Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Solidarność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Solidarność. Pokaż wszystkie posty

wtorek, listopada 29, 2022

O starości i paru innych sprawach

Sorry, ale jeśli ktoś do późnego wieku nie wyrósł z "Solidarności" i/lub wszystkich tych oświedeniowo-leberalno-lewicowych bredni, jak to Szczęście Ludzkości czycha tuż za rogiem, tylko na odmianę trzeba do ludzi ze słodyczą, a nie jak zawsze dotąd, a do tego jeszcze jeśli taki ktoś wymądrza się na polityczne tematy, to na nagrobku powinien mieć napisane "Idiota".

Także i w słusznej sprawie, jak widać na załączonym obrazku, "słuszność" sama w sobie po prostu nie gra. (Choć przekonanie o własnej słuszności tak, ale i najgorsze szuje mają takie właśnie przekonanie, nie widać? Zresztą NLP, nie bez podstaw, twierdzi, że człek ZAWSZE jest przekonany o własnej słuszności.). "Prawda" może czasem co najwyżej indywidualnego człowieka wyzwolić z kłamstwa, ale już nie od przemocy, a w w szeroko pojętej polityce liczy się tylko, lub niemal tylko, szeroko pojęta SIŁA (w tym inteligencja; instynkty; organizacja; morale, nie mylić z moralnością; także niestety zasoby).

(Zapłodniło mnie do napisania tego coś, com właśnie przeczytał w sieci - w 70% niby zresztą słuszne i niegłupie, tyle że właśnie oddychające tym pedalskim chciejstwem i wyniesionymi z telewizora, szkoły, oraz od innych naiwniaków kłamstwami.

triarius

wtorek, lutego 13, 2018

Zabawna przygoda filosemity część 1

Miałem ci ja kiedyś znajomego. Bardzo bliski znajomy, nie uwierzylibyście jak bliski. (Tylko bez żadnych świńskich podejrzeń proszę!) Ten znajomy opowiedział mi kiedyś ze szczegółami jedną swoją przygodę. Z jednej strony niezwykle wprost ucieszną, z drugiej mającej jednak spory wpływ na drugą połowę życia tego mojego znajomka, na jego życie zawodowe, rodzinne, finanse i co tam jeszcze.

Od czego by tu zacząć... No więc niech będzie tak... Ten mój kumpel znalazł się tak gdzieś w połowie lat '80 ubiegłego już wieku na obczyźnie. "Solidarność", brak przekonania do Najlepszego Ustroju... Takie tam. Kiedy go już po roku oczekiwania zaakceptowano jako imigranta, dano mu listę, na której było chyba ze trzech tłumaczy, a on miał z niej wybrać, który dostanie do przetłumaczenia jego dyplom wyższej, jak to się określa, uczelni.

Uczelnia z Platońską Akademią czy innym Harvardem nie mogła się równać, ale była to jedna z lepszych szkół w PRL, a nasz bohater po jej ukończeniu miał prawo dumnie określać się mianem "mgr. inż.". W naprawdę nie byle jakiej dziedzinie zresztą, choć on do tej uczelni i dziedziny miał, z jakichś powodów, stosunek dziwnie, mówiąc eufemistycznie, mieszany. Mieszany czy nie - tytuł miał, a także kilka lat pracy na stanowisku o naprawdę dumnie (jak na te czasy i ten kontekst) brzmiącym tytule zawodowym. W dość imponująco (j.w.) brzmiącej instytucji.

Wszystko to pięknie, ale nasz znajomy miał także jedną dziwną i rzadką przypadłość... Był mianowicie filosemitą. Łagodnym jak letni wietrzyk, ale niewątpliwym. Zanim rzucicie kamieniem, pozwólcie sobie parę rzeczy wyjaśnić. Wiem, że będzie trudno, ale spróbuję. Zrobię to tak pokrótce, jak to tylko możliwe, bo mi to całkiem rozwala narrację, ale po prostu bez tego się nie da. Kiedyś może powiem o tym więcej, bo sprawa nie jest nieinteresująca. (Zwracam uwagę - podwójna negacja! Do szkoły chodzili, prawda?)

c.d., Deo et Publico volente, n.


triarius

sobota, stycznia 30, 2016

O radościach i pożytkach z tygrysicznego spojrzenia na różne sprawy

Kupiłem ci ja sobie parę dni temu za pięć złotych książkę (kniazia) Piotra Kropotkina "Wspomnienia rewolucjonisty", wydaną przez PiS w 1959. Żal mi było nie kupić, ale nie spodziewałem się też po niej wiele radości - do Rosji mam w sumie stosunek do szpiku kości niechętny (choć sporo spraw u nich doceniam); z przekonania żadnym anarchistą (czy choćby libertarianinem) nie jestem; martyrologicznych kawałków nie znoszę...

Myślę sobie, że jakiś cytat albo anegdotka się pewnie znajdzie, to ją sobie kiedyś wykorzystam. Albo coś. A tutaj, okazuje się, fascynująca książka! Czyta się lekko i przyjemnie, martyrologii żadnej do tej 130 strony, na której w tej chwili jestem, nie ma, i nie podejrzewam, by się pojawiła, choć z pewnością kto inny by nam ją ładnie, w związku z przeżyciami Autora, zaserwował...

Sam Kropotkin - na razie góra kilkunastoletni i żaden jeszcze rewolucjonista - sympatyczny niczym Gryziak z "Dziejów jednego pocisku", choć na pewno sporo inteligentniejszy, no i osobiście to on chyba żadnego zdrajcy, ani nawet stójkowego nie utrupił. Poza tym jednak uroczy w sumie człowiek!

Są w tej książce naprawdę piękne sprawy, trochę w duchu Custine'a, choć pisane przez tubylca, bez żadnej satyrycznej złośliwości zresztą - sprawy absurdalno-zabawne, a także takie, które byłyby b. ponure, gdyby się nad nimi głębiej zastanowić, ale Autor swoje wie, my swoje w sumie też wiemy... Bo np. szczególnie za Mikołaja I to naprawdę był koszmar dla pańszczyźnianych chłopów, nie mówiąc już o nieszczęsnych żołnierzach, przemocą wcielonych na 25 lat...

Nie dziwię się, że w Powstaniu Listopadowym tak wielu nie chciało ich za bardzo krzywdzić. Nie - z tym akurat żartuję, choć przez łzy, i to z paru powodów, ale o Polsce i tym Powstaniu jest tu trochę, i całkiem interesująco. W sumie długi wstęp, ale inaczej się chyba nie dało, choć w istocie jądrem (zdrowym oczywiście) tego wszystkiego jest taka oto myśl...

Dzisiaj przeczytałem, jak to młodziutki wciąż Kropotkin bliżej poznaje lud wiejski - na wakacjach zresztą, bo dotychczas znał blisko jedynie liczną domową służbę swojej rodziny. Sympatycznie zresztą wypada ten rosyjski lud w jego relacji, a nie ma tu za grosz ideologicznego zadęcia, czy wysilonej chłopomanii... No i mówi, że ze zdziwieniem zauważył, iż ten lud - taki pokorny wobec władzy, urzędników, szlachty, w istocie wcale nie czuje się od nich gorszy, czy niższy!

Chłop np. gnie się w pas przed dziedzicem, który mu może naprawdę masę zaszkodzić, gdyby tylko zechciał, ale za chwilę rozmawia z nim jak równy z równym na temat jakiegoś siana czy zdrowia koni. No i ja sobie pomyślałem tak, że, po pierwsze, chyba my tu wiemy, z czego takie zjawisko może wynikać. Prawda? A po drugie, pomyślałem sobie, że to może też częściowo wyjaśniać wiele spraw związanych z rosyjską rewolucją.

Oczywiście nie macie bladego pojęcia, o co może chodzić? No to dam wam jeszcze parę minut, zastanówcie się, OK? Na razie nie czytajcie dalej! Zegar tyka...

Już wiecie? No to brawo! Nie zmarnowałem jednak dziesięciu lat na edukowanie was! Nie...? Jednak NIE?! No dobra, to wam powiem, bo inaczej pomyślicie, że ja też nic napawdę nie wiem i tylko udaję... Otóż: 1. zapewne ten lud widział siebie jako całkiem odrębne plemię od urzędników, ziemian i całej tej reszty, w związku z tym (i o ileż zdrowiej od ludu polskiego np.!) traktował ich AGRESJĄ ASPOŁECZNĄ...

Podczas gdy nasz rodak - nieważne czy kmieć z kurnej chaty, czy prawicowy bloger - usta i serce miałby pełne cytatów z JP2 i wszelka ew. agresja z jego strony wobec tych ciemiężycieli byłaby... Jaka? No oczywiście, że SPOŁECZNA! Dostrzegacie różnicę?

No a co rewolucją? Jeśli chłop - w końcu główny motor rewolucji, kto by ją nie kierował i kto by nią ew. z daleka nie sterował (fiansował, wspierał itd.) - traktował to, co społecznie było "ponad" jego sferą czy klasą, jako OBCE PLEMIĘ, no to chyba jego bunt, plemienny w swej istocie, wobec władzy tego obcego plemienia miał powody, by być nieco, lub sporo, gwałtowniejszy, a zarazem skuteczniejszy, niż gdyby panowała tam przemożna chęć "rozmawiania jak Polak z Polakiem" w rosyjskiej wersji. Tu Rewolucja - tu Okrągły Stół, czy coś pokracznie podobnego. Da się to zrozumieć?

* * *

Fascynuje mnie od dawna antropologia współczesności - czyli odkrywanie w różnych współczesnych zjawiskach, które wydają nam się absolutnie racjonalne, tego samego typu kulturowych zachowań, często na pograniczu religii lub magii, które antropolog opisuje u ludów pierwotnych. Jest tego naprawdę masa i, mnie przynajmniej, daje to pewną rekompensatę za to, że los rzucił mnie w tę obrzydliwą epokę szalejących Merkeli i ich wiernych Tusków-podnóżków.

W dodatku my tutaj mamy pewne narzędzia, by się tym sprawnie zajmować, bo to i Ardrey był z wykształcenia przecie antropologiem właśnie, a sporo z tych rzeczy nabiera pełnej krasy dopiero w świetle szpęgleryzmu stosowanego. I tak na przykład uświadomiłem sobie wczoraj gdzieś w porze kolacji, że ten cały KOD, to trochę taka cywilizacja (K/C, mówiąc ściśle naszym tu szpęglerycznym żargonem) w miniaturze.

No bo spójrzcie ludkowie: oporniki, nazwa zerżnięta z KORu, hasełka tu i tam inspirowane pierwszą "S", miłość do "demokracji", pewne "kultowe", jak się to mówi, piosneczki z megafonów... W sumie wszystko już było, prawda? Zresztą sporo ludzi już do dawno zauważyło, więc tu rewelacji jeszcze nie ma. Przypomina sobie ktoś "konsulaty III RP", które Platfąsy i ich akolici próbowali wylansować zaraz po poprzednim dojściu PiS do władzy?

Było to tak żałosne, że mimo medialnego pompowania po trzech dniach nawet Frasyniuk to pojął i dał sobie spokój. Teraz jednak, nauczone tym doświadczeniem, siły stojące za KODem na żaden taki obciach nie pójdą - wszystko jest sprawdzone, od dziesięcioleci od ludu prostego uwielbiane, pewne... Po prostu samograj!

Trywalna sprawa, powie ktoś. OK, trywialna, zgoda, dopóki człek nie skojarzy tego z rzeczami, które Spengler nasz ukochany mówi na temat stopniowego kostnienia i martwicy, dotykającej różne (cybernetyczne, choć on tego pojęcia jeszcze znać nie mógł, więc u niego były analogie biologiczne, co ma zresztą sporo sensu) układy czy "organizmy". Konkretnie zaś cywilizacje ("Kultury i Cywilizacje" dla naszych). Przynajmniej o nich Spengler mówi.

Jednak my tutaj, choć nie zawsze świat o tym się dowiaduje, odnajdujemy to samo zjawisko w różnych innych miejscach. Czasem wprost związanych z cywilizacjami - jak powiedzmy sztuka czy nauka - a czasem nie, i których rytm życia jest całkiem inny od rytmu życia K/C, w której występują. Dokładnie tak, jak np. w kwestii symboliki "walki bez użycia przemocy" w naszym szczęśliwym kraju.

Od pierwszej "S", co najmniej, choć sporo z tego ma korzenie  jeszcze dawniejsze, po KOD, o którym sobie właśnie rozmawiamy. Kiedyś sposobów na wyrażenie tego oporu trzeba było szukać, wymyślać je, testować... (Pomijam już trywialną kwestię, że wtedy to się wiązało z ryzykiem i kosztami, a teraz, na razie przynajmniej, wręcz przeciwnie.)

Obecnie natomiast wszystkie odpowiedzi są już znane - można tylko wśród nich wybierać te, które nam akurat (KODowi znaczy, nie nam dosłownie) pasują. Jest to dokładnie to, co Spengler pisze o Cywilizacji (czyli tej późniejszej, zdrewniałej już i nietwórczej, choć wcale niekoniecznie od razu upadającej, fazie rozwoju/schyłku), w kontraście do Kultury (czyli fazy wcześniejszej i twórczej, choć oczywiście nie mówimy tu o żadnym złotym wieku czy ziemskim raju).

Ciekawe by było pozastanawiać się nad przyszłością tej rodzimej "walki bez użycia przemocy" - bez konieczności wnikania w to, która, i na ile, jest autentyczna, a za którą stoją ubecje i zmanipulowane świry - a przynajmniej nad przyszłością jej symboliki, jej FORMY, która wyraźnie osiągnęła już swą pełną dojrzałość i nic tam się nie daje ani dodać, ani ująć...

Ale też mało kogo to dziś, w jakimś pozytywnym sensie, rusza, o zagrzewaniu do walki, która by nie dała się zbyć pogardliwym wzruszeniem ramion nawet nie wspominając. Oczywiście budzi to u wielu śmiech serdeczny, ale z pewnością nie o tego typu emocje tym ludziom chodzi, więc tego jako ich sukces nie liczymy.

I tak oto, mam nadzieję, wykazałem, że nawet w paskudnych epokach, kiedy to szaleją Merkele i baby z brodą - dzięki PanaTygrysizmowi (Stosowanemu oczywiście, i Stosowanemu umiejętnie) da się jednak zawsze znaleźć jakiś jasny punkcik w krajobrazie. Choćby malutki. A w każdym razie coś, czym się można trochę intelektualnie pobawić.

triarius

poniedziałek, maja 04, 2015

O wkładaniu kija w szprychy

(W ramach zjadania własnego ogona powiem wam, że) czuję się w obowiązku napisać wam dlaczego, "mimo wszystko", pójdę na te wybory i zagłosuję na tego tam Dudę (choć po prawdzie nawet nie wiem jak on wygląda, a parę jego wypowiedzi wydało mi się nad wyraz mdłymi i z jakimkolwiek tygrysizmem niekompatybilnymi).

I dlaczego uważam, że wy także, kochane ludzięta, powinniście to zrobić, a jeśli któryś nie zrobi, czy jakoś to po swojemu "ulepszy", to, darujcie, idiota i/lub żaden patriota - w dowolnych proporcjach, uzupełniających się do stu procent. Wiem co możecie powiedzieć, sam uważam, że wybory w tym bantustanie (szczególnie tu) niczego same w sobie nie zmienią - bo niby jak? - a w ogóle cała ta dzisiejsza "demokracja" to błazeństwo. Jednak uważam co rzekłem, i to z ogromnym przekonaniem!

Była kiedyś taka dzika dyskusja na jednym hiper-prawicowym portalu, gdzie zostałem zwymyślany od kolaborantów tęskniących za PRLem (co akurat jest wyjątkowo durne w moim przypadku), ponieważ twierdziłem, że, choć III RP to oczywiście żadna "wolna Polska, to jednak głosować (i to, na dzień dzisiejszy, mówiąc urzędniczym żargonem, na PiS, a nie na żadne błazeństwa czy K*winy!) należy i tyle!

Ta dyskusja jest tutaj gdzieś zalinkowana w takim pseudo-tekście pod tytułem. "Masowanie cnotki". (Piękny tytuł, arcydzieło sztuki tytulatorskiej, idalnie pasujący do przekonań i zachowań tamtych moich oponentów - wciąż chyba czekających na Andersa na białym koniu, który ich przeniesie w czasy... Jakie właściwie? Do niektórych z was, panie Amalryk, też się to zresztą odnosi.)

A poza tym gugle i licznie rozsiani erotomani uwielbiają takie tytuły pasjami, z czego ja też mam korzyść. (Choć jaką właściwie, skoro nikt nie tylko mi nie płaci, ale nawet do telewizji zapraszają nie mnie, tylko jakichś...?)

W sumie wyszło, że, jak to ja, tłumacząc dlaczego nie, napisałem już połowę, co najmniej, tego co nie... Więc krótko (jak Bóg da) wam powiem. Otóż tak to widzę... Oczywiście że błazeństwo... Oczywiście że @#$^ III RP to ponury bantustan, niemal już obrażający miano bantustanu... Oczywiście że same wybory nic tu nie zmienią... Jednak zastosujmy mentalny eksperyment: jeśli by 80% uprawnionych do głosowania poszło i zagłosowało na PiS - były to jakiś problem czy zagwozdka dla miłościwie nam tutaj...?

A gdyby tak poszło i zagłosowało 95%, ale na odmianę na miłościwie nam panującą obecnie władzę (to określenie nam wystarczy, niepotrzebne nam nawet zaglądanie za kulisy) - czy to byłby dla tych wszystkich @#$%^ powód do radości? Czy by im nie ułatwiło? I czy by rychło nie zaowocowało następnymi przejawami nas uszczęśliwiania? Jakimś ojro, jakimś tam... Czymś? Prawda?

No to właśnie - kompletnie rozdzielam uznawanie @#$% III RP za moją Polskę, za którą ginęli i tracili majątki (co jest jeszcze gorsze!) moi przodkowie, od wkładania kija w szprychy temu całemu... Co jednak nieco mu utrudnia i psuje humor. Tyle! Przekonywanie dlaczego, mimo wszystko, Duda i PiS już było, a w każdym razie to nie dzisiaj. (Czemu nie K*win, tego tłumaczyć nawet po prostu nie wypada, bo jest w tym założenie umysłowego i/lub moralnego upośledzenia rozmówcy.)

I to by było tego na tyle.

* * *

No to jeszcze coś w rodzaju bonmotu na deser, a raczej dość prozaicznej, lecz za to celnej, myśli, co mi ostatnio przyszła do głowy. Leci to jakoś tak:

 Wszystkie te rytualne zachwyty nad "S" uważam za głupotę lub zgrywę (jeśli nie gorzej), ponieważ ogromnej większości z tych "10 milionów" nie tyle chodziło o "wolną Polskę", co o to, żeby z normalnej pensji można było kupić to, co było w Pewexie, i w ilościach podobnych do tego, co może kupić miekszaniec jakiegoś tam zachodniego kraju. Jednak nie ma co przesadzać, bo coś wzniosłego w tym jednak też było, choć nie aż tele, ile się ludziom wmawia.

Co mianowicie? Wzniosłe w "S" było to, iż motywacją wielu ludzi było coś w stylu: "Nie będzie mi jakiś @#$%^ komuch decydował o tym, że ja nie mogę sobie po prostu kupić tego co jest w Pewexie i żyć jak, powiedzmy, zachodnioniemiecki robotnik!"

Jak to się skończyło, to kto wie ten wie. W sumie b. smutno, i, co więcej, można przypuścić, że właśnie to, konsumpcyjne w sumie, nastawienie, gorzej załatwiło Polskę, niż sto lat zaborów, a nawet pół wieku komuny. Ale to już całkiem inna historia (jak mawiał chyba Kipling).

triarius

P.S. Uświadomiłem sobie po fakcie, że zapomniałem wyjaśnić jak się ma oczywisty fakt, że mój głos to jedna wielomilionowa wszystkich głosów, więc żadnego realnego znaczenia nie ma, do faktu, że jednak trzeba wykonać to ćwiczenie z absurdu i zagłosować... Chodzi o to, że nijak, mimo wszystko, jest się modlić i namawiać innych by szli i stawiali te krzyżyki, kiedy samemu się nie raczy. Tylko tyle i AŻ TYLE!

No to jeszcze WAŻNE OGŁOSZENIE parafialne:

Na rynku są długopisy, którymi napisane rzeczy znikają po kilku godzinach. Za marne 10,50 sztuka, więc to nic dla naszych umiłowanych. W dodatku ostro je od pewnego czasu w sieci raklamują. To oczywiście kolejny z tysiąca sposobów, w jakie oni mogą kantować w tych wyborach. (I nie tylko tych, oczywiście.) A więc:

1. Na wybory idziemy Z WŁASNYM DŁUGOPISEM i go oczywiście używamy zamiast tych oszukanych Komóry!

2. Rozgłaszamy tę informację i ten środek zaradczy tak szeroko i tak wiralnie, jak to tylko możliwe!

poniedziałek, października 27, 2014

Karły, harcownicy, psychopaci (mały przykład tygrysicznej analizy w działaniu)

Rozmawialiśmy sobie tu parokrotnie o różnych rodzajach agresji i co by z tego miało wynikać. Były przykłady wzięte z najróżniejszych stron, mające służyć po prostu wyjaśnieniu o co chodzi, były też przykłady zastosowania. Konkretnie: napadający nas psychopata - to raz; oraz Tusk jako nasz kochany przywódca - to dwa.

Powiedzieliśmy też sobie, choć nie jestem pewien, czy dość dobitnie i jednoznaczne, że w tego typu konfliktach - gdy jedna strona traktuje drugą niczym bryłę mięcha (agresja aspołeczna), druga zaś cały czas prowadzi z tamtą jakąś, mniej lub bardziej zrytualizowaną i obwarowaną zakazami, "grę o pozycję w stadzie" (agresja społeczna) - niemal zawsze skończy się totalnym zwycięstwem jednej strony i totalną porażką drugiej. Można sobie pozgadywać, która jest która, gdyby to nie było dla kogoś od początku oczywiste.

Wynika to częściowo, ale tylko częściowo, po prostu z tego faktu, że psychopata z reguły nie będzie atakował nie mając praktycznie pewności sukcesu. Są i inne przyczyny, bardziej nawet interesujące, takie jak to, że ktoś stosujący agresję aspołeczną jest po prostu, niemal zawsze, znacznie skuteczniejszy od kogoś, kto dany konflikt traktuje w sumie jako stroszenie piórek i rywalizację w stylu "moje większe niż twoje". Nie ma innej możliwości - koncentrując się na wyniku i ignorując wszelkie ew. głosy sumienia czy zahamowania przed stosowaniem agresji, musi być skuteczniejszy!

Jest tu także istotny aspekt psychologiczny, ponieważ agresja aspołeczna po prostu często paraliżuje psychikę ofiary. O ile ta ofiara rzeczywiście jest "ofiarą" i sama swojej agresji na aż tak wysoki poziom - poziom agresji aspołecznej godnej psychopaty, zawodowego mordercy itp. - nie wzniosła.

Natomiast ktoś, kto wobec agresji aspołecznej nie umie zareagować inaczej, niż agresją społeczną - czyli, powtórzmy, w sumie czymś, co idealnie pasuje do przepychanek "o pozycję w stadzie", awantur o miejsce na parkingu, bijatyk o względy Maryni pod remizą itd. - ale nijak to walki na śmierć i życie, w której dla jednej strony liczy się tylko unicestwienie drugiej.

Tutaj mamy różne ciekawe sprawy, o których warto by było kiedyś szerzej napisać, jak: wszystkie te czarne mundury z trupimi czaszkami... (I nie myślę teraz o SS, tylko o różnych tam ułanach Schwartzenberga, w których zresztą mój pradziad służył przez całą Wielką Wojnę i doszedł do rangi podpułkownika. A potem klęska Austrii go totalnie zrujnowała, bo, jako oficer, miał pono obowiązek trzymać cały majątek w państwowych papierach... Itd.) Zresztą tego było masę. Nasi lisowczycy też mieli tego typu sławę, choć chyba mundurów, czarnych czy innych, jeszcze nie nosili.)

Tego typu sztafaż ma pokazać wrogowi, swoim zresztą też, bo to się odbija jakby w ustawionych naprzeciw siebie lustrach: "My nie bierzemy jeńców i nie oczekujemy żadnej litości dla siebie. To nie są żadne plemienne bitwy w formie rzucania zaostrzonymi patykami na oczach zachwyconych kobiet i dzieci, tylko rzeźnia. Albo my albo wy, więc drżyjcie!")

Oczywiście nie jest to pozbawione kosztów, bo jak ktoś zapracował sobie na tego typu sławę, to naprawdę trudno mu potem oczekiwać litości, gdyby wpadł w ręce wroga, ale widać w większości przypadków rezultat jest zbliżony do oczekiwań, skoro tyle tego było w militarnej historii świata.

Zawsze mi się, kiedy o tym myślę, przypomina taki, niemiecki chyba, rycerz, który jako jedyny został po jednej przesławnej bitwie utrupiony, gdy dostał się do niewoli, a to dlatego, że przed bitwą wykrzykiwał, żeby nie brać jeńców, tylko wszystkich pozabijać. I oczywiście błędnie obstawił wynik. (Chodzi tu o bitwę pod Bouvines w 1214 roku.)

Tak że, kiedy atakuje was psychopata, raczej należy tę sytuację na czas rozpoznać i nie traktować tego jako okazji do polemiki, choćby i ostrej, czy nawet jako okazji do sparringu w ulubionej sztuce walki. To nie ta sytuacja, i im szybciej sobie to uświadomimy, tym lepiej dla nas. Oczywiście problemem jest tu także i to, że psychopata potrafi się z reguły świetnie maskować, czym utrudnia nam (nie mówiąc już o przywódcach dzisiejszego Zachodu) sytuacji tej rozpoznanie.

Podobnie z Tuskiem. On traktuje Polskę i Polaków jako bryłę mięcha, a my próbujemy go przekonać lub porazić dowcipami w stylu "najweselszy baraczek". Radości co niemiara, fakt, ale dziwić się potem, że skutek jest żaden, to moim zdaniem skrajna naiwności i brak znajomości podstaw Tygrysizmu. Polacy, niestety, mają tego typu skłonności chyba w genach, bo takie sytuacje powtarzają się u nas co chwilę. Monstrualne oszustwo "Solidarności" (!) i wynikająca z tego klęska, za którą tak boleśnie płacimy (!), wynikły, w mojej opinii, także w znacznej mierze z tego właśnie.

O tych czarnych mundurach chciałem napisać już dość dawno, ale w sumie do napisania tego tekstu skłoniły mnie razgawory na temat Ukrainy w rodzimej sieci, a konkretnie o banderowcach i jak to pięknie zachowali się nasi młodzi zdolni "prawicowcy", a także kibole, dając tym banderowcom odpór w postaci pyskowania im i machania flagą, że "Lwów jest polski".

(Mój dziadek, nawiasem, był orlęciem lwowskim, a brata babci zamordowali, rannego i pozostawionego przez jego oddział w ukraińskiej wiosce w '39, Ukraińcy w potworny, sadystyczny sposób. Więc to nie jest tak, że ja ich po prostu kocham, albo że całkiem nic nie czuję do Lwowa, o którym mi tu matka czasem ckliwe kawałki opowiada.)

Jednak, kiedy ja słyszę o tych "bohaterskich" działaniach, to mi się z ócz sypią ślozy wielkie jak arbuzy, a kiedy czytam na ten temat duszeszczypacielne gadki, to jeszcze większe. No bo, po pierwsze - akurat teraz? Kiedy ludzie tam walczą, co by o tym nie gadać, z agresją Putinów tego świata? I w ogóle walczą, w odróżnieniu od naszych "bohaterów". Po drugie zaś - ludzi przyzwyczajonych do narażania życia i odbierania życia innym raczej nie ma sensu prowokować infantylnymi zaczepkami. Można mieć rację, zgoda, ale...

No właśnie, wracamy do kwestii rodzajów agresji. Ich agresja jest, albo w każdym razie szybko może się przerodzić, w ASPOŁECZNĄ. Czyli w traktowanie nas jak bryły mięcha. Nasza zaś to wciąż przekomarzanki, kibolskie utarczki, pyskowanie sobie wte i wewte z trollami w sieci... W sumie całkiem nieadekwatne i raczej kompromitujące.

W dodatku, jeśli to nie wzbudza w przeciwniku, a może wzbudzać, odruchu linczu, o którym sobie tu też nieraz rozmawialiśmy, to w każdym razie na pewno nie sprawia nań wrażenia, że oto przeciwnik naprawdę niebezpieczny, z którym lepiej nie zaczynać. Choćby dlatego nie niebezpieczny, że nie potrafi właściwie rozpoznać sytuacji, która jest już poważna i "na noże". OK, powie ktoś, ale przecież z obu stron chodziło o kiboli, więc z obu stron były to kibolskie utarczki, czyli agresja społeczna. Tylko. Żadna tam walka na śmierć i życie.

Ja to nie tak widzę. Stwarzamy sobie oto niniejszym pojęcie Harcowników, które, mam nadzieję, sprawę tę nam wyjaśni. Tę, a także, przy okazji, sporo innych, równie istotnych. Kłóciłem się ostatnio na przykład o to z jednym bardzo inteligentnym gościem, który - zanim postanowił zaciągnąć się pod sztandar polskich hydraulików i operatorów zmywaka, by nasz kraj rozsławiać aż po krańce globu, jeśli nie dalej - często delektował nas tutaj swymi błyskotliwymi komęty.

Zresztą próbowałem nawet o tym napisać tutaj długawy tekst, tylko chyba nie udało mi się mimo wszystko wyjaśnić o co chodzi. Chodzi o to, że to co robią różni tam indywidualni islamscy... Jak ich tam nazwać, na Zachodzie, to może sobie i być "terroryzm" - zgodzę się, że tę konkretną metodę działania można tak nazwać i będzie OK.

Tylko że ja tu widzę różnicę pomiędzy sytuacją, gdy np. jakaś partia ma taką metodę walki i nic więcej, i sytuacją, gdy jest niemal cały Bliski Wschód wrogi Zachodowi jak cholera, miliony sfrustrowanych na amen potencjalnych bojowników już czeka na okazję... Itd, itd. Jeśli, mimo dronów, nalotów i udziału Turcji, sam Obama mówi, że to zajmie lata - a przecież za parę lat, jeśli tyle ma potrwać, nastawienie tych tam muzułmanów na Zachodzie też się jak cholera zmieni, i w ogóle będzie burdel, o jakim nam się nie śniło - no więc to jest po prostu WOJNA i tyle.

(Ktoś się może dziwi, że ja tak od Ukrainy po islam, ale to ma swoją ciągłość, spokojnie!) To jest wojna, a tacy różni, mało w sumie groźni, choć nieprzyjemni, to są zgodnie z naszą terminologią HARCOWNICY. Harcowników znamy, choćby z Sienkiewicza, prawda? Jednak podejrzewam, że ich funkcja była nieco inna, niż po prostu sobie tam powalczyć dla przyjemności, żeby wojsko się cieszyło. Bo albo się cieszyło, albo wprost przeciwnie przecież - wróg też miał harcowników i wcale nie musieli być z założenia gorsi.

Harcownicy mieli za zadanie, jak sądzę, utrudnić ustawienie szyków, wprowadzić (jak Bóg da) zamieszanie, sprowokować część wojsk wroga do pościgu... Na co odpowiedzią byli harcownicy drugiej strony, w wyniku czego powstał impasse i stało się to już niemal czystą rozrywką dla odważnych facetów. Coś jak czołg, na którego najlepszą odpowiedzią jest drugi czołg, albo pancernik z drugim pancernikiem do kompletu. Też w sumie się niwelowały, w dużym stopniu, choć przecież z początku rola czołgów i pancerników była trochę inna.

U Sienkiewicza tego nie było, bo ci wojownicy (choćby i lekka jazda wołoska) to byli poważni ludzie i wiedzieli, że tylko agresja aspołeczna znajduje miejsce na polu walki. (Agresja prospołeczna sprawdza się kiedy kobieta z dzieckiem przy piersi wali z dachu dachówką jakiegoś Sullę czy Pyrrusa, ale to tylko na bardzo krótko. Choć podnoszenie samochodów przez małe kobietki to właśnie to. Mimo, że agresja wobec samochodu i grawitacji to trochę specjalna sytuacja.)

W szerokim sensie jednak zadaniem harcowników może być także sprowokowanie przeciwnika, żeby traktował całą sprawę jako obustronną agresję społeczną, podczas gdy samemu uprawia się agresję aspołeczną - czyli, powtórzmy, traktowanie przeciwnika jako bryły mięcha. Jest to, jak sądzę, niebylejakie odkrycie!

Cała masa różnych, mniej lub bardziej dziwnych, tekstów i wypowiedzi różnych "naszych" da się tutaj przepięknie wprost wpisać. A także różne inne rozliczne działania, które jednych całkiem nie dziwią, choć powinny, a innych, jak Tygrysistów, też nie, bo oni już nie mają wielu złudzeń co do wielu "naszych". No dobra, a co to w ogóle konkretnie jest ten harcownik? Definicja? Może jakoś tak...
Harcownik jest to ktoś lub coś, stanowiące część znacznie większej siły, mający/mające za zadanie zdezorganizować przeciwnika, wpłynąć (korzystnie dla jedny, niekorzystnie dla drugich, oczywiście) na jego psychikę, lub UTRZYMAĆ GO W PRZEKONANIU, ŻE JEST TO KONFLIKT SPOŁECZNY (oparty na społecznej agresji), kiedy strona konfliktu do której harcownik należy traktuje to jako agresję ASPOŁECZNĄ.
Nie jest to doszlifowane stylistycznie, ale chyba da się zrozumieć. Można by rzec, iż pytanie o godzinę w wykonaniu psychopaty, który ma zamiar nas za chwilę ogłuszyć i wyrwać złote zęby, też jest swego rodzaju "wirtualnym" harcownikiem, czy raczej harcownictwem. (Ludzie - toż to MEMY!) To nam jednak nie ma powodu przeszkadzać.

W aktualnych politycznych wydarzeniach takimi harcownikami byliby zarówno ci tam indywidualni i spontaniczni "terroryści" (w cudzysłowie nie żebym się upierał, że to nie to, tylko sądzę, co się staram właśnie udowodnić, że to o wiele bardziej skomplikowane), jak i różni tam ukraińscy kibole, wymachujący w Przemyślu flagami, że to niby ich miasto.

Nasi traktują to jako zwykłe w sumie kibolskie utarczki - które mogą być nawet całkiem ostre, ale w sumie bitwy na zaostrzone patyki z przerwami na posiłki za obopólną zgodą - a przecież druga strona ma kawałek dalej główny trzon armii, z ludźmi oswojonymi już z realną wojną w stopniu, o jakim naszym kibolom w tej chwili nawet nie może się śnić.

Jest to więc z ich strony ewidentne HARCOWNICTWO, które o tyle jest dla nas niebezpieczne, że utrzymuje nas w paradygmacie agresji obustronnie społecznej - a więc obwarowanej całą masą, biologicznie uwarunkowanych w naszym gatunku, a także mozolnie wyuczonych, zahamowań i z góry powziętych założeń ("ideés préconçues" dla red. Stasińskiego).

No dobra, spyta ktoś, a co należałoby robić na to ich machanie flagami? Nic? Jeśli, mimo że na powierzchni mamy tylko zwykłą kibolską agresję społeczną, to kawałeczek dalej stoi Putin i realna zbrojna siła Ukraińców, no to po pierwsze, moim zdaniem Putin jest jednak groźniejszy, bo ma więcej agentury i bardziej się z nim Zachód liczy, choćby to, więc bez sensu i ważnego powodu szukać teraz z Ukraińcami zwady nie należy.

Po drugie - jesteśmy w stanie odpowiedzieć na ew. agresję aspołeczną, czyli prawdziwą, nieudawaną, nie rytualną, nie potrząsanie szabelką, podkręcanie wąsa, tylko nowe wydłubywanie oczu, topienie w gnojówce, rżnięcie piłą, albo "choćby" strzelanie, czy nawet "tylko" zrywanie polskich napisów? Tak czy nie?

Jeśli tak, to należy "stać z bronią przy nodze" i ew. dodatkowo pokazać tym ichnim kibolom, oraz ew. banderowcom, że ew. agresja źle się dla nich skończy. (Czyli jednak coś "pokazać"? A tak, w tym przypadku to jest OK!) A jeśli NIE jesteśmy na to przygotowani i źle się ona dla nich NIE skończy, no to należy bardzo szybko się postarać, by to się zmieniło. Infantylne przekrzykiwanie się z facetami, którzy może też są infantylni, ale za nimi stoją ludzie naprawdę dla nas groźni, a jeszcze kawałek dalej (nie licząc agentury, która jest bliżej) Putin, to moim zdaniem skrajna głupota.

A w ogóle to mniej pyskowania, stroszenia piórek, odgrażania się bez żadnego przełożenia na rzeczywistość - w tym wymyślania Putinom tego świata od "karłów". Bo nic sensownego nam z tego nie przyjdzie, a takie wymyślania to całkiem nie jest to samo co czarne mundury i obrażanie wroga przed szturmem na mury, tylko właśnie żałosne próby sprowadzania realnego i niebezpiecznego jak skurwysyn konfliktu do rangi byle pyskówki czy innej przepychanki.

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo i uważać na ogony!

piątek, września 05, 2014

Moje zapasy w kisielu z rodzimą historią

Czasem sobie tak myślę - kiedy już nie mogę znieść tej całej martyrologii, narodowej duszoszczipatielności, Frycków i ran rozdrapywania - że chciałbym kiedyś, w wolnej Polsce, być jakimś takim gościem, od którego coś zależy. No i wtedy ja bym na przykład zarządził, żeby oddawanie czci poległym za Polskę, dawnym bohaterom, jak i zresztą po prostu patriotycznym Polakom, płacz nad niesprawiedliwością historii, zaborami... Itd., itd.

Żeby to trwało jakieś pięć dni każdego roku. I tylko tyle! Bardzo intensywnie, bardzo uroczyście, piękna oprawa - coś jak japoński festiwal płodności - ale tylko kilka dni w roku. W szkołach uczyłoby się oczywiście podstaw rodzimej historii - choćby po to, byśmy mieli wspólny zestaw memów i mogli ze sobą rozmawiać - ale raczej minus te wszystkie uderzania w ckliwe tony, pokrzepiania serc i wmawiania sobie, żeśmy najważniejsi w świecie całym i w ogóle cudne ptaki, ach!

Oczywiście - dla nas jesteśmy najważniejsi i tak ma być. Polska znaczy. Co innego jednak kibicowanie samemu sobie i walka o swoje ("walka" w sensie najszerszym z możliwych, oczywiście) - co innego zaś wmawianie sobie, że świat cały o niczym innym nie myśli, niż o naszym szczęściu. Bo tak po prostu nie jest i zostało nam to już dobitnie dowiedzione niejeden raz.

Mamy teraz te wszystkie Tuski, Komóry i Schetyny - "historyków", psia mać! - więc logiczne, że ludziom zaczyna się wydawać, że nie ma nic durniejszego niż studiowanie historii. Że tylko inżynier może sensownie kojarzyć i tak dalej. Ja się z tym nie zgodzę! Wymienione indywidua to żadni historycy i w ogóle żadne... No, nic w ogóle przecież! A ja, jakby nie było, mam inżynierskie wykształcenie - na szczęście nie tylko takie - i wcale nie sądzę, by ono było konieczne, czy najlepsze z możliwych.

Po prostu jak się przyjmuje na "studia wyższe" każdego pacana, żeby go potem wysłać na zmywak do Anglii, a takie zera jak ci przed chwilą wymienieni mianuje się "historykami", no to się ma to, co mamy. My tu jednak mówimy o hipotetycznej WOLNEJ Polsce. No więc ja bym historii uczył jak najbardziej - oczywiście tych, których warto tego uczyć - ale bez przesadnego nacisku na "wpajanie patriotyzmu" akurat w czasie jej uczenia. Bez jakiejś specjalnej koncentracji nawet na historii rodzimej.

Patriotyzm - oczywiście, jak najbardziej! Ale w nauczaniu historii wolałbym jednak, by uczniowie zaczęli rozpoznawać mechanizmy, działające siły, "prawa historii" (na ile takie dają się w ogóle rozpoznać)... No i z rodzimą historią jest, jak mi się zdaje, ten problem, że tutaj jest wyjątkowo trudno te sprawy jakoś klarownie wydestylować. Częściowo oczywiście z powodu sposobu, w jaki historię Polski dotąd pisano, i sposobu w jaki jej nauczano. A także popularyzowano.

Jednak, choć mogę się mylić, bo od rodzimej historii żadnym ekspertem nie jestem... Długo by było tłumaczyć dlaczego, może to kiedyś zresztą spróbuję wyjaśnić... Nie chodzi o to, że nie uważam ją za interesującą czy ważną, oczywiście. Nie chodzi o to, że nie chciałbym jej znać i rozumieć. Jednak ona, jak mi się wydaje, jest w sumie dziwnie chaotyczna. W tym sensie, że trudno w niej znaleźć najistotniejsze dominujące tendencje, jakieś główne kierunki... Masa rzeczy, jak mi się widzi, działa w tej naszej polskiej historii zza kulis - co najczęściej oznacza "zza granic". Co najmniej zza granic, żeby tak to określić, wewnętrznych - różni tam innowiercy, mniejszości. I te rzeczy.

Niezwykle trudno by było chyba napisać o historii Polski choćby coś takiego, jak "Królowie przeklęci" Druona. Jest to wielotomowa powieść o Francji XIV wieku, gdyby ktoś nie wiedział, w której - przy wszystkich tych koszmarach i zbrodniach - daje się jednak odczytać kilka głównych politycznych linii rozwoju, kilka potężnych celów tej monarchii, działających konsekwentnie przez dziesięciolecia, a czasem przez wieki. Nawet jakiś nowy "Faraon" Prusa chyba z trudem mógłby się rozgrywać w dawnej Polsce.

Powie ktoś "idea jagiellońska". Sorry - ja tego nie kupuję! Nic nam to nie dało i na pewno nie da. Cenię Piłsudskiego, ale wielkiej "idei" w tej "idei jagiellońskiej" nie dostrzegam. Raczej propagandę i doraźną politykę. (Nie żeby to musiało być, samo w sobie, złe. Ale jabłka to nie pomarańcze.) No a "idea piastowska", to chyba raczej była komusza propaganda, antyniemiecka (to były czasy!). Może to i mogło być niegłupie, ale dopiero by musiało powstać. A zresztą - raczej nie o tego typu "idee" powinno nam chodzić! Takim prymitywnym wytrychem się w tym miejscu na powierzchni globu wiele nie zwojuje, co niestety widzimy teraz na własne oczy.

Nie mówiąc już o tym, że w "naukowym" pisarstwie historycznym - które, nie dajmy się oszukać, zawsze jest czymś mniej lub bardziej na pograniczu publicystyki! - francuskim, brytyjskim, amerykańskim... Żeby tylko na tych krajach poprzestać - daje się bez wielkiego trudu pisać "naukowe" (chodzi o to, że nie fikcja - ten cudzysłów to nie ironia!) książki jak te Gaxotte'a czy Bainville'a, w których KAŻDY dosłownie król Francji, choćby "z pozoru" wyczyniał największe idiotyzmy i ogólnie był durniem, służy jednak rozwojowi swojego kraju i niemal prostą drogą wiedzie go do tego, co jest dzisiaj. Czy raczej wtedy, kiedy tę książkę napisano. (A co, zdaniem tych autorów, jest samą esensją szczęścia i rozkwitu.) Choćby w ten sposób, że wygenerował Joannę D'Arc.

O historii Polski się tak nie da. Tam jest chaos, często nie daje się rozpoznać żadnej spójnej polityki, a jeśli, to jest to polityka obcych dworów. Nasz kraj długo trwał, a nawet na swój sposób kwitł, dzięki temu, że szlachcic był dobrym jeźdźcem, umiał walczyć, i bez porównania wolał żyć w kraju, gdzie czuł się wolny, czuł się u siebie, czuł się jaśniepanem i nie bał się, że ktoś może mu wkrótce kazać mówić np. po niemiecku. Potem przyszła reformacja, a sąsiedzi rozwinęli się pod względem sztuki wojennej, dyplomacji, ekonomii - i Polska stała się, w ich przynajmniej oczach, rzadko zaludnionym obszarem surowcowym, który warto by było zdominować i zacząć "racjonalnie", intensywnie eksploatować.

Wzorem choćby Krzyżaków, których, jakby nie było, sami Polacy sobie na łeb ściągnęli. Żeby nawet po wyjściu z rozbicia dzielnicowego nie było zbyt fajnie. No a potem... Naprawdę, aż przykro się o tym myśli, jak myśmy tych Prusaków z własnej woli utuczyli i wypromowali! W każdym razie, kiedy już wsiadanie szlachty  na koń - choćby się nawet nazywało "husarią" - przestało wystarczać na sąsiadów, Polska zaczęła gnić. Czegóż innego można by oczekiwać od czegoś, co - przynajmniej w porównaniu z sąsiadami - NIE jest naprawdę państwem, a tylko jego zgrubną atrapą, a tak się nieszczęśliwie złożyło, że NIE leży na wyspie, tylko na płaskiej równinie? (Którą nawet mamuty i bizony przed dziesiątkami tysięcy lat ciągnęły dwa razy do roku milionowymi stadami, w ramach swej naturalnej transhumancji.)

Potem zaczęły się budzić nacjonalizmy, a dynastyczny system, wyrosły z feudalizmu, zaczął się powoli rozkładać. Cóż więc dziwnego, że nasi patrioci dostrzegli w tym szansę dla Polski i mieliśmy "za wolność naszą i waszą", oraz całe stada masonów i rewolucjonistów? Przyznam, że przykładanie dzisiaj do tego moralnych miar i próby rozstrzygania w naszych sercach etycznych racji Kościuszków i Pułaskich w zderzeniu z racjami różnych tam ludzi, lojalnych wobec cara i kogo tam, ale za to - ach! - jakżesz hiper-tradycyjnie katolickich, wydaje mi się bez sensu. Z tym, że ja osobiście jednak milion razy wolę owych masonów-patriotów.

Dużo więcej dałaby nam choćby uważna lektura wspomnianego przeze mnie tu Druona. No a potem, po tych oświeceniowych masonach i napadających na carskie konwoje pocztowe "bandytach", z naszą historią zaczyna być już tylko trudniej, smutniej, a wszystko staje sie jeszcze bardziej pokręcone. II RP trwała tylko 20 lat, oczywiście była daleka od ideału, ale my dzisiaj potrafimy na nią pluć - choć sami przez więcej czasu i być może w łatwiejszych jednak warunkach, zrobiliśmy zupełnie nic, albo jeszcze gorzej. Obłęd! Oczywiście - wady były, sporo i spore. O tym trzeba rozmawiać, jeśli się ktoś tymi sprawami zajmuje. Ale czy wszyscy muszą się tym zajmować? I czy muszą w to pakować aż tyle emocji? Negatywnych emocji, przypomnę, bo o takie tu chodzi.

Albo Powstanie Warszawskie... Co do "Solidarności", którą większość z nas miało przed oczyma, i o której niemal wszystko da się wiedzieć, jeśli ktoś się postara, mówi się niemal wyłącznie czule i słodko, co wydaje mi się kompletnie bez sensu i skutkiem raczej agenturalnej roboty. Albo REALNE polityczne skutki pontyfikatu JP2. Pozytywne znaczy. Których ja absolutnie nie potrafię dostrzec, sorry! Jesteśmy w niesamowitym wprost szambie, Polska na naszych oczach przestaje istnieć, nasze społeczeństwo jest nie tylko podzielone, ale i po prostu skurwione (z przeproszeniem kurw) jak chyba nigdy... A my sobie radośnie wmawiamy, że JP2, swom pontyfikatem i odwiedzinami w Polsce nas PRZEANIELIŁ. Jeśli to nie jest zbiorowa narodowa paranoja, to ja już nie wiem! To jak by było BEZ JP2? JESZCZE koszmarniej? Potrafi sobie to ktoś wyobrazić? Bo ja nie!

Na razie starczy już tego marudzenia. Tylko jeszcze krótko podsumuję:

- historię NALEŻY studiować (nie przejmując się oczywiście tym, że Komóra, Tusk czy inny tam Schetyna to "historycy");

- NIE KAŻDY jednak musi się historią zajmować - to nie jest niezbędny warunek, by np. być patriotą!

- nie każda historia warta grzechu musi być rodzima i powodować w nas histeryczne reakcje!

- pisana historia to w dużej mierze propaganda lub publicystyka - należy więc zastanawiać się za każdym razem KTO nam coś mówi i co właściwie mógłby chcieć przez to osiągnąć!

- nie przesadzajmy może z tym ciągłym ocenianiem dawno zmarłych ludzi z punktu widzenia moralności czy mądrości - nie mówię oczywiście o zdrajcach, tylko o takich, którzy chcieli Polski dobra, ale nie całkiem im to być może wyszło, albo też mieli nie takie jak my dziś przekonania, większość z nich i tak zrobiła dla Polski więcej niż my, albo przynajmniej więcej dla niej poświęciła!

triarius

czwartek, grudnia 05, 2013

Osiem walizek, gitara i saksofon - czyli pośrednio o paszporcie prof. Cieszewskiego

Całkowicie zgadzam się z poglądem wielu, m.in. MatkiKurki, że:

1. ew. podpisanie czegoś 40 lat temu przez prof. Cieszewskiego nie ma, w interesującej nas wszystkich sprawie, specjalnie wiele do rzeczy, oraz że

2. jeśli prof. Cieszewskiego te (medialno-ubeckie) siły tak niszczą, to raczej nie dlatego, że on im pomaga, tylko wprost przeciwnie.

Zgoda?

Dość żałosne mi się natomiast wydaje, że nikt nie potrafi sensownie wybrnąć z porównań z Baumanem. To nie to samo, drogie ludzie - nauki ścisłe i socjologia! (Zakładając nawet, że socjologia to w ogóle nauka, i że dzisiaj nie jest to raczej dość obrzydliwa rzecz. Choć Kurak też z wykształcenia socjolog, więc może od razu nie przekreśla.)

B. ładnie to Kurak dzisiaj napisał, więc nawet wkleję linka:

http://kontrowersje.net/chris_cieszewski_dupa_nie_tw_z_ama_e_nam_wi_t_brzoz_z_amiemy_ciebie_0

Gdyby Bauman zajmował się obliczaniem trajektorii, albo choćby datowaniem wykopalisk, jego przeszłość miałaby w oczywisty sposób o wiele mniej wspólnego z jego dzisiejszymi badaniami, niż w przypadku, gdy się zajmuje przerabianiem w taki czy inny sposób społeczeństwa. To chyba dla wszystkich tutaj, poza zbłąkanymi, jest oczywiste?

Oczywiście pojawia się wiele idiotycznego bełkotu najemnych trolli i działającej w necie agentury. I serwują naiwnym patriotom - nie mającym dość rozumu i dość jaj, żeby się tej swołoczy po prostu pozbyć - kawałki tego rodzaju:
@BEEM.DEEP
Ależ sprawa paszportu jest jak najbardziej i bezpośrednio związana z tematem obu audycji, Tej Sekielskiego i tej z Macierewiczem. Tego nie da się pominąć w całej sprawie. W 1983r. paszport był towarem bardzo deficytowym! I jeśli ktoś mówi, że uciekł od SB, po rozmowie z ludźmi z tej służby, to ja mu po prostu nie wierzę. Nie mam dwudziestu lat, aby dać się nabierać na takie plewy.
I możesz mnie zbanować:) Trafisz na moją listę banów, którymi się szczycę. Bo niektórzy tutaj uznają tylko poglądy zbieżne ze swoimi, resztę wykluczają:) Twój wybór:) Bye:)
RETALIACJA22:262195665
     

Linek tutaj:


Są to oczywiście ubeckie brednie godne III RP. Statystycznie to może być bez znaczenia, ale jednak, jeśli od razu w pierwszym miejscu gdzie się spojrzy, widzi się coś wręcz przeciwnego, to raczej cała "misterna" konstrukcja pada.

Ja wyjechałem latem '84 z żoną w dziewiątym miesiącu (córka urodziła się w pięć dni po dotarciu na miejsce) i pięcioletnią córeczką. (Najlepszą wtedy, wspominam to całkiem przy okazji, przyjaciółką również pięcioletniej Marty Kaczyńskiej.) Jechaliśmy do Szwecji. Na dwa tygodnie. Z wizytą do kuzyna żony, który był sporą szychą na królewskim dworze, a także wśród Polonii. (I który sporo lat wcześniej rodzinny kraj opuścił w sylwestrową noc pod węglem na szwedzkim statku.)

Przed wyjazdem upchnęliśmy gdzie się dało (niestety marnie, jak się potem okazało) dwa koty i pozałatwialiśmy sporo innych spraw. Wracać bowiem nie mieliśmy zamiaru. (Lech Kaczyński był wyraźnie zaskoczony, kiedy mu tuż przed wyjazdem powiedziałem, że to na zawsze. Na zawsze, jak się okazało, PRL'u nie opuściłem, ale na dość długo i wtedy miało być na zawsze. Uwierzyłem, płaski idiota, że to już wolna Polska i wróciłem.)

Co jest zabawne i śmieszy mnie do dziś, to to, iż na te dwa tygodnie wzięliśmy ze sobą osiem sporych i wypakowanych waliz, plus gitarę i saksofon altowy. (Wtedy chciałem być drugim Parkerem, ale najpierw sąsiedzi mi to obrzydzili, a potem jazz mi w sumie b. zbrzydł. Przerzuciłem się na Country, Monteverdiego i inne rancheras. Ale to już inna historia.)

Żaden ubek nie mógłby mieć cienia wątpliwości, że wracać nie zamierzamy. Wielkim działaczem nie byłem, jakąś szychą jeszcze o wiele mniej, bo z paru istotnych względów takich funkcji pilnie unikałem, ale paru ubeków na pewno wiedziało, że istnieję. Kiedy raz w życiu byłem zatrzymany i przesłuchiwany (przez "kolegę" z wydziału, dwa lata wyżej), ten rzekł mi dobrotliwie, że "w takim NRD ktoś taki jak pan zniknąłby bez śladu". Drobiazg, ale traktuję to jako komplement.

Fakt, że miałem, daleko wprawdzie od siebie, ojca oficerem na WAT. Rozwiedzionego we wczesnym dzieciństwie. Nie ze mną oczywiście, tylko z matką. Bezpartyjnym oficerem, z tego co wiem. Co było sprawą wyjątkową. Profesora fizyki. Co mogło mi nieco pomagać... Albo i sporo, ale wtedy nawet mi do głowy to nie przyszło. Zresztą z ojcem spotykałem się góra raz na rok, a politycznie bywało różnie.

Najpierw on zrobił ze mnie antykomunistę, a potem jakoś mu miłość do Zachodu nieco przeszła i się żarliśmy. Zresztą podejrzewam, że ten stary endek, w duszy, wyczuwał lewiznę tych wszystkich Michników i Kuroniów, bo to był b. bystry facet i sporo wiedział. Ale żarliśmy się o politykę w czasie tych rzadkich kontaktów strasznie.

W każdym razie wyjechaliśmy do tej Szwecji jak prawdziwi państwo, w "stanie wojennym", a żadnym TW nigdy nie byłem, ani niczego nie podpisałem. Zresztą nikt mnie o to nawet nie prosił. Wypuszczono mnie także zresztą po jakichś siedmiu godzinach na komendzie we Wrzeszczu, bo i w istocie moje przestępstwo było dość śmieszne - wybuchłem homeryckim, i dość ostentacyjnym, śmiechem na widok drepczącego Grunwaldzką patronu wojskowo-milicyjnego, złożonego z długiego chudego milicjaniera i gromadki idących w dwuszeregu malutkich żołnierzyków o b. niewyraźnych minach, za to w spadających im na nosy ogromnych hełmach.

Widok był nieprawdopodobny, a mnie Bóg pokarał poczuciem humoru. Na szczęście bez oporu dałem się zatrzymać, nie próbowałem uciekać. To był dobry odruch, bo mogło się skończyć znacznie gorzej. Śmieszna sprawa, że mimo iż choć przeciw Władzy Ludowej robiłem od co najmniej '70... Co tylko się dało - "wpadłem" za taką głupotkę.

Nie byłem też, jak z powyższego wynika, nigdy internowany. W odróżnieniu od takiego Bul-Komorowskiego i jemu podobnych. Nie wiem, faktycznie teraz, jak się zastanowię, to widzę, że koledzy jakoś mnie w ostatnim okresie omijali przy produkcji podziemnych solidarnościowych pisemek...

Wtedy mi się to z niczym nie kojarzyło, co najwyżej z tym, że jako gość wysoce spontaniczny, faktycznie nie jestem typem idealnego konspiratora. Jednak to mogło być właśnie to, co ubecja w takich przypadkach chce osiągnąć, czyli wzbudzenie nieufności. Nie z Bonim, nie z Komórą z ruskiej budy, tylko właśnie ze mną.

 A mnie przecież nawet nie trzeba lustrować, żeby wiedzieć, iż nigdy niczego dobrowolnie dla ubecji, dla Władzy Ludowej i Obozu Postępu nie uczyniłem! Wystarczy porównać - do czego doszedł w tym kraju Bul, Tusk, czy inny Boni, a do czego ja. Prawda? Taki wewnętrzny emigrant jak ja - nie tylko w prlu, bo także i dzisiaj, nawet na śpiocha się nie nadaje! Przecież z jakiegoś tam poziomu trzeba startować, żeby gdzieś zdążyć w tym krótkim ziemskim życiu dojść. Co najmniej tam, gdzie Boni. Inaczej to przecież nie ma cienia sensu i najgłupszy ubek to rozumie.

W sumie o sobie, ale czymże mają się w końcu zajmować starcy, a już szczególnie starcy pisujący na blogach? Z tym, że to o mnie jest tylko dodatkiem i z konieczności, moim zamiarem było wyjaśnienie (młodym, choć nie tylko), na moim własnym przykładzie, paru z owych prlowskich realiów i zawiłości działania prlowskich ubecji. Teraz i zawsze.

triarius

piątek, sierpnia 30, 2013

Rocznicowo

Dzisiaj uczcimy tu sobie rocznicę. Nie jest to na tym blogu  zjawisko częste, ale czasem warto zrobić coś nietypowo. Zaczniemy jednak, dość na odmianę typowo, od całkiem innej strony, żeby przez krótki moment nikt nie wiedział do czego zmierzamy.

Pierwsza RP była wspaniała, prawda? Tylko, z całkiem niewiadomego powodu, najpierw się skończyła, a potem jej późne wnuki miały, z drobnymi przejaśnieniami, tylko gorzej i gorzej. Nie mówiąc już o tym, co nas samych czeka i nasze ew. potomstwo.

No a jak było z "wielkim wolnościowym zrywem Polaków" w lecie roku 1980? Bardzo podobnie, jak się chwilę zastanowić. Najpierw cudnie, "jak Polak z Polakiem", "walka bez użycie przemocy" i masa tego typu nabrzmiałych humanizmem spraw... A teraz mamy co mamy. To samo co skutkiem Pierwszej RP, tylko w wiele szybciej.

Ja sam brałem żywy udział w strajkach sierpnia 1980, strajk razem z kumplem zorganizowałem w swoim zakładzie, a byliśmy jednym z kilkunastu, jak dobrze pamiętam, pierwszych strajkujących zakładów w Gdańsku. Potem byłem np. delegatem z tego zakładu do Stoczni Gdańskiej. Mówię to nie po to, żeby się puszyć, bo i nie ma za bardzo czym. W porównaniu z prawdziwym bohaterstwem to nie było wiele, a że nie lubilem komucha...?

Cóż, faktycznie dziwnie wielu rodaków nie było aż tak źle do kochanej waadzy nastawionych, ale to też nie jest chyba osiągnięcie na miarę, powiedzmy, napisania Misia 2 i 3. Chodzi mi o to, że brałem w tym udział i nie mam oczywiście najmniejszego zamiaru głosić, że każdy kto się w to angażował był agentem czy choćby politycznym idiotą.

Agentów tam oczywiście, jak dzisiaj wiemy (kto wie, ten wie) nie brakowało, ale porządnych ludzi także. Tyle że... Kto miał na przebieg zdarzeń i ich skutki większy wpływ? Tu niestety muszę jednak postawić na agentów, przykro mi!

Nie wiem, czy każdego stać na takie intelektualne osiągnięcie (choć kto dobrowolnie czyta mojego blogaska tępy raczej nie jest), ale proponowałbym drobne ćwiczenie. Intelektualne właśnie. Andrzej Gwiazda, podczas jednej z tysięcznych dyskusji na temat Bolka, rzekł był kiedyś coś w tym duchu, że: "Gdyby Wałęsa nie był agentem, to by nas wszystkich w tym WZZ po prostu wymordowali".

No i ja bym proponował się po prostu nad tym przez chwilę głębiej zastanowić. Wyłączyć telewizorek, odłożyć ulubioną gazetkę, kazać się kobiecie na moment zamknąć, wywalić dzieciaki na podwórko (robi się to jeszcze?)... I pomysleć.

Nie wiem, czy każdy kojarzy, co to były WZZ'ety. Może nawet nie każdy kojarzy (sukces obecnej waadzy i tych wszystkich licznych Bolków z "S", o których tak okrutnie nie chcemy pamiętać!) kto to Andrzej Gwiazda. Mówię krótko: WZZ to Wolne Związki Zawodowe, czyli coś, na czego jakakolwiek komusza władza, łącznie z samymi sowietami, absolutnie nie mogła sobie pozwolić. Z powodów zarówno ideologicznych, jak i praktycznych, bo to, gdyby pozwolono, mogłoby się błyskawicznie rozprzestrzenić. Ze strasznymi dla sowietów i światowego postępu skutkami.

Andrzej Gwiazda zaś (aż wstyd mi, że to muszę mówić) to był wybitny, autentyczny działacz opozycji, WZZ właśnie i "Solidarności". "Oszołom", "ekstremista", konkurent Bolka w walce o władzę w "S". Do tego patriota. Słusznie więc zapomniany i zmarginalizowany, na rzecz takich bohaterów jak nowoodkryta puszysta tramwajarka, czy wspomniany Bolek. (Andrzej Gwiazda mieszka zresztą, wraz ze swą równie wspaniałą żoną Joanną, niedaleko ode mnie i czasem ich spotykam. W sensie widzę i kłaniam się, a oni się jakby dziwią. Osobiście ich nie znam, z nim rozmawiałem raz krótko zaraz po Sierpniu.)

Władze za Gierka wielu ludzi, nawet opozycjonistów, nie zamordowały - to nie to co fala samobójstw, która nie tak dawno dotknęła nasz kraj, ale KOR to jedno, czy nawet coś o wiele mniej lewackiego i bardziej autentycznego - ale WZZ to nie były żarty.

Zaangażowanych było w to niewielu ludzi, których nawet tacy opozycyjnie nastawieni goście jak ja, i coś tam dla opozycji robiący, uważali za desperatów prowadzących beznadziejną walkę, którzy niestety, muszą prędzej czy później źle skończyć. (Przykro mi, ale tak to właśnie widzieliśmy. Walka walką, ale tamto to było po prostu samobójstwo. W naszych oczach.)

Tak więc, jeśli Andrzej Gwiazda coś takiego jak tu przytoczyłem powiedział, to raczej coś w tym było, i to nie była raczej żądza autoreklamy czy spóźniony o wiele lat irracjonalny lęk. Warto się, w każdym razie, nad tym jednym krótkim zdaniem zastanowić. Wiele nam mówiono o "Solidarności", wiele sami przemądrych kwestii większość z nas wygłosiła przez te lata, ale tutaj mówi nie byle kto i dość nietypowe rzeczy.

Może to nie być prawda? Niby może, ale wątpię. Bardzo wątpię. Na pewno dla mnie jest w tym bez porównania więcej prawdy, niż w rzekomym sukcesie Polaków "bez użycia przemocy". Dla mnie po prostu Andrzej Gwiazda powiedział tu rzecz zasadniczą, która ujawnia całą praktycznie prawdę o tamtym "wybuchu" i "Solidarności".

Oczywiście - wybuch buntu, a potem radości i entuzjazmu - był u wielu absolutnie autentyczny. Wciąż pamiętam ten "wspaniały" rok, a nawet nieco ponad. Mimo wszystkich prowokacji, mimo tego, że cały czas trzeba było się w słowach, o czynach nie mówiąc, ograniczać... "Jak Polak z Polakiem" i inne takie pierdoły... To był jednak, na tle życia w epoce późnego Gierka, fascynujący i radosny rok. Nie mówiąc już na tle Jaruzelskiego.

Tylko że my teraz mówimy nie o autentyczności tego czy owego indywidualnego przeżycia, tylko o WALCE z komuną, o "zrywie wolnościowym", o "prawie powstaniu", o "SZANSIE na godne wreszcie życie"... Czyi, turpe dictu, o POLITYCE i HISTORII.

No i w tych kategoriach to ja się niestety obawiam, że to jedno krótkę zdanie Andrzeja Gwiazdy mówi o tamtym "zrywie", o "Solidarności", o "walce bez użycia przemocy", praktycznie wszystko.

Jeśli Andrzej Gwiazda ma rację, to BOLEK BYŁ INTEGRALNĄ CZĘŚCIĄ WZZ! Oczywiście nie w tym samych charakterze co Andrzej Gwiazda, Krzysztof Wyszkowski czy (ojciec mojej nieżyjącej już koleżanki z pracy i z "podziemia") Jan Zapolnik. Jednak bez Bolka WZZ by szybko nie było, bo by jego działaczy wymordowano. (Faktycznie procesy, nawet w dobrym sowieckim stylu, w grę raczej nie wchodziły. Byłoby to propagandowe samobójstwo dla ruchu komunistycznego. Trochę przesadzam, ale "samobój" na pewno.)

Bez WZZ zaś nie byłoby "Solidarności", tak? No więc wynika nam, że Bolek był integralną częścią "Solidarności". No i raczej to nie my - ci porządni - kontrowaliśmy jego, i tych, którzy jego kontrolowali, tylko odwrotnie. Prawda?

I dla mnie jest to w sumie wszystko (poza ckliwymi wspominkami starszych panów, choćby nawet mieli pręgowane futro), co o "Solidarności" i tamtym "wolnościowym zrywie" dzisiejszy polski patriota musi wiedzieć. Tylko tyle i aż tyle!


triarius

środa, października 12, 2011

A może jednak po mojemu?

W ramach komentowania wysoce aktualnych wydarzeń, powiedzmy sobie to: PiS uchronił się przed totalną klęską w ciągu najdalej najbliższego roku, a jednocześnie okazało się, że W TYM KRAJU i w tych czasach nie uda mu się już nic osiągnąć. Nic, w każdym razie, takiego, czym by się można sensownie podniecać. I nie widzę tego jako jakiejś specjalnej winy PiS'u - po prostu to NIE JEST "demokratyczne państwo prawa" w mniej lub bardziej spapranej wersji - w związku z czym wszelkie próby jego "naprawiania" są z definicji skazane na żałosną porażkę.

A w dodatku to rzekome "państwo polskie" ani nie jest naprawdę państwem, ani naprawdę polskim, i nie chodzi mi tu o wydawanie z siebie duszoszczipatielnych haseł, tylko o to, że państwo to jednak "suwerenność na pewnym określonym terenie" (czy jakoś podobnie), a tu o suwerenności trudno z przekonaniem mówić, skoro nawet OFICJALNIE rządzi Unia.

No a skoro trzeba by się naprawdę niesamowicie nagimnastykować, by móc stwierdzić, że interesy jakim ten twór służy, to "interesy polskie" (czego dobitnym, przepięknym w swej absurdalności i surrealistycznym w swej ohydzie przykładem była afera z Frau Merkel parę dni temu), trudno bez ironii nazwać go "polskim".

Co zresztą nie dotyczy wyłącznie tego nieszczęsnego kraju, bo zanikanie państw narodowych - poza nielicznymi silnymi, agresywnymi i w taki czy inny sposób przez naturę obdarowanymi - jest aktualnym długofalowym historycznym trendem, i trudno sobie wyobrazić, by akurat kraj tak sponiewierany, tak skurwiony, tak wykrwawiony (także w sensie emigracji), a którego ludek kieruje się niemal zawsze najbardziej z możliwych durnymi i samobójczymi motywami, miał temu trendowi stawić czoło.

Nie oznacza to, byśmy mieli całkiem odpuścić i całkiem się odwrócić od PiS'u - możemy się nawet z przekonaniem i sporą dozą słuszności pocieszać, że P*kot i jego trzódka występują w sejmie III RP, który z jakimkolwiek "polskim sejmem" ma niewiele wspólnego. (Chyba, że w sensie idiomatycznym, występującym w wielu zachodnich językach, ale to akurat nie nasz problem, skoro to nie nasz sejm.)

Nie - odwracać się nie ma sensu i kto ma do tego typu działalności przekonanie, niech to dalej robi. Jednak powiedzmy sobie otwarcie, że to działania czysto osłonowe i straż tylna. Chleba z tego tak czy tak nie będzie, co najwyżej - jeśli się nic istotnie nie zmieni na istotniejszych frontach - możemy nieco odwlec obowiązek nadstawiania tyłka Biedroniom tego świata i oddania naszych dzieci tego świata Cohn-Benditom wraz z Polańskimi (przy gromkich apładismientach autorytetów moralnych w typie Sadurskiego).

Szybko możemy sobie także wpisać między bajki gadki o cudownych rzekomo skutkach, jakie będzie miało wynikające z rychłej ekonomicznej katastrofy "wkurwienie". Nie chce mi się nawet z tym jakoś polemizować. (No, może kiedyś, na specjalną prośbę.) Na razie mówię krótko - NIC Z TEGO NIE BĘDZIE! A w każdym razie NIC POZYTYWNEGO. Dla nas.

Przechodząc na wyższy poziom globalności, powiedzmy sobie także (wiem, że to smutne i może być trudne do uwierzenia), iż chrześcijaństwo jest (niemal z pewnością, że się tak zabezpieczę przed zarzutem dogmatyzmu z determinizmem) SKOŃCZONE jako realna, ziemska, odgrywająca rolę w historii siła. Nic nie mówię o zbawieniu duszy, i w ogóle katolicyzm (tyle, że nie ten posoborowy) jest mi bardzo bliski, ale WYZWANIE TAK, jak najbardziej, natomiast jako siła, broń i co tam jeszcze - niestety już nie.

Smutne to, zgoda, ale to niestety jeszcze nie koniec przykrych wiadomości. Tak samo jak z "naprawianiem Polski", tak samo jak z chrześcijaństwem, jest też (moim skromnym zdaniem, bo Duchem Świętym oczywiście nie jestem) z ew. budowaniem wokół siebie zdrowej tkanki społecznej, w postaci tajnych kompletów; ludzi, którzy nam ufają i dla których będziemy autorytetami; z osiągnięciem czegokolwiek istotnego za pomocą działalności biznesowej... To znaczy - wszystko to należy robić i, jeśli w ogóle mamy jakąś szansę, prędzej czy później zrobione być MUSI. Ale to nie tak od razu, nie tak hop siup.

Działalność biznesowa może dzisiaj podnieść poziom konsumpcji rodziny, ale też to praktycznie wszystko co może. Chwilowo, z tego co wiem, może nawet ten poziom podnieść całkiem znacznie, choć koszty, w postaci imponderabiliów, są także znaczne. Z czasem, jeśli wiem coś o świecie, będzie z tym gorzej i gorzej. Nie mówiąc już o tym, że wykorzystanie tych konsumpcyjnych możliwości w... Nie bójmy się tego słowa - POLITYCE - to b. mglista i niepewna sprawa.

Nikt nie jest, a w każdym razie nikt nie może być - w tej chwili - tak łatwo na każdym kroku kontrolowany, jak drobny i "nie swój" (w sensie nie ICH) biznesmen. Mało kogo można tak łatwo zniszczyć. Taki ktoś ani nie może zastrajkować, ani nie ma z kim się umówić na wrzucanie sabotów do maszyn, tym bardziej, że te maszyny są jego własne. (A przynajmniej taka jest oficjalna wersja, w którą on skwapliwie wierzy, bo inaczej straciłby przecież poczucie sensu swojej biznesowej działalności.)

Marcus Crassus słusznie kiedyś stwierdził, że "bogactwo to możliwość wystawienia prywatnej armii", no więc w tych czasach - kiedy "nie swój" nie może w praktyce nawet prawdziwej gazety założyć - o jakimkolwiek wartym cokolwiek bogactwie trudno w ogóle mówić. A że o tym właśnie mówimy, więc właśnie przestajemy, bo to nie ma sensu.

Tyrajcie sobie ludzie, konsumujcie, ale bez dorabiania sobie do tego ideologii, że to "walka" i tak dalej! Jesteście dojnymi krowami miłościwie nam panujących lewackich totalitarystów, i cały ten "wolnorynkowy bełkot" to woda na ich młyn, wynik agenturalnych zleceń i/lub najczystszej wody głupoty!

Długo mógłbym jeszcze. W końcu krytyka to przeważnie najłatwiejsza część każdej tego typu sprawy. (Czego nas uczy choćby Marks, żeby już nie wspominać o Adolfie H., którego nikt nie zna, ale ja go akurat czytałem jako obowiązkową uniwersytecką lekturę.) Jednak starczy nam już na dziś tej "czystej" krytyki i przejdźmy do pozytywów.

No więc, mówiąc o pozytywnym programie, chciałbym rzec co następuje... A może jednak Pan Tygrys miał rację? A może naprawdę należało - i nadal należy, bo wprawdzie jest już bardzo późno, ale może jeszcze można - zacząć od przeczytania, ze zrozumieniem, Roberta Ardreya? (Kto jest w stanie go przeczytać po angielsku, oczywiście, bo kto nie jest, a się poczuwa, powinien się zgłosić po jakieś inne zadanie.)

Jednocześnie, w ramach robienia czegoś RAZEM i w realu... Bo w końcu czytanie książki to żadna działalność, żadne wielkie osiągnięcie... A przynajmniej tak by się wydawało, zanim się lepiej pozna polską prawicę i jej, nie znającą przeszkód ni złych dróg, niezmożoną aktywność... Więc w ramach tego realu i wspólnych działań, należałoby zaraz potem zakręcić się koło wydania tego Ardreya po polsku. Dla tych, co nie potrafią w oryginale, czy jakimś innym egzotycznym języku, nie potrafią potrafić... Oraz dla tych, do których jeszcze w ogóle jest szansa dotrzeć.

Plus dbanie o swój własny umysł, oraz to, co rozsiewamy wokół - gębą, klawiaturą, długopisem. Czyli wyplenienie ze swego słownika określeń w rodzaju (tfu!) "koktail Mołotowa". (Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego, widać czyta to służbowo i na drzewo!). Oraz nazywania Jaruzelskiej matrioszki "generałem", chłopców z ABWehry i podobnych instytucji  po prostu "służbami" (jakby to były polskie i nasze służby!). I całej masy rzeczy podobnego rodzaju, które polska "prawica" z upodobaniem robi, sama sobie plując przy tym radośnie w gębę.

Plus kontakty w realu. Rozmowy, szkolenia, gra na łyżkach, trening (np. bicia brzydkich ludzi), zapoznawanie się (dorośli, dzieci, kobiety itd.). Plus POLONIA, bo bez stworzenia FRAKTALNEJ POLSKI nic nie osiągniemy. Zdaję sobie sprawę z wagi terytorium - w końcu mój ukochany Ardrey poświęcił temu całą książkę - ale nie my ustalamy reguły gry, przynajmniej na razie, a ta nieszczęsna ziemia została już dokumentnie SKAŻONA palikotyzmem w najszerszym rozumieniu, i to jest w tej chwili nie do odrobienia!

Jeśli nie wykorzystamy przeciw nim tej ich własnej ZBRODNI, jaką jest wywalenie milionów Polaków na emigrację, to naprawdę wątpię, byśmy im mogli, choćby w najdalszej perspektywie, więcej niż skoczyć. (Na warsztat.)

Z czasem trzeba by także zacząć działać międzynarodowo - odwracając niejako tę kurewską (z przeproszeniem kurw) globalizację, którą nam zafundowali, przeciw nim. Bo sama Polska, zakładając że jeszcze w ogóle istnieje, że ten gówniany folwark Bulbulów, Palikotów i innej agentury to jeszcze w ogóle jest "Polska" - nic już dzisiaj nie znaczy i nic sama nie zdoła.

Gdybyśmy się wzięli za to kurestwo, to byśmy tu w dobę mieli bratnią pomoc - o sankcjach, napuszczaniu międzynarodowych lemingów, opluwaniu w mediach, skrytobójstwach, Putinach i innych takich nie wspominając. Ten syf albo padnie globalnie, albo w ogóle nie padnie, a wtedy padniemy my. Do końca znaczy. Takie to jest proste!

I to by było na tyle. Jeśli komuś podeptałem jego starannie wyhodowane odciski - cóż, przykro mi. Serio! Ew. zarzuty, żem stary i spierniczały, spłyną po mnie jak woda po kaczce. Tak samo jak próby walenia we mnie autorytetami w rodzaju prof. Gadacza. Naprawdę nie sprawia mi przyjemności pisanie tak gorzkich, tak pesymistycznych w sumie rzeczy. Ani nawet mówienie, że to ja jednak miałem rację przez te wszystkie lata. Wiem, jestem monotematycznym czcicielem szkopa nie zasługującego nawet na splunięcie, co rzuciło mi się na mózg, który stał się skrajnie deterministyczny...

A przecież nic nie można przewidzieć, w każdej chwili może się wydarzyć cud! Bo przecież "Solidarność"... A, sorry, to był Bolek z Kiszczakiem... Bo przecież JP2. A w każdym razie jakieś JP... Więc sursum corda! - wkrótce się zawali, a wtedy wkurwieni wyjdą na ulice... Też bym chciał, serio! Ale proponuję zakład, że tak się nie stanie, niestety. Chciałbym przegrać, ale mało to mi się wydaje możliwe.

Więc może jednak PO MOJEMU? Może jednak zacząć by od Ardreya?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, lipca 11, 2011

Nierucho (mości ew. Czytelniku) - część 1 (i zapewne ostatnia)

Żeby nie było - mieszkało się w wielu b. różnych miejscach: od marnych dzielnic sławnych uniwersyteckich miast, po śnobistyczne dzielnice miast śnobistycznych, ale moralnie upadłych... Od garnizonowej dzielnicy miasta stołecznego PRL (swoją drogą z jedną z lepszych uczelni w tym od Boga przeklętym kraju), po miejsce z widokiem z kuchennego okna na  końcowe metry największych i najsławniejszych pielgrzymek na wschód od Composteli... (Tu jest JEDNO "l" i tak ma być!)

Z widokiem także na liczne i imponujące militarne parady - nie były to bowiem czasy grabarza sił zbrojnych tego nieszczęsnego kraju, lewaka i targowiczanina Klicha ("targowiczanin" to to samo co "zdrajca", tylko z lokalno-historycznym kolorytem)... Gdzie w dnie powszednie słyszało się z licznych głośników dziewczęce pytania do czerwonej jarzębiny: "Któremu serce dać? Jeden dzielny tokarz, a drugi ślusarz zuch."

(Tokarz był tam na pewno. Cóż, to były czasy noża Kolesowa, jak mogło go nie być? Ślusarza natomiast nie jestem całkiem pewien. Może jakiś inny, ale raczej nie frezer. Swoją drogą niedługo potem ślusarz dorwał się do najwyższej, namiestniczej znaczy, władzy. Kto nie wie, można sobie poszukać o co i o kogo chodzi. Przy okazji odkryje się, jak dawno to @#$%, było.)

Wracamy do krótkiego przeglądu miejsc, w których się mieszkało... Od skazanych na wyburzenie, kilometrami się ciągnących bloków w nadmorskim miasteczku wsławionym, nieco co prawda wcześniej, przedsiębiorczością i bezczelnością swych piratów... A także wielkimi zakładami metalowymi... Które jednak były już w stanie upadku, z którego już się nie podniosły...

Po przemysłowe, robotnicze miasto, gdzie produkowano okrętowe turbiny (swego czasu do U-Bootów), niezłe (zanim się za nie wziął liberalizm) piwo, a którego największą zaletą... Poza moją, jakże skromną, osobą i ew., jak się znacznie później dowiedziałem, Biedroniem... (Rynkowskiego czy W.C. pomijamy. Nie żebym do tego drugiego coś miał na duży minus.)

Największą zatem zaletą był, w moich oczach, najogromniejszy w Europie i pono drugi na świecie, basen pływacki. Któren szkopy pono przygotowały w celach strażackich dla zakładów produkujących U-Booty. Nie żebym skutkiem tego jakoś specjalnie nadzwyczajnie pływał. Pływanie to ja doszlifowałem sobie dopiero całkiem ostatnio, ale to już na jakiś ew. inny raz.

A ponieważ my tu sobie uprawiamy "gawędy ślacheckie", więc teraz będzie długa dygresja... Może nie bardzo na temat, ściśle biorąc, ale akurat sama się prosiła... Nie na temat znaczy tego, do czego ja tu zmierzam, ale zmierzanie idzie sobie wolniutko, metodą niejako rapsodyczną, więc może to i jest na temat... Ew. Czytelnik niech sam osądzi!

No więc, mieszkanie w tym ostatnim mieście - w sensie, że my je tu na końcu wymieniliśmy, nie że to było ostatnie miejsce mego zamieszkania, nawet choćby z tych wcześniej wymienionych - miało sporo wad, czy w każdym razie niosło z sobą liczne niedogodności i niewygody, niewykluczone, że w sensie etycznym, czy jakimś tam niesamowicie wzniosłym, i w perspektywie wielu lat, to w sumie było bardzo dobre... Niewykluczone, powiadam!

Jednak wtedy odczuwałem sporo wad i niedogodności, z niewielką ilością zalet i dogodności. Jedną z zalet, która także jednak przejawiać się zaczęła głównie po latach, jest to, że mogę sobie śmiechem pustym kwitować gadki wszelkich staliniąt, co to działały rzekomo jako jedyna opozycja... Wszelkich pupilków prlowskiego reżimu, którzy na oczki przejrzeli, a i to tylko troszeczkę, kiedy na tzw. Zachodzie zaczął być modny (i zyskowny) eurokomunizm, a prlowski reżim zaczął się z nim ostro liczyć...

Wszelkich partyjnych lektorów czy szefów POP, którym "Solidarność" czy KOR rzekomo (bo jakoś słabo w to wierzę, sorry!) otworzyły patrzałki... Nie mówiąc już o bolkach czy innych TW Karolach/Docentach, dwojga imion.

Stało się bowiem - dzięki temu, że się w owym mieście mieszkało - szkolnym (licealnym) chłopięciem naprzeciw luf czołgów Układu Warszawskiego (wojska pancerne pierwszego rzutu to były) i obalało pewnego ślusarza ("któreeemu seeerce daaać?"... no to już chyba wiecie o kogo chodziło), żeby Polska rosła w siłę i była drugą... Pudło! Nie Irlandią - wtedy bowiem chodziło o Japonię.

Nie, żebym się porównywał z jakimiś prawdziwymi bohaterami - butelkami zapalającymi się w żadne czołgi nie rzucało... (Swoją drogą, za "Mołotowa" będę walił w mordę! A każdy prawdziwy prawicowy patriota, jak parę razy dostanie, choćby wirtualnie, to zrozumie, że dostał słusznie. I więcej nie będzie gadał takich wstrętnych rzeczy, a nawet sam zacznie walić w mordę innych grzeszników. Amen!) Butelkami się, zatem, jak rzekłem, nie rzucało. Trotylu też na stadionie Lechii się nie zakopywało, sal gimnastycznych się nie wysadzało.

Aż bohaterstwo to pewnie nie było, ale stalinięta, bolki i cała ta reszta szemranych "opozycjonistów" PLR, z których na naszych oczach (jakby ktoś jeszcze nie wiedział) pozłotka złazi i spod niej widać... Cały ten komuszy, kurewski, sowiecki i pedofilny (Cohn-Bendit się kłania!) syf... Może mi naskoczyć. Na warsztat!

No i to by było na tyle tego długiego wstępu do zamierzonego tekstu o czymś kompletnie innym (niż ów wstęp znaczy). Tekstu, który, jak znam życie i siebie, nigdy nie powstanie. Ale cóż, gatunek ma swoje prawa, a "gawęda ślachecka" virtualis nie musi być cholernie składna und konsekwentna - byle była formalnie cudna, ciekawa, ęspirująca, i ogólnie genialna. Ta zaś, tuszę, wszystkie te warunki z nawiązką spełnia.

Dixi! (A jeśli Bóg zechce, to jeszcze napiszę dalszy ciąg, czyli o tym, o czym pisać w sumie zamierzałem. A co jest, gwarantuję, kurewsko fascynujące! Nie żeby to tutaj nie było, zresztą. Prawda?)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, maja 14, 2010

Lech Kaczyński w moich wspomnieniach

Tytuł, nie dość, że okrutnie banalny, jest w dodatku przesadnie huczny i na wyrost, ponieważ moja niegdysiejsza znajomość z niedawno zamordowanym Prezydentem RP - choć rzeczywista - była jednak dość przypadkowa i nieprzesadnie bliska. Jednak znałem Lecha Kaczyńskiego, znałem też nieco jego żonę i córkę, więc, domyślając się, że ludzie mogą być obecnie ich życiem dość żywo zainteresowani, napiszę o tym nieco.

Tym bardziej, jak sądzę, ma to sens, że czasem tej naszej znajomość były akurat lata tzw. "stanu wojennego" i częściowo właśnie na epickim (to żart!) gruncie naszej - w małej części wspólnej i w nieco większej chyba równoległej - "podziemnej walki o wolną Polskę" ona się rozwijała.

Ponieważ naprawdę aż tak wiele z własnego doświadczenia o Lechu Kaczyńskim nie wiem, więc rzucę tę moją opowieść na nieco szersze tło - żeby coś w ogóle było do opowiadania, ale także, by łatwiej było pewne ówczesne, i jakże dziwne, sprawy zrozumieć.

Tak więc, nie jestem dziś całkiem tego pewien, ale Lecha Kaczyńskiego poznałem chyba już w czasie tzw. stanu wojennego, choć nie jest całkiem wykluczone, że jednak nieco wcześniej, w czasie gdy Solidarność była jeszcze legalna, a ludzie wierzyli, że coś się już na trwałe zmieniło.

Nie pamiętam też już teraz, czy poznaliśmy się po jakiejś solidarnościowej czy ogólnie opozycyjnej linii, czy też dla dlatego, że mieliśmy córki w mniej więcej równym wieku (moja pierworodna w istocie jest o pół roku starsza, jak mi to niedawno wyliczyła moja matka, dotąd sądziłem, że to całkiem rówieśnice) i o tym samym zresztą imieniu Marta, a do tego mieszkaliśmy w tym samym domu i w tej samej klatce (dom miał zresztą jedną klatkę).

Wydaje mi się, że to chyba jednak było po linii opozycyjnej, choć naprawdę nie jestem pewien. W końcu to nie było wtedy dla mnie jakieś wiekopomne spotkanie. W każdym razie, bawiąc się w Sherlocka, można łatwo wydedukować, że, jeśli spotkaliśmy się przed tzw. stanem wojennym ("tzw.", bo żadnej wojny wtedy tak naprawdę nie było i całe to mądre określenie to tylko kolejne z kłamstw komuszego "legalizmu"), to raczej po linii solidarnościowo-opozycyjnej, ponieważ latem '84, kiedy zwiałem z rodziną do Szwecji, moja córka akurat ukończyła 5 lat, a Marta Kaczyńska miała 4 i pół, więc nie było specjalnie jak poznać się wtedy dzięki córkom.

Tym bardziej, że trudno mi sobie teraz wyobrazić, by od jakichś zachwytów w stylu "ach, jakie cudne niemowlę, czy to dziewczynka czy chłopczyk", wysokiej rangi działacz "S", jakim, z tego co słyszę, był wtedy Lech Kaczyński, tak się ze mną zżył, że potem, w tzw. stanie wojennym, współpracowaliśmy w wywrotowej działalności. Tym bardziej, że w istocie wcale zżyci nie byliśmy, bo była to taka po prostu znajomość "z podziemia". W dodatku, kiedy się zrozumie, gdzie to się wszystko działo, dochodzi jeszcze jeden drobny, ale nie pozbawiony wagi, fakcik, który sugeruje, że jednak poznaliśmy się po linii opozycyjnej.

Gdzie to się działo? Co to był za dom, w którym mieszkaliśmy na początku i ja z moją rodziną, i Lech Kaczyński ze swoją? Było to w górnym Sopocie, na Osiedlu Mickiewicza. Kto zna Sopot, bez trudu zlokalizuje to osiedle, a kto nie zna, niech słucha. Leży ono w samej górze Sopotu, pod lasem. Kiedyś tam była pętla autobusu 144, teraz nie mam pojęcia, bo nie byłem tam 10 lat. Jest to osiedle złożone z pięciu chyba takich paskudnych dziesięciopiętrowych gierkowskich punktowców z wielkiej płyty, jakie nabudowano wtedy wszędzie w tym nieszczęsnym kraju...

Tyle, że tam wszystkie mieszkania były własnościowe. Co oznacza, że mieszkali tam ludzie nieźle jak na PRL uposażeni, to zaś w PRL'u oznaczało, że spory ich procent to musiały być jakieś komusze, ubeckie szuje. Myśmy akurat nikim takim nie byli, po prostu ojciec mojej żony zwiał był z ludowego raju i został się potem profesorem na uniwersytecie Cornell. (Ach, te polskie losy!) Było go więc stać bez, by kupić swojej matce "elitarne" mieszkanie za żywe dolary. A gdy ta matka zmarła, odziedziczyła je moja przyszła żona.

Jak rodzina Kaczyńskich doszła do takiego 'luksusu" nie mam oczywiście pojęcia i nigdy mnie to nie interesowało, ale z pewnością doszli do tego uczciwie. Niewykluczone,  że po prostu jedynie wytężoną pracą. Albo jakiś spadek dostali. Naprawdę nie wiem jak i nie o to tu chodzi, tę sprawę wspomniałem całkiem mimochodem. Chodzi mi o to, że tam mieszkało jednak sporo prlowskiej "elity", i o nic więcej. W tym samym budynku mieszkał na przykład pilot znanego rajdowca - znanego jednak o wiele bardziej z tego, że jest synem ówczesnego premiera, niż jako rajdowiec.

Nie żeby to musiała być na sto procent szuja, ale nie wykluczam takiej możliwości. (Zresztą kiedyś się z nim starłem, bo miałem zwyczaj otwierać drzwi do tego budynku takim spowolnionym mae geri kekomi, jemu się to nie podobało, a mnie się z kolei nie podobało, że się niepytany odzywa. Nie, żeby to miało tutaj najmniejsze znaczenie, ale dodaje kolorytu.)

Tak, że oficjalna wersja jest taka, że z Lechem Kaczyńskim poznaliśmy się jakoś dzięki "S" czy innej opozycyjnej działalności, choć z pewnością nie było to nic wielkiego czy heroicznego, bo bym chyba zapamiętał. Potem od czasu do czasu przekazywaliśmy sobie jakieś informacje, nic nadzwyczajnego, jakieś bibuły (a miewałem naprawdę niezłe rzeczy, np. kwartalnik wydawany przez Darskiego "Obóz", oraz także jego miesięcznik, oba znakomite i chyba rzadkie). Naprawdę nie pamiętam o czym wtedy rozmawialiśmy na tym etapie znajomości, tylko zgaduję.

Do tego, jako się rzekło, mieliśmy córki w mniej więcej tym samym wieku, które zostały najlepszymi przyjaciółkami. Pamiętam, jak moja co dzień praktycznie wyglądała przez okno, żeby w końcu - widząc przyjaciółkę wraz z matką - wykrzyknąć "o, jest Marta Kaczyńska!" Po czym dostawała pozwolenie by wyjść i się razem bawić.

Nie pamiętam, by się kiedykolwiek bawiły w naszym mieszkaniu, choć tego nie wykluczam. Nie mam bladego pojęcia, czy moja bywała kiedykolwiek w domu państwa Kaczyńskich. Jednak przyjaźniły się wtedy naprawdę i bawiły sporo na dworze. Ja też nie pamiętam, czy byłem kiedykolwiek w mieszkaniu państwa Kaczyńskich, ani czy ktoś z nich był w naszym głębiej, niż w przedpokoju. Ten przedpokój był zresztą dość oryginalny, bo kazałem go pomalować na krwisto czerwono, stało tam też ogromne, niemal zabytkowe lustro w rzeźbionej ramie...

Nie wykluczam, że Lechowi Kaczyńskiemu kojarzyło się to z jakiś luksusowym burdelem. Co mnie by zresztą wtedy całkiem nie przeszkadzało, bo uwielbiałem tego typu reakcje na moje dzikie pomysły. Widać jednak żadnej reakcji nie było, bo Lech Kaczyński był zawsze dobrze wychowany i powściągliwy.

Jeszcze trochę topografii by się zapewne przydało (a za chwilę przyda się jeszcze o wiele bardziej). Otóż myśmy mieszkali wtedy na drugim piętrze, a państwo Kaczyńscy o wiele wyżej - na siódmym? Szczerze mówiąc, nie mam już teraz pojęcia i nawet nie pamiętam, czy ich mieszkanie widziałem kiedykolwiek na oczy. Moja żona zapewne tak, bo ona dużo więcej zajmowała się córką, ja jednak chodziłem do roboty i zajmowałem się mniej.

Skoro już jesteśmy przy topografii, to wypada dodać, że nasze mieszkanie patrzyło w stronę morza (choć nie było go z niego widać) i Gdyni, a zaraz pod nim, od strony morza, jest tam sobie szkoła podstawowa. (Nigdy nie mogłem się w czasie urlopu wyspać, bo kierownik tej szkoły miał dzikie upodobanie do przemawiania przez megafon, już od bladego rana. Przez cały rok.)

I nie jest to com przed chwilą rzekł bez znaczenia dla naszej opowieści, o nie! Otóż 17 czerwca A.S. 1984 (nie żebym pamiętał tę datę, ale właśnie sprawdziłem w sieci) odbywały się w całym PRL'u tzw. "wybory" do tzw. "rad narodowych". No i podziemna "S" wpadła na pomysł zweryfikowania udziału w tych "wyborach" - który to udział osiągał zawsze wartości rzędu, na ile pamiętam, 97%... co i tak było spadkiem w stosunku do przedsolidarnościowych czasów, kiedy wynosiło to zawsze 99% z hakiem.

Oto - jednym dla przypomnienia, innym dla informacji - fajny obrazek à propos:


(LUDZIE - BEZ PARANOI! - TO NAPRAWDĘ NIE JEST ŻADNE WEZWANIE DO BOJKOTU NADCHODZĄCYCH WYBORÓW PREZYDENCKICH! To jest po prostu historyczna ulotka, czy może plakat, wiążąca się z opisywanym tu wydarzeniem! Nic więcej!)

W tym celu podziemni działacze "S" mieli, tam, gdzie to się dało zrobić, liczyć osoby wchodzące i wychodzące do lokalów "wyborczych". Nie wiem, czy były jakieś inne metody, ja znam akurat tę i w takim czymś właśnie brałem w tym pamiętnym, orwellowskim roku, udział.

Nie pamiętam  już całkiem, kto na to wpadł - czy my sami w moim miejscu pracy, gdzie ja i moi koledzy byliśmy zawsze cholernie opozycyjni i ostro podgryzaliśmy korzonki już na lata przed Sieroniem i "S" (swoją drogą o tym miejscu pracy też warto by było kiedyś opowiedzieć, bo to jednak była dość ciekawa sytuacja, która sporo o tamtych czasach mówi i sporo daje do myślenia nawet na dzisiaj) - czy też przyszedł w tej sprawie jakiś prikaz, czy jakaś konkretna zachęta, "z góry" (raczej chyba "z dołu", skoro chodziło o "podziemie"?)... Nie wykluczone, że to Lech Kaczyński podsunął nam tę myśl, ale naprawdę tak mi się to nie kojarzy.

Rzecz w tym, że ja miałem tuż pod oknem tę szkołę podstawową, gdzie właśnie miał się mieścić jeden z licznych lokali "wyborczych". Obserwowanie tego lokalu było łatwe i, potencjalnie, całkiem przyjemne. No i rzeczywiście, umówiliśmy się z paroma kolegami... Konkretnie były to dwa Romany, Longin (żeby nie powiedzieć Lońka)... acha - jeszcze Janusz, plus Aśka, no i oczywiście ja i moja żona.

I może jeszcze jeden kolega, też Janusz, który od dawna jest w Stanach, podobno czasem przyjeżdża odwiedzić rodzinę, tyle że nie uważa się już za Polaka, tylko za Żyda. Ale nie jestem pewien, bo, choć się szanowaliśmy, nie byliśmy nigdy blisko. (Może byłem dlań zbyt aryjski?) Wszyscy, poza moją żoną, z mojego miejsca pracy, całkiem wszyscy w tym samym mniej więcej wieku i znający się, lepiej lub gorzej, jeszcze ze studiów.

(Warto by było zresztą kiedyś o tych ludziach rzec nieco więcej, bo to są "polskie losy" w kolejnej odsłonie, a to miejsce pracy, też było ciekawe. W sumie cztery występujące tu osoby wyjechały z kraju, plus dziecko wtedy w łonie mojej żony, i z pewnością nigdy już do Polski na stałe nie wrócą. Choć ja sam, zawsze nietypowy, też na obczyźnie byłem, ale wróciłem. Za TEN kolejny upust polskiej krwi komuna powinna odpowiedzieć nie mniej, niż za swoje morderstwa!)

Umówiliśmy się z tymi kumplami na kilkugodzinne "wachty" w celu dyskretnego obserwowania tego lokalu "wyborczego" przez okno mojej sypialni i notowania wyników naszych obserwacji. Żona miała przygotować poczęstunek, w sumie miało to być miłe towarzyskie spotkanie, swego rodzaju piknik pod dachem. Nie pamiętam, czy jakieś alkohole wchodziły w grę, ale chyba nie, a jeśli, to w małych dawkach. Do tego zapewne fondue z sera, masła i jaj - tłuste jak cholera i moim zdaniem fantastyczne - bo wtedy zawsze i przy każdej okazji je robiłem. Przepis znalazłem u samego Brillat-Savarina.

Na dzień przed tą "akcją", tym piknikiem znaczy, dzwonek do drzwi, otwieram, w drzwiach stoi Lech Kaczyński i trzyma pod pachą jakąś torbę. Zapraszam do przedpokoju... może i dalej, nie pamiętam... Gość otwiera torbę i wyjmuje z niej kamerę telewizji przemysłowej. Plus stosowny kabel i stosowny monitor. Mówi mi, że to "pożyczone" z jego zakładu pracy. Trochę gadamy i on wtedy coś wspomina, że gdyby ta "pożyczka" się wydała, to komuna będzie miała wspaniały pretekst, by nas na długie lata wsadzić "za kradzież".

Oczywiście, choć to by się raczej musiało wydać w jego zakładzie, lub może na ulicy, bo ryzyko, że wpadniemy z tą kamerą w moim mieszkaniu oceniałem wtedy, i oceniam teraz, jako niewielkie. Musieliby albo nam akurat zrobić rewizję - robiąc ją hurtem we wszystkich mieszkaniach, z których tak łatwo byłoby liczyć tych głosujących, albo też te nasze działania musieliby zauważyć. Plus drobne prawdopodobieństwo, że akurat mi zrobią rewizję z jakiegoś innego powodu. W sumie ryzyko prawie żadne i nie opowiadam tego oczywiście, by się kreować na bohatera, tylko opowiadam jak było i jak znałem Lecha Kaczyńskiego.

Wszystko udało się jak zostało zaplanowane, a do tego całkiem fajnie się bawiliśmy. Kamera zrobiła wśród kumpli dziką furorę. Wreszcie walczymy z komuną jak równy z równym! Stała sobie ta kamera na parapecie, okno zasłonięte firanką, a my przy stoliku, na którym monitor, z plikiem papieru, długopisikami, herbatą,  kanapkami i czym tam jeszcze... Zapewne też masą bibuły, bo zawsze mieliśmy problemy z przeczytaniem wszystkiego, cośmy wtedy za warte czytania uważali. (Teraz człek mądrzejszy, ale wtedy łykał i "Dawida Warszawskiego", i Michnika... Jak głodny pelikan ryby łykał!)

Więc jest to tak zorganizowane, że zawsze dwie osoby pełnią służbę, reszta rozrywa się - z kotem Arturem, z dzieckiem Martą, czy konwersuje z moją żoną. Albo może enerdowską telewizją na wspaniałym kolorowym Rubinie, którego tak chytrze ruski zrobili, że nie można było do końca ściszyć. Zresztą nikt nikogo przemocą nie trzyma, i jeśli się nie ma akurat wachty, można przecież iść do domu. Tylko komu by się chciało, skoro liczenie tych - naprawdę nielicznych - "wyborców" takie zabawne i można wreszcie przygwoździć komusze kłamstwa! (No i nikt z nich w Sopocie nie mieszkał, więc do domu i z powrotem mogli nie zdążyć.)

Nie złapali nas na tej "pożyczce", kamera i reszta sprzętu zostały zwrócone... By zostać potem zapewne wykorzystane przez kogoś z nomenklatury do budowy prywatnej fortuny, ale to już inna historia. Myśmy oczywiście przekazali wyżej (czyli niżej) stosowny protokół. O ile pamiętam, wyniki naszych obserwacji jasno pokazały, że komuch (jak i dzisiaj) łże jak najęty...

Jednak nie pamiętam konkretów, ponieważ już wtedy ostro planowałem ucieczkę wraz z rodziną, "na zachód". Z odwiedzin u kuzyna żony, któren jako siedemnastolatek został przez ojca cichcem wysłany za granicę na statku pod jakimś węglem, a w czasie o którym opowiadam był już głównym bibliotekarzem i głównym heraldykiem króla Szwecji. Działał wśród polonii zresztą. Lubił się naszać w kontuszu. Dawno już zresztą nie żyje. (Ach, te polskie losy!) To tak tutaj na marginesie.

I na tym się ta historia o mojej wspólnej z Lechem Kaczyńskim podziemnej akcji kończy. Co jeszcze pamiętam z naszych kontaktów, to to, że kiedy już do wyjazdu było bardzo blisko, powiedziałem mu o tym, że zwiewam z PRL, bo mam już dość tej "rewolucji much w butelce", tej bezsilności, upodlenia, że chcę posmakować kiedyś wreszcie prawdziwej wolności... A poza tym zamierzam wroga zaatakować od tyłu.

Pamiętam, że Lech Kaczyński wydawał się moją decyzją, a być może i moim wytłumaczeniem, dość zaskoczony, ale tylko się tego domyślam, bo nie komentował. Pożegnaliśmy się bardzo serdecznie i tyle tego było. Potem już go nigdy na własne oczy nie widziałem. Chyba że... No to pójdę w ślady Dumasa i teraz będzie "Piętnaście lat później".

Latem roku 1995 powróciłem do kraju. Mniejsza o powody i okoliczności. Dość, że gdzieś na przełomie tysiącleci pisywałem nieco w "Najwyższym Czasie!" i w "Nowym Państwie" (kiedy było jeszcze tygodnikiem, a nie jak dzisiaj, kwartalnikiem, o ile jeszcze w ogóle wychodzi). No i wydawało mi się, że mam pewne szanse na zatrudnienie w "Nowym Państwie", więc pojechałem specjalnie w tym celu porozmawiać z jego redaktorem naczelnym.

Którym był wtedy Adam Lipiński, znany później m.in. z "korupcji politycznej". B. sympatyczny i sensowny facet. W ogóle ta wizyta w Warszawie była z paru względów niesamowita, ale to może kiedyś, a zapewne nigdy. Do naszego dzisiejszego tematu te sprawy mają się jednak zupełnie nijak.

No i tam, w tej redakcji "Nowego Państwa", idę ja sobie korytarzem... By the way, to dziennikarzem wtedy (ani zresztą nigdy) nie zostałem. Zaproponowano mi wprawdzie coś w rodzaju pracy, ale nie aż tak obfitej w robotę i przychody, bym się mógł przeprowadzić do Warszawy. A bez tego nie dało się tego robić, więc błędne koło i sprawa się zawaliła. Ale idę sobie w każdym razie tym korytarzem i widzę, że do jednego z pokojów wchodzi pan Kaczyński. JAKIŚ pan Kaczyński. Nie miałem pojęcia który, ale odruchowo się ukłoniłem, całkiem nisko.

On był wyraźnie zaskoczony, odkłonił mi się dość niepewnie i wszedł w stosowne drzwi, ja zaś poszedłem owym redakcyjnym korytarzem dalej. Potem sobie uświadomiłem, że to jednak chyba nie był TEN Kaczyński - ten którego kiedyś znałem. Niby mógłby być on, tylko zaskoczony, że mnie, kiedyś wyjechanego na obczyznę, by wroga od tyłu, a teraz znowu tutaj i ogolonego na haraczownka (w PRL'u tak się nie goliłem, mimo że mi włosy przeszły na klatkę, bo nie chciałem zbytnio ułatwiać pracy ubeckim filmowcom i innym takim)... A po półtorej dekady znowu niespodziewania widzi. Ale on chyba po prostu nie miał bladego pojęcia kto ja jestem, bo to nie był Lech.

No i tak się kończy ta moja historia o mnie samym i panach Kaczyńskich, a szczególnie jednym. Nie było w istocie wiele do opowiadania, ale coś tam jednak, drobnego, było, więc opowiedziałem. Teraz się ludzie tym interesują (jak sądzę), a jeśli teraz nie opowiem, to może będę musiał kiedyś na jakąś rocznicę... I będzie wtedy jakaś dęta, niby podniosła, atmosfera i w ogóle nie to co lubię. Więc opowiedziałem, a teraz piłka jest w korcie ew. P.T. Czytelników.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.