Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francis Fukuyama. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Francis Fukuyama. Pokaż wszystkie posty

sobota, lipca 05, 2014

Maskulinistyczny koniec historii

W zamierzchłych czasach, kiedy jeszcze sporo pisałem, a niektóre z moich tekstów były długie i z założenia przemądre, mój blogas otaczała urocza trzódka inteligentnych i elokwentnych komentatorów. Mieliśmy wtedy nieraz sporo zabawy, na przykład z książkami. Ja, powiedzmy, zachwalam "Błąd Kartezjusza" niejakiego pana Damasio, na co moi komentatorzy zgłaszają pretensje, że ów pan pisze nie takie rzeczy na temat duszy i w ogóle nie jest po linii.

Ja na to, że w życiu by mi nie przyszło do głowy dowiadywać się od jakiegoś neurobiologa, choćby się i nazywał Damasio, na temat duszy - co za pomysł? Jednak ten pan robi znakomitą robotę, wykazując czarno na białym i niesamowicie naukowo, iż cała te oświeceniowa koncepcja "czystego intelektu"...

Że siedzi sobie jakiś taki Michnik i wymóżdża, a skutkiem tego jest obraz świata - precyzyjny i wierny... To brednie. Po prostu. Pan Damasio wykazuje, iż myślenia w żaden sposób nie da się oddzielić na przykład od emocji. I to wystarczy, by tego tytułowego Kartezjusza możemy poklepać po plecach (łeb miał w końcu nie byle jaki!) i odesłać na zieloną trawkę. A w jeszcze większym stopniu Kanta, który nas od tak dawna prześladuje (żeby już się nie zniżać do Michnika z Korwinem, Johnem Stuartem Millem i Herbertem Spencerem).

Szczerze mówiąc, jeśli w ogóle zwróciłem uwagę na religijne poglądy pana Damasio, to zaraz po odłożeniu tej książki o nich zapomniałem. Co mnie obchodzą religijne poglądy uczonych? Nauka to użyteczne hipotezy, żeby przywołać tezę naszego drogiego Spenglera (nie twierdzę, że na pewno sam to pierwszy wymyślił), religia zaś to sens życia i sens śmierci. Nie ma między tymi sprawami żadnego styku! (O ile oczywiście ktoś nie wkracza bez sensu na teren drugiego, co się niestety często zdarza. Tylko że to nie zmienia istoty sprawy.)

Oczywiście mówimy tu o duszy w sensie religijnym, bo kiedy np. Spengler używa tego słowa, to nie chodzi o religijną duszę, tylko o coś w rodzaju "wewnętrznego oprogramowania", "immanentnej istoty"... A to całkiem co innego, żadnej religii nie udaje, i na pewno inteligentnego komentatora mojego blogasa nie ma powodu wnerwiać. "Dusza" u pana Damasio może, ale naprawdę szkoda nerwów - tacy jak on, powtarzam, nie są od uczenia nas o duszy, tej religijnej!

A zresztą, powiedzmy to sobie otwarcie - czy ja jestem religijny? Czy religijny jest Ardrey? Albo Spengler? Spengler mówi miłe rzeczy o katolicyźmie, ja, mam nadzieję, też, ale zaprawdę powiadam wam - nie rozmawiajcie o duszy i takich sprawach, ani z lewakami, ani z naukowcami, bo nie ma sensu! (Z posoborowymi księżmi też, chciałoby się dodać, ale już zamilczę.) U niektórych da się natomiast znaleźć rzeczy naprawdę cenne - z ich dziedziny, czyli tych użytecznych hipotez - i z tego korzystajmy!

No więc książki... Akurat sobie podczytuję "Mózg i płeć" autorstwa pani o imieniu Deborah Blum. O duszy nic tu akurat nie ma, za to jest parę innych aspektów - na poziomie meta, jeśli ktoś rozumie taki ezoteryczny język - o których by może warto. W książce tej jest w każdym razie sporo interesujących informacji, choć dla Pana T. - dyslektyka z urodzenia i przekonania - te wszystkie części mózgu i większość tych substancji (poza takimi oczywistymi jak testosteron) to sprawa, którą zaraz wypuszcza drugim uchem, bo ani go to nie kręci, ani nie byłby tego w stanie zapamiętać.

Niezbyt go też cieszą opisy doświadczeń polegających na wycinaniu źwierzętom części mózgu, lub kastrowanie ich, oraz wstrzykiwaniu im różnych świństw, w celach naukowych. Wciąż jakoś tam doceniam osiągnięcia nauki... To na przykład, że w dalszej rodzinie urodziło się niedawno głuche dziecko, które odzyskało słuch, kiedy mu po pół roku wszepiono cośtam...

Piękna sprawa, przyznaję! Jednak cały ten religijny w sumie zapał do nauki, charakterystyczny dla wieku XIX, znika, i we mnie też całkiem już w sumie zanikł, choć w młodości mnie to pasjonowało (fizyka i takie tam, nie kastrowanie źwierząt). Eseje czerpiące informację z nauki - także z niej - jak najbardziej, ale sama nauka pozostawia mnie obojętnym. Dávila ma rację, że każde osiągnięcie "Ludzkości" obraca się w bat na jej własne plecy i pogrąża ludzi w jeszcze większym niewolnictwie wobec tego, kto te nowe cuda może dystrybuować, albo nie dystrybuować - wedle swej woli.

To była (długa) dygresja - teraz znowu o książce pani Blum. Nasunęła mi się na jej temat taka myśl: o ile, bardziej znana, książka "Mózg i płeć" jest jak niezłe liceum w czasach PRL - czyli solidna i niezakłamana wiedza, plus obowiązkowe hołdy oddane Molochowi - w przypadku tej akurat książki zachwyty nad równouprawnieniem głównie...

To książka "Mózg i płeć" pani Blum jest jak dzisiejsze liceum. Nie żeby od razu ministra Hall i podobne koszmary, bo to jest w sumie rzecz wartościowa (mimo, że jej autorka jest laureatką nagrody Pulitzera), w dodatku napisana przez kobietę, która wprost i otwarcie odżegnuje się od politycznej poprawności i feminizmu... W każdym razie w ich skrajniejszych postaciach, a to w Ameryce dzisiaj nie jest takie byle co. A jednak nie ma tu rozdziału prawdy od Molocha, bo wszystko zdaje się być na przysłowiowej kupie.

O ile na przykład "Płeć mózgu" - przy wszystkich swoich postępowych, równouprawnionych sloganach - wyjaśniała w sumie prawdopodobną genezę i istotę homoseksualizmu, oraz ewidentnych różnic charakteru kobiet i mężczyzn - to "Mózg i płeć", choć zawiera sporo fragmentów ukazujących (ewidentne dla każdego ardreyisty oczywiście) biologiczne, ewolucyjne przyczyny wielu z tych różnic (o homoseksualiźmie jest w niej niewiele), ale żadnych bardzo konkretnych i finalnych tez nie stawia.

Wszystko raczej jest zawieszone w sferze możliwości interpretacji, nigdy całkie pewne... Kiedy na przykład pani Blum poświęca cały rozdział rozważaniom nad tym, czy kobiety rzeczywiście w pewnych okresach księżycowego cyklu stają się szalone - rozważa tezy za, rozważa tezy przeciw...

Przytacza, faktycznie dość koszmarne, przykłady z dziewietnastowiecznej (i późniejszej też, choć w mniejszej skali) medycyny, kiedy to "niezrównoważonym" kobietom usuwano jajniki i/lub łechtaczkę (obrzydliwe słowo, swoją drogą!), w ramach terapii oczywiście... (Nic nowego pod słońcem, nawiasem mówiąc, kłania się aborcja z eutanazją.)

Jednak ani słowem się nie zająknie, że przecież w dawnych  czasach, w naszej ewolucyjnej historii, o której sama tyle mówi, kobiety mogły sobie wariować w pewnych momentach tego cyklu... Po prostu dlatego, że takich cykli bylo w ich życiu zaledwie parę, góra dziesięć! (Plus specjalne tabu itd.) O tym fakcie (nie o tabu jednak) mówią wyraźnie autorzy tej drugiej książki, tej od prlowskich hołdów Molochowi, żeby to tak złośliwie określić. I to więcej wyjaśnia, niż cały ów długi, napakowany informacjami rozdział pani Blum.

Swoją drogą, niektóre z tych informacji są dość przerażające. Na przykład o kobiecie, która celowo rozgniotła samochodem byłego kochanka o słup telegraficzny, a została wybroniona, bo akurat taki miała dzien cyklu. (W Angli to było, nawiasem. Precedensy i te sprawy. Nie "prawo rzymskie".) Paranoja! Nie jestem zwolennikiem strasznych kar dla zabójców w afekcie, ale to to już przesada.

Jeśli tak to ma działać, to przecież kobiety powinny być - cyklicznie, albo i nie, bo to by cholernie komplikowało - traktowane jako niepoczytalne i potencjalnie niebezpieczne. Albo albo! My jednak dzisiaj mamy zamiast tego parytety i za autorytety robiące dnie tygodnia.

No dobra, długie nam się to zrobiło, a co z tytułowym maskulinizmem? (Spyta ktoś.) Z maskulinizmem mianowicie to, że on - tak samo zresztą jak sama autorka - broni ponoć mężczyzn przed zarzutami, że oni, pod wpływem tego całego testosteronu, to tacy po prostu jaskiniowcy z maczugami, co to tylko "uga uga" i agresja. No i przyznam, że to dla mnie była cenna informacja, bo nie miałem w sumie pojecia, co te wszystkie liczne "ruchy wyzwolenia mężczyzn" w tych Stanach robią i o co walczą.

Spotkałem takich kiedyś na Facebooku, ale o ich dążeniach i ideologii trudno by było coś pewnego rzec, bo oni zajmowali sie głównie biężączką - broniąc facetów przed zarzutami i pokazując światu różne brutalne mordercznie. Nie mówię że to bez sensu, ale jednak biężączka, a nie filozofia i zmienianie świata.

No, ale też trzeba sobie zdać sprawę z tego, że gdyby oni tam, w tej Ameryce i na tym Facebooku, głosili jakieś naprawdę "męsko-szowinistyczne" poglądy, w stylu choćby Pana Tygrysa... (Z całym należnym szacunkiem dla kobiet i oczywiście bez bezinteresownego chamstwa z wulgarnością prezentowanych przez np. Korwina. Chamstwa obrzydliwie ociekającego Oświeceniem, przynajmniej dla mnie.) To by od razu mieli poważne kłopoty. A po co im to?

No i teraz, dla mnie, ta pani Blum broniąca mężczyzn przed feministkami, które by ich chciały w kołysce kastrować (mówię serio, słyszałem i takie głosy!) jest słodka i ma sporo racji, ale jednak mnie u niej razi to, że ona rzeczywiście chyba wierzy, iż całe to równouprawnienie, wszystkie te kobiety-dyrektory, wszyscy ci wspaniali tatusiowie pozbawieni agresji i niemal karmiący dzieci piersią - to NAPRAWDĘ!

Że tak to już będzie, i coraz tego będziemy mieli więcej. Że "uga uga", maczugi i męska agresja to zło samo w sobie... Choć wyraża to bardzo kulturalnie i oględnie, to jej przyznaję... Zaś te kobiece pragnienia "osiągnięć", te nowe, do niedawna niesłychane i nieoglądane... No, niemal... Żeńskie ambicje, cale to "równouprawnienie" - to będzie szło i szło, i opanuje świat. I tylko ono już będzie, wszędzie... Hurra!

I to byłby ten "koniec historii", który nam wywróżono. Po prawdzie, to w sensie głęboko szpęglerycznym dałoby się powiedzieć, że mamy już "koniec historii" - tylko że to jest całkowicie inny sens, i całkowicie inny koniec historii, od tego co się pod tym mianem rozumie. Nie wiem co sam Fukuyama chcial wyrazić pod tym mianem - nigdy tej jego książki w rekach nie miałem i nie ciągnęło mnie do niej, ale bardzo wątpię, bym się pomylił i książka była w istocie szpęgleryczna. To nie te czasy, to nie ten kraj... Nie ten koniec po prostu!

W każdym razie, o ile w "Płci mózgu" mieliśmy zdrowe pojmowanie świata plus bicie czołem przed Molochem Politycznej Poprawności, to tutaj - mimo całej ewidentnej sensowności i umiarkowania autorki! - mamy totalne przemieszanie i absolutne przekonanie, iż to wszystko naprawdę - że kobiety będą "coraz ambitniejsze" i "coraz bardziej aktywne", mężczyźni zaś coraz łagodniejsi i mniej skłonni do awantur, bo w tym kierunku idzie świat i co do tego nie ma wątpliwości.

Model małosygnałowy, jeśli mnie spytać. (O tym modelu śmy sobie już parę razy pisali. Poszukać!) A jednocześnie hołubiony przez Amerykę kraj wali się na pysk, na Bliskim Wschodzie, który (z mniej i bardziej sensownych, mniej lub bardziej koniecznych powodów) jest pępkiem dzisiejszego świata, powstaje fundamentalistyczny kalifat... Masa ludzi oswaja sie z bronią, z ryzykiem własnej śmierci i zabijaniem bliźnich...

A my tu mamy ten koniec historii, tych łagodnych tatusiów i te ambitne, wyemacypowane białogłowy. I tak miałoby być zawsze, hłe hłe! Za to, przyznam, że zabawnych momentów w tej (fajnej przecie w sumie, polecam, choć ze sporą szczyptą soli oczywiście) książce nie brakuje. Czasem jest to nawet śmiech przez łzy, kiedy na koniec tego księżycowego rozdziału autorka przedstawia statystykę dotyczącą depresji u kobiet i mężczyzn, oraz jak się ona zmieniała przez ostatnich kilkadziesiąt lat.

Dla Tygrysisty jest w tych paru suchych liczbach o wiele więcej treści, niż by się pani Blum w najwiekszych porywach potrafiła domyślić. W istocie, kolejny raz fragmenty układanki wskakują na swoje miejsca. Panią Blum i jej książkę można postrzegać jako jedną z armat, czy może raczej dronów, w tej kosmicznej zaiste walce między "uga uga" nowopowstałego kalifatu z przyleglościami, oraz słodkiej (do porzygania) dzisiejszej zachodniej wiary w Człowieka i Postęp.

Tylko że teraz trzeba by szybko to dzieło przetłumaczyć na arabski, wydrukować na miliardach ulotek, a potem zrzucać to nad owym kalifatem. (Może być z dronów.) Bez tego, zajęci innymi sprawami, oni się mogą w ogóle o tych sprawach nie dowiedzieć, a wtedy, niestety, nasz ukochany koniec historii może ucierpieć w starciu z, turpe dictu, uga uga. Czegobyśmy oczywiście nie chcieli - niezależnie od dziwnie nieprzyjemnych statystyk dotyczących depresji.

triarius

środa, marca 24, 2010

Leszek Biały i koniec historii

Jak wszyscy z pewnością wiedzą, już jakiś czas temu nastąpił koniec historii. I nawet zadano sobie trud, by nas o tym poinformować, co jest słodkie, bo przecież większość równie ważnych wydarzeń odbywa się ostatnio bez naszej wiedzy, ponad naszymi głowami niejako. "Po co babcię denerwować, niech się babcia cieszy!" Nie zapominając przy tym o: "Szoruj babciu po kolei zlew i wannę. Zostaw szynkę, jadaj kleik albo mannę. Pierz skarpetki, kurze ścieraj, jadaj dżemy. I broń Boże, nie umieraj, bo zginiemy!" - wielkiego Jacka Zwoźniaka. Tylko głosować babci nielzia i jej kochany wnuczek na wszelki wypadek schowa dowód.

Niektórym się może "koniec historii" kojarzyć złowieszczo, tym bardziej w połączeniu z takim nazwiskiem, jak Fukuyama. Bo to i "Tora Tora Tora" z tymi wszystkimi płonącymi pancernikami... i kamikaze... i harakiri (elegancko zwane seppuku)... i samuraj wyskakujący z przydrożnych krzaków, by przeciąć powracającego z targu kmiotka przez całą długość kręgosłupa, testując swój nowy miecz...

Kmiotek zaś, znakomitością tego miecza porażony, maszeruje jeszcze dziarsko parę kroków jakby nigdy nic, lekko się tylko zataczając, bowiem wypił był po udanym utargu nieco sake, by potem rozpaść się na dwie idealnie bliźniacze półtusze... No i zaczajony na dnie latryny ninja, który w stosownej chwili z japońską precyzją wbija dzidę w samo, że tak powiem, sedno korzystającego akurat z tej latryny, a nielubianego czegoś przez owego ninji mocodawców, dostojnika...

Takie rzeczy. Nie dziwię się, że dla niektórych straszne... Ale nie dla mnie. Mnie nazwisko w rodzaju Fukuyama kojarzy się - pomijając już rewelację o końcu historii - raczej przyjemnie, ba, zabawnie. Oczywiście - "Tora Tora Tora", płonące pancerniki, harakiri elegancko zwane seppuku, samuraj i ninja. Tyle że ja miałem kiedyś szczęście obejrzeć film "Tora Tora Tora" - o Pearl Harbour, płonących pancernikach, a i chyba jakieś harakiri musiało tam być, bo bez tego w takim filmie przecież nijak... Z WŁOSKIM DUBBINGIEM!

Na libijskiej telewizji mianowicie to było. Wyobraźcie to sobie. Było to coś tak rozczulająco zabawnego, że do dziś na nazwisko w rodzaju Fukuyama, na sam dźwięk słowa "kamikaze", na samą myśl o latrynach i dzidach... Tylko się rozanielony uśmiecham. Serio! Japończycy naprawdę muszą się nieco bardziej postarać, by mnie wprawić w zły humor czy nastraszyć. Koniec historii też mnie po tym przeżyciu nie ruszy. Byle Fukuyama, byle kamikaze, byle harakiri, nie wystarczą! (No, może "Masakazu Imanari" brzmi nieco groźniej, ale niewiele poza tym.)

Po drugie zaś, dlaczego miałbym się martwić końcem historii, skoro ona się skończyła - jak nas informuje Fukuyama - dlatego, że zapanował powszechny liberalizm? Liberalizm, jak wiadomo, jest dobrą rzeczą. Wiąże się na przykład ściśle z wolnym rynkiem, ten zaś polega na tym, że kapitaliści, we własnym dobrze pojętym interesie, czynią nam dobrze. Bo to im się po prostu opłaca! Nasze zaufanie przysparza im dochodów, a nasz ew. brak zaufania i niezadowolenie z ich usług działałyby dokładnie odwrotnie. I sama taka myśl boli takiego kapitalistę, jak nie przymierzając dzida w... latrynie. Więc zarówno Darwin z Mendlem, jak i Miczurin z Łysenką, sprzysięgli się, by kapitaliści byli coraz uczciwsi i coraz bardziej gorliwie, nie bacząc na własny interes... (Zaraz, chyba się nieco zagalopowałem... Ale nic to, jedźmy dalej, i tak nikt nie zauważył.)

Więc kapitaliści coraz bardziej nam chcą służyć, co im się opłaca, ale oni nie dlatego to przecież robią... Jakoś tak. Taka wersja jest oficjalna, oparta na ścisłym i logicznym rozumowaniu, bez zawracania sobie głowy wulgarną obserwacją jakichś trywialnych faktów... W rzeczywistości jednak to wygląda się jeszcze zabawniej i jeszcze fajniej, więc obserwacji można by się zasadniczo nie bać, choć oczywiście czysta teoria zawsze'ć wznioślejsza i bardziej ideologicznie słuszna.

W praktyce działa to tak, że np. spodnie mają wbudowany generator kolejnych zysków. Mówiąc mniej filozoficznie - portki przecierają się na tyłku po tygodniu noszenia. Dla filozofa jednak jest to rzecz bezcenna i dzięki wam kapitaliści za tę okazję do subtelnych rozważań! (Miczurin na pewno też by to jakoś ładnie wytłumaczył.) Albo weźmy telewizję kablową. Mam takie konto na UPC, gdzie jest masa różnych kanałów, ale mnie interesuje tylko ich drobna część. Ustawiam więc sobie kanały "Ulubione" za pomocą bardzo cwanego pilota i... Po paru dniach znowu mam do oglądania wszystkie kanały - z dziecinnymi, komuszymi, kuchennymi, postkomuszymi, ekumenicznymi, niemieckimi... I czym tam jeszcze.

W dodatku zapomniałem już, jak się te "Ulubione" kanały na tym cwanym pilocie ustawia, więc albo muszę szukać instrukcji, albo też żyć z tym całym niechcianym przeze mnie bogactwem inwentarza. Ostatnio instrukcja gdzieś mi się zawieruszyła, żyję więc. O wiele mniej mnie teraz cała ta telewizja cieszy i mam szczery zamiar przy najbliższej okazji z tego szczęścia (całkiem jak na te czasy i na ten kraj, kosztownego) zrezygnować, ale na razie to mam.

I jak chcę coś w miarę konkretnego zobaczyć: MMA wieczorem na Xtreme Sports, Mezzo kiedy tam dają jakiś wczesny barok ("O Israel!" - widać jednak będzie ta III WW), rodzimą politykę, kiedy mam nagły impuls zapotrzebowania na dodatkowy smród (i chcę zobaczyć co przemilczeli, a co zełgali), TV Trwam wreszcie, kiedy Bogurodzica albo Macierewicz... Kiedy więc chcę coś takiego zobaczyć, to marnuję 20 minut na wędrówkę przez "Po prostu tańcz" i TW Religia.

Nie ma jednak widać tego złego i wczoraj zatrzymałem się na czas jakiś na kanale "Russia Today". Kanał jest rosyjski, mówią tam całkiem autentyczną i niepodrabianą angielszczyzną (widać kolaborantów na Zachodzie nigdy nie zbraknie)... Co jeszcze? Wygląda to b. profesjonalnie zrobione, widać, ze Putin nie szczędził grosza.

Powiedzmy sobie z góry, że ja nigdy w życiu nie ufałbym takiej stacji w sprawach dotyczących w jakikolwiek sposób Rosji. Nawet nie mam tego ochoty oglądać, choć jest to oczywiście spora część "misji" tego kanału i jego programu. Przeżyłem jednak "propagandę sukcesu" za Gierka, przeżywam też ją dzisiaj - na co mi potrzebne takie coś okraszone zniewalającym uśmiechem Putina?

Jednak kiedym na ten kanał trafił, coś mnie tam zatrzymało. I nie było to KGB (czy jak się to teraz nazywa), ani nawet ruska mafia. Po prostu było tam coś całkiem interesującego. Mianowicie na tasiemce pod spodem leciały chyba (tylko) ze trzy wiadomości, z których jedna była taka, że: "Wiele firm z UE ma problemy, bo wykryto, iż eksportowały narzędzia tortur do krajów, gdzie one mogą być stosowane". Jakoś tak to było, w każdym razie taki był sens.

No i mnie to całkiem zaintrygowało, tym bardziej, że jednocześnie facet mówił całkiem ciekawe rzeczy na temat kryzysu bankowego i stanu zachodnich finansów. Na temat Rosji to ja im całkiem nie wierzę, ale na temat Zachodu to, ze sporą dozą ostrożności, ucho jednak nastawię.

Co jest w tym interesujące? Po pierwsze to, że nam tego nikt nie powiedział, z pewnością nie powie, a ile jeszcze tego typu wiadomości byłoby do się dowiedzenia, ale jakoś nikt... Po drugie, wiadomość była nieco durna (ci ruscy chyba ją zresztą skądsiś spisali), no bo jak eksportować sprzęt (do torturowania czy do czegokolwiek) gdzieś, gdzie go nie potrzebują? Ciekawe jest raczej, DLACZEGO taki sprzęt w ogóle się produkuje i sprzedaje - komukolwiek. Nie?

Posłuchajmy teraz tego, co mówił ten gość na fonii. Otóż był to taki facet co się nazywa Max Keiser, ponoć znany już zanim się z tymi ruskimi spiknął i dał im kupić. Z pyska trochę jak ten gość co to ostatnio się na jakieś stanowisko w Platformie załapał i wygląda jak notoryczny złodziej kur.

(Chroniąc się przed procesem o obrazę majestatu, który nam niedawno Sulla, spenglerycznie patrząc, wprowadził, a tutaj teraz Unia i Tusk krok po kroczku wprowadza, mówię wyraźnie: nie mówię, że on te kury KRADNIE - mówię, że dla mnie ma twarz jakby od pokoleń nic innego nie robił. Halicki jakiś, czy coś.)

Gadał ten gość jednak całkiem ciekawe rzeczy (ten Keiser znaczy, nie Halicki, bo ten to idiota) i nie wyglądało, by to były wyssane z brudnego palca kłamstwa. Nie tylko, w każdym razie, nie jedynie. A mówił, że zachodnie banki mają jeszcze ogromną masę trujących aktywów, które ukryły pod płaszczykiem przeróżnych pokrętnych instrumentów finansowych. Kiedy władza coś robi, żeby system bankowy ratować, to ci cwani bankierzy pokazują nowy pakiet trujących aktywów ze słowami "i to też, i to też!" Że, znaczy, to też trzeba ratować. No i wydaje się, że wkrótce czeka nas kolejna fala bankowego kryzysu, nie gorsza, że to tak kokieteryjnie wyrażę, od poprzedniej.

Prywatnie sądzę, że będzie niejedna i sytuacja jest po prostu mało wesoła, bo cały kapitalizm się zatarł i się kończy. Na dobre, czy złe, ale się kończy. Nie bardzo jest zresztą jak dokonać następnego wielkiego skoku - Europa Wschodnia już "wyzwolona", kolonializm już był, dekolonizacja już była, Trzecia Rzesza już pokonana, a z Czwartą i z o jeden niższą wojną światową może jednak nie być tak fajnie. Nawet tylko z punktu widzenia kapitalizmu.

To o trujących aktywach oczekujących nas w tych tam sejfach było niezłe, ale potem przyszło coś jeszcze lepszego. Chodziło rezerwy. Otóż... Najpierw krótki wstęp. Za Busha, jak mówił ten Max Keiser, ten tam sławny Alan Greenspan obniżył obowiązkowe rezerwy banków z 1/12 do 1/30. Jakby ktoś nie wiedział o co chodzi, to chodzi o to, że bank mógł z jednego posiadanego dolara pożyczyć ludziom najpierw 12 dolarów, a potem już 30. Jeśli bank pożyczał bankowi, to mieliśmy najpierw 1 / ( 12 x 12 ) = 1/144, a potem 1 / (30 x 30) = 1/900. Czyli np. miał dolara, a pożyczał ludziom 900.

Można by się tak bawić niemal w nieskończoność, to i się bawiono. Co nie było bez wpływu na obecny kryzys. No bo przecież jest to po prostu mnożenie pieniądza wirtualne, bez większego sensu i oparte jedynie na zgrubnej ocenie prawdopodobieństwa, że lud nagle nie przyjdzie całym hurmem po swoją forsę, albo nie zechce nagle na raz czegoś se kupić.

Teraz mamy nowego gościa od tych spraw, nazywa się Ben Bernanke. Zastanawiałem się, skąd się on wziął, z takim nazwiskiem. No i szukałem przed chwilą, jak się go naprawdę pisze, coby nie przekręcić... I co widzę?

Ben Bernanke – Wikipedia, wolna encyklopedia
Ben Shalom Bernanke (ur. 13 grudnia 1953 w Augusta w stanie Georgia), ekonomista amerykański pochodzenia żydowskiego, od 2006 roku Przewodniczący Rady ...

(Natomiast link do hasła "FED" w polskojęzycznej Wikipedii jest, o dziwo, martwy. Akurat ten, akurat teraz, dziwne.)

Więc się wyjaśniło skąd on i jakie ma kwalifikacje. No i ten Bernanke wymyślił ponoć teraz, że... NIE BĘDZIE W OGÓLE ŻADNYCH OBOWIĄZKOWYCH REZERW. Dla mnie bomba! Bank nie musi więc mieć żadnego kapitału, a pożyczać ludziom może ile tylko zechce. Każdy mógłby więc zostać wedle tych reguł bankierem czy bankiem, ale ja jednak nie sądzę, by to było takie proste - na pewno trzeba mieć jakieś chody, jakieś koneksje... No i na pewno właściwe pochodzenie.

Ten Max od kur cytował oficjalne oświadczenie Bernankego w tej kwestii, i nie wierzę, by mógł to wymyślić czy przekłamać. Nie to, że ufam propagandowej tubie Putina i jego paczki, ale po prostu nawet KGB wie, że nieco prawdy tam musi być. Kłamać i upiększać to oni se mogą na temat Matuszki Rossiji, ale słowa Bernankego każdy kto rozumie po angielsku i ogląda ekonomiczne programy se sprawdzi (poza mną, ja ufam niedowiarkom).

Jeśli ktoś doczytał, zrozumiał... No to niech się chwilę zastanowi. Jeśli to nie jest coś całkiem nie z tego świata, jeśli to nie jest gwóźdź do trumny historii, a na pewno do trumny zachodniej i "kapitalistycznej" gospodarki, no to ja nie wiem! Kłania się tutaj Spengler, który dokładnie w tym kierunku widzi rozwój naszej zachodniej (faustycznej) cywilizacji.

Nie żeby Spengler przewidział genialny pomysł Bernankego, ale pisał sporo o tym, że w naszej cywilizacji wyzwalamy się za wszelką cenę od ograniczeń, od związku z materią... Więc już karty kredytowe były realizacją Spenglera przepowiedni, a co dopiero to, co Bernanke wymyślił i nazwał, jak pamiętam: "Zero-Reserve Banking System" (czyli System Bankowy o Zerowych Rezerwach). Chłopcy przywracający złoty standard pod osiedlowym trzepakiem mogą płakać, ale biegu historii nie zmienią.

W ogóle ten kanał "Russia Today" jest z wielu względów zabawny. Pod niektórymi względami to taka Wolna Europa wieku XXI i III RP - z wizją, w kolorach i bez zagłuszania. Z Rosji! Putinowskiej! Cóż, tamta też nie przychodziła byle skąd, bo z Niemiec, a taka idealna to jednak nie była, kiedy się teraz wie np. o jej długoletnim szefie - Zdzisławie Najderze, współpracowniku SB - oraz o forowaniu na siłę KORu i innej lewizny, kosztem prawdziwych patriotów.

Przezabawne jednak wydaje mi się to, że Rassija Putina wysyła do Europy te swoje wywrotowe, jakby nie było, programy, a Europa nie robi w tej sprawie nic. Nie mówię nie zagłusza, ale mogłoby np. tego kanału nie być w podstawowej ofercie. Mają w końcu koszmarny program propagadnowy Unii, zadbali o to, by TV Trwam była dokładnie pomiędzy kanałami nadającymi już wczesnym wieczorem pornografię... A tutaj nic! Gra do jednej bramki. Rosja Europę podgryza i sieje wrogą propagandę - prawda tutaj całkiem wystarczy by było sianie i to wrogie, bo obywatele Unii do prawdy, a  tym bardziej kontrowersyjnej, trudnej czy bolesnej, przecież nie dorośli - a Europa merda do Rosji przymilnie ogonkiem... Cudne!

(Swoją drogą, czy to czasem nie oznacza, że Niemcy w pewnym momencie zatańczą odbijanego, pozostawiając żałosną Unię i żałosną Europę samym sobie, by rzucić się w ramiona nowego kochanka? Mówię oczywiście o Rosji.)

Wracając na koniec do kryzysu ekonomicznego i pomysłów genialnego pana Bernanke, to tak się ostatnio zastanawiam, chadzając sobie tu i tam po mojej okolicy... Wszędzie budują wielkie i często luksusowe domy. Tutaj kompleks wieżowców "Cztery Oceany", tam "Wieża Leszka Białego"... (Mam tylko nadzieję, że i o Bolesławie Wstydliwym nie zapomną!)

A przecież, na ile kojarzę, mamy kryzys, który zaczął się od branży budowlanej i ją chyba wciąż potężnie dręczy. Kto za to zapłaci? Kto te mieszkania kupi? Pamiętam z połowy lat '80 jak w Szwecji też był kryzys po krachu budowlanych spekulacji i stały sobie całe kilometry pustych domów, które potem były pracowicie burzone. Czy i tutaj tak nie będzie? Jeśli nie, to czemu?

Albo ktoś koniecznie chce tę branżę - i "całą gospodarkę" - na siłę podtrzymać... Dlaczego? Czy obliczono kto zapłaci? Kto zyska? Czy zasługuje? Czy warto? Przedyskutowano to ze społeczeństwem? Z podatnikami?

Czy też może spodziewamy się jakiejś ogromnej inwazji? Marsjan? Urzędników unijnych? Tych na takie mieszkania stać, to fakt. Ochrona też im się przyda, więc zamknięte osiedla jak najbardziej. A może skądsiś bardziej na południe? Spod niemal samego równika? Tylko skąd by to mogło konkretnie być?

Naprawdę nie wiem. Tyle pytań, tyle pytań! Dobre tylko, że historię mamy już za sobą, więc nic właściwie nam już nie grozi. Dzięki ci panie Fukuyama za ten koniec! Dzięki ci panie Bernanke za pańską delikatność i takt - że pan to dopiero po tym końcu, więc już nas to praktycznie nie dotknie!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.