostatecznych. Zgodnie oczywiście z tą terminologią, bo każdy może sobie to zdefiniować jak chce. Ale tu naprawdę nie chodzi o to, że "Prawda" to wszystko co jest "prawdziwe", czyli odwrotne do fałszywego.

Fakty zaś są konkretne, pojedyncze, niepowtarzalne. A w każdym razie nigdy całkowicie takie same. Występują w konkretnym momencie czasu, nie są więc abstrakcyjne i wieczne. Żeby móc porównywać ze sobą fakty, potrzebny jest pewien intelektualny aparat, pewne założenia... I tu właśnie mamy naukę - ścisłą albo nie. I tu właśnie mamy te nieszczęsne hipotezy. Bowiem stwierdzenie, że dwa fakty są w istocie takie same, wymaga właśnie hipotezy - to nigdy nie da się uczynić z absolutną pewnością!

* * * * *

Z powyższą kwestią wiąże się także inna istotna kwestia, a mianowicie rozróżnienie pomiędzy naukami ścisłymi i pozostałymi. Te pierwsze tworzą wieczne i niezmienne prawa i zajmują się sytuacjami powtarzalnymi, te drugie - a szczególnie nauki społeczne czy historia - zajmują się sytuacjami jednostkowymi i niepowtarzalnymi. Te pierwsze mogą też szeroko zazwyczaj posługiwać się eksperymentem (poza matematyką, która jest całkiem specjalną nauką), a te drugie wcale albo z wielką trudnością i zasadnymi metodycznymi wątpliwościami. To rozróżnienie jest oczywiście bardzo istotne, choć słabo dostrzegane przez ogół, także naukowców, ale np. dla Spenglera jest sprawą wprost podstawową.

Na razie tyle, chyba innych istotnych spraw, co do których powstawałyby nieporozumienia, dotychczas w tym moim dzikim esejiku nie ma. Jeśli są, proszę o zwrócenie mi na to uwagi!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 25, 2009

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 3)

No więc, w końcu, po różnych niezbędnych, ale pewniej od samej historii emocjonujących wstępach... Historia zachodniej religijności!

Chyba jednak nikt nie sądzi, że to będzie prawdziwy historyczny tekst, prawda? Traktuję to tutaj pisanie poważnie, niech nikt nie uważa, że inaczej, ale to ma być taki sobie ogród nieplewiony - jak to przeważnie u mnie, co sobie piszę tak, jak się gada, i nie redaguję potem nic a nic... Taka gawęda szlachecka virtualis.

A treścią jej ma być nieco naprawdę głębokich, w mojej skromnej opinii, myśli, autentyczne odniesienia do historii... Jednak to jest raczej b. luźny filozoficzny esej, niż jakaś ortodoksyjna historia. Żeby mi potem nie było rozczarowań i - nie daj Boże! - skarg do różnych rzeczników i trybunałów!

Szczerze mówiąc, to miał być krótki tekst, poruszający kwestie przejścia od katolicyzmu, przez protestantyzm, oświeceniowy deizm, do religii Nauki i wszystkiego co było potem. W którym miałem zamiar wykazać związek niektórych spośród owych religii z liberalizmem i podobnymi perwersjami. Do tego odnosił się oczywiście tytuł utworu. Jednak nil desperandum! - rzecz nam się rozwinęła, ale, jeśli dociągnę, to wszystko to tutaj będzie. W dodatku mamy tu swego rodzaju "Spengler dla odpornych na wiedzę", co też nie jest całkiem bez swoistego czaru.

Mamy zatem, by wrócić do głównego wątku, Zachodnią Europę. Mamy gdzieś tak koniec pierwszego tysiąclecia po Chrystusie. No i mamy chrześcijaństwo. Katolicyzm konkretnie, to nie jest sprawa bez znaczenia, a całkiem przeciwnie. Arianizm już praktycznie nie istnieje, pogaństwo na pewno gdzieś się jeszcze kryje po głębokich lasach, interpretuje sobie katolickie ceremonie na swój sposób, ale także odchodzi w dal.

Chrześcijaństwo, a także katolicyzm, nie powstały w Zachodniej Europie. Nie musimy od razu wpadać w, tak modne ostatnio, ekumenizmy i "judeo-chrześcijaństwa", by musieć po prostu stwierdzić, że chrześcijaństwo, a także ta jego szczególna wersja, jaką jest katolicyzm, przyszły do Europy ze Wschodu. Ponieważ zaś od epoki, kiedy żył Chrystus, minęło już tysiąc lat, katolicyzm - zgodnie zresztą ze swą własną doktryną i charakterem - zbudował wokół i na bazie Jego życia i jego nauki potężną nadbudowę: dogmatyczną, rytualną, prawną, obyczajową, polityczną, artystyczną...

Co tu dużo gadać - katolicyzm przyszedł na Zachód z Cesarstwa Rzymskiego. Częściowo z jego zachodniej, mówiącej po łacinie i już wtedy dogorywającej części (wiem że to nie jest ortodoksyjny pogląd, ale ja spenglerysta i nie zamierzam ukrywać, że ta wizja historii trafia do mnie bez porównania lepiej!), częściowo zaś ze wschodniej, która potem miała się stać Cesarstwem Bizantyjskim, i która dla nas spenglerystów była już wtedy jednym z centrów całkiem innej od tej rzymskiej Cywilizacji Kultury. (Magiańskiej, jakby ktoś chciał wiedzieć. Bardzo ciekawa sprawa z tą akurat K/C, ale nie będziemy tu mieli okazji, by o niej wiele mówić.) Pod coraz bardziej skruszoną skorupą oficjalnego, "rzymskiego" i stosującego łacinę jako język urzędowy, państwa.

I dzięki temu, że to było centrum, a nie dogorywająca peryferia, miało o wiele większy wpływ na powstanie owej religii. W sensie całej, mówiąc po marksistowsku (!), "nadbudowy", wszystkiego, czego wymaga realnie działający w materialnym świecie wielki kościół.

Wedle utartego i - ach, jakże moim zdaniem naiwnego! - poglądu, my, czyli cywilizacja Zachodu, trafnie w związku z tym poglądem nazwana "łacińską", stanowi niemal bezpośrednie przedłużenie cywilizacji rzymskiej... Po prostu kilkaset lat przerwy, wywołanych najazdami barbarzyńców, a potem - Wiooo! I od nowa, tam gdzieśmy przerwali! Przy tym cieszymy się jednak wszyscy niepomiernie...

A raczej cieszyć się nam niepomiernie wypada, bo nie wszyscy niestety to czynią... (Ludzie są takie nieużyte.) Cieszymy się więc niepomiernie, że, chociaż z nas taka bezpośrednia kontynuacja, to jednak parę rzeczy naprawiliśmy!

Nie mamy zatem walk gladiatorów, a to było przecież brzydkie... Całkiem szybko zanikło też u nas niewolnictwo - które nie tylko gwałciło przecież prawa człowieka, ale także stało w poprzek postępowi technicznemu... Zaś postęp techniczny niezbędny był przecież, by osiągnąć postęp społeczny... Czyli to wszystko cudne, co nas dzisiaj otacza. A jeśli się uda... Ach!

Tak więc, z jednej strony jesteśmy bezpośrednią kontynuacją, z drugiej zaś od razu naprostowaliśmy błędny - nie bójmy się tego słowa! - kierunek w jakim kroczyła cywilizacja Rzymu, by po tysiącu zaledwie następnych lat osiągnąć ten ziemski raj, w którym obecnie żyjemy.

No, może nie od razu, bo, zależnie od swych osobistych poglądów, jedni mędrcy nam mówią, że naprawdę dobrze zaczęło być od Soboru Watykańskiego Drugiego, inni zaś że od powstania Wspólnoty Węgla i Stali... Z której to wkrótce... ach! Są też tacy, dla których punktem zwrotnym jest wzniosła chwila, gdy Izrael zaczął występować w europejskich pucharach.

W każdym razie, kiedy oni głowili się na przykład nad tym, jak efektownie skrzyżować kobietę z osłem na scenie amfiteatru, w obecności cesarza i dostojników w jedwabiach i diademach, myśmy budowali zegary, młyny wodne... Co w końcu nas doprowadziło tam, gdzie doprowadzić miało.

Trochę to jakby jedno do drugiego nie pasuje - z jednej strony mamy być kontynuacją, z drugiej od razu skądsiś wiedzieliśmy co oni robią nie tak i zaczęliśmy lepiej... Ale cóż - nie takie przecież intelektualne akrobacje się dokonują w naukach humanistycznych! Kiedy tylko się to humanistom z jakiegoś powodu opłaca, ma się rozumieć.

Tośmy se pożartowali, zdając sobie oczywiście w pełni sprawę z tego, że sarkazm jest najniższą formą ironii... A teraz powiem, jak te sprawy naprawdę widzę.

c.d.n. (Deo volente, ma się rozumieć)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 2)

... religia, w takiej czy innej formie, występuje jako społeczne zjawisko zawsze, lub niemal zawsze. Wcale w każdym razie nie jest ograniczona do tych, którzy za religijnych oficjalnie dzisiaj uchodzą.

Aby uprzedzić zarzut, że mamy luki w naszym wywodzie, uzupełnię: nauka to faktycznie zbiór użytecznych hipotez i fakt, że zawiera ona także własne metody, niczego nie zmienia. Te metody to po prostu użyteczne hipotezy na temat tworzenia użytecznych hipotez, a więc poniekąd meta-hipotezy. I to tyle, wszystko jak najbardziej się zgadza!

Oczywiście "użyteczność" danej hipotezy jest względna i psychologiczna, a różne rodzaje magii, astrologia czy alchemia, także były w tym sensie "naukami". Podczas gdy żadna religia żadną nauką z definicji nie jest - ani nauką jak trzeba, ani też nauką fałszywą czy niedonoszoną. Związki pomiędzy nauką a religią oczywiście istnieć mogą i istnieją, ale nie są to związki bezpośrednie i organiczne.

Nauka może niektórym ludziom - a nawet całym społeczeństwom czy epokom - służyć za religię, lub może "namiastkę religii", jednak "religią" w takim sensie może być całkiem sporo różnych rzeczy. Co zresztą mam między innymi zamiar w tym moim tekście wykazać, więc mówiąc powyższe wybiegam w przyszłość.

W każdym razie nauka i jej - ach! - niebotyczne dokonania mogą w kimś budzić religijne uczucia, stając się ewentualnie podstawą całego złożonego światopoglądu, który w oczach zdolnego psychologa czy antropologa okazałby się niczym istotnym nie różnić od światopoglądu ściśle religijnego. Nie będę nawet ukrywał, że takich ludzi dostrzegam wokół niemało, a sto czy dwieście lat temu musiało być ich o wiele więcej.

Jeszcze trochę tego wstępu będzie nam chyba potrzebne... Więc powiedzmy sobie, że religia - ten zbiór Prawd o sensie świata, naszego życia i naszej... cóż, śmierci.... czyli o sprawach ostatecznych i najważniejszych - ma różne aspekty. Zaś przede wszystkim ma aspekt indywidualny - psychologiczny, oraz aspekt społeczny.

Czym się religia różni, spyta ktoś, od filozofii? Jeśli ktoś wyznaje jakąś filozofię, choćby całkiem prywatną i unikalną, i ta filozofia dotyczy wspomnianych tu przed chwilą spraw, a ten ktoś przywiązuje do tej swojej filozofii wielką emocjonalną wagę, no to nie ma powodu, by jej nie uznać za prywatną religię tego kogoś. Religię całkiem jak każda inna, choć w prywatnym jedynie, psychologicznym aspekcie.

W końcu całkiem liczni, i to najróżniejsi, filozofowie poświęcali dla swych filozoficznych przekonań życie - a to skacząc do wulkanu, a to nadstawiając głowę pod topór; czy wygodę - żyjąc w beczce bez wygód, za to z robactwem, i czyniąc sobie wygódkę z masowo uczęszczanego przez eleganckie towarzystwo portyku, co narażało ich co najmniej na niemiłe komentarze.

W swym wymiarze społecznym religia to zarówno dogmaty, jak i rytuały, a także, bardzo nieraz rozwinięte, sprawy nieco bardziej świeckie, jak sztuka sakralna, takaż architektura, edukacja religijna... I masa innych. Czego spora część daje się podciągnąć pod termin "kościół" - oczywiście "kościół" w bardzo szerokim znaczeniu. Tak jak państwo jest (wedle mojego własnego jedynie określenia, ale to w końcu mój tekst, prawda?) "zębami i pazurami narodu" - przynajmniej w optymalnym przypadku, bo istnieją narody bez państw i państwa nie będące organami i emanacjami żadnego narodu.

Czymś takim ma, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, stać się, zgodnie z wolą swych twórców, Unia Europejska... Choć nawet i Związek Sowiecki czymś takim nie był, będąc właśnie w swej istocie wielkorosyjskim imperium w nowej i bez porównania potężniejszej niż dotąd formie. Co się zresztą wcale dotąd zmieniło i na żadne istotne zmiany się nie zanosi. (To była oczywiście dygresja, nie bardzo na temat, ale totalitarnej Unii zawsze warto przykopać.)

No dobra, mamy już całkiem sporo wstępu, mamy definicje i rozwialiśmy przeróżne wątpliwości, czas na historię! A jeśli po drodze trzeba będzie coś zdefiniować czy rozwiać, zrobimy to z marszu.

Jednak... Zgadłeś mój jedyny i nieoceniony Czytelniku, coś nie tylko spróbował to przeczytać, ale i aż tutaj dotarł... To już następnym razem! (W dodatku, jak zawsze, Deo volente.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

Rynek w Brzuchu Lewiatana, czyli Krótka Historia Religijna Zachodu (część 1)

Wedle powszechnie przyjętego dzisiaj poglądu, ludzkość najpierw jest zbyt głupia na porządną religię i wierzy w różne zabobony, potem tworzy sobie religię jak się patrzy, a na końcu z wszelkiej religii wyrasta i zaczyna się kierować rozsądkiem oraz nauką. Pogląd ten, jak wszystkie chyba tego typu poglądy stanowiące dziś komplet aksjomatów na wyposażeniu ortodoksyjnego inteligenta, pochodzi z Oświecenia.

Voltaire wyraził to wprost i bez ogródek, a po nim, mniej lub bardziej ozdobnie, mniej lub bardziej okrężnie, czasem z jakimiś drobnymi zmianami czy ulepszeniami, pokolenie za pokoleniem jego duchowych potomków. Dodatki mogą być takie, że np. religia wzięła się wedle niektórych mędrców z tego, że chytrzy kapłani mamili głupi lud wydając powiedzmy przerażające odgłosy za pomocą specjalnej aparatury, albo konstruując prymitywną wersję turbiny parowej. Czemu kapłani lud mamili? Tutaj odziedziczona po Oświeceniu odpowiedź jest dziecinnie prosta - oczywiście, że dla lubego grosza! W końcu "jeśli nie wiadomo o co chodzi..."

Kto mnie zna, wie, że walkę z tym bezkrytycznym przyjmowaniem oświeceniowych aksjomatów uważam za swe naczelne intelektualne zadanie. Fakt, że najlepszą odtrutkę i najlepszą alternatywę znalazłem w filozofii Oswalda Spenglera, jednak uważanie mnie za jakiegoś jego propagatora i nic więcej, uznaję za bardzo niesprawiedliwe i po prostu nieprawdziwe. Tu nie chodzi akurat o Spenglera - tu chodzi o to, że od trzystu lat żywimy się rozkładającym się trupem Oświecenia i niemal niczym więcej.

Nie mówię tu o radarach, tyrystorach i komputerach, tylko o naszej wiedzy o nas samych, o historii, polityce, ludzkiej naturze, religii... Zamiast ewentualnego krótkiego okresu "wyzwolenia" ze starych dogmatów i nieoptymalnych ujęć, które zapewne tak czy tak musiało nastąpić, mamy coraz bardziej jałową i coraz mniej zważającą na rzeczywistość intelektualną strawę...

Poza którą nie wolno już nawet wyjść - a w każdym razie nie wtedy, kiedy może to dotrzeć do ludu... Mamy coraz więcej i coraz ostrzejsze tabu... I mamy myślenie schematami, które coraz bardziej przypominają późnego Ptolemeusza i wymagają coraz to nowych uzupełnień...

Coraz to nowych epicykli, które trzeba - dla zachowania względnej integralności modelu, lub po prostu takiego złudzenia - chytrze umieszczać w już istniejących epicyklach... I tak to się odbywa w coraz większym tempie, a z oświeceniowego wyśmiewania się z religii, mamy dzisiaj Świecką Świeckość Jacka Kuronia i Świętą Świeckość Unii Europejskiej... Dekretowane ex cathedra i już wsparte groźbą oficjalnej i całkiem realnie bolesnej dla grzesznika ekskomuniki, wkrótce zaś... Może być jeszcze gorzej!

No, tośmy we wzniosłe tony uderzyli - jak to wypada czynić na prawicowych blogach w tych czasach powszechnego skurwienia... I tu naprawdę gorąco przepraszam wszystkie panie prostytutki - bez urazy, po prostu tak się mówi! Mógłbym rzec "skundlenia", ale wtedy musiałbym przepraszać nierasowe psy, a to mogłoby być jeszcze trudniejsze. Powszechnego zatem skurwienia i upadku. Kassandrą też żeśmy pojechali, ten punkt mamy zatem z głowy.

Jak ja, spyta ktoś (i spyta słusznie!) widzę kwestię religii? Czym w ogóle jest moim zdaniem religia? No to odpowiem czym religia z całą pewnością moim zdaniem NIE jest. Otóż nie jest jakąś niedoważoną nauką - tworem i strawą mitycznej niedojrzałej ludzkości. Żeby to wyjaśnić, powiem czym (moim zdaniem, jak zwykle) jest, a czym nie jest, nauka.

Otóż nauka to zbiór użytecznych hipotez. Tylko tyle i aż tyle! A w ogóle to należałoby tu wtrącić, że w żadną "ludzkość" przeżywającą swoje religijne ewolucje nie wierzę - bo moim zdaniem ewentualne religijne ewolucje przeżywać mogą co najwyżej poszczególne ludy, a najprawdopodobniej poszczególne cywilizacje (używając utartej terminologii), spenglerycznie zaś rzeczy nazywając Kultury i Cywilizacje (tutaj z dużej, bo to specjalistyczne terminy).

Z czego wynika niemało ciekawych rzeczy, jak na przykład ta, że w tym samym momencie historii różne ludy mogą przeżywać różne fazy swego religijnego rozwoju. (Jeśli oczywiście uda nam się ustalić, że coś takiego jak "religijny rozwój" w ogóle istnieje.)

To samo zresztą, jako spenglerysta, sądzę o nauce, nie mówiąc już o filozofii, matematyce czy sztuce - one także należą do konkretnej K/C (Kultura/Cywilizacja). Jeśli obecnie mamy na całym świecie jedną naukę, to dlatego, że na tym świecie istnieje w tej chwili jedna jedyna Cywilizacja - nasza - a pozostałe ludy, będące albo barbarzyńcami (bez obrazy!) sprzed jakiejkolwiek własnej K/C, albo też Fellahami (piszę to z dużej, bo to też termin ścisły i pochodzący od Spenglera, podczas gdy np. barbarzyńcy są raczej moi właśni, bo przecież nie od Toynbee'go, którego nie cenię za grosz). Fellahy to ludzkie resztki po dawnych wielkich K/C.

Obie te grupy - skoro już uświadamiamy Szan. Publiczność na temat spengleryzmu - żyją w pewnej formie Pseudomorfozy, czyli pod sporym wpływem naszej K/C, która, pomijając wszelkie tego ew. zalety, tłumi także i wypacza ich własne duchowe życie i rozwój. Co zresztą widać chyba wszędzie gołym okiem, a jeśli spytać jakiegoś Araba czy Eskimosa, to... Lepiej nie ryzykować!

Wracając do definicji nauki, mojej własnej zresztą i dość ad hoc, ale stoję przy niej murem, bo w zasadniczych sprawach jest niezatapialna (w dobrym sensie, nie w popperowskim!), to, jako zbiór użytecznych hipotez i nic więcej, NIE jest to zbiór PRAWD. Ex definitione! (Jeśli oczywiście odróżniamy prawdy od hipotez, ale to chyba sprawa oczywista.)

Cóż to są jednak te "prawdy"? Prawdy, całkiem inaczej niż hipotezy, albo fakty... Tutaj niektórzy od razu przywołają Hegla, który to miał nieszczęście podpaść wielu, wygłaszając słynne zdanie, że "tym gorzej dla faktów". Nie jestem heglistą, Hegla nie bronię, ale gość miał w tym chyba jednak znacznie więcej racji, niż mu różni wielbiciele płytkich mędrków w rodzaju Locke'a, Actona czy Misesa raczą przyznać... Prawda to jest takie coś, w co wierzymy nie potrzebując dowodów, a co ma dla nas naprawdę wielkie znaczenie - prawda to coś, co nam wyjaśnia sens naszego życia, sens świata, sens śmierci...

Powie ktoś, i niejeden, że co za bzdura, bo tylko ludzie dotknięci niedorozwojem, mohery i katolicy, takiego czegoś w ogóle potrzebują, a ludzie światli i nowocześni żyją sobie bez tego szczęśliwi... Z czym się nie zgodzę. Wspomniałem już tutaj wcześniej Świecką Świętość, która jakimś dziwnym trafem trafiła jednak do hiper-racjonalnego i absolutnie antyreligijnego, jak by wielu jego wyznawców (!) chciało wierzyć., światopoglądu lewicowo-liberalnych, nasiąkniętych oświeceniową myślą i obsesją postępu ludzkości, elit.

Innych zaś przykładów tego typu religijności jest cała masa i to właśnie tam, gdzie nie spodziewalibyście się ich znaleźć. Musimy sobie tylko ustalić co to jest ta religia, co to jest ta religijność... Wtedy, Deo volente, postaram się wykazać, że...

(Ale o tym już następnym razem.)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, października 24, 2009

Pyskówka - anybody?

Jacek Jarecki w swej nieskończonej dobroci od dawna próbuje mnie przywabić spowrotem na szalom24. Ostatnio osiągnął tyle, że wkleił u siebie na szalomie mojego ostatniego (błahego, ale od dawna innych przecież nie piszę) teksta, a ja zgodziłem się odpowiadać na komęty. W którym to celu musiałem założyć se od nowa całe konto.

Teoretycznie mogę więc naprawdę tam zacząć blogizować, ale w praktyce ograniczy się to chyba do tego, że ustawiam tam sobie wywrotowe hasełka, które się wyświetlają pod moimi komęty. No a teraz sobie czekam na ew. donosy do prokuratury w sprawie godzenia w sojusze i opluwania najświętszych (świeckich) wartości.

Jak śmy z Jareckim postanowili, tak też się stało, tyle że oczekiwana dyskusja szybko zeszła na wyimaginowane byty w rodzaju "wolnego rynku", plus szczeniackie obelgi ze strony moich pryszczatych oponentów. No nie - nie tylko to, bo dodatkowo Spengler został ujawniony jako nazista. W sumie żałosne to było i żałuję straconego wieczora, który miałem przeznaczony na całkiem inne sprawy.

Nie żebym miał jakąkolwiek pretensję do Jareckiego - wręcz przeciwnie! Tyle, że natura ludzka ułomną jest, a jeśli trąci się czułą strunę fanatyków "wolnego rynku", to można z całkowitą pewnością oczekiwać zachowań typowych dla okolic osiedlowego trzepaka i takiegoż poziomu argumentacji. Najzabawniejsze zaś to (dobrze, że coś w tym w ogóle można uznać za zabawne!), że oni niesmak rozmówcy i jego niechęć do kontynuacji automatycznie odczytują jako swój polemiczny sukces i potwierdzenie boskiej prawdy we własnej doktrynie...

Sprawa byłaby niewarta pięciu minut klepania w klawiaturę, ale nastąpił jeszcze pewien... Wątlutki, to prawda... Dalszy ciąg. Mianowicie mój czołowy oponent na tym szalomie - sławny rynkowy liberał wyrus, tym razem kryjący się pod pseudonimem mersey sound - zaczął mnie skrycie obrabiać na własnym blogu. O czym ja dowiedział się ino całkiem przypadkiem od Jareckiego, któren mi rzekł, że nasz wspólny dobry znajomy Artur M. Nicpoń nieźle tam wymiata, choć nieco w paru sprawach błądzi. (Czy jakoś tak to brzmiało).

Więc, choć z bloga wyrusa/mersey sound'a zostałem jakiś czas temu oficjalnie wyproszony - o co zresztą nie mogę mieć specjalnej pretensji, bo wpadłem tam swego czasu jak nastojaszczij troll i zacząłem jeździć po ich ukochanym von Misesie niczym po burej suce... Poszedłem tam zatem, na ten wyrusi blog, by zobaczyć wymiatanie Artura.

No i zobaczyłem. Artura gadki całkiem mi się w istocie spodobały - facet czuje Indian ja mało kto. (Widać że dokładnie w młodości przeczytał "Małego bizona".) Choć Spenglera jeszcze nie do końca kojarzy, ale rokuje nadzieje. Natomiast poczułem się moralnie uprawniony do zwrócenia wyrusowi uwagi, że jeśli próbuje mi u siebie obrabiać dupę, to mógłby mnie o tym łaskawie zawiadomić, a do tego zawiesić oficjalnie zwój ban na jakiś przynajmniej czas, bym miał możliwość odpowiedzi.

O co mi w ogóle chodzi? Na pewno nie o to, że potrzebuję jakiejś obrony, albo że potrzebuję pomocy w tępieniu maniackich ideologii różnych podwórzowych sekt! Po prostu jakiś tam rodzaj dyskusji się pod tym moim tekścikiem rozpętał - I TO AŻ W TRZECH RÓŻNYCH MIEJSCACH!

Dlatego też, gdyby ktoś z moich czytelników był spragniony ostrej pyskówki... gdyby pragnął utrzeć nosa różnym podwórzowym mędrkom... gdyby chciał się wypowiedzieć na temat "wolnego rynku"... albo sposobu na cywilizowaną i sensowną dyskusję... to niech sobie zobaczy wszystkie miejsca, gdzie ta dyskusja się toczyła... toczy... i, miejmy nadzieję, będzie toczyć... I niech sobie tam ew. zabierze głos.

Oto linki do wszystkich tych miejsc:

1. na tym tutaj blogu: http://bez-owijania.blogspot.com/2009/10/o-piciu-piwa-i-zaletach-wenus-w-futrze.html - (gdyby ktoś to musiał osobiście klepać, to zwracam uwagę, że w futrze to "Wenus", a nie "wyrus"!);

2. na szalomie: http://jacek.jarecki.salon24.pl/133157,powrot-tygrysa-na-salon24-partie-partie-partie;

3. u wyrusa: http://tekstowisko.blogspot.com/2009/10/tajemnicza-tajemnica-tajemniczych.html.

A teraz, parafrazując Głowackiego, wskazuję buławą na zachód i do wszystkich urodzonych pogromców leberalizmu wołam: "Chłopaki! Pokażcie tym... liberałom!" (W oryginale było tam oczywiście słowo o zbliżonym znaczeniu, tyle, że dziś uchodzące za nieeuropejskie, więc śmy se zamienili.)

Kto nie chce się z liberałami opluwać... Kogo nie bawią ich pokraczne argumenta... Niech oczywiście nie czuje się do niczego przymuszany. Błagam! W końcu prawdziwa wolność to właśnie MY! Wbrew temu co sobie i światu wmawiają leberały.

* * * * *

No to może jeszcze obrazek... Trochę tam wprawdzie brakuje gościa, który mógłby uchodzić za rynkowego liberała spod osiedlowego trzepaka, ale za to MY jesteśmy przedstawieni jak należy. No i naparzana pierwsza klasa! (Jakby ktoś pytał, to to jest gołe duszenie, czyli mata leo, tyle, że nie jak zazwyczaj od tyłu, ino z boku.)


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, października 19, 2009

O piciu piwa i zaletach "Wenus w futrze"

Mam ci ja kumpla. Bystry jest, wykształcony. Młody jeszcze, choć w jego wieku napoleońscy oficerowie zostawali marszałkami, a niejaki Aleksander swego czasu nawet podbił połowę ówcześnie znanego świata. Mój kumpel w każdym razie we wszystkim, do czego się przydaje kora mózgowa... Jest super. Tyle że nie całkiem we wszystkim.

Co pewien czas mojemu kumplowi wracają jakieś takie dziwne sprawy. Pryszczate anarchizmy. Przedpubertalna rynkowość. Polityczne idee wprost spod podwórzowego trzepaka. Ja to sobie tak tłumaczę, że w wieku, kiedy normalne chłopię z wypiekami pochłania "Co chce wiedzieć każda dziewczyna", albo/i "Wenus w futrze", mój kumpel, jakimś tragicznym zrządzeniem losu... Lub może raczej był to diabelski figiel... Więc mój kumpel zamiast tej normalnej, zdrowej duchowej strawy dla chłopiąt, dostał w swe spocone łapki Misesa. I zamiast mu powiedzieć "von Mises!"... Naprawdę smutne! Wdrukowało mu się, używając terminologii Konrada Lorenza.

Mimo to z moim kumplem daje się bardzo fajnie rozmawiać - po prostu kiedy ma te swoje nawroty, trza przeczekać. Poza tym złoty chłopak - kora aktywna, dociekliwy, uczy się szybko... Ale do czego ja zmierzam, spyta ktoś. I spyta słusznie. Otóż całkiem niedawno mój kumpel poprosił mnie o radę. Mianowicie kiedy na jakimś towarzyskim wyjściu wypije pięć piw, to się fatalnie czuje. Brzusio go boli i tak dalej. Więc czy ja nie mam jakichś konkretnych informacji, że oni tam w tych knajpach nie myją kufli, skutkiem czego na nich się rozwijają kolonie strasznych bakterii?

Na to ja w duszy się uśmiechnął, choć z wierzchu prawie nic nie było widać. Jednak stary byk, który sobie wolniutko z pagórka do tych tam dorodnych cycatych krówek, czasem ma przewagę nad młodym cielakiem, co to mu się wydaje, że już wszystkie rozumy! No i wyjaśniłem mojemu kumplowi, że w piciu piwa istnieją pewne imponderabilia, których nie uczą w najlepszych nawet szkołach wyższych, a które człek bywały, światowy i doświadczony zna. W odróżnieniu od młodych chłopiąt, co to im się wydaje że wszystkie rozumy zjadły.

Piwo, widzisz - mówię mojemu kumplowi - ma w sobie gaz. Dwutlenek węgla konkretnie, ale to akurat nie ma większego znaczenia i możesz od razu zapomnieć. Jak sobie duszkiem wypijesz jedno piwo, to nie ma problemu, a ten gaz może ci nawet całą sprawę uprzyjemnić. Alkohol szybciej trafia do krwi, bąbelki rozkosznie buzują... Jednak wypić w szybkim tempie pięć piw, to już nieco inna sprawa.

Tym bardziej, że z pewnością żłopiesz je łapczywie (znam cię chłopie!), niewstrząśnięte, niezmieszane, niespienione... Zamiast - jak by to zrobił człek bywały - zrobić w nich niewielką burzę, celem pozbycia się sporej części gazu. Człek bywały by także pił w miarę wolno. Człek bywały by także nie tokował jak jakiś głuszec na temat wolnego rynku, przez co uniknąłby połykania hektolitrów powietrza. Które, dodane do CO2 z piwa, rozdyma kiszeczki, powodując ból i inne dolegliwości.

W dostatku, znając cię, pijesz popiskując i podskakując przy tym z podniecenia, przez co piwo w trzewiach się burzy, generując nowe bąbelki i zwiększając wielokrotnie objętość całej ciekło-gazowej mikstury. Są jeszcze inne aspekty tej sprawy, dotyczące, mówiąc brutalnie, "odpowietrzania", ale już na teraz wystarczy.

Chłopię, mój kumpel znaczy, wyglądało na szczerze zaimponowane. Mam niepłonną nadzieję, że mu ta otrzymana ode mnie od niechcenia informacja będzie służyć długie lata, chroniąc go przed przykrościami, a zwiększając radość wynikającą z konsumpcji alkoholu i życia towarzyskiego. Choć przyznam, że znając faceta, trudno mi sobie wyobrazić, by potrafił nie tokować jak głuszec na temat wolnego rynku, kiedy tylko poczuje bezbronnego słuchacza i ułamek promila we krwi. Ja w każdym razie zrobiłem co mogłem, a z tej rynkowej obsesji też staram się gościa lojalnie wyleczyć.

Po com ja to wszystko opowiadał? A po to, żeby sobie ew. młodzież zdała sprawę, że jeśli zwykłe picie marnego piwa w byle knajpie zawiera w sobie tyle imponderabiliów i tajemnic, nieznanych nawet najlepiej wykształconym chłopiętom, a oczywistych dla ludzi starszych i z pewnym doświadczeniem, to jak muszą się mieć sprawy w innych - bardziej złożonych - dziedzinach!

Jak ktoś, choćby najlepiej formalnie wykształcony, ale kto nigdy nie dowodził nawet zastępem zuchów... dwuosobową piekarnią... podwórzowym gangiem... małżeńskim trójkątem z piątką dzieci... Kto - przypomnijmy! - niemal dopiero w kwiecie wieku odkrywa proste bolesne prawdy na temat napojów gazowanych...

Jak ktoś taki może z tak niesamowitą pewnością raz po raz wyrażać skrajnie radykalne opinie na temat na przykład polityki??! Może jednak nieco pokory by się przydało, miłe chłopięta? A co do Misesa, to zastanówcie się może w wolnej chwili - czy on kiedyś powiedział wam cokolwiek, co by się wam mogło do czegokolwiek przydać w realnym życiu? Tyle co "Wenus w futrze"? Żarty!

* * * * *

Ten sam kumpel co pewien czas męczy mnie na temat Prawa i Sprawiedliwości. No bo przecież każdy polityk to mafia i skąd ja niby wiem, że PiS miałby być lepszy. Rynek ignorują, brzydale, socjaliści... I tak dalej, i tak dalej.

Ja mu na to, że rynek mi luźno (excusez le mot) zwisa, a PiS pasuje mi dlatego, że jest partią z gruntu patriotyczną i z gruntu wrogą postkomunistycznej III RP. Na to mój kumpel, że skąd ja to niby wiem, że PiS jest patriotyczny? Pytanie faktycznie nie jest głupie i zasługuje na odpowiedź. Odpowiedź zaś owa została skonstruowana na całkiem innej zasadzie, niż to się zazwyczaj robi. I jest taka...

Każda partia, przynajmniej każda w miarę licząca się partia w III RP, ma swoją ideę przewodnią, która ją - w całkiem realnym sensie, bo nie mówimy tutaj o propagandowych sloganach! - spaja. Postkomuna (we wszystkich odmianach) ma ideę polegającą na obronie przywilejów dawnych właścicieli PRL i ich potomstwa. Robią to oni na masę sposobów, z których jednym z najważniejszych jest stawanie się europejską socjaldemokracją - co zapewnia nie tylko ochronę, ale także masę dodatkowych korzyści i przywilejów.

Platforma "Obywatelska" ma, przynajmniej wśród swych elit, ideę polegającą na dorabianiu się kosztem państwa polskiego - które i tak ma zniknąć maksymalnie szybko. Plus właśnie stanie się "europejskimi politykami". Wśród głupszych i mniej zaradnych jej członków i sympatyków, chodzi o bycie "Europą", światłą i w ogóle do przodu, i w ogóle cool.

PSL (a właściwie przefarbowany prlowski ZSL) - wiadomo. Nawet gadać o tym szkoda.

I tak to działa - ludzie przynęcają się do partii dlatego właśnie, że spodziewają się tam znaleźć innych, dzielących ich światopogląd, oraz możliwość realizacji własnych ambicji. Choćby tak obrzydliwych, jak w przypadku wyżej wymienionych formacji.

Dochodzimy do PiS'u. Jest w Polsce pewna znacząca mniejszość patriotyczna, antykomunistyczna i antysystemowa (w sensie wrogości do bananowej III RP)? Oczywiście że jest! Czy wyznający takie idee ludzie są inni od tamtych - w tym sensie, że oni nie próbują szukać podobnie czujących i możliwości realizacji własnych celów? I nie próbują jakoś się zorganizować w celu uzyskania większej możliwości oddziaływania na rzeczywistość? Wydaje mi się, że nie ma powodu tak sądzić.

No więc szukają, a nawet poniekąd znajdują. Gdzie mamy tego skutek? Jeśli nie jest nim PiS, to już naprawdę nie wiem! Nie fetyszyzuję PiS'u, nie idealizuję go... Wiem że się składa z ludzi, ułomnych jak my sami. Jednak TO akurat jest partia związana przede wszystkim ideą patriotyzmu i krytycznym stosunkiem wobec chorej, postkomunistycznej III RP.

Jeśli nie, no to proszę mi rzec, KTO jest tego typu partią, lub choćby jej zaczynem? Oraz CO w takim razie łączy ludzi PiS'u? Ludzi, którzy by w większości przypadków bez trudu mogli się urządzić prywatnie wiele wygodniej, mieć o wiele lepszą prasę i opinię wśród ludu... A nawet - z pewnych punktów widzenia - więcej móc zrobić politycznie.

Czasem naprawdę warto spojrzeć na sprawę z drugiego końca. Jak tutaj - zamiast wierzyć lub nie wierzyć deklaracjom, a nawet - bardzo z konieczności ułomnym i niejednoznacznym skutkom realnych działań - odwrócić optykę i spojrzeć na nisze, jakie teoretycznie powinny zajmować poszczególne partie... I na to, kto każdą z takich nisz wypełnia, lub wypełnić się stara.

Może się mylę, może gdzieś tu błądzę. Jednak trzeba by mnie o tym nieco poprzekonywać. Na razie wydaje mi się, że stary i nieczytający Misesa byk więcej wie o życiu i polityce od masy młodych, Misesa pilnie czytających, nieopierzonych rynkowych cielaczków.

O piciu piwa też zresztą.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, października 17, 2009

Welcome to the Fabulous...

Taki oto anonimowy obrazek znalazłem przed chwilą na swojej wycieraczce. (Ach te służby! Ach te przecieki!)


Ale prawda że śliczny? I adekwatny? (A jak się kliknie, to będzie jeszcze większy i piękniejszy.)

Kto chce, może sobie ten obrazeczek dowolnie wykorzystać - bez opłat i nawet bez powoływania się na źródło.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 14, 2009

Tusk zniknięty redivivus

motto:

Szukam, patrzę - nie ma Tusia!
Może uciekł? Może siusia?


I znowu nam znikł nasz premier... I znowu się zastanawiamy - "gdzie jest nasz premier, ach gdzie?"
  • Może pojechał gdzieś na kraj świata po nową twarzową czapeczkę?
  • Może potrzebował adrenaliny i huśta się teraz nad ziejącym ogniem kraterem jakiegoś czynnego wulkanu, przyczepiony za duży palec liną do helikoptera? (Drugi koniec liny trzyma oczywiście w zębach Schetyna.)
  • Może bierze udział w jakimś mało nagłaśnianym, ale prestiżowym wyścigu psich zaprzęgów? (Pierwsza nagroda prawo do polizania dłoni Angeli Merkel, druga podrapanie za uchem przez tow. Barroso.)
  • Może sobie kupił tę nową grę FIFA 2009 (widziałem za 99 zł), a teraz sobie siedzi w kącie i wirtualnie udaje Rooneya, o całym świecie zapomniawszy?
  • Może... itd. itd.
Mi się jednak wydaje, że tym razem wiem, gdzie mamy naszego premiera. Pewnie już wszyscy zapomnieli, ale jakiś czas temu wybuchły (niczym zamoknięty kapiszon, takie mamy bowiem w kraju media) dwie dość smrodliwe i dla władzy nie-całkiem-wygodne afery. Naprawdę, kto nie wierzy, niech se na blogach poszuka! Potem te afery wiatr rozwiał, śnieg przysypał, konary się na nie zwaliły... Do tego narracja i niezawodna rodzima brać dziennikarska....

Jednak moja teoria jest taka, że właśnie w tej chwili premier Tusk jest w (dawnej bibliotece a obecnie pijarowni) szkolony w efektownym i skutecznym płaczu. Coś a la posłanka Sawicka. No bo to działa! Lud się rozczula i znowu jest słodko, a płaczący staje się miłością nas wszystkich. No więc tak szkolą tego premiera, szkolą... Szkolą go od paru dni co najmniej. I szkolić będą, aż do momentu, kiedy przyjdzie wyjść na scenę... I zapłakać...

Tak na wypadek, jakby jednak tego zlodowacenia w tym roku nie było, gdyby jednak to globalne ocieplenie zadziałało, a lud sobie jakoś przypomniał o tych kapiszonach... Albo gdyby coś nowego. (Apage Satanas! Tfu, na psa urok!)

Tyle że z premierem jest jednak pewien problem i z tym płaczem wiąże się niejakie ryzyko. Taki mianowicie problem, że on od dawna nerwy i tak ma zszargane i nastrój nienajlepszy. No i jest tak, że mimo pompowania go od dawna jakimś Prozakiem naprawdę nie wiadomo, czy premier po prostu ładnie i przekonująco zapłacze... Czy też zacznie spazmować... I spazmować... I spazmować...

A potem się naprawdę rozpędzi... rozklei... rozsmarka... zacznie piszczeć... dostanie drgawek... I trzeba go będzie w końcu w kaftan bezpieczeństwa. Co może wśród ludu wywołać reakcje różne, ale niewykluczone, że jednak negatywne. Gorzej - może się jeszcze do czegoś w tym stanie sam z siebie przyznać... To by dopiero było! Dobrze chociaż, że nawet na spokojnie (czyli na odpowiedniej dawce Prozacu i nie przymuszany do płaczu) mówi niewyraźnie!

No bo kto mu jest w stanie tę dawkę Prozacu odpowiednią dobrać? Zbyt dużo, a zacznie przed tą kamerą robić "orgazm na słodko" (ukłony dla branży filmowej, która ostatnio błysnęła taką klasą, że skorzystam z okazji), zamiast płakać... Zbyt mało - i naszkicowana wyżej katastrofa się spełni!

No więc jest problem i dlatego na razie premiera pokazać spragnionemu ludowi nie można. Choć tak przecież wszyscy - z głównym zainteresowanym na czele - byśmy pragnęli, by Król Słupków znowu mógł odegrać Króla Dyplomacji, stając słupka przed Putinem... Merdając ogonkiem przed Merkelą... Ach! Jednak chcieć, to nie zawsze, ludu mój, znaczy móc. Niestety!

Jeśli ta sprawa się jakoś w najbliższym czasie nie wyklaruje, a wrogowie nie przestaną knuć i mącić, to może prościej i łatwiej będzie wprowadzić stan wojenny. Nad tym wariantem też się pracuje. Więc na razie więc spokojnie ludu - wszystko jest pod kontrolą, a o podjętych decyzjach dowiesz się niebawem.

Już możesz przygotowywać w pobliżu telewizora chusteczki - na wypadek, gdyby to jednak miał być wzruszający występ premiera przed kamerami, a nie to drugie.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, października 12, 2009

Czemuście mnie nie ostrzegli, że to wariat?

Nie przeczę, żem nieco zaszalał atakując toyaha za uwielbienie do Picassa i Zanussiego, za rozszczepianie włosów na 17 części w każdej sprawie... A częściowo i za to całe nudnawe i histeryzujące "kino moralnego niepokoju", które lubi się pojawiać na jego blogu.

Uważam go jednak za naprawdę dobrego blogera - z gatunku tych niemal-profesjonalnych, codziennie piszących, o tekstach dopracowanych i wygładzonych. Tym bardziej, że ostatnie teksty ma toyah naprawdę b. dobre, chodzi o te na temat afer i polityki. (Fajnie że zostawił na boku sztukę, bo smaku gość nie ma za grosz. To pewnie zresztą mój wpływ, że zostawił. I nie wiadomo czy na długo.)

Nie uważam go też za wariata czy szuję. Że mój własny blog - mimo faktu, że blogowanie to dla mnie raczej margines zainteresowań i ciągle mam wątpliwości co do jego sensu - uważam za istotnie lepszy od toyahowego, to jest fakt. Gdybym tak nie uważał, po prostu bym zresztą nie pisał. No bo po co pisać, jeśli to nie ma być lepsze od poziomu nieco-powyżej-przyzwoitości?

Jednak okazuje się, że mój blog jest denny, a ja - uważając inaczej - jestem wariat. O, proszę: http://blogmedia24.pl/node/19774#comment-60920. Co mi tam, oto cały finalny komentarz samego toyaha w mojej sprawie:

Wszyscy z wyjątkiem jednego

Dopiero dziś zdarzyło mi się przeczytać oba ostatnie komentarze tego triariusa do mnie. Poprzednio, kiedy kończyłem z nim znajomość, po przeczytaniu jego insynuacji
odnośnie mojego stosunku do Zanussiego, przerwałem właśnie na Zanussim. Dziś dowiedziałem się od niego samego, że, oprócz komentowania u mnie, on sam prowadzi bloga i że ten blog jest podobno świetny. Sprawdziłem. Jestem pod wrażeniem. A do Was - i do Ciebie, Marylko - mam pretensje. Czemuście mnie nie ostrzegli, że to wariat? A ja tyle miesięcy się kompromitowałem. Bardzo nieładnie!

toyah

Przyznaję, powtarzam, żem nieco z toyahem zaszalał. A w ogóle to ponoć nie ja byłem przezeń wytypowany na "Głupca roku nr 2", więc finał wynikał poniekąd z prostego nieporozumienia. Fakt, że dawno bym toyahowi był odpuścił, gdyby nie to, że cholernie mnie wkurzały jego niezdarnie kontrataki. Polemista z niego żaden i sam fakt, że zamiast uszy po sobie i przeczekać, próbuje mi przywalić, doprowadzał mnie do furii. Jestem gość agresywny, nie ukrywam.

Teraz do ad remu... Czy naprawdę z mojego bloga (bo pomijam już nie zawsze przemyślane wypowiedzi w polemice z toyahem, tak bywa, a to co się dzieje w kraju, naprawdę działa człekowi na nerwy) wynika żem wariat? Czy naprawdę ten blog (pomijając całkiem inną konwencję) jest JEDNOZNACZNIE GORSZY od blogu toyaha?

Powiedzcie mi to proszę, bo nie chciałbym nadal żyć w nieświadomości. A jeśli tak właśnie jest, to w końcu wypadałoby przestać pisać. Nie tylko dlatego, by się moje wariactwo aż tak łatwo w oczy ludziom nie rzucało, bo co mi tam, ale po prostu dlatego, że robienie czegoś, czego robić nie muszę, na poziomie niespecjalnie wysokim, wydaje mi się żałosne i niepotrzebne.

Prosiłbym o szczere wypowiedzi. Z góry dziękuję!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, października 11, 2009

Umpa umpa umpa umpa, umpa umpa umpapa! (i nie tylko)

Na podstawie ostatnich występów ludzi filmu nasuwa się wniosek, że być może jedyną w miarę uczciwą gałęzią branży filmowej jest xxx. No bo spójrzmy... W końcu sukces w roli "jurnego dostawcy pizzy wyposażonego niczym ogier" nie czyni automatycznie - nawet w oczach samego zainteresowanego - autorytetem moralnym... W odróżnieniu od sukcesu w roli przysłowiowego trzeciego halabardnika w byle jakim filmie "artystycznym".

Nie słyszałem też dotąd, by jakaś stojąca u progu emerytury oralna diva tłumaczyła ludziom w mediach, że "z opowieści syna wiem, że dzisiaj prawdziwe ostre porno to odbywa się w przedszkolach, a my to przy nich same Święte Tereski". No a w każdym razie oralne divy lepiej sobie przed kamerami radzą ze szczękościskiem u "artystek filmu", spowodowanym najpewniej staraniami o ambitną rolę, czy nominację do prestiżowej nagrody.

* * * * *

Historia uczy, że każde pokolenie ma w sobie jeden (i tylko jeden) potężny wybuch buntu. To się jednak zmienia, bowiem wiele wskazuje, iż obecni młodzi mają zamiast tego internet.

* * * * *

Moje przewidywania dotyczące przyszłych Pokojowych Nagród Nobla...

1. Putin - NIE dostanie! W każdym razie nie tak szybko, nie zanim spacyfikuje (od pax, pacis, czyli pokój, więc à propos) jeszcze sporej ilości krajów, ludów, oraz oczywiście niepokornych we własnym kraju. Na zachętę nie ma sensu mu dawać, bo czy Putin ze swoją Rosją zagraża czymś Europie? Przecież Europa naprawdę może sobie, dla dobrosąsiedzkich stosunków z Rosją, pozwolić na oddanie jej paru peryferyjnych krajów...

A właściwie to już nie krajów, tylko regionów. Takich jak Polska i różna drobnica. Dzięki temu Europa uzyska znowu bezpośrednią granicę z Rosją, na której będzie aż iskrzyć od pokojowych inicjatyw, a młodzież w czerwonych chustach, śpiewająca "Ja drugoj takoj ziemli nie znaju, gdie tak swabodno dyszajet cziełowiek", będzie się swobodnie parzyć z młodzieżą w błękitnych tunikach w żółte gwiazdki, śpiewającą "Umpa umpa umpa umpa, umpa umpa umpapa!" (oczywiście po niemiecku, ale nie znam słów, więc koncentruję się na dziarskim "Umpa umpa umpa umpa, umpa umpa umpapa!" orkiestry).

2. Dzim Dziung Dzil (czy jak się nazwa ten aktualny komuszy zamordysta w Korei Północnej) - DOSTANIE! Pod warunkiem oczywiście, że pozwoli sobie udzielić darmowej pomocy przeznaczonej dla północnokoreańskich osesków, w postaci miliona ton mleka w proszku. To zaś jest z kolei uzależnione od tego, czy postępowa północnokoreańska elita uzna, że to mleko uda się z korzyścią opchnąć na międzynarodowym rynku, dzieląc zyski.

3 Tusk - DOSTANIE! Jeśli mu się oczywiście uda, choć dlaczego niby miałoby mu się nie udać? Ale to już nawet nie jest zabawne. Dodam jednak, że w przyzwoitym kraju Tusk wkrótce zostałby więźniem politycznym - przynajmniej z punktu widzenia różnych humanitarnych organizacji i moralnych autorytetów... Więc pokojowego Nobla dostałby i tak. To nie do uniknięcia, więc nie ma co wierzgać przeciw ościeniowi.

* * * * *

Od dawna chciałem tu polecić znakomity moim zdaniem tekst Kumana ukazujący samą esencję kwestii władzy. Oto on: http://odrzucam-plew.blogspot.com/2009/09/przemoc-polityka-liberalizm-i-jeszcze_14.html.

Szczerze polecam też prześledzenie jak Nicponiowi udało się cudownie wypuścić powietrze z nadętego balona ojroaparatczyka Sadurskiego. Oto - moim zdaniem po prostu genialny w skali historycznej! - tekst Nicka (niestety obecny tylko na szalomie): http://www.crusader.salon24.pl/128604,wojtek-dal-glos, a co tuż przedtem napisał Sadurszczak i co pisze od tego czasu, musicie sobie poszukać sami, co nie powinno być specjalnie trudne, bo facio zawsze obecny na szalomowym frontonie, więc można se kliknąć i, cofając się w czasie, se znaleźć.

Oczywiście nie ma tak, by Sadurszczak przestał być wulgarnym aparatczykiem i wyjątkowo paskudnym brukselsko-leberalnym propagandzistą, budzącym dodatkowy niesmak tym, że pozuje na luźnego ętelektualistę, blogera i w ogóle brata-łatę... Jego pretensje do bycia przy okazji elitą dostały jednak potężnego kopa, z którego gość wyraźnie nie potrafi się podnieść, wypisując teraz różne żałosne brednie, w celu przekonania ciemnego ludu że on jednak JEST elitą itd. itd.

Jeśli dobry Bóg pozwoli, by jeszcze coś podobnie do nickowego tekstu Sadrurszczaka trzepnęło, to zakładam się, że facio zacznie po prostu rapować! Już napisał kretyński i nieudolny wierszyk traktujący o jego własnej elitarności i ciemnej masie, która jej nie dostrzega. Zaprawdę powiadam wam - znowu stajemy się najweselszym baraczkiem... A co nam w końcu innego pozostało?

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, października 09, 2009

Biężączka, bloody biężączka

Z ostatniej chwili: Lalka Barbie (w wersji nieco przydymionej, ale to akurat mało istotne) dostała Pokojową Nagrodę Nobla. Łał!

Poważny człowiek od dziesięcioleci nie mógł chyba poważnie traktować tych nagród, nawet zakładając, że na samym początku miało to jakiś sens i wdzięk. (Dla mnie raczej nigdy nie miało, bo Nagroda Nobla to z założenia projekt leberalnych naprawiaczy świata i nigdy do niczego innego niż promowanie globalnego leberalizmu nie służył.) Co więcej, mieszkając swego czasu, jakby nie było, w Szwecji przez dłuższy czas, dość dokładnie poznałem skład tych komisji. Oczywiście osobiście ich nie znam, nawet nie wiem, czy bym chciał, ale to i owo się przeczytało.

Tym razem jednak norweska filia tego cyrku poszła spory krok dalej, przyznając pokojowego Nobla - i to całkowicie na kredyt, bank Lehman Brothers się kłania! - plastikowej lalce Barbie. Fakt, że w wersji ekskluzywnej (w tym nieco przyciemnionej) "Barack Obama".

Tak się produkuje elity! Tak się tworzy autorytety! Patrzcie ludzie i uczcie się, jak wygląda postpolityka!

Zupełnie na marginesie, to akurat przedwczoraj rozmawiałem sobie z dawno niewidzianą kuzynką, mieszkającą obecnie w US of A. Która była bardzo za tym Obamą (mimo że czasem pono łypie okiem na mój blog i wyrażała się o nim jak najpochlebniej). No i spytałem ją, nieco złośliwie, jak tam jej miłość do Plastykowego Chłopca, a ona, że już nie to, co kiedyś.

A więc trzeba było lewiźnie dodać nieco animuszu, a ludziom sceptycznym (fuj!) wybić z rąk wszelkie argumenty, argumentem: "Śmiesz chamie podnosić wraży pysk na takiego świętego człowieka i autoryteta? Władza ludowa rękę na władzę ludową podniesioną odetnie! Itd. itd."

Choć wydawałoby się, że wystarczyłoby rzec: ""Śmiesz chamie podnosić wraży pysk na Afroamerykanina?! Czyli mówiąc brutalnie i bez ogródek - MURZYNA??!"

Jednak widać nie wystarczyło.


A teraz skok na krajowe na odmianę podwórko...

* * * * *

Platforma "Obywatelska" - partia krótkiej ławki i bardzo długiego koryta.

* * * * *

Nie wykluczam, że w Platformie "Obywatelskiej" są ludzie przyzwoici. Jednak wydaje się bardzo mało prawdopodobne by w sumie mieli oni więcej niż 50 zdrowych komórek mózgowych i jedno jajo, a więc ich wpływ na działania tej partii musi być całkowicie nieistotny.

* * * * *

Dotąd uosobieniem desperackiej furii był zawsze "szczur zapędzony do rogu". Teraz powinien go zastąpić "Tusk złapany na przestępstwie", ewentualnie "Platforma której zagląda się w sposoby finansowania".

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

środa, października 07, 2009

Jak okiełznać konia który poniósł - czyli o mediach i platformianej aferze hazardowej

Czy ktoś z was siedział kiedyś na koniu, który poniósł? Sytuacja naprawdę nie jest wtedy przesadnie wesoła, bo taki koń całkiem nie wiadomo na co wbiegnie, przez co przeskoczy, albo przed jaką nagłą przeszkodą stanie jak wryty, a my... A my w dodatku nie mamy bladego pojęcia, którą z tych opcji nasz pełen temperamentu rumak wybierze. Zgroza, każdy kto to przeżył albo ma krzynę wyobraźni, musi to przynać.

Ja, choć na koniu niestety nie siedziałem już od dawna, byłem w takiej sytuacji. Źwierz z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu (nie wykluczam całkowicie mego własnego błędu, bo jeździec nigdy ze mnie niestety wielki nie był, nie to co przodkowie, domyślam się dlaczego, ale sza!) ruszył galopem, całkiem nie reagując na moje próby zatrzymania go, czy zmiany kierunku. To ostatnie było o tyle ważne, że kurs obrał sobie ten rumak akurat na bardzo ambitną, olimpijskich rozmiarów - tak z 140 cm - przeszkodę...

Zaś gdyby do niej, oszołomiony własnym pędem i nie baczący na otoczenie, dogalopował, miałby dwie opcje: próbować przeskoczyć, albo też gwałtownie się zatrzymać. Obie te opcje wydawały mi się z mego własnego punktu widzenia mało atrakcyjne - bo ani koń, ani ja nie byliśmy do tak ambitnych przeszkód, w dodatku branych z pełnego galopu, przyzwyczajeni, a kiedy koń gwałtownie zatrzymuje się przed przeszkodą, to o niebo lepsi jeźdźcy ode mnie zwalają się na łeb, nierzadko robiąc sobie przy tym krzywdę. (Co można sobie zaobserwować wygodnie siedząc na tyłku podczas każdej niemal transmisji ze skoków czy WKKW w ukochanym telewizorku.)

Tego rodzaju myśli przebiegały mi wtedy przez głowę, bardzo gwałtownie, bo sytuacja naprawdę nie wydawała mi się wesoła. Na szczęście przypomniałem sobie co należy w takiej sytuacji robić i, nie mając zresztą większego wyboru, zacząłem to z siłą desperacji realizować.

Co należy robić, spyta czytelnik? Otóż, może zresztą coś się od tamtych czasów w tych zaleceniach zmieniło, ale to co ja wiedziałem, to było, że należy z całej siły ciągnąć za jedną wodzę, starając się zakrzywić tor biegu konia, zniechęcić go do ignorowania woli jeźdźca, i z czasem zahamować. To naprawdę nie jest łatwe, bo ponoszący koń nie zwraca wielkiej uwagi na wodze, a siły na robienie jeźdźcowi wbrew ma aż nadto! Czytelnikom, którzy zagryzają palce podskakując nerwowo na krzesłach przed komputerami powiem... Udało się! Przeżyłem! I serdeczne dzięki za waszą troskę!

Podobno, choć to mogą być tylko teorie wielbicieli westernów, podobnie robi się próbując powstrzymać szaleńczy pęd całego stada dzikich mustangów - wskakuje się na grzbiet najszybszego, a potem kieruje się go tak, by w końcu, daj Boże, zaczął biec po spirali. A za nim cała reszta. Czy to może być prawda? Nie wiem, samo wskoczenie, a potem jeszcze stopniowe opanowywanie tego konia - bez wodzy, za grzywę? Plus może "hetta, wiśta, prrr!"? W każdym razie na poziomie meta-hippicznym (żeby nie powiedzieć meta-fizycznym) jest to bardzo interesująca i użyteczna historyjka.

Na poziomie meta chodzi bowiem o to, że zamiast konia po prostu próbować zatrzymać i opanować, stopniowo go się zawraca - albo w stronę dalekiej a nie-do-przebycia przeszkody, a to pod górę, gdzie koń sobie pomyśli "będę tam biegł jak głupi? a na co mi to?"... Zresztą jak już zauważy, że zaczyna ganiać w kółko, za własnym ogonem, to też mu się zaczyna robić głupio. I samo przypominanie mu o dotychczasowych stosunkach pan-niewolnik, a w tym przypadku jeździec-koń, ze wszystkim to co oznacza (łącznie z ew. przerobieniem na klej i karmę dla psów), też w końcu uświadamia mu moralną naganność jego postawy i uroki w-sumie-dość-przecież-wygodnej uległości...

Po co to mówię? Na pewno nie po to by się puszyć swymi przewagami, bo akurat tutaj nie ma się specjalnie czym puszyć. Miałbym lepsze historie do się puszenia, gdyby mi na tym zależało. Po prostu, jak wielu innych, zastanawiam się nieco nad działaniami mediów w ciągu paru ostatnich dni - dni tzw. afery hazardowej - starając się odgadnąć ich motywy i przewidzieć dalsze zachowania. Od których, niestety (ileż w dzisiejszej Polsce musi być tych "niestety"!) bardzo wiele zależy.

Do napisania tej notatki skłonił mnie komentarz http://joannalichocka.salon24.pl/129537,wypalic-zelastwem-albo-odejsc#comment_1779967 na salonie24, a właściwie jego drobna część, ta mówiąca że:
Po drugie, chwilowe zacietrzewienie dziennikarzy to tylko wynik wczuwania się w nastroje społeczne (sondaże). Właściciele stacji dobrze wiedzą, że zaprzeczanie faktom spowodowałoby większe straty niż chwilowa krytyka wobec aferzystów. Mają dużo czasu, żeby nadrobić stracone punkty Platformy, zresztą już to czynią.
Dokładnie tak i ja to widzę, tyle że mnie nasuwają się dodatkowo analogie z opanowywaniem oszalałego konia, albo i całego stada koni. Kto chce, może się nad tym wszystkim zastanowić nieco głębiej.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, października 01, 2009

Pytania których zapewne nie zadano

Musiałem niestety wychodzić na trening, więc nie udało mi się dotąd usłyszeć, jak bezkompromisowa i genetycznie dociekliwa brać dziennikarska grillowała premiera Tuska... Słyszałem wprawdzie przydługi początek, gdzie Tusk-Premier (po taktycznym spóźnieniu się o 10 minut) ględził o niczym, grając na czas i nieudolnie próbując w jakiś sposób zahaczyć opozycję. Czyli ma on kwalifikacje na post-polityka, tego gościowi odmówić nie sposób! (Ciekaw swoją drogą jestem ile Prozacu wpompowano tym razem w to cherlawe ciałko zakończone ryżą szczoteczką? Choć nie, raczej czapeczką. I jaką drogą oni to, cholera, robią?)

Za chwilę idę szukać co brać powiedziała Tuskowi i co on im, ale że wracając z treningu wymyśliłem sobie parę pytań, których niemal na pewno Tuskowi nie zadano... No to je tutaj opublikuję.

To znaczy Tuskowi wymyśliłem jedno, ale aż trzy wymyśliłem dla Chlebowskiego, którego konferencję widziałem. Żałosna była nad wyraz, jak i sam protagonista, tym bardziej kiedy wdepł był i nawet koledzy od korupcji - ci co jeszcze nie wpadli znaczy - się odeń odwracają. Biedaczyna!

A więc, oto pytania, których w 3/4 na pewno, a w 1/4 niemal na pewno, dociekliwa brać dziennikarska III RP wspomnianym dwóm prominentom nie zadała:

do Chlebowskiego:

1. Czy już na tym etapie sprawy możemy być pewni, że to nie było uwiedzenie przez agenta CBA?

2. Czy może pan obiecać z ręką na sercu, że nie będzie do siebie wielokrotnie strzelał z dwóch metrów z zamiarem samobójczym i skutecznie, w przerwach pisząc list samobójczy, do którego nie sposób się będzie nijak przyczepić?

3. Czy nie żałuje pan teraz, że nie skorzystał z sugestii blogera triariusa, by się zgłosić do Czechów i zaproponować im swoją osobę do roli Szwejka? Stał by za panem dzisiaj murem Daniel Olbrychski i cała zgraja innych rozbestwionych łatwym szma... Znaczy... tego, no... szmiru... chciałem powiedzieć celebry... znaczy artystów. A tak?


do Tuska:

a. W związku z koniecznością potraktowania tej sprawy w jakiś bardziej ludyczny i dostępny dla mas sposób, mam pytanie: nie ma pan premier nic przeciw nazywaniu pańskiej formacji przez media "Partią Dwurękiej Korupcji"? Niestety w tej sprawie nie chodzi bowiem, ściśle rzecz biorąc, o tzw. "jednorękich bandytów", więc ta zgrabna nazwa wydaje się być nie całkiem adekwatna. A zresztą, jak wszyscy wiemy, do miana Partii Bandytów - Jednorękich, Dwurękich i nawet Trzyrękich (jeśli nie więcej) pretenduje już SLD i ma naprawdę spore szanse.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.