niedziela, października 22, 2006

Niesamowite przygody nuncjusza papieskiego

W “małej historii” wielkiego archiwisty G. Lenotre, poświęconej głównie rewolucji francuskiej, nie brakuje, bo zabraknąć nie może, wątków przerażających czy sensacyjnych, jednak jest tam też sporo historii znacznie lżejszych, a nawet zabawnych. Poniższa dotyczy księdza, który znacznie lepiej pasuje do tamtej epoki, niż do czasu pierwszych chrześcijan, nie ma w sobie nic z męczennika, a nawet... po prostu nie jest duchownym!

Jest jednak postacią ludzką i sympatyczną, w sumie wierną Kościołowi, co naraża go na wielkie ryzyko i niemałe przykrości. Zaś jego historia jest w sumie miła i optymistyczna. To, że nie ocieka krwią gilotyny czy jeszcze większych okropności, dla mnie osobiście stanowi o jej dodatkowym wdzięku.



G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)

Nuncjatura roku II

Jednym z najbardziej zadziwiających szczęśliwych przypadków, który może się przytrafić poszukiwaczowi niezwykłości, był bez wątpienia ten, który przytrafił się księdzu Bridier, podczas jego pobytu w Rzymie, jakieś dwadzieścia lat temu.

Pewnego dnia odwiedził go miejscowy adwokat, pan Alessandro Bosi, który w pewnej chwili wyjął z teczki trzy zeszyciki oprawione w pstrokaty karton. Zawierały jakiś rękopis w języku włoskim, pismo było eleganckie i delikatne. Pan Bridier przeczytał kilka linijek i nagle poczuł tę wyjątkową emocję, charakterystyczną dla poszukiwaczy napotykających nieoczekiwany skarb. Tym, co trzymał w dłoniach był opis przygód księdza de Salamon, nuncjusza papieskiego, który pozostał w Paryżu w czasie Wielkiego Terroru.

Pan Bridier, po drobiazgowym badaniu, mającym na celu stwierdzenie jego autentyczności, nabył go, potem zaś zawiózł do Francji, przetłumaczył i opublikował. Od tego dnia ksiądz de Salamon, dotychczas jeden z najmniej znanych dostojników Kościoła, któremu nawet słowniki biograficzne poświęcały jedynie kilka linijek, przekręcając przy tym jego nazwisko, od tego zatem dnia ksiądz de Salamon stał się sławny.

Sława ta jest absolutnie zasłużona. Był to bowiem człowiek uroczy: w roku 1792 miał trzydzieści dwa lata, rumianą cerę, bujne i starannie upudrowane włosy, rysy regularne, wargi wąskie, oczy żywe, a poza tym był dobroduszny, liberalny, żaden pedant, posiadał subtelną inteligencję, kochał życie, unikał niepotrzebnych konfliktów, miał skłonność do kokieterii i był wyjątkowym wprost smakoszem.

Południowiec – pochodził z hrabstwa Venaissin – ksiądz de Salamon został dzięki drobnej protekcji, w wieku dwudziestu czterech lat mianowany radcą paryskiego parlamentu. Księdzem był chyba jedynie z nazwy, ponieważ nie ma śladów tego, by otrzymał święcenia, alby by studiował teologię w większym zakresie, niż to konieczne, by nie być kompletnym ignorantem.

Kiedy w roku 1790 nuncjusz papieski we Francji, ksiądz Dugnani, został odwołany do Rzymu, naszego bohatera uczyniono jego tymczasowym zastępcą, z tytułem “internuncjusza”. Sytuacja była delikatna i niebezpieczna. Jego sekretne kontakty z Ludwikiem XVI, tak samo jak i działalność parlamentarna, czyniły go po upadku monarchii podejrzanym w oczach patriotów. Został więc aresztowany i wtrącony do więzienia.

Uniknął jednak cudem śmierci we wrześniowych masakrach, choć ze strachu stracił wtedy wszystkie włosy. W swych wspomnieniach ksiądz de Salamon wyznaje to bez żenady, całkiem nie probując udawać bohatera, co czyni tylu innych. Nie czując żadnego zapału do męczeństwa, wypuszczony z więzienia przysięga sobie nigdy już się nie narażać.

Sytuacja staje się jednak z dnia na dzień coraz trudniejsza i wkrótce internuncjusz nie ośmiela się już pokazać na ulicy. Jego mieszkanie przy dworcu des Fontaines także nie było zbyt pewne, szczególnie od chwili, gdy aresztowano kucharkę księdza, smakowitą (savoureuse, jak ją Lenotre określa, miejmy nadzieję, że jedynie z powodu jej kulinarnych wyczynów) Blanchet – tę samą, która tak znakomicie przyrządzała zupę à la Borghese i faszerowanego indyka w gruboziarnistej soli.

Gdzie pójść? Opuścić Paryża nie mógł, bowiem papież właśnie go mianował wikariuszem apostolskim, co w roku II rewolucji stanowiło raczej czystą synekurę. Kilka pobożnych dam odważnie ofiarowało mu locum. Udał się tam po zapadnięciu zmroku, skradając się wzdłuż murów i drżąc z przerażenia na widok każdej napotkanej sylwetki sankiuloty. Bojąc się narazić swoich gospodarzy, nie nocował u żadnego z nich, tylko smętnie włóczył się całymi nocami po mieście.

W ten właśnie sposób, chodząc bez celu, któregoś dnia opuścił rogatki Passy i zagłębił się w Lasek Buloński. Jego cisza i bezludne zarośla wydały mu się, po tylu niepokojach, miejscem zaczarowanym, mimo, że był właśnie luty a powietrze naprawdę wilgotne. Nasz bohater zebrał nieco pozostawionej przez pastuchów słomy, wymościł sobie legowisko w altance, do której mieszkańcy Auteuil przychodzili co niedziela na tańce, i zasnął, pierwszy raz od dawna bez lęku przed nocną wizytą.

Była to jego pierwsza noc pod gołym niebem. Następnego dnia, leśnymi dróżkami doszedł aż do Saint-Cloud, gdzie zaspokoił swój głód w miejscowej oberży, potem zaś poszedł spać pod arkadą mostu. Kiedy zbudził się następnego dnia, stwierdził, że zaczyna się do tego rodzaju życia przyzwyczajać. Pewnego dnia zanotował: “Padało przez całą noc, ale mi to za bardzo nie przeszkadzało”. Ten człowiek, dotychczas uwielbiający dobrze ogrzane apartamenty i pikowane podomki, sam się dziwił temu, że nie jest mu zimno. Prawda, że był naprawdę ciepło ubrany, w podbity futrem kaftan (tzw. “karmaniolę”) i takież spodnie, miał też na sobie ciepłe skarpetki.

Najbardziej dokuczały mu jego solidne, toporne buty, ponieważ dotychczas nosił tylko jedwabne pantofelki na cieniutkiej podeszwie i ze srebrnymi klamerkami. Drażniła go także jego długa, dziko rosnąca broda o twardych włosach, nie odważył się jednak jej zgolić u żadnego balwierza.

Nie mogąc pokazać się u żadnego piekarza bez dokumentu tożsamości (carte de civisme, się to zwało, dosłownie “karta obywatelskości”) żywił się wyłącznie ziemniakami, które pewna żebraczka z Boulogne utrzymywała dlań stale upieczone i gotowe do spożycia, niczym chleb.

Pewnego dnia, eksplorując lasek w Meudon, de Salmon spotkał człowieka zbierającego zioła. Rozpoczął z nim rozmowę i wkrótce dostrzegł, że tamten też jest przebranym uciekinierem. Przedstawili się sobie i okazało się, że ten drugi jest kanonikiem od Świętej Genowewy, w dodatku człowiekiem świetnie obeznanym ze wszelkimi eklezjastycznymi sprawami. Nasz internuncjusz mianował go swoim doradcą i odtąd często zbierali się we trójkę, z jeszcze jednym proskrybowanym – księdzem le Moyne, dawnym wielkim wikariuszem Châlons – w jakichś zaroślach, by, po posiłku z ziemniaków, dyskutować o sprawach religijnych Francji, która wcale się tego nie domyślała.

Internuncjusz, na wniosek swoich dwóch pomocników, udzielał dyspens, podejmował decyzje w sprawach sumienia, unieważniał niektóre małżeństwa. Błędem byłoby także sądzić, że zaniechał korespondencji ze swymi zwierzchnikami – po prostu z ostrożności redagował swoje listy w stylu “jakobińskim”. Na przykład w liście zaadresowanym do sekretarza stanu Stolicy Apostolskiej, kardynała Zelady, tak pisze o niedawnej klęsce armii francuskiej: “Niech to szlag! Niech żyje Republika! Ci podli Austriacy utrupili wielką ilość dzielnych patriotów, ale wkrótce weźmiemy rewanż na tych nędznych sługusach tyranii...” Potem zakradał się ciemną nocą do Passy, gdzie, w chwili, gdy wartownik przed drzwiami się obrócił, wrzucał swój list do skrzynki.

Ksiądz de Salamon żył tak na sposób koczownika przez trzy miesiące, aż w końcu zapragnął przespać się pod dachem. Zaryzykował więc i wynajął w Passy pokój na strychu, do którego wchodziło się po drabinie. Pokój ten nie miał sufitu ani żadnych mebli, kosztował zaś dwieście liwrów na miesiąc. Cały dom należał zresztą do sankiuloty, wielkiego mówcy w sekcjach, jednak nie przesadnie skrupulatnego, gdy chodziło o dobór lokatorów – najważniejsze, by na czas płacili czynsz. Internuncjusz nie miał wprawdzie grosza przy duszy, jednak odważył się spędzić na tym strychu kilka nocy, choć jego sen zakłócały koszmary, a najmniejszy hałas na niższych piętrach wprawiał go w dzikie przerażenie. Wkrótce też zatęsknił za spokojem życia pod gołym niebem. Przekradł się do Paryża, zdobył kilka asygnat, zapłacił czynsz, po czym więcej się w tym domu nie pokazał.

Znowu zaczął błądzić po polach i lasach, coraz bardziej dokuczało mu jednak to, że nigdy nie je zupy. Gnany tym przemożnym pragnieniem, zdobył skądś mały piecyk i garnek, które nosił “przywiązane za koniec”. Od wioskowych przekupek kupił sałatę, marchewkę, seler i wiele innych warzyw, gdy zauważył, iż w wiosce, przez którą przechodzi można dostać nieco masła, ustawił się w kolejce i zdobył mały kawałek. Potem ukrył się w najbardziej odludnym zakątku lasu, rozpalił ogień, i ugotował sobie wyborną zupę. Udało mu się nawet zdobyć niewielką miseczkę z ordynarnego fajansu na sałatę, za którą przepadał.

Gratka trafiła mu się pewnego dnia, gdy spotkał w lesie Clamart pana de Jussieu, w towarzystwie kilku jego studentów, wśród których było parę kobiet. Przyłączył się do nich, wysłuchał z zainteresowaniem całego wykładu, po czym zjadł z nimi obiad w Sèvres. Obiad był naprawdę dobry, a w dodatku była i kawa! A kawy nie pił przecież od czterech miesięcy. Przez cały dzień nikt na niego nie zwrócił uwagi.

Któż zresztą, w tym podejrzanie wyglądającym człowieku, ubranym w karmaniolę, w zabłoconych butach, starym kapeluszu, z piecykiem i miską pod pachą, oraz poobijanym garnkiem zwisającym z tyłu i obijającym mu łydki, mógłby rozpoznać księdza de Salamona, nuncjusza papieskiego i wikariusza apostolskiego?

Mimo swej ewangelicznej łagodności, nie podejrzewam, by dobry ksiądz de Salamon uronił wiele łez na wieść o śmierci Robespierra, kładącej kres jego własnej żałosnej odysei. Blachet, jego kucharka, wypuszczona właśnie z więzienia, zaczęła poszukiwać swego dawnego chlebodawcy. W końcu odnalazła go w w Lasku Bulońskim, na drodze do Ranelagh. Zacna kobieta rzuciła się z płaczem do jego nóg i zaraz przekazała mu trzysta franków, zarobione, grosz do grosza, dzięki praniu bielizny uwięzionych wraz z nią arystokratów. Internuncjusz mógł wreszcie powrócić do Paryża.

To, co go najbardziej zdenerwowało, to fakt, że podczas, gdy on włóczył się bez grosza i bez okruszyny chleba, dwóch strażników, umieszczonych w jego mieszkaniu – którym teraz miał obowiązek zapłacić po dziesięć franków dziennie - “wypaliło cztery wózki drewna, zużyło wszystkie moje świece, oraz zżarło całą oliwę”! Na szczęście piwniczka była nienaruszona – pieczęcie na jej drzwiach zabezpieczyły ją przed intruzami.

I ostatni szczegół: Papież Pius VI, poinformowany o poświęceniu, którego dowody wobec swego chlebodawcy dała wierna Blanchet, przesłał jej weksel o wartości trzech tysięcy franków. (Więc jednak chyba naprawdę chodziło wyłącznie o gastronomię ;-)

POstępowy biskup (215 lat temu)

G. Lenotre, wspaniały francuski historyk, członek Akademii Francuskiej, który z paryskich archiwów wydobywał niesamowite osobiste historie ludzi żyjących w epoce rewolucji francuskiej, w swej książce zatytułowanej "Sous le bonnet rouge" (“Pod czerwoną czapką”) umieścił kilka relacji o niezwykłych losach księży w tamtych trudnych czasach. Niektóre są budujące, inne wprost przeciwnie (a ta ocena zależy oczywiście od ideowych przekonań i sympatii czytającego). Postanowiłem kilka z nich w wolnych chwilach przetłumaczyć. Oto pierwsza. (Czemu akurat tę wybrałem jako pierwszą? Z jakiegoś niewiadomego powodu wydała mi się być jakby nieco na czasie.)


G. Lenotre (a tłumaczenie z francuskiego moje własne)

Obywatel biskup

Często i szeroko były opowiadane nieszczęścia księży, którzy w epoce cywilnej konstytucji kleru, posłuszni rozkazom Rzymu, odmówili złożenia przysięgi, narażając się w ten sposób na wszelkie rygory rewolucyjnych praw, ale o wiele mniej rozczulano się nad losem pozostałych, tych którzy przysięgę złożyli, czyli tak zwanych “intruzów” (intrus). A przecież większość przeżyć spotykających to nowe duchowieństwo świadczy o tym, że byli oni brutalnie molestowani, a ich życie także nie było specjalnie radosne.

Ksiądz Fauchet, sławny od samego początku rewolucji ze swego oratorskiego talentu, ze swego entuzjazmu dla nowych idei, ze swej odwagi w czasie szturmowania Bastylii, kiedy to pod kulami zaniósł oblężonym wezwanie do poddania się, ksiądz Fauchet zatem, jak wszyscy wiedzą, został 17 kwietnia 1791 roku wybrany biskupem departamentu Calvados. Sakrę biskupią otrzymał w katedrze Notre-Dame, z rąk Gobela, metropolity Paryża, a w kilka dni potem wstąpił do Klubu Jakobinów. Wyposażony w ten sposób zarówno w władzę duchową, jak i świecką, po następnych kilku dniach przybył do swej biskupiej siedziby w Bayeux, zadbawszy przedtem, by zastać ją opróżnioną ze swego poprzednika, księdza de Cheylus, i rozkazawszy, by w biskupim pałacu trzymano dlań pięć apartamentów pańskich, oraz trzy dla służby.

Przyjęcie w Bayeux było zarówno hałaśliwe, jak i solenne, był to bowiem jeszcze czas wielkich iluzji i niepohamowanej dobrej woli. Cała municypalność powitała nowego prałata, a ludność – z nielicznymi wyjątkami – także okazała mu swój szacunek. Udano, że nikt nie zauważa krótkiego postoju szacownego pochodu u wejścia do katedry, gdzie notariusz apostolski dyskretnie przekazał intruzowi wydane przez księdza de Cheylus rozporządzenie, zakazujące mu pod groźbą ekskomuniki pełnienia obowiązków biskupa. Fauchet, wyraźnie poruszony, przyjął ten akt z rąk notariusza, po czym bez słowa odważnie wkroczył do kościoła. Potem modlitwa przy ołtarzu, kwieciste przemówienie, nowe kazanie, potem zaś bankiet wydany przez municypalność, ognisko, w którym radośnie spalono pięćset egzemplarzy ekskomuniki, wizyta biskupa w Klubie i defilada Gwardii Narodowej – Fauchet poczuł się tak serdecznie powitany, że swą radość wymownie porównał do “tej, która panuje w niebiesiech, kiedy pojawia się tam upragniony brat”.

Ten miesiąc miodowy lśnił przez kilka dni. Biskup organizował swój personel, zaś lokalne władze wychodziły ze skóry, by zaspokoić wszelkie jego zachcianki, choć były one, prawdę mówiąc, dość dotkliwe dla kiesy tych, którzy mieli za to płacić. Tym pompa otaczająca kult religijny bardzo się podobała, do czasu jednak, gdy ich to nic osobiście nie kosztowało, teraz, gdy sami za to mieli płacić, zapragnęli czegoś prostszego. Nowy biskup jednak cechował się sporym rozmachem: poza szesnastoma wikariuszami biskupimi, stanowiącymi jego radę, zażądał ośmiu księży do odprawiania mszy śpiewanych, dwóch ludzi grających na “serpencie”, ośmiorga dzieci do chóru, dwóch zakrystianów, organisty, dwóch gasicieli świec, szwajcara, trzech pisarzy, dzwonnika, zegarmistrza, dwóch kościelnych, suflera i chorążego. Brakowało mu jeszcze 900 liwrów na oświetlenie, 100 liwrów na oliwę i kadzidło, zapasu wina za cenę 500 liwrów, oraz 600 liwrów przeznaczonych na utrzymanie szat i bielizny. Dystrykt próbował się targować, ale jak można odmówić czegoś prałatowi, “który zdobył Bastylię” i lubił o tym przypominać? Ustąpiono więc w niemal wszystkich punktach.

Na razie wszystko szło dobrze. Przepełniony zapałem i wiarą w siebie, Fauchet postanowił odwiedzić wszystkie dziewięćset parafii na swoim terytorium i udał się odważnie w drogę. Najpierw dotarł do Honfleur. Miał tam przybyć 25 maja o szóstej wieczorem, jednak zły stan dróg spowodował, iż przybył dopiero o północy. Następnego dnia, o samym świcie, był już na nogach, perorując, odwiedzając kościoły, błogosławiąc sztandary, pędząc do towarzystwa filantropijnego, do przytułku dla biednych, do Klubu, odbierając orację dam przyrzekających ze wszelkich sił utrzymać Konstytucję. Lokalne władze, przerażone całą tą aktywnością, nie potrafiły dotrzymać prałatowi kroku, co zresztą wynika także z ich własnych późniejszych zeznań. O szóstej wieczorem, biskup nadal perorował i mobilizował rewolucyjny zapał, podczas gdy ludność wyraźnie miała dość.

W Lisieux biskup został powitany owacyjnie. Tam też, być może zaczął sobie zdawać sprawę z tego, że jego pasterska podróż przybiera całkiem świeckie formy. W Klubie bywał znacznie częstszym gościem, niż w kościele, śpiewano mu pieśni nie mające nic wspólnego z religią, ofiarowano mu nawet “koronę obywatelską” (couronne civique) i bukiet. W Falaise było to jeszcze wyraźniejsze. Municypalność postanowiła ofiarować biskupowi bankiet opłacony ze składek obywateli, ale chętnych do złożenia składki było tak niewielu, że konieczna była zmiana planu – bankiet został opłacony z kasy municypalnej, przy czym postanowiono, iż będzie “jak najskromniejszy”. Biskup nie okazał niezadowolenia.

Gorzej było, gdy odwiedził klasztor Urszulanek, a jego przełożona zamknęła mu przed nosem wrota. W końcu musiała ulec i Fauchet wszedł do świętego przybytku, gotując się do wygłoszenia kazania. Jednak wszystkie, co do jednej, mieszkanki uciekły, by schronić się na najwyższym piętrze gmachu i prałat, w towarzystwie członków Klubu, wściekły przemierzał klasztorne sale korytarze, nie napotykając ani jednej zakonnicy. Na pociechę, jeden z grenadierów zaśpiewał mu kilka zwrotek “filozoficznej” piosenki opartej na znanej melodii Je le tiens, ce nid de fauvettes! (“Mam je, to gniazdo piegż”, piegża to mały ptaszek, a tytuł brzmi oczywiście piekielnie nieprzyzwoicie).

W Vire, zamiast Te Deum, powitano prałata pieśnią na takim motywie:
Nasz biskup jest żonaty,
Trzeba wypić za jego zdrowie!
Jeśli obywatel biskup odczuwał podczas tych żywiołowych powitań jakiś dyskomfort z powodu ich niezbyt religijnego charakteru, to nic w każdym razie po sobie nie dał poznać. Nie miał też prawie wcale czasu na wchodzenie do kościoła – cały czas bankietowano, wznoszono toasty za jego zdrowie, jakaś panienka zaprezentowała osiem zwrotek własnej kompozycji, gromadka dzieci uwieńczyła go gałązkami dębu i trójkolorowymi wstążkami... Nikomu w każdym razie nie przyszło do głowy prosić o błogosławieństwo.

W Colleville-sur-Mer, biskup wszedł jednak na ambonę. Wygłoszenie kazania okazało się mimo to niemożliwe, nie pozwoliły na to krzyki zgromadzonej kongregacji. Miejscowe chłopaki nie chciały słuchać kazania biskupa Fauchet. Ten przypomniał im, że zdobywał Bastylię i nie da się przestraszyć. Jednak w końcu musiał sobie pójść.

W Dėlivrande, sławnym celu pielgrzymek, patrioci poczuli się oburzeni widząc, jak biskup wchodzi do kościoła. Zostało to uznane za wsteczne, a znający się na rzeczy dowodzili, iż zachodzi tu cofnięcie historii o dokładnie trzysta lat.

W Bennières-sur-Mere prałata nie powitał nikt, poza jednym kościelnym, który ofiarował mu sztuczną gałązkę z liśćmi, wraz z komplementem: “Fałszywemu biskupowi, fałszywe wawrzyny”. Potem zaś, kiedy Fauchet mimo wszystko wkroczył do świątyni, dowcipny kościelny go tam zamknął. Aby powrócić do swego wozu, biskup był podobno zmuszony do ucieczki przez okno.

Na tym zakończył się cały pasterski objazd podległych parafii. Spośród dziewięciuset, nad którymi sprawował władzę, zdołał odwiedzić tuzin, i to doświadczenie wyraźnie mu wystarczyło. W Bayeux był przynajmniej spokój. Powrócił nieco zniechęcony wprawdzie, ale nadal pełen wiary w swą przekonującą elokwencję. Biedak! Czyż nie był biskupem jedynie “z woli ludu”, zamiast “z Bożej łaski”? Wyborcy nie pozwolili mu w każdym razie o tym zapomnieć.

Ledwo się ponownie zainstalował w swym biskupim pałacu, a już rozpoczęła się wojna z municypalnością. Jeden z jego pasterskich nakazów został bez ceremonii unieważniony przez trybunał. Z wyżyn swego biskupiego tronu Fauchet ogłosił, że “zdobył Bastylię i nie przestraszy się malutkiej municypalności, w dodatku źle zorganizowanej”. Ta “mała municypalność” dolała oliwy do ognia. Władze przysłały doń woźnego sądowego z nakazem, Fauchet wywalił go za drzwi. Odmówiono wywieszania wszelkich jego nakazów, kazał je zatem wywieszać swoim służącym.

Któregoś dnia wszedł na ambonę i kilku obecnym w kościele wiernym oświadczył, ku wielkiej ich konsternacji, że “jeśli ta mała municypalność, którą gardzę, potrzebuje mnie, wie, gdzie mnie znaleźć”. Władze lokalne dyskutowały już sprawę jego aresztowania, skandal rósł, z ewidentną szkodą dla ceremonii religijnych, na których co bardziej strachliwi przestali się pojawiać. W sprawę wmieszały się kobiety żyjące z wynajmowania krzeseł w kościele, po prostu nie miały z czego żyć, bowiem na niektórych uroczystych mszach nie było nawet dwunastu osób! Zażądały zwrotu pieniędzy za swoje koncesje, albo rekompensaty finansowej.

Na szczęście zbliżała się pora wyborów do Legislatywy. Fauchet, zdegustowany swymi przygodami w roli biskupa, zamarzył o zostaniu deputowanym. 15 czerwca pogodził się z “małą municypalnością”, której głosów teraz bardzo potrzebował. Głosy te uzyskał i wyjechał do Paryża. Biskupem był wszystkiego pięć miesięcy.

Wybiegając w przeszłość, powiem, że polityka szykowała mu jeszcze brutalniejsze od dotychczasowych rozczarowania