Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stanisław Michalkiewicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Stanisław Michalkiewicz. Pokaż wszystkie posty

piątek, maja 08, 2015

Niemal wszystko co musicie wiedzieć o realnym liberaliźmie

Realny liberalizm brawurowo zwalcza problemy, które bez niego nawet by się nikomu nie przyśniły. Posiada do tego rozliczne tajne bronie, okresowo mniej lub bardziej modne, z których czołową jest w ostatnich czasach totalna inwigilacja.

* * *


Powyższe to oczywiście parafraza znanego stwierdzenia Stefana Kisielewskiego na temat socjalizmu. Nawiasem mówiąc ten Kisielewski wygląda mi coraz bardziej na wyjątkowo paskudnego agenta wpływu, alternatywnie na wyjątkowo durnego użytecznego idiotę. Kiedyś, w mrocznych czasach PRLu, przyznaję, sam go ceniłem, ale do czego nas wiara w te jego wymóżdżone pierdoły doprowadziła, to aż zgroza pomysleć. W końcu Kiszczak to część systemu i po prostu wróg, Michnik, wbrew złudzeniom niektórych, tak samo. Pozostają tacy jak Kisielewski i K*rwin, a tutaj ten pierwszy wydaje się być "prorokiem większym" (by użyć znakomitego określenia by St. Michalkiewicza). 

No, ale co ja tam mogę wiedzieć na takie agenturalne tematy. To czyste intuicje, tyle że one często nieźle mi służą.

triarius

sobota, stycznia 20, 2007

Co porusza Tuskiem?

Kłębią mi się po napisaniu tego ostatniego tekstu na tym blogu naprawdę głębokie nowe myśli na temat l*lizmu, który ostatnio stał się poniekąd moim ulubionym chłopcem do bicia. Jednak, by nie martwić niektórych wiernych czytelników, spodziewających się także, a może nawet przede wszystkim, kopniaków rozdzielanych w inne strony, dzisiaj będzie o czym innym.

Daleko mi oczywiście do natchnionej politycznej paranoi mojego ulubionego chyba publicysty - Stanisława Michalkiewicza - która od wielu innych wersji i przejawów spiskowej teorii dziejów różni się co najmniej tym, iż w sporej części jest prawdziwa, ale niniejszym sam spróbuję podobnego podejścia...

Wiecie Państwo, dlaczego Donald Tusk woli gdańskiego l*rała Lewandowskiego na szefa europejskiej komisji od skarbów, ponad Saryusza-Wolskiego na czele europejskiej komisji od spraw zagranicznych? Bo mu Frau Merkel tak nakazała? Zgoda, to oczywiście też by mogła być prawda, bo na "głos swojego pana" zza naszej zachodniej ganicy pan Tusk zawsze był wrażliwy und podatny. (Nawiasem mówiąc, fajnie będzie, jeśli kiedyś naprawdę oficjalnie zrobią go "von Thuskiem", za które to nazwanie Wesołego Donalda wywalono mnie swego czasu z prawica-niet. Co oni wtedy zrobią? Zorganizują raut na moją część i ogłoszą mnie prorokiem? Nie, po prostu zorganizują raut na część Thuska, i tak zresztą będzie on wyglądał jak herbatka u cioci, czyli Wersal jak go sobie mały Kazio wyobraża.)

Zapytajmy może inaczej - cóż takiego szepnęła Frau Merkel Herr Tuskowi do uszka, żeby zmienił dotychczasowe poglądy? Częścią tego szeptu z pewnością mogło być coś w rodzaju: "Dziękujemy kochany Donaldku, ale sami sobie świetnie poradzimy z przechnięciem europejskiej konstytucji, nie musisz się zawsze pchać z pomocą nieproszony!" Potem jednak prawdopodobnie zwróciła uwagę Führera PO na fakt, że przecież, zgodnie z informacjami dostarczonymi jej przez odpowiednie służby niemieckiego państwa, Herr Lewandowski - Danziger L*berał (co samo za siebie sporo mówi) jest - słabo to by było powiedzieć - "umaczany", jako że był jego twórcą i wnioskodawcą - w jeden z największych przekrętów III RP. Chodzi oczywiście o słynne NFI, czyli Narodowe Fundusze Inwestycyjne.

Gdyby więc PiS zechciał go, zgodnie ze swą reakcyjną, faszystowską i eurosceptyczną naturą, w końcu wziąć za to za przysłowiową d*pę, to przecież tylko taka wysoka Europejska fucha mogła by go od prześladowań uratować. Tusk, po kilku zaledwie powtórzeniach tej błyskotliwej politycznej myśli, chwycił ją w lot, rozpłakał się, ucałował dłonie i stopy Frau Merkel ("ja Mein Liebe Führer, danke, danke... jawohl, jawohl Meine Liebchen!"), po czym bez zwłoki podjął odpowiednie decyzje. Oto cała przyczyna!

Jeśli ktoś z Państwa pragnąłby jeszcze nieco poczytać, w końcu mamy weekend, to rozwinę może kwestię, dlaczego to nie mogę nawet myśleć o rywalizowaniu z panem Michalkiewiczem. Otóż przerzuciłem sobie parę dni temu - i nie miało to żadnego związku z Dniami Judaizmu, o których nawet wtedy nie wiedziałem! - zbiorek przedwojennych felietonów Adolfa Nowaczyńskiego. (Że antysemita? A co mi to przeszkadza? Jedni lubią małże i ślimaki, inni nie lubią Żydów albo muzyki Country. Ja tam Country uwielbiam, ale myśl o narzucaniu tego upodobania innym ludziom metodami administracyjnymi jest mi obrzydliwa, i to mimo mych reakcyjnych i zamordystycznych tendencji. A że Adolf? Cóż, nie każdy może się nazywać Donald, Waldi, albo inny Igor...)

No i Nowaczyński stanowczo stwierdza w samym wstępie, że poważny publicysta musi codziennie czytać do najmniej 30 dzienników, co weekend 30 tygodników, książki się tutaj nie liczą (choć wyraźnie są potrzebne, tyle że jako coś extra). Ja do czegoś podobnego nigdy bym się nie potrafił zbliżyć, nawet gdybym z publicystyki miał żyć. Oczywiście, dzisiaj parę z tych dzienników i tygodników zastąpiłyby internet i telewizja, ale i tak pozostaje kilkanaście godzin ostrego czytania dziennie, dzień w dzień, i to często treści mało przyjemnych, nie zgadzających się z własnym poczuciem smaku, albo po prostu nudnych... A do tego trzeba by to jakoś wszystko poarchiwizować... Jak oni to potrafili robić bez komputerów??!

Nie wiem dokładnie, jak to było z Nowaczyńskim pod tym względem, ale p. Michalkiewicz w dodatku do tych tygodników, dzienników i internetu, zna jeszcze na wylot Szpotańskiego, Tuwima, Tacyta, życiorysy Jewno Azefa i Pawki Korczagina, kodeks karny i uniwersytecki podręcznik jurysprudencji... I całą ogromną masę innych rzeczy. (Że już o l*ralnych doktrynach obowiązujących w kręgach korwinistów nie wspomnę.)

Ja, choć coś tam się w życiu przeczytało, a myślenie przychodzi mi poniekąd łatwiej od rapowania czy kładzenia kafelków, o czymś podobnym nie mógłbym nawet marzyć. Tak więc pozostaje mi takie sobie pisywanie na blogu z okazjonalnymi przebłyskami spiskowej paranoi, pozwalającej coś tam z tej bezkształtnej, i powiedzmy sobie szczerze - przeważnie dość wstrętnej - magmy, zrozumieć.

---------------------------------------------------
triarius
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 16, 2006

Milczenie jest złotem, a Rokita i Spółka - wręcz przeciwnie

Kilka dni temu pisałem o najważniejszej w mojej opinii przyczynie i najważniejszym skutku dymisji premiera Marcinkiewicza. (Oto bezpośredni link do tego tekstu: Marcinkiewicz musiał przestać być premierem i chwała Bogu.)

Chodziło o to, co premier Marcinkiewicz obiecał organizacjom żydowskich, a co, gdyby zostało zrealizowane, zrujnowałoby Polskę. (Link do tego głośnego tekstu jest tutaj: Tekst, który potrząsnął elitką.) Marcinkiewicz musiał przestać być premierem, jeśli z tej równie absurdalnej, co przerażającej sytuacji w ogóle mamy próbować się wyplątać.

Przewidywałem też wściekły atak na Polskę ze strony środowisk żydowskich, ich wielbicieli i totumfackich, światłych tropicieli antysemityzmu, oraz oczywiście wszelkich innych wrogów naszego kraju, którym oskarżanie nas o "wyssany z mlekiem matki antysemityzm" zawsze jest i będzie na rękę.

I faktycznie, bardzo szybko po ogłoszeniu dymisji, z niewiarygodnie bezczelnym i głupim "bojkotem" polskiego wicepremiera wyrwał się ambasador Izraela w Polsce. Wcale nie jest pewne, że miało to bezpośredni związek z jego funkcją i polityką Izraela, ale przecież zależności i powiązania bywają nie tylko oficjalne, zgoda?

Wyglądał ten wyskok na przedsmak piekielnego ataku... Ale o dziwo, nagle wszystko ucichło. Czyżby moje przewidywania okazały się niesłuszne, a pośrednio i cała opisana przez Stanisława Michalkiewicza sytuacja? Co bowiem mogło się stać takiego, co by powstrzymało przemysł holocaustu od opluwania Polski w celach wymuszenia od niej mimo wszystko spodziewanego haraczu?

Nic aż tak nowego i ważnego chyba się na świecie nie wydarzyło, poza drobnym faktem, że Izrael jest znowu w stanie wojny ze swymi sąsiadami, a wojna ta staje się coraz intensywniejsza i rozlewa się coraz szerzej. Może to jest jakiś trop? Wyjaśniałoby to poniekąd dość wieloznaczną i wyglądającą "wielowarstwowo" wypowiedź posła Wierzejskiego na temat bojkotu wicepremiera przez ambasadora. Wierzejski jednocześnie w imieniu swoim i swojej partii wyraził pryncypialne poparcie dla Izraela, ostrzegając jednak to państwo, że w najbliższych latach będzie ono miało znacznie więcej od nas do stracenia na ewentualnym konflikcie z Polską.

Przyznam, że mnie się to całkiem nieźle zazębia - nie wiem, czy jest aż tak dobrze, jak twierdzi Wierzejski, ale coś jest na rzeczy. Powie ktoś, że Izrael to całkiem co innego niż wszelkie przemysły holocaustu, czy w ogóle organizacje żydowskie w Ameryce, które czasem są wobec tego państwa po prostu wrogie. Zgoda odpowiem, ale obraz Żyda na świecie, na przykład wśród zachodniego lewactwa, zależy także w jakimś stopniu od obrazu Izraela. I wcale nie jest powiedziane, że przy dzisiejszych tego lewactwa nastrojach, krwawa i medialnie nagłośniona wojna nie zmieniłaby tego obrazu bardziej, niż byłoby to dla wielu żydowskich środowisk do zaakceptowania.

A tu jeszcze Polacy zaczęliby może pyskować, że ich Żydzi gnębią... Że nigdy dotąd tego żadni liczący się Polacy nie robili? Ale przecież PiS i Kaczyńscy to oszołomy i wszyscy to wiedzą, że są zdolni do najgorszych rzeczy! Zaś w takiej atmosferze, kiedy to miliony muzułmanów wpływają na poczucie sprawiedliwości europejskich rządów, nie mówiąc już o europejskich lewakach, nawet i cienki polski głosik mógłby - o zgrozo! - przeważyć szalę i przelać czarę.

Wojskowi i szachiści wiedzą dobrze, że GROŹBA JEST SKUTECZNIEJSZA OD JEJ REALIZACJI. Może nie dosłownie zawsze, ale najczęściej tak właśnie jest. No więc mamy Izrael, a pośrednio i środowiska żydowskie - także te najmniej nam sympatyczne i najgroźniejsze dla naszej przyszłości - w poważnym kłopocie. Polskie władze nic zdecydowanego na ten temat na razie nie mówią, nie zajmują żadnego stanowiska... Dzięki czemu obie strony mają pewne przynajmniej powody, by się starać o naszą przychylność.

Rzadko tak dotychczas bywało, a wpływ na Izrael, i pośrednio środowiska żydowskie, jest akurat teraz dla nas bardzo cenny. Możemy dzięki niemu osłabić, odwlec, albo może nawet całkiem uniknąć tej przyobiecanej nam kampanii "kompromitowania Polski", gdybyśmy nie wybulili tych głupich 60 miliardów dolarów - całkiem bez prawnych czy moralnych podstaw. Ponad głowami Polaków i nawet bez poinformowania nas o tym.

A więc każdy zgodzi się chyba, że Polski Rząd powinien nie spieszyć się z wydawaniem opinii na temat tej nowej wojny na Bliskim Wschodzie, ważyć słowa i drogo sprzedać każdy wyraz poparcia dla którejkolwiek strony. W naszej sytuacji każdy rabat z tych 60 miliardów dolarów jest cenny, a uwzględniając naszą biedę - konieczny.

I Polski Rząd tak właśnie robi, realizując naszą rację stanu. Tyle, że nie podoba się to posłowi Rokicie, oraz - jak dowiedziałem się dziś z niezawodnego TVN24 - "bardzo wielu polskim politykom". Nie wiem dokładnie co mówią ci politycy, choć zapewne potrafię się nieźle domyślić. Poseł Rokita w każdym razie poucza, że "rola Polski na arenie międzynarodowej traci na tym, że Polska nie zabiera głosu w tak ważnej sprawie" (cytat z pamięci, ale merytorycznie wierny).

Oczywiście - ważniejsze ma być śpiewanie międzynarodowym w chórze i wyrażanie w ten infantylny sposób naszej "europejskości", "przynależności" i "woli budowania pokoju na świecie" - czym, jak każdy to wie, pies z kulawą nogą się nie przejmie, niż wykorzystanie tej od losu nam nieoczekiwanie danej szansy. Tak to widzi nasza światła opozycja! Co świadczy o tym, że jest niezwykle głupia i politycznie naiwna.

Choć istnieje i druga możliwość... Może to właśnie ta całkiem nieoczekiwana szansa Polaków na wyplątanie się z matni, tak posła Rokitę (i innych podobnych mu) zaniepokoiła, że ze wszystkich sił starają się nas zmusić do zmarnowania naszej niespodziewanej atutowej karty?