Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etyka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą etyka. Pokaż wszystkie posty

wtorek, października 26, 2021

O dobrych mężczyznach i dzielnych kobietach

Mam dzisiaj prośbę. Spróbuj na chwilę odrzucić liberalne uprzedzenia który to czytasz i wsłuchaj się, a potem oceń, czy przyznajesz mi rację. Zgoda? To zaczynamy,

1. "Dzielna kobieta"... Czy to, jeśli się naprawdę wsłuchać, nie oznacza "kobieta nieszczęśliwa"? Lub co najmniej "kobieta po ciężkich przejściach"? A teraz słuchaj: "dzielny mężczyzna" - to jednak brzmi całkiem inaczej, prawda? Żołnierz albo ktoś, kto wskoczył i uratował, albo zatkał ręką dziurę w tamie. Niby to samo mogłaby zrobić i kobieta, nie przeczę, ale konotacja jest tu nieco różna, zgodzisz się? (Napieska, do ciebie też mówię!) Oczywiście nie twierdzę, że kobiety nie popełniają bohaterskich czynów i nie mogą być autentycznie "dzielne" - weźmy Florę MacDonald czy tę dwórkę, co wsadziła rękę w drzwi, kiedy przyszli mordować Jakuba I (szkockiego). Mówię o pierwszym skojarzeniu!

2. "Dobra kobieta" to coś jednoznacznie fajnego, a teraz, ale naprawdę się wsłuchaj: "Dobry mężczyzna"... Jednak pamiętaj, że mówimy o moralności, a nie o tym, czy się do czegoś konkretnego nadaje. Wtedy - czy to nie jest także, automatycznie, ktoś, trochę przynajmniej (jak to mówią) "pozbawiony nabiału"? Albo jakiś, z całym szacunkiem, Św. Franciszek. Który może nawet swoją osobowością imponować, ale jednak to święty, zakonnik, a gdyby był kobietą, to jeszcze o co najmniej 15% byłoby słodziej, prawda? 

(Nawiasem, podobnie sprawa się miała ze staropolskim "poczciwy". Początkowo oznaczało to "dobry" w sensie "fajny", "w porządku", "super", "taki jak trzeba" itd., ale z czasem zaczęło oznaczaś kogoś o niewielkim rozumku, popychadło bez woli, i to mamy przecież do dziś. Zaś słowa "poczciwa kobieta" wywoluje od razu obraz czułej babci głaskającej po główce, bez żadnych negatywnych skojarzeń.)

3. "Ładna kobieta" to radość dla oka w ogóle cudo, zaś "ładny mężczyzna" to raczej obelga lub lekceważenie, zgoda?

4. "Przystojna kobieta" to od razu nasuwa na myśl kobietę proporcjonalną, ale wyraźnie męską i na pewno nie "ładną". (Osobiście absolutnie nic przeciw takim nie mam - kobiety fizycznie "męskie" całkiem mi się podobają, o ile tylko czują się naprawdę kobietami i odpowiednio zachowują, w odróżnieniu od niemęskich facetów, którzy mnie odstręczają.)

5. To samo można, choć to już, zgoda, trochę prostackie (daruj!) sprawdzić z "seksowna kobieta" i "seksowny mężczyzna". Jeśli się bardzo nie mylę, to to pierwsze ewokuje wizję kobiety, która może być lub nie być ładna, ale wywołuje u faceta pewne odruchy, pragnienia, a co najmniej ich przeczucie. To drugie widzi mi się albo czymś, co lekko podpite baby w knajpie mówią o facetach, albo po prostu mały gigolo, śliczny gigolo. Zgoda?

I teraz się zapytowywujemy - co z powyższego wynika? Standardowa odpowiedź będzie, że to największe głupoty, jakie się w tym miejscu pojawiły od długiego czasu, a przecież tyle już... Itd. Krótko mówiąc "prymitywne seksistowskie uprzedzenia" i całkiem nieuprawnione wnioski.

Jednak z przekonaniem twierdzę, iż to będzie odpowiedź nie z głębi serca i na podstawie nieuprzedzonych odczuć, tylko właśnie ukształtowana i wymuszona przez te ostatnie 200 lat Liberalizmu, Oświecenia, LGBT, "Równouprawnienia" i czego tam jeszcze. Edmund Burke mówi coś o uprzedzeniach - całkiem innego od tego, co się na ten temat bez przerwy słyszy - i to wcale nie jest głupie (a stosuje się także ładnie np. do 5G i "rasizmu" piłkarskich kibiców!)

Jeśli więc, który to czytasz (doceniam!) chcesz mi zrobić przyjemność, to wykonaj powyższe ćwiczenie, potem spróbuj na chwilę zaakceptować myśl, że te "uprzedzenia" to mogą być właśnie normalne, zdrowe reakcje sprzed LGBT i "równouprawnienia", natomiast walka z nimi to robienie za durnego leminga i mięso armatnie... Wiemy już kogo, tak? Moja teza jest tut taka, że te "uprzedzenia" mają w sobie o wiele więcej prawdy i sensu, niż te "światłe", czy jak je określić, przekonania, które daliśmy już sobie za pomocą wszechobecnej propagandy wszczepić i uważamy je za absolutnie normalne, a nawet jedyne sensowne.

Dla Tygrysizmu Stosowanego istnieją dwie postawy i wynikające z tego dwa rodzaje ludzi. Jedni mówią: "Kobieta i mężczyzna różnią się tylko jedną malutką rzeczą". Tych nazywamy Lewizną. Drudzy mówią: "Kobieta i mężczyzna różnią się o wiele bardziej, niż się w nam dzisiaj w tym leberalnym świecie wydaje." (Różnią się nawet w znacznej mierze swoją optymalną etyką, że tak to określę, o czym już nikt wam dzsisiaj, ludzie, nie powie! Nam dzisiaj może się wydawać szokującą tezą, ale jeszcze 50 lat temu byłoby trywialnością. Ci co się nie różnią, to Metroseksuale i/lub Bezpitule - nie mężczyźni i kobiety.)

No to jeszcze pozdrowię mojego Jedynego Czytelnika i znikam.

triarius
 
P.S. Pan T. zna szwedzki - a ty? Ale nie płacz - po prostu KLIKNIJ!

czwartek, października 14, 2021

Ileż, ach ileż czasu...? (czyli: Pierwszy raz o etyce - łał!)

Ohyda tego dzisiejszego świata wynika z tego (może nie wyłącznie, ale całkiem możliwe, że głównie), iż podstawą wszystkiego jest ETYKA, a to coś, o czym cholernie trudno sensownie rozmawiać, gdzie nie daje się określić, kto jest nosicielem, a propaguje się marnie - czy to poziomo, czy pionowo, kropelkowo także, i to nawet bez przyłbico-maseczki. Jednak naprawdę jest to podstawa! Żwierzęta mają to załatwione w samym odrutowaniu, hardwired znaczy, ale ludzie nie, a w dodatku wy nie raczycie Ardreya, więc co wy tam z takich spraw zrozumiecie...

Kiedyś była Religia, ale teraz zamiast niej jest Franciszek i telewizja, więc, jak ponoć mówi młodzież: "pozamiatane". (Aredrey też i o tym prawi, ale wiecie lepiej.) I tak by można sobie rozprawiać do sądnego dnia, ale po prawdzie jedyna pewna i ścisła rzecz, jaką da się o Etyce powiedzieć, to to, że jak ktoś ma w ałzwajsie czy innej kenkarcie "etyk", to od razu butem i w mordę - nie można inaczej, bo to by była Zbrodnia Przeciw Ludzkości (ach!). To tak jak z "baby-Hitlerem", którego lewizna bez przerwy katrupi, żeby uratować Ludzkość (ach!), a przecież bez cofania się o ponad setkę lat w przeszłość i mordowania niemowlaka, dałoby się... Ale sza, bo nie lubię... Wielu rzeczy - na przykład mówić tym różnym, co dokładnie o etyce i takich sprawach myślę.

Zastanawiałem się ostatnio jednak, moi najdrożsi ludkowie, specjalnie dla was, czy uda mi się w owej niebinarnej (!) sprawie, jaką jest Etyka, z tą tam fuzzy logic i wszystkim, znaleźć jeszcze coś dość ścisłego, by dało się o tym mówić bez popadania w moralizowanie i temuż podobne obrzydliwości. No i chyba znalazłem!

Taki mianowicie etyczny problem sobie wykompinowałem: na jak długo po własnym ostatecznym zejściu z tego świata człek, nie będący ogłupioną do szczętu ludzką mrówką, kopniętym lewakiem czy urodzonym niewolnikiem, może się jeszcze losem i Dobrobytem Ludzkości (ach!) przejmować? Ale nie mówimy tu o takim sobie luźnym się zastanawianiu, czy broń Boże Historiozofii, tylko o poświęcaniu się, jeszcze za życia, zaciskaniu pośladków, niejedzeniu tego, kultywowaniu tamtego, oszczędzaniu ziemskich i galaktycznych zasobów... Itd. itp., żeby za ileś tam pokoleń po naszym (turpe dictu) zgonie, oni, w tej przyszłości, co ją sobie tylko wyobrażamy, bo nie da się inaczej, mieli cieplutko, ale nie za ciepło, fajne jedzonko, znakomitą rozrywkę, wygodne buty i przystojnych polityków.

No i wyszło mi z tych rozważań, że tak długo, jak mamy nadzieję, że oni - tam w tej przyszłości - będą O NAS z kolei pamiętać. I to koniecznie pozytywnie - inaczej się nie liczy! Serio! Jak długo oni nas będą traktować, jako swojego PRZODKA - niekoniecznie w sensie genetycznym (immisio penis intra vaginam z dalszym ciągiem), bo może to być czysto duchowe, ale bez tego to jest oszukańcza transakcja, po prostu. Jeśli, na ten przykład, staniemy się dla nich prymitywnymi, wulgarnie binarnymi małpoludami, o co się niektórzy tak pilnie starają - to na drzewo!

Tylko tyle oni mogą wtedy dla nas zrobić, że będą nas pamiętać i jakoś tam czcić, ale w końcu coś dla nas robić muszą, bo inaczej wychodzimy - albo na totalnie oszukanych idiotów, albo na totalnie zniewolonych niewolników! A odnosi się to - i choćby tylko z tego powodu jest to GENIALNA konkluzja - zarówno do ew, przyszłych Polaków (zakładając oczywiście, że takie coś, jak Polska, jesze za 20 lat będzie istniało), jak i całkiem obcych przedstawicieli Ludzkości (ach!) z drugiego końca świata i o innym kolorze skóry. (Choć skala czasowa może być diametralnie różna w tych różnych przypadkach). I donosi się też w najoczywistszy sposób do naszych najautentyczniejszych, w najściślejszym znaczeniu, potomków tych uzyskanym dzięki immisio penis... itd., z kontynuacją, Łał? A cóż by innego?

Mówię absolutnie szczerze i z przekonaniem. Zastanówcie się proszę nad tym i oceńcie, czy nie dawaliście z siebie dotąd robić ciężkich frajerów! Czy ci tam z tej odległej przyszłości, co to dopiero za pięćset lat się pojawią, a wy dawno już... Sami wiecie... Nie zrobili was w konia, jak kompletnych... Ale sorry! - to chyba nie oni jednak z was tych głupków i frajerów robią. Któż by więc to mógł być?!

triarius

P.S. A jeśli ktoś przekonany, że "etyka" to dokładnie to samo, co Starotestamentowa Moralność Seksualna, to co ja mogę mu pomóc?

wtorek, stycznia 26, 2016

Rozmyślania nad czaszką słonia (2)

A było to tak... Jechałem ci ja wczoraj pilotem po krótkiej liście moich "ulubionych" kanałów TV... ("Ulubionych" - ludzie, trzymajcie mnie bo pęknę! Ulubionych to oni w ogóle nie mają w ofercie.) Działa to ostatnio przeważnie w ten sposób, że coś zobaczę, mignie mi jakaś mocno smrodliwa informacja na którejś z tasiemek informacyjnych, ale nic więcej nie raczą, więc zaczynam szukać po innych kanałach, choć tam, jak się okazuje, też niemal nigdy nie raczą.

Dodam, że na tej krótkiej liście, czyli wśród tego, co w ogóle oglądam z polskojęzycznych kanałów zajmujących się polityką, mam tylko TV Trwam. I tak na pewno będzie jeszcze długo. Nawiasem mówiąc, dzisiaj był świetny program z cyklu "W szkolnej ławce", na temat szkoły Sióstr Nazaretanek w Warszawie. Żeńskiej szkoły zresztą. (Koedukacja to dno!) Dowiedziałem się nieco interesujących rzeczy, a do tego nawet się trochę wzruszyłem.

* * *

Dygresja - całkiem obok naszego tu tematu, którą można potraktować jako cenny bonus, albo też zignorować i przeskoczyć.

Nie tylko to, że taki ze mnie były, przedsoborowy katolik, że wzruszam się na sam widok zakonnicy (!), to jeszcze niedawno sobie uświadomiłem, że sam chodziłem do liceum w sumie ubeckiego - po prostu żaden robotnik swoich dzieci do ogólniaka nie wysyłał, a i urzędnicy, których było o wiele mniej, wysyłali tam co najwyżej córki, a i to rzadko, a synowie zawsze szli do technikum...

Ubecji zaś w Elblągu w czasach PRL było, z dość zrozumiałych względów (wielki przemysł; ziemie odzyskane; ogromna ilość wojska, i to pierwszego rzutu; blisko morza; blisko ruskiej granicy) masę. No i ona swoich milusińskich (wam radzę nigdy nie używać tego słowa!) gdzie niby miała posłać? Do technikum? Czy może do zawodówki?

I jak to do mnie doszło, to faktycznie okazuje się, że poza nielicznymi wyjątkami, to były same prawie dzieci szeroko pojętych ubeków, z WSW włącznie. Jakie wyjątki? Ano takie, że np. mój dość dobry kolega, jeszcze z podstawówki, to był syn jednego z dyrektorów ZAMECHu...

Inny, z którym byłem jakiś czas całkiem blisko, był synem dyrektora banku (a po maturze, z tego co wiem, ożenił się z córką ubeka w Krakowie i został jednym z nich); jedna b. apetyczna Hanka, z którą się napawdę lubiliśmy, była córką nadleśniczego... 

Z czego widać, że jednak tam chodziły dzieci szych, a nie pospólstwo, moja matka aż taką szychą nie była, ale jednak nie "pospólstwo" - no i po prostu w naszej rodzinie szło się na studia, więc technikum odpadało. 

No a moja pierwsza... Niech będzie "miłość"... I przyjaciółka owej Hanki... Też niczego sobie dziewucha, choć zdecydowanie w wersji dla koneserów. Tutaj to już nawet nie było SB, tylko coś o wiele wyżej i bardziej militarnego... 

Jej ojciec był zbyt przystojny, miły i dorzeczny (a do tego ach, jaki otwarty i tolerancyjny w pewnych istotnych dla nas wtedy kwestiach!) na byle kogo z byle jakich służb - więc to na pewno byle kto z byle czego nie był. Nie żebym się wtedy tego domyślał, ale dzisiaj raczej już nie mam wątpliwości. Zresztą dziewczyna była naprawdę fascynująca, także intelektualnie i literacko, choć, łagodnie mówiąc, narowista.

Co do mnie, to tak się dzisiaj, po pół wieku, domyślam, że nikt właściwie nie potrafił wyczaić, czymi mogę być pociotkiem i kto właściwie za mną stoi - skoro tak wyraźnie wszystko mam w dupie, mówię co myślę, albo niemal, i jakoś mi to dziwnie płazem uchodzi. I to było zapewne moje ogromne i niezapracowane szczęście. 

Taki kapitan z Köpenick, tylko naiwny jak dziecko i niczego nieświadomy, ale na szczęście oni mnie nie rozgryźli. (Mojej matki zresztą, choć ona aż tak pod włos nigdy nie szła, też chyba nie potrafili w jej zawodowym środowisku rozgryźć - dlaczego, @#$$% mać, ona nawet się nie raczy zapisać do Partii?!)

O części moich ówczesnych licealnych kolegów było to wiadomo już wtedy, bo nikt się tam z takimi sprawami nie krył - raczej przeciwnie... Co do części nie można mieć dziś wątpliwości, kiedy się człek nieco zastanowił. A spotykałem czasem i ojców różnych koleżanek, które miały na mnie weneryczno-matrymonialną ochotę i chciały mi zaimponować dostatkiem, kulturą i tym nieuchwytnym je ne sais quoi swojej familii...

I zaprawdę powiadam wam, że ci ich tatusiowie to był TEN resort, w ostrej wersji i od samych początków "władzy ludowej", a co do części wątpliwości można niby mieć, ale też to raczej było to. Z jakimiś może drobnymi wyjątkami, bo nie chciałbym tu bezpodstawnie na kogoś rzucać podejrzeń, choćby istoty te były dla ew. Czytelników anonimowe. 

Mógłbym jeszcze na ten temat wiele, ale byłoby to już naprawdę b. osobiste, a poza tym, jak na dygresję całkiem niezwiązaną z głównym tematem, to jest to i tak już dość długie, nawet jak na rozczochraną gawędę w tygrysim stylu. Choć może jeszcze coś kiedyś, kto wie? Nie, "Dzieci PRLu" w mojej wersji to by już naprawdę był "hardkor" (to słowo akurat całkiem lubię) w każdym możliwym znaczeniu!

Koniec dygresji, która wzięła się jedynie z tego, że chciałem pochwalić pewien program TV Trwam i tak się oto autobiograficznie und demaskatorsko rozpędziłem.

* * *

Jechałem ci ja więc tak po tych kanałach, aż nagle znalazłem się na jednym takim francuskim, gdzie akurat pokazywali słonie. Ogólnie ardreyiczne programy o źwierzętach na afrykańskiej sawannie dość mnie cieszą, ale tym razem nie byłem na to nastawiony i omal nie pojechałem dalej. Jednak działy się tam rzeczy zarówno interesujące, jak i zabawne, więc na szczęście zacząłem oglądać.

Oglądaliśmy sobie - ja i hipotetyczna reszta publiczności - jak dorosłe słonie budzą małe słoniki, które śpią sobie słodko na ziemi. Budzą najpierw łagodnie, potem nieco już zniecierpliwione, ale wciąż są opiekuńcze jak cholera... Pomagają co bardziej niezgrabnym, czy może co mniej wyspanym, gramolić się na nogi...

Niektóre małe grzecznie wstają, inne wstają do połowy i zaraz znowu się kładą, więc te duże je znowu budzą, podnoszą, łagodnie popędzają... Było to naprawdę zabawne, dla mnie nowe, i nawet z lekka, przyznam (drugi raz dzisiaj!) duszeszczipatielne.

Nie wiem wprawdzie, czy budzenie było do szkoły, do kościoła, czy może na majówkę, i czy te małe strajkowały z jakichś ideologicznych względów, czy po prostu chciały sobie jeszcze pospać, ale moja sympatia i szacunek do słoni wyraźnie wzrosły.

Jak już wszystkie w końcu wstały, to oglądaliśmy, jak całe to spore trzypokoleniowe stado maszeruje sobie niespiesznie po sawannie. Idzie sobie, idzie, aż nagle przed nim, na spieczonej słońcem ziemi, porośniętej rzadką trawą, pojawia się zbielała ze starości czaszka słonia. Czaszka starej słonicy, jak nas poinformowano. Nie wiem, czy to się daje rozpoznać, czy też znali nieboszczkę wcześniej.

Słonicy niewątpliwie należącej kiedyś do tego samego stada, co można by wywnioskować choćby z czysto ardreyiczno-ekologicznych (co nie ma nic wspólnego z ociepleniem klimatu i innymi lewackimi obsesjami!) przesłanek. Taka czaszka wydaje się znacznie mniejsza, niż człek by sobie wyobrażał, ale i tak to jest spory kawał kości. Więc leży sobie ona na sawannie, a stado się do niej zbliża.

Kiedy już się całkiem zbliżyło, stanęło. Teraz słonie gromadzą się dookoła czaszki w zupełnej ciszy. Potem jeden po drugim podchodzą do tych relikwii pramatki, by je delikatnie przez chwilę podotykać końcem trąby. Słowo - niczego nie zmyślam!

W filmie trwało to dobrych kilka minut, ale w realu nie wiem ile, bo mogli coś skrócić, albo właśnie zwielokrotnić z innej kamery (choć to nie są polityczne demonstracje) - a poza tym, w głupocie swojej zmieniłem kanał, by jak dureń pognać za tą śmierdzącą polityczną informacją, która mnie do tych słoni przywiodła. (A i tak się na temat tamtego smrodu niczego bliższego nie zdołałem dowiedzieć.)

Teraz tego oczywiście cholernie żałuję, bo naprawdę chciałbym wiedzieć, jak to się tam skończyło, między tą czaszką prababci i może dwudziestką blisko z nią spokrewnionych słoni. W każdym razie i tak w owym filmie ujrzałem to, o czym Ardrey wspomina na kilku stronach jednej ze swoich czterech książek na ardreyiczno-tygrysiczne tematy.

To mianowicie, że słonie zdają się rozumieć śmierć "jako taką", mają w związku ze śmiercią co najmniej przedstawicieli własnego gatunku pewne charakterystyczne zachowania, oraz wyraźnie przejawiają związane ze śmiercią uczucia. (Mówienie o "uczuciach" w zwierzęcym kontekście absolutnie nie jest niczym bezsensownym, a lektura Ardreya każdego powinna o tym przekonać.)

Ardrey, starając się zachować naukową rzetelność, a dysponując jedynie skąpym materiałem w postaci nielicznych relacji myśliwych i tym podobnych ludzi, nie pisze o tym wiele, choć jest to przecież sprawa nieprawdopodobnie fascynująca, płodna w rozliczne intelektualne i aksjologiczne konkluzje, no i ogromnie po prostu "ardreyiczna" - w tym sensie, że stanowi niesamowity wprost argument za tą specjalną wizją stosunku między człowiekiem i przyrodą, która wyłania się z dzieła Ardreya.

Powiem to jako laik, w dodatku taki, który nie poświęcił tej sprawie bardzo wiele czasu, by ją dogłębnie studiować, powiem więc z głębi swej intuicji, ale chyba mam tu rację.

Otóż to "rozpoznawanie śmierci" przez słonie, w połączeniu z ich specjalnym do niej stosunkiem uczuciowym i pewną z nią związaną "rytualizacją" - wydają mi się czymś, co zdecydowanie wychodzi poza "ewolucyjne przystosowanie" - nawet rozumiane bardzo szeroko, jak to zresztą Ardrey właśnie czyni (głosząc m.in. teorię, moim zdaniem nie do zbicia, zbiorowej ewolucji całych społeczności).

Poświęcenie życia dla rodzeństwa, albo nawet tylko dla własnego plemienia - daje się uzasadnić "biologicznym interesem" danej grupy, czyli zwiększonym prawdopodobieństwem przetrwania jej genów. (Inna sprawa, że liberalna i lewicowa "nauka" nijak nie chcą się z tym pogodzić.)

Jeśli np. profilaktycznie utrupisz jakiegoś Maleszkę we własnym plemieniu, to dość oczywiste jest, iż w ten sposób zwiększasz szansę, iż twoje geny posiądą kiedyś ziemię, że twe potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu.

Natomiast wzruszenie na widok bielejącej w słońcu czaszki prababci i pieszczotliwe dotykanie jej trąbami w całkowitej ciszy, to coś jeszcze o kilka rzędów od "przetrwania najlepiej przystosowanych" i "egoistycznego genu" bardziej odległe. Nie sądzę, by ktokolwiek w jakichkolwiek wulgarno-ewolucyjnych kategoriach potrafił to kiedyś w miarę sensownie wytłumaczyć!

Ewolucja, OK - zgoda, oczywiście! Ale to już jest "kultura" (oczywiście nie w szpęglerycznym sensie!) - czyli to, co "normalnie" przypisuje się jedynie ludziom. I to jest jeszcze o wiele bardziej "kulturowe" i o wiele mniej w wąskim rozumieniu "biologiczne", niż np. etyka, która, jak to wykazuje Ardrey, jak najbardziej u zwierząt występuje (choć oczywiście nie całkiem w tej samej formie, co u ludzi), choć zarówno laik, jak i liberalny "uczony", nigdy się z tym zapewne nie zgodzi.

OK - zgodzę się, że taki "pietyzm wobec zmarłych" może mieć pozytywny wpływ na spójność społeczną, z czego wynika lepsza szansa na przetwanie własnych genów... Ale będzie to całkiem taki sam pozytywny wpływ, jaki ma na te sprawy RELIGIA. Bo też i jest to pewna pierwotna forma religii!

Przynajmniej, jeśli religię zdefiniujemy po PanaTygrysiemu: Religia to wszystko to, co nadaje sens naszemu życiu i naszej ŚMIERCI. SZCZEGÓLNIE śmierci, bo to jest trudne, a "sens życia" potrafi być trywialnym bełkotem lub beztroską bezmyślnością. W autentycznej religii z sensu śmierci (od której i tak nie uciekniemy, szanowna lewizno) wynika właśnie sens życia. 

(A niby jak inaczej mielibyśmy to ją zdefiniować? Zwracam uwagę, że mówimy teraz świeckim językiem.) Jakąś formę (zakodowanej hardware'owo) etyki ma wiele zwierząt, jeśli nie wszystkie - jakąś formę religijności zdają się mieć wyłącznie słonie, a jeśli nawet u jakichś innych gatunków jeszcze jej nie odkryto, to raczej tych gatunków nie będzie wiele. 

Jednak to i tak niemało, skoro bez tej naszej ogromnie przerośniętej kory mózgowej jakiekolwiek "religijne" zachowania są możliwe. I raczej powinno nam to dać wiele do myślenia, oraz spowodować parę przewrotów w naszej aksjologii. Tak to widzę.

* * *

OK, mamy zatem to, co zasadniczo miałem do powiedzenia. Nie żeby na ten temat nie dało się powiedzieć jeszcze sporo więcej, ale byłyby to już raczej zainspirowane opisanym tu zjawiskiem intelektualne spekulacje i filozofowanie. (Nie żeby było w tym coś złego!) Nie wykluczam, że jeszcze sobie ten temat podrążymy - szczególnie gdyby ktoś łaskawie mi tu ostro pokomentował - ale na razie zadanie wykonane i temat chwilowo zamknięty. Dzięki za uwagę!

triarius

poniedziałek, czerwca 09, 2014

Ciało i du*a

Rozmawiałem czas jakiś temu ze starszą kobietą, która opowiadała iż swego czasu była psychologiem rodzimej kadry judoków. "Nie podobało mi się, bo oni sobie wąchali tyłki", stwierdziła. To, z kolei, stwierdzenie znaczy, mnie nie zachwyciło. Nie żebym się wprost załamał, bo ta niewiasta nie nosiła moherowego berecika, ani koszulki z Panem Tygrysem, więc ona raczej nie była jakoś specjalnie "nasza", jednak poczułem pewien niesmak i wewnętrzny protest.

Poczułem coś takiego, co odczuwam (w różnym nasileniu), kiedy na przykład po angielsku słyszę porównanie czegoś, lub kogoś, do końskiego zadu, jako największą z możliwych obelg. Oni tak mają - zarówno w repertuarze językowych kalk, jak i chyba także w mentalności. Nie wierzcie ludzie w tych ich wszystkich kowbojów!

Słynna szarża lekkiej brygady to chyba też w rzeczywistości było na rowerkach lub hulajnogach (w dodatku do innych swoich wad) - oni nie mają w sobie nic z kawalerzystów, skoro takie coś jak koński zad, zamiast wyciskać im z oczu łzy wzruszenia... Im się to zapewne z dorożką tylko kojarzy, a i to dość marnie, jeśli mnie spytać.

Oczywiście zad konia to nie jest całkiem to samo, co zad kolegi judoki, i podejście powinno być w znaczący sposób inne - ale jednak niesmak odczuwam jakościowo podobny. A jeszcze silniejszy, choć podobnie smakujący, odczuwam słysząc teksty w rodzaju: "Nie chcemy zemsty, chcemy tylko..." Czego tam oni zawsze chcą? Jakieś takie, żeby sąd uznał, że tamten jest be, a my (czyli oni) jesteśmy niewinne lelije i gość nas krzywdził.

To nam zupełnie wystarczy, a zemsta czy wysyłanie kogoś do pierdla, to takie nie... (I tu wpisać: "polskie", "chrześcijańskie", "humanitarne", do wyboru. Że niby nie.) Rzygać mi się chce, kiedy coś takiego słyszę lub czytam. (Albo kiedy słyszę nabrzmiałe ministrancką moralnością teksty o "gwałceniu prostytutek" zresztą. Też mi etyczna kwestia!)

I to oczywiście byłby temat - nawet mógłbym powydawać groźne pomruki i spróbować się wcielić w, nieobecnego już niestety wśród nas, niezapomnianego Nicka. Co by mi może przywróciło dawną (względną) popularność, jakieś może komęty... I może by mi się znowu zapragnęło pisać. Sprzężenie zwrotne - te rzeczy. Ale ja jednak nie o tym wybaczaniu. Nie tym razem. O koniu też nie, chyba że jakoś sam wywód mi do niego dojdzie. Ja o tym tyłku, co go sobie judocy rzekomo wąchają, i co dla tamtej pani było takim dręczącym problemem.

Trzeba by sobie ustalić, czy judocy rzeczywiście sobie te tyłki wąchają. To raz. Trzeba by też dojść, czy oni to robią celowo i z jakąś przyjemnością - czy też to tak, co najwyżej, samo z siebie, jako produkt uboczny, bez którego się nie da, dążąc do jakichś wyższych, w ich przekonaniu, celów. To dwa. Można by też próbować ustalić, po co właściwie, w Boskim (choćby i nieco świeckim) planie człek ma tę dupę - i czy to źle, że on ją ma? No i kiedy podejście do niej jest właściwe, kiedy zaś wręcz przeciwnie.

"Po co właściwie mielibyśmy sobie to ustalać?" - spyta ktoś. "I co mi z tego?" W jakimś, minimalnym, stopniu mi to po to, że sam trenuję (sobie luźno) submission grappling, gdzie "wąchania tyłków" jest na pewno nie mniej, niż w judo... Jeśli w ogóle takie coś, ma się rozumieć, występuje. A nie mniej to z tego powodu, że w submission grappling jest więcej tarzania się po ziemi, niż w judo, więc łatwiej się taka sytuacja może pojawić.

No a judo też, bardzo dawno temu, na studiach uprawiałem. (Co, obok pogardy dla obecnych przywódców Zachodu i mej wrodzonej inteligencji, łączy mnie, jakby nie było, z Putinem. Choć ja nigdy do czarnego pasa nie doszedłem.)

Jednak nie to jest dla mnie w tych rozważaniach najważniejsze. Nie o te zarzuty chodzi, które miałbym brać jakoś specjalnie do siebie. Widzę tu zarys o wiele większego, gigantycznego po prostu, zagadnienia. Etycznego i estetycznego zarazem. Nie wierzycie? (Czyta to ktoś w ogóle, że ja tak doń przemawiam?)

Poważnie - jak w kropli wody można pod mikroskopem obserwować cały (ach!) wszechświat - co najmniej w tym sensie, że tam się to bractwo między sobą żre, się rodzi i umiera - tak samo tutaj, w kwestii zrytualizowanej walki, jaką jest judo czy inny grappling, zderzonej z zarzutem owej paniusi... Że nie będę go znowu, bez konieczności, powtarzał. (Skoro ktoś aż tutaj doczytał, to chyba wie, o jaki zarzut chodzi.)

No więc ja tu widzę masę bardzo istotnych problemów etycznych i estetycznych - problemów "współczesnego człowieka", jak to się mówi. Czy, szpęglerycznie, "problemów prola i leminga późnej Faustycznej Cywilizacji". (Trochę śmy tę szpęgleryczną terminologię sobie tu utygrysili, ale w końcu od tamtej pory minęło stulecie.)

Mamy tu bowiem walkę - a nawet pewną specyficzną formę walki, czyli to, co Japończycy nazywają "budo", choć też to nie całkiem to... Sport też nie całkiem, w każdym razie walka zrytualizowna, co jest bardzo istotne. Mamy też - nie bójmy się tego stwierdzenia - nasze, ludzkie, ziemskie, materialne CIAŁO... Wraz z jego różnymi elementami, które różnie nam się jawią.

To są naprawdę wielkie sprawy - wcale się tym razem nie wygłupiam! To są sprawy, do których można by rozpocząć analizowanie etyki i estetyki tego nieszczęsnego (to nie jego wina, a w każdym razie nie tylko jego) późnego faustycznego PROLA - w epoce, kiedy (z konieczności niestety, szpęglerycznie rzecz postrzegając) dawne religijne nakazy i zakazy (nie mówiąc już o autentycznych, czyli dawnych, religijnych PRZEŻYCIACH) przestały działać. Przestały, ale mimo to, jeśli ktoś chce być przyzwoitym, tygrysiczno-ardreyicznym, neo-stoickim prolem...

Z cieniem nadziei na zmianę swego statusu prola na coś lepszego, ale przecie nie w TYCH paskudnych warunkach i nie NA tych paskudnych warunkach... No to ciało, walka, rytuały i tego typu sprawy, jawią mi się jako idealny niemal początek takich rozważań, i, co więcej, niemal także cała ich reszta.

W sensie, że jak się to zrobi obficie, inteligentnie i z Boską pomocą, to niewiele już (może poza samą teologią, ale niby dlaczego cywile mają się teologią w ogóle zajmować?) naprawdę istotnego do analizowania pozostanie. A to co zostanie, będzie niezbyt istotne dla kwestii etyki i estetyki, które to kwestie, z kolei - poza sprawami czysto technicznymi, czyli jak, kogo, czym i w jakiej kolejności? - niemal wyczerpują zakres tego, czym się warto na serio intelektualnie zajmować.

No dobra - a co mówili Rzymianie? (Jest się w końcu tą łacińską cywilizacją, więc niech i oni się wypowiedzą!). Mówili... Całym zdaniem? Tak, proszę! No to Rzymianie, panie psorze, mówili: "Naturalia non sunt turpia". Bardzo dobrze! Wie ktoś, co to znaczy? To znaczy: "To co naturalne, nie jest obrzydliwe". Słusznie! Swoją drogą, najczęściej się to "turpis" tłumaczy jako "brzydki", ale w tym przypadku to zbyt wątłe i po prostu fałszywe.

Czyż na przykład czaszka oblazła ze skóry skutkiem leżenia w ziemi, z robakami wychodzącymi z ócz, jest "ładna"? (Żeby się już nie zniżać do skatologii i takich tam.) Nie jest, prawda? Ale "obrzydliwa", w swym WŁAŚCIWYM etyczno-estetycznym kontekście  - czyli kiedy sobie spokojnie leży w grobie, albo przyozdabia klasztorną celę ascety, mówiąc mu "memento mori" - "obrzydliwa" na pewno nie jest, i nawet nadaje się do przedstawienia na, powiedzmy, obrazie. Zgoda?

I to może się już co inteligentniejszemu czytelnikowi (są tu jacyś?) skojarzyć z naszą, excusez le mot, dupą. Tyłkiem znaczy. (A mniej inteligentny teraz to może, z naszą pomocą, zauważy, brawo!) Tak przy okazji, to sprawa... wiadomo jaka, kojarzyć się musi z inną, pokrewną - taką mianowicie, że co pewien czas ktoś, przeważnie w kłótni, zarzuca grapplerom, a mnie wśród nich, że my "się macamy facet z facetem". W sensie, że to ma coś z czymś wspólnego.

Ta sprawa jest pokrewna, ale jednak mniej nośna i mniej jaskrawa od tego tam "tyłka" - no bo o ile z "tyłkiem" każdy sensowny człowiek powinien z grubsza rozumieć istotne sprawy, to tutaj faktycznie można nie wiedzieć, i można sobie ew. wyobrażać, że kiedy chcę komuś wykręcić nogę, a on mnie dusi, to my przy tym odczuwamy jakieś erotyczne emocje. Albo że nie odczuwamy, ale powinniśmy, wiec coś i tak w tym jest dziwnego.

Ta pierwsza kwestia, w której podparłem się (teraz się wyjaśni) Rzymianami, w sumie sprowadza się do tego, że kontekst jest wszystkim. Jest ogromna różnica między celowym "wąchaniem", a czymś, co wychodzi całkiem mimochodem, i jakiejś sfrustrowanej, psychologicznie niedoszkolonej kobietce zdaje się z "wąchaniem" tożsame. Wiele by o tym jeszcze można, ale istota sprawy jest taka.

Ta druga kwestia - kwestia tej rzekomej erotyki, czy jej chorobliwego akurat braku - zostaje, w moim mniemaniu, dziecinnie łatwo (jeśli ktoś coś wie o życiu i prawdziwej psychologii) odklepana i unicestwiona stwierdzeniem, jak najbardziej prawdziwym, że walka ma dla naszej psychiki o wiele wyższy priorytet od erotyki i bez trudu tę erotykę dominuje.  Wyrzuca ją niejako na daną chwilę ze świadomości.

Mógłbym tu opowiadać z własnego doświadczenia sporo, na przykład o tym, jak ostatnio kulałem się z autentyczną, młodą i w sumie bardzo ładną (choć zbyt "wyrzeźbioną" jak na tygrysi gust) dziewczyną. I to nawet nie była żadna krwiożercza walka, bo ona nie dość, że dwa razy lżejsza, to jeszcze niemal początkująca, więc w sumie ja jej różne rzeczy pokazywałem i tam sobie wykonywaliśmy zadane techniki. (Ale o tym może bliżej innym razem, czyli raczej nigdy.)

To tylko źwierzęta w ZOO, czy innej niewoli, myślą bez przerwy o seksie (czytać Ardreya!) - co daje do myślenia, kiedy się pomyśli, że te wszystkie, wypełzłe przeważnie i cherlawe, lemingi o niczym innym, przynajmniej we własnym mniemaniu, nie myślą. Walka, powtarzam, czy nawet jakieś drobne ćwiczonka mające z walką związek, bez trudu dominują nawet "potencjalnie erotyczną" sytuację. (A, mimo podeszłego wieku, raczej mnie o weneryczną oziębłość trudno oskarżać, więc wiem co mówię.)

Wracając do początkowego "wąchania"... Rozumiemy już, dlaczego owa emerytowana psycholożka określiła się swą wypowiedzią jako rasowy leming? Dopierośmy, co prawda, lekko poskrobali to zagadnienie - nie mówiąc już o obiecanym wyczerpaniu całej świeckiej neo-stoickiej etyki Faustycznej Cywilizacji - ale co bystrzejszy czytelnik (podlizuję się marketingowo!) może już zacząć rozumieć, do czego dążę.

"Dążę", o ile to miałoby mieć jakiś dalszy ciąg, co nie jest pewne. Może będzie, może nie, a może, choć niestety wątpię, da powyższe komuś asumpt do własnych rozważań na te, i pokrewne, tematy. Co już by było nie byle czym, jak na niszowy blogasek w stanie schyłkowym. Nie?

triarius

sobota, października 01, 2011

Myśli o etyce i hodowli (bo czy Środa musi mieć monopol na jedno, a ZSL na drugie?)

Naczelną etyczną wartością, dewizą, słowem kluczowym, i czym tam jeszcze, uczciwej i porządnej Lewicy wydaje mi się "Dobroć" - w sensie łagodność, altruizm i te rzeczy.

Naczelną etyczną wartością, dewizą, słowem kluczowym, i czym tam jeszcze, PRAWICY byłaby "Szlachetność" - połączenie siły (każdego rodzaju), osobistej wolności, odwagi, z poczuciem własnej wartości, przynależności do elity (takiej czy innej, ale właśnie tej istotnej) - z drugiej zaś strony, z poczuciem obowiązku stałego zasługiwania sobie na wysoką ocenę, choćby była to ocena jedynie we własnych oczach.

Tutaj także honor (co się akurat wiąże ściśle z tą samooceną i zasługiwaniem na nią), lojalność wobec wszystkich (ludzi i spraw), które w naszej ocenie mają prawo od nas lojalności oczekiwać. Szlachetność w tym rozumieniu to starożytne καλὸς κἀγαθός - "piękny i zacny". (Najczęściej spotykane tłumaczenie słowa γαθός - jako "dobry" czy "cnotliwy" - wydają mi się, przy ich dzisiejszych konotacjach, bardzo mylące.)

No dobra, to było o etyce - autentycznej, takiej, jak ją rozumieją moralnie zdrowi, normalni ludzie, należący do zachodniej cywilizacji. (Wcale nie twierdzę, że należący do innych cywilizacji na pewno nie - po prostu nie wydaję tutaj na ten temat opinii.) Ale może warto by sobie także uwzględnić Lewactwo - to obrzydliwe, dla którego dobro jest jedynie śmieszne w swej naiwności, a szlachetności nie potrafiłaby zauważyć, nawet gdyby walnęła je w nos w zimny grudniowy poranek.

Jaka jest naczelna quasi-etyczna wartość, dewiza i słowo kluczowe Lewackości - tej programowo wrogiej wszelkim etycznym wartościom, a już z całą pewnością wartościom cywilizacji Zachodu, Lewizny? W odróżnieniu od porządnej Lewicy - choćby nawet była skrajnie naiwna, dziecinna i po prostu głupia - totalitarnej, choćby miała usta pełne "wolności" i "praw jednostki"?

Dygresja... Aż mi głupio, że omawiam tę ponurą sprawę razem ze sprawą etycznych wartości porządnych ludzi, ale jest to tak ważna rzecz, że warto to, moim zdaniem, mówić przy każdej okazji. Bo to w sumie, na tym łez padole, ważniejsze od tamtych. Przykre, ale prawdziwe.

Gdyby ktoś to dokładnie przemyślał, dokładnie zrozumiał, może mielibyśmy początek jakiejś spójnej i funkcjonującej ideologii, a przynajmniej coś, co mogłoby zadziałać propagandowo na całkiem wielu moralnie zdrowych ludzi. Choćby dotąd się całkiem "polityką" nie interesowali i wobec tej Kosmicznej Walki, która się toczy na naszych oczach, a jednak przez nikogo niemal nie dostrzegana, był całkiem obojętny.

No więc jak jest z tą kurewską Lewizną? Otóż jej "genialnym pomysłem", jej "naukową podstawą", jej celem i planem jest WYHODOWANIE CZŁOWIEKA UDOMOWIONEGO. Ani mniej, ani więcej! Jeśli dla kogoś jestem jakimkolwiek intelektualnym autorytetem, to bardzo bym prosił o wgryzienie się w tę myśl, przemyślenie jej, wczucie się... I może wtedy świat zacznie wyglądać całkiem inaczej. A przynajmniej cała ta obrzydliwość świata, której ostatnio coraz więcej, i która nas już niemal zalewa po czubek głowy.

(Swoją drogą - wiecie komu pono Marks chciał zadedykować swój Das Kapital? Darwinowi. Darwin dedykacji jednak nie przyjął. Drobiażdżek, oczywiście, zgoda, ale jednak ładnie potwierdza to, co chciałem dzisiaj powiedzieć.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, listopada 28, 2010

Krótka rozprawa między Panem Tygrysem, Ayn Rand i Napierniczakiem

W sieci ciekawych rzeczy co niemiara. Ostatnio na przykład trafiłem na takiego geniusza z MENSA'y, któren za pięć dolarów podejmował się wykazać związek pomiędzy dwiema dowolnymi rzeczami... Słuchajcie słuchajcie - w SZEŚCIU krokach! Jest ponoć takie prawo natury, że istnieje sześć stopni swobody, i dlatego tych kroków może być do sześciu. Tak przynajmniej wynikało z tego, co ów geniusz tam pisał.

Mnie się jednak widzi, że sześć kroków w takim błahym zadaniu to łatwizna. No bo weźmy sobie na przykład mnie z jednej, i Ayn Rand z drugiej. Czy jest coś bardziej odległego drug od druga? "Ogień i woda", ktoś tam sugeruje? A już widzę kto. Nie pierniczcie mi tutaj Napierniczak, bo wam...! Dobrze, zgoda, bez niecenzuralnych słów. Co do zachowań nic nie obiecuję. Jednak tyle powiedzieć muszę, że ogień i woda to jest stare małżeństwo w porównaniu z Ayn Rand i Panem Tygrysem. I dodam, że Napierniczak to dureń. (Won zresztą komuchu z mojej klasy, nikt cię tu nie zapraszał. Skąd się w ogóle tu wziąłeś?!)

A jednak... I nie mówię ja o tym, że podobały mi się dwa teksty rzeczonej Ayn, co one były w jednej książce, co ja ją swego czasu kupiłem. A jeden to nawet bardzo, i aż traktowałem o nim kiedyś na tym blogu. Ale pomijając ten niewielki drobiazg, między tą panią a mną istnieje takie oto pokrewieństwo, że ona też zaleca, by wychodzić od spraw najbardziej zasadniczych - od zasad po prostu... Nie w sensie, jak postępować, by być cacy, i którym widelcem wycierać nos... Czy jak to tam było.

W każdym razie, na ile zrozumiałem (z książki o giełdzie zresztą, dwutomowej, pt. "Trader Vic") chodzi o to, że trza zrozumieć podstawowe zasady działania takiego czegoś, potem zaś dopiero... I zapewne z tych zasad, tak się domyślam... Dochodzić do tych wszystkich drobnych i ślicznych szczególików. (Tu nie od rzeczy będzie wydać z siebie "ach!" Prawda, że było nie od rzeczy, a nawet à propos?)

Ta zasada wydaje mi się należeć do tych, z którymi każdy prawie bez protestu się zgodzi, a potem będzie ją nagminnie (jak to gmin, znaczy) gwałcił. I to nie w sensie erotycznej (ach!) agresji, tylko po prostu jakby nie istniała. Znaczy, wcale nie zrozumiał, o co chodzi. Zgodził się, bo lubi zasady ogólne i mętne (w sensie dla niego samego niepojęte). Im mętniejsza i ogólniejsza - tym lepiej!

Przykład? Proszę bardzo! Czy ja kiedykolwiek wam ludzie żałowałem przykładów? Pouczających i zakończonych morałem? No to właśnie! Słuchać i nie przerywać! Więc taki ktoś wymyśla zasady, na których ma się opierać przyszła Polska. Przeważnie chodzi o Konstytucję (ach!). Co to ona ma być krótka... Jakby to miało wielkie znaczenie w realu, jaka ona jest. Jakby to nie był tylko kawałek świstka. No dobra, trochę się wkurzyłem, ale ja nie o tym.

Więc wymyśla taki mądrala tę konstytucję: ma być Suwerenność, Katolicyzm i Wolny Rynek. To taki przykład, ale, o ile te pierwsze rzeczy się zmieniają, w jakichś tam granicach przynajmniej, to ta trzecia jest NIEZMIENNA! Zawsze muszą być trzy, oczywiście. I tak zadziwiające, że, skoro WSZYSCY tę trzecią mają, to nie stoi ona na PIERWSZYM miejscu, ino zawsze na trzecim. (Może chodzi o to, że omne trinum perfectum? Ale też chyba nie do końca zrozumieli. Mi nie chodzi o to, że one są trzy, ino że ta akurat wzniosła sprawa zawsze jest trzecia. Ciekawe psychologiczne zjawisko, ale zostawmy je na razie na boku, mając pilniejsze sprawy.)

Mnie chodzi o to (poza giętkim językiem, oczywiście), że o ile sprawy w rodzaju Suwerenności czy Katolicyzmu to są... Byty chyba, gdybyśmy mieli gadać metafizyką... Ale to nie jest "metafizyka" w sensie takim, jak ludzie mówią "Jesień średniowiecza" o jakichś rozróbach, nie czytawszy nigdy znakomitej książki Huyzingi. (Co ona przecież jest i po polsku, jakby ktoś się poczuł.) Chodzi po prostu o to, że byt, z tego co pamiętam, to pojęcie właśnie należące do metafizyki. Która, z drugiej strony, z tego co pamiętam, jest właśnie "nauką o bycie".

Zatem rzekę, że o ile Katolicyzm czy Suwerenność można, a nawet chyba należy, traktować jako samodzielne byty, to "wolny rynek" jest hipostazą, czyli bytem urojonym, a w każdym razie wtórnym, który ludzie z upodobaniem traktują, jako byt samodzielny. To jednak może być zbyt trudne dla wielu, nawet zdrowych na umyśle ludzi (a może właśnie dla nich najbardziej?), a zresztą nie najważniejsze.

Ważniejsze, w moich oczach... (Ludzie, ten Napierniczak znowu wsadza nam tu do klasy swoją wredną mordę! Dajcie mu parę razy w ryj i wracajcie do ławek, ale galopem!) Ważniejsze, w moich oczach, a do tego mniej metafizyczne, jest to, że tamte dwie sprawy, byty znaczy... Żebym już ich nie musiał za każdym razem wymieniać, to są bezwzględne WARTOŚCI... Inaczej wartości BEZWZGLĘDNE. Natomiast "wolny rynek" to coś takiego, w tej konstytucji znaczy, jakby ktoś, jako to swoje trzecie super-hasełko, zażyczył sobie "i żeby wszystkie autobusy miejskie były żółte!"

Ta wielkomiejska żółć może mieć jakieś tam zalety, niewykluczone nawet, że ogromne, ale jednak to tylko ŚRODEK do jakichś innych wartości. Czyli wartość... Jakby to rzec... Nieważne. Niech będzie "wtórna". (Jak butelka do skupu, czy inna makulatura.) Na przykład "powinny być żółte, bo ja kocham żółty, a jak kocham, to jestem szczęśliwy, szczęście zaś to najwyższa wartość (epikurej taki z niego, znaczy)... I wszyscy ludzie powinni poznać to szczęście, które daje żółty kolor (tutaj etyczny socjalizm)... Czy jakoś tak.

W sumie ta autobusowa żółtość... Tak jak i ten "wolny rynek" - mają czemuś SŁUŻYĆ. Jakimś WYŻSZYM wartościom (związanym z etyką, w tym jest rzecz, jak sobie w mym nieuczonym, Gadaczem nieskażonym móżdżku podejrzewam). Lewizna może to sobie jakoś inaczej widzieć, ale co mnie to? Dla prawicy, jak ja to rozumiem (dużo tego, ale w końcu to są moje poglądy i żadnym niezbitym argumentem, ani nawet żadnym Gadaczem, się nie podeprę), wszystkie te wartości, o które należy walczyć, których należy bronić... Dla których należy ZNOSIĆ (w sensie "ścierpieć") państwo...

No, chyba, żeby ktoś na temat państwa dostał akurat orgazmu... (Znowu?! Znowu chyba mignęła mi morda tego buca! Nie tego z wąsami, tylko... Sami wiecie. Tym razem obijcie mu tę mordę PORZĄDNIE, bo inaczej zrobię niezapowiedzianą kartkówkę i będą same pały.) Jednak, jeśli dostaje na temat państwa orgazmu, to może to jednak nie jest całkiem ta sama prawica?

Czyli, zgodnie z zasadą "cośtam dać rzeczy słowo" - nie powinno się to "prawicą" nazywać. Albo też my powinniśmy się inaczej nazwać. Innego wyjścia, być może, nie ma. Choć być może taki orgazm na temat Państwa (ach!) - choć z samej swej natury przecie niejako HEGLISTYCZNY - może być "prawicowy" i nie stanowi aż tak istotnej różnicy? W każdym razie, jakby to tam nie było, ten "wolny rynek", albo jest PRZEJAWEM czegoś "większego" - jak WOLNOŚCI tout court - albo też do czegoś "większego" PROWADZI! Na przykład do wolności - czemu nie?

"Suwerenność", z drugiej strony, jest, dla prawicy, jak ja ją rozumiem, wartością SAMĄ W SOBIE. W sensie, że JEST wartością i nie musi prowadzić do niczego innego, żeby tą wartością być. MOŻE prowadzić do innych wartości - w sensie "wspomagać je" - co jest dodatkowym bonusem, ale nie jest wcale konieczne. Zdziwi się ktoś, że suwerenność wydaje mi się być jakimś takim... Jak to rzec? "Samodzielnym etycznym bytem"... To mniej ważne... Ale także i WARTOŚCIĄ SAMĄ W SOBIE, choćby w znaczącej części, jeśli nie całkowicie (tegom bowiem nie rozpracował) ETYCZNĄ.

Dla mnie to jest tak, i, jak sądzę, dla "prawicowca" w takim sensie, jak ja to pojmuję, że: wolność to wartość naprawdę ogromna - choć może, jeśli uwzględnimy sprawy czysto RELIGIJNE, nie najwyższa, ale KONIECZNA do osiągania tych najwyższych (przynajmniej w katolicyźmie, a to nam na razie starcza z nawiązką). Zaś na ziemi i w tym ziemskim realu, to jest, przynajmniej dla mnie, wartość OGROMNA. I całkiem mi wystarcza, by ją postawić w rzędzie ze wszystkimi innymi NAJWYŻSZYMI wartościami.

(Ja w końcu człek całkiem świecki, więc mam z tym znacznie prościej. Nie muszę ryzykownie balansować na luźnej linie awerroizmu, bez czego - nie oszukujmy się! - nie da się dziś być katolikiem i żyć wśród ludzi. W każdym razie białych i "cywilizowanych".)

Krótko powiem, bo już późno, a kawałek całkiem jak ambitna rozprawa doktorska (no, niech ktoś zaprzeczy! Gadacz? Napierniczak? a, nie ma już tu tego pacana)... Nie - spokojnie! - mnie chodziło tu nie o puszenie się, ino o samą długość. No więc, mamy wolność i mamy NARÓD. Któren jest, jako rzekł kard. Wyszyński, "rodziną rodzin". Czyli poniekąd - jak rodzina to takie "rozszerzone ja" - tak samo naród jest "rozszerzonym ja". "Ja" luźniejszym, że tak to określę, ale za to o wiele WIĘKSZYM. Czyli, jak przeważnie bywa, coś za coś - coś zyskał, coś stracił.

No i tak wolność tego "rozszerzonego ja" JEST autentyczną, pierwszorzędną (etyczną, choć może nie tylko etyczną) WARTOŚCIĄ. W odróżnieniu od "wolnego rynku" na przykład, któren może być (co ja tam wiem?) sprawą PRZECUDOWNĄ, ale jednak pierwotną, pierwszorzędną wartością NIE JEST! Sam w sobie jest przecież NICZYM - cała jego wartość (jeśli mamy wierzyć jego WYZNAWCOM) wynika ze spraw, do których on (jeśli mamy wierzyć...) PROWADZI, albo których jest PRZEJAWEM.

I to by było na tyle. W ogóle miałem pisać o czymś innym, to zaś com tu napisał, miało być do tamtego wstępem. Chciałem mianowicie (ach jak ja umiem rozbudzać żądze i pragnienia!) pomęczyć znowu moję genialną definicję prawicowości. Że to jest "W sumie nic innego, niż tylko raczej dać w dupę, niż wziąć". (Co nie jest, nawiasem, ściśle biorąc tym samym, co "dawanie w dupę Napierniczakom tego świata", choć niedalekie.)

Jednak, jako tuszę (a nikt mi się chyba tu nie odważy zaprzeczyć?) odwaliliśmy tu sobie niezły kawał filozoficznej pracy u podstaw, co też nie jest bez wartości. A poza tym udało nam się pozbyć, na jakiś czas przynajmniej, z klasy Napierniczaka. Który tę dzisiejszą lekcję zapewne na długo zapamięta, choć nie całkiem w ten sam sposób, co wy, moje drogie dzieci. Bo jeśli ją zapomnicie, to nie chciałbym być w waszej (cętkowanej) skórze! Niedouki moje kochane.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

P.S.  A poza tym powiem, że znakomity, ociekający Spengleryzmem-Ardreyizmem tekst, w dodatku z głębi trzewi nastojaszcziego naturszczika (co to Spenglera z Ardreyem nie czyta, bo i po co, a i innych od czytania odstręczy, no bo czemu nie) tekst napisał właśnie Nicek. (O Tygrysiźmie nie wpomnę, bo się Autor obrazi). Zawsze gość pisze znakomicie, w sensie warsztatowym, nierzadko z sensem, ostatnio nawet z reguły, ale ten ostatni tekst trafia byka w samo... Powiedzmy oko. Szczerze polecam! Oto on: http://nicek.info/index.php/2010/11/27/wszyscy-jestesmy-szlachcicami/

wtorek, lipca 06, 2010

Człowiek Miarą Wszechrzeczy, czyli Chodzenie do Kibla i Metafizyczne Przerażenie, cz. 2

Tośmy zatem zaczęli drugi odcinek - brawo! Temat rzeczywiście jest płodny, treściami nabrzmiały, i warto by go było pociągnąć, tyle, że z nami wiadomo jak to jest. (Bez zwalania winy na Boga, co to volente-niewolente... Ale kimże ja jestem, żeby próbować przenikać Boskie wyroki?)

Na początek tego odcinka, w ramach niejako remanentu, oczyścimy sobie przedpole... Powie ktoś: Skok myślowy od ogólnej zasady, że to "człowiek miarą wszechrzeczy", do podanych dotąd przykładów, jest dość ambitny, w sensie długi... Tu zasada ogólna i metafizyczna - tam piękno pięknej kobiety... Dlaczego akurat piękno?!

Weźmy'ż sobie zatem to od początku i metodycznie. "Miara" - w jakim sensie zatem? Że mamy mierzyć na cale (czyli szerokość standardowego palca) i łokcie (czyli długość standardowego itd.), nie zaś na części południka czy inne tam długości fal? Tę sprawę śmy już chyba zasadniczo sobie omówili. Bo to też nie jest sprawa jakoś szczególnie głęboka. Jeśli zaś nie, no to jaka "miara"?

No to weźmy sobie na przykład architekturę... Istnieje coś takiego, jak "architektura monumentalna". Czyli DUUUUŻA, z założenia mająca przytłaczać i wprawiać w osłupienie, z założenia na skalę więcej-niż-ludzką, z założenia niejako nie-ludzka. Jest, zgoda! Pełni ona sporą rolę w różnych, mniej lub bardziej donoszonych, mniej lub bardziej "doskonałych" totalitaryzmach...

W epokach późnych (w sensie na przykład spenglerycznym, ale nie wyłącznie)... W epokach jak nasza... Albo jak rzymskie cesarstwo, jak okres Ramzesa II w Egipcie, jak duża część historii Bizancjum... Żeby już nie sięgać do Wieży Babel i Piramidy Słońca. (Gotycka katedra, nawet ogromna i taka, co się zaraz zawaliła, to jednak NIE jest budowla monumentalna!)

No i fajnie - duże jest piękne! Taka jest, jak można się domyślać, idea monumentalnej architektury. O ile, oczywiście, o "piękno" w tym chodzi - a nie na przykład o przygniecenie ludzkiej mróweczki ogromem, uświadomienie jej, że indywidualnie jest niczym, nasączenie jej religijną czcią dla wszechmocnej Władzy.

Czyli im większe, tym "piękniejsze", tak? A jednak, poza czysto technicznymi ograniczeniami, są chyba jakieś inne. No bo taki posąg Ramzesa może sobie mieć kilkadziesiąt metrów wysokości, ale gdyby miał tej wysokości powiedzmy osiem mil (tu kłaniają się The Byrds), to by się po prostu nie dało podziwiać szlachetnych rysów Władcy. A więc, jednak, w jakimś co najmniej sensie, "człowiek miarą wszechrzeczy". (A nawet ludzka mrówka późnego semi-totalitarnego imperium.)

To samo oczywiście z miniaturyzacją. Małe mebelki są śliczne, mebelki dla krasnoludków są śliczniejsze, całe biedermaierowe salony misternie wyrzeźbione w ziarnku gorczycy przez krótkowzrocznego geniusza dłuta (?) i mikroskopu są najcudniejsze... Ale jednak mikroskop elektronowy daje obraz b. zgrubny i średnio estetyczny... (Co my tu z tą estetyką? To jednak nie tyle o estetykę chodzi, a o to, że jak nie dla nas, ludzi, no to niby dla kogo? Bogu mamy imponować tymi Bramami Brandemburskimi i Pałacami Kultury?)

To by było na tyle w kwestii miary w dosłownym znaczeniu. Gdyby kogoś ta kwestia dręczyła. Bo ja nadal twierdzę, że tu w istocie chodzi o DOSKONAŁOŚĆ. Zresztą powyższa kwestia stanowi przecież część kwestii ogólniejszej, właśnie kwestii doskonałości. Co ja z tą "doskonałością"? - spyta ktoś. No a o co tu chodzi? - spytam z kolei ja.

Sentencja, którą tu sobie analizujemy, pochodzi przecież z klasycznej Grecji. Grecy zaś (mówię oczywiście o starożytnych, ale nie tylko klasycznych) tak właśnie mieli, że dążenie do doskonałości było dla nich zawsze ogromnie istotne, stanowiło sens życia człowieka i, w pewnym istotnym sensie, oś, wokół której kręcił się świat.

Była to - że pozwolę sobie na subiektywną opinię - bardzo ujmująca i bardzo piękna ich cecha. Równie subiektywnie, ale z podobnym przekonaniem, mógłbym zaryzykować tezę, że w naszej epoce, a być może po prostu w całej naszej cywilizacji (dla Młodych Spenglerystów w całej naszej K/C) dążenie do INDYWIDUALNEJ doskonałości jest be! Tak mi się wydaje.

Dzisiaj stanowiłoby ono coś, co częściowo niweluje totalitarne zapędy miłościwie nam panujących liberalnych elit (w jakimś pokrętnym sensie są to w końcu "elity"), no a kiedyś to nie bardzo przystawało do chrześcijańskiego ideału. (Tutaj oczywiście łatwo by było powołać się na Nietschego.) Ja jednak mam kilka takich "starożytnych" narowów i niektóre rzeczy z klasycznej, albo i wcześniejszej, greckiej cywilizacji b. do mnie trafiają. (Poza tym zainteresowaniem osobistą doskonałością, także na przykład ich stosunek do pracy. Albo, powiedzmy, względna niechęć do jedzenia ryb, choć to raczej u Homera, czyli wcześniej.)

Jeśli się ktoś z powyższym wywodem w miarę zgodził, no to przyjmie chyba bez oporu uwagę, że przecież Piękno, o którym była mowa w naszych przykładach, to pewien aspekt Doskonałości. I nie trzeba do tego być znawcą czy wyznawcą Platona, by się z tym zgodzić. (Choć to na pewno nie zaszkodzi.)

Nie tylko zresztą piękno fizyczne i organoleptycznie poznawalne. O pięknie etycznym też przecież można sensownie mówić, a wspomniani tu Grecy robili to z dziką pasją. I tutaj także, gdybyśmy odstąpili od zasady, że "człowiek miarą...", to moglibyśmy zacząć człeka porównywać: a to z kawałem hartowanej stali... A to z diamentem, ale tym razem nie ze względu na urodę, ale na twardość i przejrzystość... A to z kadzią miodu... A to z ożywczym wiosennym deszczykiem, albo, powiedzmy, groźnym piorunem.

Porównywać sobie oczywiście możemy, ale tu nie chodzi o (mniej lub bardziej) poetyckie porównania i metafory, tylko o mierzenie wzajemnej WARTOŚCI tych rzeczy. Z tym zaś, każdy się chyba zgodzi, byłby już poważny problem. Dlaczego problem? - spyta Nieco Tępszy Z Moich Szanownych Czytelników. No bo pomyślcie Ludzie: bierzemy człowieka... No bo co niby ma do tej doskonałości dążyć, jeśli nie człowiek? Oczywiście, można doskonalić konia, lirę pięciostrunną, rydwan bojowy, chiton, czy wymasowany wonnymi olejkami pygos stosownej Afrodyty, lub innej Phryne...

To jednak zawsze będzie tylko pewną częścią doskonałości jakiegoś człowieka - na przykład właściciela konia, czy właścicielki pygosa... Albo jej właściciela... W sensie męża, kochanka, burdelmamy, rzeźbiarza co ją rzeźbi, wyznawcy (jeśli to Afrodyta, choć może nie wyłącznie wtedy)...

No więc, jeśli jednak chodzi - w ostatecznej instancji, by tak rzec - o LUDZKĄ doskonałość, to jak to mamy niby robić? Bierzemy stal i porównujemy jej moc, ostrość i sprężystą giętkość z jakimś bohatyrem? Z czego nam wynika, że to mięczak, tchórz i fujara? A potem bierzemy miód i porównujemy go ze słodyczą ust najmodniejszej aktualnie hetery w mieście?

(Hetera, wyjaśniam co mniej wykształconym, to jednak nie jest tak do końca niemiłe określenie na teściową i jej przyjaciółki, tylko to taka starożytna grecka kurtyzana.) Potem zaś bierzemy... Dobra, starczy, wszyscy już chyba pojęli, o co mi chodzi. I że to by nie miało wiele sensu.

Jeśli zaś pojęli, to zgodzą się niewątpliwie, że do oceny ludzkich doskonałości, potrzebujemy ludzkiej skali... A więc, jednak, "człowiek miarą wszechrzeczy". Oczywiście LUDZKICH wszechrzeczy, ale czy istnieją - dla nas, ludzi - jakieś inne? No, może istnieją - jeśli ktoś jest mnichem-słupnikiem na syryjskiej pustyni w trzecim wieku po Chrystusie, albo innym Świętym Franciszkiem. Czy ten ideał jest nam jeszcze dostępny? I czy na pewno jest on dla nas - jednoznacznie i bez istotnych poprawek - ideałem?

O tym (Deo volente, ale w końcu ma w tym interes!) w następnym odcinku. Zatem...

c.d.n.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 25, 2009

Jeden bonmot i jedno takie nieco większe coś

Triarius the Tiger wymyślił przed chwilą takie oto dwa:


Zabawną jest rzeczą, iż zarzut o "czarno-białym widzeniu rzeczywistości" pada niemal wyłącznie z ust ludzi, którzy ewidentnie całą etyczną rzeczywistość widzą w jednolicie burej tonacji.

* * * * * *

Tak samo jak europejska cywilizacja jest nie do pomyślenia bez katolicyzmu, autentyczny liberalizm jest nie do pomyślenia bez oświeceniowego deizmu. Liberalizm pozbawiony tego podstawowego elementu ma sens, wdzięk i intelektualną uczciwość dokładnie taką, jak linia programowa moskiewskiej "Prawdy" z lat 1980', i taki sam związek z oryginałem, jaki ma ta linia z "Manifestem Komunistycznym" Marksa. (Co oczywiście nie oznacza, by "Manifest Komunistyczny", czy oryginalny liberalizm, były czymś niezwykle mądrym albo słusznym.)

* * * * * *

No to może jeszcze rozdzierający apel: Afryko, obudź się!

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, stycznia 06, 2008

Honor, bezpieczeństwo, suwerenność

Jeden mówi o “bezpieczeństwie” (i wychodzi na tchórza lub paranoika), drugi mówi o ‘honorze” (i wychodzi na fanatycznego egotyka lub/i oderwanego od życia donkiszota)... W istocie są to jednak tylko dwie strony tej samej sprawy.

Honor zakłada powiem – może nawet przede wszystkim to właśnie zakłada – że nikt (i nic co choćby w jakiś stopniu traktujemy jak osobowe) nie może w nas zmienić niczego istotnego bez naszej woli. I dotyczy to zarówno honoru osób, rodów, plemion czy narodów.

Z narodami jest nawet o tyle łatwiej, w sensie konceptualnym, że zostało wypracowane przez wieki pojęcie “suwerenności”, które dokładnie odpowiada temu rozumieniu “honoru” i “bezpieczeństwa”, o którym tu mówię. W przypadku osób sprawa ta jest za to przeciwnie – zagmatwana i zamglona przez potoczną moralność i lojalność wobec grupy.

Jeśli przy okazji wmawia się nam – często dzisiaj przy pomocy monstrualnych środków propagandowych i metod prania mózgu stosowanych od najmłodszych lat życia, a wypracowywanych wedle wszelkiego prawdopodobieństwa przez dziesięciolecia przez komunistyczne tajne służby, ponieważ czyta się o dokładnie tych samych metodach np. w związku z traktowaniem jeńców w wojnie koreańskiej – że nasze zmiany wynikają z naszego “zrozumienia konieczności”, z “uznania wartości tolerancji”, “kompromisu”, czy jakichkolwiek tego typu mętnych i smętnych spraw…

Wtedy jest to jeszcze bardziej upodlające, ponieważ poddaje naszą wolę woli tłumu, który takie rzeczy łyka, roztapiając nas niejako w tym godnym pogardy, z punktu widzenia człowieka honoru, tłumie.

Wszelkie sprawy mające związek z narzucaniem innym swej woli są domeną polityki. Polityka stoi na dwóch nogach, w tym sensie, że wszelka jej analiza wymaga przede wszystkim przeanalizowania dwóch podstawowych kwestii: kwestii władzy, czyli tego co kto może, lub ewentualnie mógłby, komu narzucić; oraz kwestii wspólnoty, czyli tego kto jest w danym konkretnym przypadku “my”, kto zaś jest obcym, albo po prostu wrogiem.

(Ekonomia nie jest podstawową polityczną kwestią, wbrew licznym niestety sierotom po Oświeceniu i Marksie. Oczywiście ma znaczenie i to często ogromne, ale wszystko co jest w niej naprawdę istotne daje się analizować w świetle podstawowych kwestii – władzy i wspólnoty.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, grudnia 18, 2007

Groszaki z nieba czyli ZŁO

Mam tak dziwnie, że co pewien czas zaczyna mnie dręczyć – intelektualnie, proszę nie ryglować drzwi i nie dzwonić po policję! – problem zła. Jako takiego. I teraz znowu. Nie wiem wprawdzie, co mi się stało, że znowu, ale nie wykluczam, że ma to jakiś mglisty związek z Tuskiem i europejską konstytucją.

Wad w ogóle mam co niemiara, na przykład tę, że nie tylko nie znam się na kinie, ale nawet w sumie nim gardzę. Tym niemniej parę filmów się w życiu widziało, a kilka ujrzanych w nich scen zrobiło na mnie pewne wrażenie, niektóre do tego stopnia, że telepią mi się po głowie i przychodzą na myśl, kiedy nachodzą mnie jakieś dziwne stany...

Jak na przykład stan, kiedy dręczy mnie – intelektualnie – problem zła. Jak na przykład najbardziej immoralna scena filmowa, jaką sobie z mego długiego życia przypominam. Widziałeś Szanowny Czytelniku amerykański film muzyczny “Pennies from Heaven”? Co na polski tłumaczy się oczywiście jako “Groszaki z nieba”, i całkiem możliwe że pod takim, albo bardzo podobnym, tytułem było to niegdyś wyświetlane. (Ja to widziałem w telewizji za granicą, więc nie mam pewności.)

W każdym razie w filmie tym, nakręconym w 1981, Steve Martin gra nieudanego wędrownego sprzedawcę płyt gramofonowych o nazwisku Arthur Parker, który po różnych perypetiach – małżeńskich, miłosnych i finansowych – nie na sto procent, ale niemal, dla forsy morduje niewidomą dziewczynę. Sprawiedliwości staje się zadość i nasz dzielny sprzedawca zostaje skazany na powieszenie. Kiedy wyrok ma być wykonany, jego ukochana znajduje się na jakimś bulwarze, stosownie smutna i stosownie rozmyślająca o najdroższym w jego ostatnich chwilach.

Wiedząc oczywiście, kiedy dokładnie otworzy się klapa pod nogami najdroższego mężczyzny i zostanie on poddany przepisowemu trzymetrowemu spadkowi, który, za pomocą stosownie dobranej grubości sznura i profesjonalnie zawiązanej pętli, nie urywając mu głowy, co by było nieestetyczne i nieprofesjonalne, rozerwie mu kręgosłup szyjny, uśmiercając, jeśli nic nie pójdzie nie tak, w przysłowiowym mgnieniu oka.

Godzina wybija... I przy smutnej kobiecie pojawia się Steve Martin, czyli świeżo-powieszony Arthur Parker, i zaczyna tańczyć, śpiewając jednocześnie prościutką, choć znakomitą, pioseneczkę z roku 1930 (do której słowa napisał Bing Crosby) - właśnie to tytułowe "Pennies from Heaven". Jak się nasza zmartwiona jeszcze przed chwilą kobieta cieszy! Serce rośnie po prostu. Zaraz też przyłącza się do tańca, i do śpiewu chyba zresztą też, o ile pamiętam. I wychodzi z tego bardzo fajna scenka w stylu powiedzmy Fred Astaire w kolorach. Potem zaś już tylko "THE END" i kto grał, a kto przyrządzał kanapki, i syta wrażeń publika wychodzi

Przypominam – nie widzieliśmy jak Arthur Parker mordował niewidomą dziewczynę, ale wszystko na to wskazuje, że ją zamordował, i to nie w porywie takiej czy innej namiętności, tylko po prostu dla jakiejś większej forsy, o którą tam chodziło. I nie jest to, jak by się można było domyśleć, jeden z całej masy lewicowych filmów zwalczających karę śmierci przez pokazywanie kogoś niewinnie – wbrew wszelkim poszlakom i choć się sam przyznał – w majestacie prawa uśmierconego. Nie, tutaj na zakończenie mamy właśnie ten nieoczekiwanie optymistyczny taneczny finał i tyle. Żadnych prób ustalenia faktów, żadnych etycznych ocen... Zabił? Nie zabił? Kogo to obchodzi. Jakieś okoliczności łagodzące może? Nieważne! Wystarczy śpiew i taniec.

Przyznam, że ta niesamowita scena, wraz z towarzyszącą jej pioseneczką o fajnej melodyjce i błahych, optymistycznych słowach – w sam raz przebój na początek wielkiego kryzysu rozpoczętego krachem roku ’29 – nie tyle mnie prześladuje, co intelektualnie intryguje. Z czego się bierze taka fascynacja złem? Dlaczego akurat taka scena została stworzona i dlaczego jest to jedna z obiektywnie najlepszych scen filmowych, jakie w życiu widziałem? Jaki jest w istocie cel twórców obecnej sztuki, a szczególnie tej z nieco niżej półki, popularnej, jak hollywoodzki film?

I wreszcie. czy istnieją takie warunki społeczne, w których aktywne, świadome i całkiem niewątpliwe zło – bo czymś takim jest z całą pewnością mordowanie niewidomych kobiet dla pieniędzy – staje się w jakiś sposób… Czy istnieją, czy choćby teoretycznie mogą istnieć, takie warunki, w których człowiek postępujący w sposób diabelski jest w jakiś sposób jednak etycznie wartościowszy od otaczającego go tłumu? Choćby ten tłum nie robił absolutnie nic etycznie istotnego.

Nie - inaczej... Choćby każda jednostka w tym tłumie nie robiła nic, co gwałci etyczne zasady wspólne dla wszystkich w miarę normalnych przedstawicieli naszego gatunku? Jeśli ci ludzie są powiedzmy całkowicie pozbawieni jakiejkolwiek możliwości dokonywania etycznych wyborów, z których by cokolwiek wynikało… Jeśli pozbawiono ich nawet możliwości zaszkodzenia komukolwiek, możliwości czynienia zła, ale i dobra… Albo jeśli zostali oni zmuszeni do czynienia dobra wbrew, albo w każdym razie, całkiem niezależnie od swej własnej woli?

Co wtedy? Czy wolność człowieka nie jest przede wszystkim wolnością etyczną? Czy, teoretycznie rzecz biorąc, wolność w każdej dziedzinie poza sferą właśnie etyczną byłaby jeszcze w ogóle wolnością? Wolnością człowieka, bo nie mówimy przecież o droidach, cyborgach czy innych robotach. Czy człowiek, któremu odebrano możliwość wpływania na los innych ludzi, także negatywnie – na przykład przez brutalną walkę – naprawdę jest dobry, czy jest jedynie pozbawiony elementarnej, bo etycznej, wolności?

Znana uczennica Zygmunta Freuda Karen Horney - która nie jest jakimś moim wielkim faworytem, ale którą w młodości dość pilnie czytałem - twierdzi, że neurotyk to człowiek przeczuwający lepiej od innych konflikty i sprzeczności swojej epoki. Do neurotyka akurat mi to stwierdzenie słabo pasuje, pasuje mi natomiast świetnie do artystów.

Jasne, artysta to Leonardo, van Dyck czy powiedzmy Teleman, a gdzie dzisiaj szukać autentycznych artystów tego formatu? Zgoda, sam uważam, że wielka sztuka naszej cywilizacji dawno się skończyła, a ktoś tak utalentowany, jak wymienieni tu panowie, na pewno nie będzie dziś malował dla cwanych spekulantów i snobistycznych idiotów, czy tworzył muzyki dla tych, którzy dziś wypełniają sale koncertowe. Ale jest przecież sztuka popularna. Część z niej na całkiem dobrym poziomie, jak powiedzmy "Casablanca" (podobno, bo nie widziałem) czy... "Pennies from Heaven" właśnie - zarówno film, jak i piosenka.

Czy ta sztuka, w swych najbardziej fascynujących, amoralnych i przerażających fragmentach nie wyraża przypadkiem immanentnego koszmaru naszej obecnej cywilizacji? Etycznego upadku naszego – a raczej już całkiem nie naszego, w tym właśnie rzecz! – świata? Czy fakt, że przez dwa dziesięciolecia – choć parę razy widziałem np. wycelowane we mnie lufy czołgów, wiedząc, że w każdej chwili mogą wystrzelić, jak i sporo innych budzących negatywne emocje rzeczy – nie dają mi spokoju nie te lufy i nie tamte sprawy, tylko właśnie ta banalna w końcu taneczna scena i ta ładniutka melodyjka…

Nie wiem, naprawdę nie wiem jaki z tego należy wysnuć wniosek. Pewien jednak jestem, że nie tak wesoły, jak piosenka o grosikach spadających z nieba za każdym razem, kiedy jest deszcz.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 19, 2006

Pacyfizm - podłość albo tylko chlapanie jęzorem

Czasem trzeba oderwać się od codziennego młyna, od tych wszystkich TW Beat i uwielbiających włajaże Moralnych Autorytetów, i zaatakować sprawy ogólne i zasadnicze. No więc wklejam tu to, co mi się przed chwilą napisało na forum prawica.net na temat pacyfizmu. Szkoda, by się zmarnowało w drobnych utarczkach z lewakami, którzy z jakichś względów zaatakowali ostatnio to forum, bowiem ta sprawa jest poważna i zasługuje na wnikliwszą uwagę.


Pacyfizm to albo doktryna najbardziej podła ze wszystkich, albo też zwykłe chlapanie jęzorem.

Jeśli pacyfista ma być NAPRAWDĘ KONSEKWENTNY, to musi powiedzieć: "KAŻDA PRZEMOC JEST ZŁEM I ZAWSZE, NIEZALEŻNIE OD OKOLOCZNOŚCI, TRZEBA JEJ UNIKAĆ". Zgoda?

No to teraz przychodzi do mnie ktoś i mówi "wydłubię twojemu dziecku oba oczki". A ja na to co? Mając możliwość zdzielić tamtego przez łeb tłuczkiem do ziemniaków? Nie zrobię tego, prawda, bo przecież przemoc jest największym złem.

Powie ktoś, że to nie o to chodzi, tylko o wojnę. Ale wojnę przecież wywołuje nie ten, kto mówi: "rozbrój się, oddaj mi 7/8 swoich ziem, zmień religię i zacznij MNIE czcić jako boga, oddaj mi swoje kobiety i swoje dzieci na niewolników...". Jeśli się na to zgodzę, to przecież wojny nie będzie tak? Więc dopiero nie zgadzając się i walcząc, popełniam najwyższy z możliwych (choć świecki) grzech - czyli "wywołuję wojnę".

Powie ktoś, zapewne pacyfista, albo inny lewak: "przecież to czyste spekulacje, nam nie chodzi o takie skrajne przypadki, my po prostu jesteśmy przeciw wojnie i przemocy!". Ale w takim razie czym właściwie miałby być pacyfizm? Niechęcią do przemocy? A co to właściwie w kategoriach filozoficznych czy politycznych oznacza "niechęć"? Niechęć może być większa lub mniejsza,niechęć do stosowania przemocy może wynikać z poczucia własnej obiektywnej słabości, z tchórzostwa, z łagodności, z wiary we własne siły, z braku okazji, z gnuśności... I tak dalej.

Gdzie tu w takim razie jakakolwiek doktryna czy ideologia? A tym bardziej "najlepsza jaka kiedykolwiek mogła powstać"? Pacyfizm albo jest wstrętny i podły, albo po prostu to słowo niemal nic nie znaczy.