Pokazywanie postów oznaczonych etykietą J.M. Keynes. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą J.M. Keynes. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, stycznia 11, 2010

Ściema zwana ekonomią - część 1

Powszechnie wiadomą jest rzeczą, że  ekonomiści - także ci z najwyższej półki, laureaci Nobla itp. - różnią się między sobą poglądami nieraz absolutnie. Po prostu - jeśli jeden z nich ma rację, to drugi, albo i cała reszta, racji mieć nie mogą. Co powinno wielu ludziom dać w końcu nieco do myślenia, ale jakoś nie daje. Mają ci ludzie bowiem swoje chytre sposoby, żeby sobie takie zjawiska wytłumaczyć. Jednym z najpopularniejszych wytłumaczeń na tzw. "prawicy wolnorynkowej" jest teza, że ekonomiści dzielą się na dobrych-mądrych-uczciwych i dennych-głupich-załganych, i ci pierwsi mają zawsze rację, a ci drudzy...

Ci drudzy to tacy intelektualiści (tfu!), jakich z zapałem opisuje Paul Johnson: pieprzą swoje służące, kradną papier toaletowy i wycierają nos w rękaw kiedy nikt nie widzi. I tacy oczywiście racji mieć po prostu nie mogą, no bo jakże by? Problem rozwiązany, wracamy do wkuwania na pamięć "von" Misesa. Co na pewno, poza tym, że miło jest wiedzieć co i jak, przy okazji doprowadzi nas do bogactwa. Ale a propos bogactwa...

Z ekonomistami jest jeszcze jeden drobny problem, który ujawnia się wprawdzie nie aż tak często, ale czasem się jednak ujawnia. Ostatnio na przykład okazało się ten gość, który za Busha konstruował ów sławny plan ratowania banków, próbuje sprzedać własny dom i całkiem mu się to nie udaje. Niby nic dziwnego, skoro dom miał iść za pół miliona dolarów, a akurat rozpoczął się krach na rynku nieruchomości.

Zabawne jednak jest to, że ów natchniony ekonomista kupił był ten dom bardzo niedawno - praktycznie na samym szczycie nieruchomościowego boomu - a zaraz potem próbował go sprzedać. I żeby było jeszcze zabawniej, wystawił go za nieco więcej, niż za niego zapłacił. Niewiele więcej, ale jednak uparł się, by coś tam zarobić. No i cała posiniaczona akurat krachem Ameryka z gościa się śmiała, telewizje to pokazywały i w ogóle.

Wiem - to nie był nasz ekonomista! Rasowy rynkowiec żadnych banków by nie ratował, on w ogóle w państwo i żadne interwencje nie wierzy. Nie mogą wypłacić swoich pieniędzy? A niech zdychają! Stracili wszystko? Bez swojej winy? Bankierzy okazali się durniami i/lub oszustami? Niech zdychają! Trza było czytać "Najwyższy Czas!", a nie ufać bankierom. Banki będą OK kiedy przywróci się parytet, złoty standard...

Co jeszcze? Aha: kiedy lud uwierzy, że król dotykiem potrafi leczyć skrofuły... No i kiedy złodziejaszków, gwałcących Święte Prawo Własności, będzie się publicznie ćwiartować. Po pięciominutowej rozprawie. Góra!

Faktem jednak jest, że ja na przykład nie słyszałem o wielu rynkowych i "prawicowych" ekonomistach, którzy by się na osobistych spekulacjach dorobili. Co w końcu, nie oszukujmy się, najlepiej dowodzi zrozumienia rynkowych mechanizmów, co byśmy o moralnej stronie spekulowania nie sądzili (czyż spekulacje to zresztą nie jest właśnie sama esencja "wolnego rynku", jeśli taki zwierz w ogóle gdzieś istnieje?) Żaden argument, tak? Po prostu nie przykładałem ucha gdzie trzeba, to i nie słyszałem.

Dowcip jednak w tym, że o znienawidzonym przez "rynkową prawicę" Keynesie wiadomo, że gość się na giełdzie dorobił. Grubych milionów. Wiadomo także - i osobiście mnie to boli, bo babona nie trawię - że Hillary Clinton dorobiła się w czasie studiów na kontraktach terminowych. (Na bydło zresztą.) Przyznam, że mi to imponuje. Tak, wiem, że bogatemu łatwiej, a nawet nie tyle łatwiej, bo po prostu bogaty może, a biedny czy średni nie. "Giełda kocha tylko tych, który jej w sumie nie potrzebują", stwierdził kiedyś ktoś, kto się znał. Zapewne cwany i doświadczony Żyd. (Pozdrowienia dla red. Bratkowskiego, by the way!)

To akurat całkiem jak banki, które wciskają nam forsę, kiedy jesteśmy bogaci i moglibyśmy sobie ją łatwo załatwić gdzie indziej - np. w konkurencyjnym banku - a kiedy naprawdę nam jej brakuje, forsy nam nie dają. Znana sprawa, to akurat nie jest moje odkrycie. W sumie tak właśnie zdaje się działać ekonomia. A w każdym razie ekonomia naszej cywilizacji (dzisiaj już globalnej) w tej naszej epoce.

Dużo można by o giełdzie i miałoby to sens, bo w końcu jeśli gdzieś jest coś, co przypomina wymarzony przez tak wielu "wolny rynek", to tylko tam. No a giełda uczy nas masy ciekawych rzeczy. Na razie skoncentruję się na tej jednej - giełda uczy nas, że trzeba mieć forsę, żeby robić forsę. (I znowu pozdrowienia dla pana redaktora, jako że wszystkie błyskotliwe bonmoty na temat giełdy pochodzą od starych giełdziarzy, czyli...)

Trywialna konstatacja, nawet jeśli prawdziwa, tak? Otóż ja tak nie sądzę. Z powyższego, jeśli się z tym zgodzimy - a zgodzić się byłoby o tyle mądrze, że oszczędzi nam to wiele łez, nie mówiąc o groszu - wynika na przykład, że thatcherowski program powszechnej własności ma spore luki. Po prostu, mówiąc bardziej brutalnie, przysłowiowej kupy się nie trzyma. Jest programem dla ekonomicznych samobójców i w ogóle lemingo-idiotów.

Nie wierzycie? Jak można wierzyć takiemu lewakowi, co to udaje hiper-prawicę, ale brzydzi się "wolnym rynkiem"? No dobra, ale takiego Parkinsona, tego od "Prawa Parkinsona", cenicie? No więc, w niewydanej, z tego co wiem, w naszym tragikomicznym kraju i przepięknym języku, ale przeze mnie przeczytanej, książce "The Left Luggage", traktującej o genezie i początkach Labour Party, Parkinson pisze wiele dowcipnych i niegłupich rzeczy. Co was, rynkowi towarzysze, nie powinno chyba dziwić, jako że był to także wielki pogromca biurokracji.

Co mianowicie pisze Parkinson? Otóż dość obszernie omawia on sprawę robotniczych kooperatyw - różnych takich spółdzielni, sklepów i zakładów produkcyjnych, będących wspólną własnością ich pracowników - i stwierdza, że to jest z samej natury bzdura, ponieważ prosty i niewiele zarabiający człowiek NIE MOŻE SOBIE PO PROSTU POZWOLIĆ na żadne istotne ryzyko w finansach.

No bo i nie może! Milioner kiedy straci pół swojej fortuny, wyskoczy oknem z Empire State Building, albo nie. Donald Trump, który, z tego co kojarzę, zarabia miliardy na każdym kolejnym boomie w wielkomiejskich nieruchomościach, żeby je potem do zera tracić na każdym krachu... A w każdym razie pamiętam, że dwa razy spłukał się już do zera... Tylko co z tego? Ludzie go znają, mówię o prostych ludziach. Jego tupecik rozpozna każdy. Wiedzą, że to gruba ryba i finansowy magik - choćby nawet miał same długi.

A ludzie bogaci, wiedząc to, zawsze mu podadzą rękę, wybulą na nowy start... Bo mają dość rozumu, by wiedzieć, że im samym się to opłaci. Inaczej z robotnikiem zarabiającym tyle, ile jego rodzina, skromnie żyjąc, musi wydać. I nie mającym żadnych oszczędności. Jeśli on straci półroczny zarobek, dla jego rodziny będzie to tragedia.

Fakt, niektórzy nie dostrzegają w tym nic złego - niech ten robotnik sprzeda swoje dzieci na części zamienne, niech wyśle swoją żonę do burdelu, a sam niech podpisze odpowiednio uroczysty kontrakt z kimś zamożnym i zostanie jego dożywotnim niewolnikiem. Państwo powinno na to pozwalać!

My jednak, ludzie normalni, dostrzegamy w tym maniackie rojenia rodem z Herberta Spencera, prawda? Może tak się DA zrobić, może tak być POWINNO - w co  osobiście serdecznie wątpię - ale żeby twierdzić, że TO właśnie jest sensownym i uczciwym programem dla prostych i niezamożnych ludzi na wyjście ze swego nieciekawego stanu, to już jest nieco...

Nie szukając odpowiednio cenzuralnych słów - bo niecenzuralnych mógłbym przytoczyć niemało - pozostawiam tę kwestię domyślności i elokwencji P.T. Czytelników, żegnając się do następnego odcinka. (Oczywiście Deo volente, jak zawsze.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.