Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Offenbach. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Offenbach. Pokaż wszystkie posty

środa, lutego 05, 2014

O jednym łysoniu, żonie Roberta de Vere, Monteverdim, i paru innych sprawach

Byłem na spotkaniu autorskim z Gabrielem "Coryllus" Maciejewskim. Okazał się naprawdę znakomity. W dodatku wcale nie przypominał tego Savonaroli, którego człek sobie nieco (powiedzmy sobie to uczciwie) wyobraża, szczególnie czytając jego blogaskowe komęta. Facet był dowcipny, zrelaksowany, a z jego wykładu nawet taki stary historyczny lis jak ja, który parę Misiów też w życiu przecie przeczytał, wyniósł masę nowych informacji.

Szczerze mówiąc, to ja gadałem nie aż tyle mniej od Coryllusa. Na szczęście chyba mnie nie ponosiło, gadałem z sensem i bez zapamiętania. Poza jednym łysoniem, nikt inny zdawał się nie mieć pretensji, a paru nawet spytało pod jakim pisuję nickiem. (Bo gadałem do szanownego Autora per ty, "jak bloger do blogera". Stąd wiedzieli.)

Gdyby z tego spotkania były jakieś nagrania, to wnoszę parę drobnych poprawek. Po pierwsze - Lancecrona była Agnes, a nie, jak mi się wydawało, Catherine. Sprawidziłem to przed chwilą w sieci. Swoją drogą, Anglicy i ich językowi pobratymcy zdają się nie mieć najmnejszego pojęcia, że to niemal na sto procent była nasza (moja tym bardziej, bo mam ich wśród przodków) poczciwa Lanckorońska.

O co chodzi? A o żonę, drugą, i w wielkim bigamiczno-dynastycznym skandalu wziętą, przez Roberta de Vere, faworyta nieszczęśliwego Ryszarda II, króla Anglii. Wcześniej ulubioną dwórkę czeskej żony Ryszarda. Którego tronu i życia pozbawił późniejszy Henryk IV... Ten, który wcześniej podbijał z Krzyżakami Litwę. O czym Coryllus, i nie bez powodu, sporo pisze.

Anglicy, za Froissartem, gadają o jej, Agnieszki znaczy, "niskim zapewne urodzeniu", i że "pochodziła raczej chyba z Niderlandów, niż z Czech"... Co za głupki! Nawet im do głowy nie przyszło, że to nasza! Że to moja, choć zimna, pra-pra-babcia!

Jest jeszcze jedna rzecz, o której chciałem. Na zakończenie, które u mnie ma zwyczaj rozpoczynać się gdzieś tak w jednej trzeciej tekstu. Sprawa poniekąd dość marginalna, ale jednak się z tym wszystkim - z całym tym protestantyzmem, liberalizmem (czyli "państwem zawładniętym przez finansową mafię", wedle jednej z licznych liberalizmu definicji Pana Tygrysa), Anglią, katolicyzmem i całą resztą (no, niemal całą) poruszanej przeez Coryllusa problematyki - wiążąca.

Otóż, czekając na owo autorskie spotkanie, które odbyć się miało, nawiasem mówiąc, w ładnej, trza jej przyznać, i dużej, bibliotece, mieszczącej się w handlowym kompleksie we Wrzeszczu, noszącym pretensjonalną i prowincjonalną nazwę "Manhattanu" - oglądałem ja sobie biblioteczne książki na półkach. Aż ci znalazłem jedną, po angielsku, z biografiami "50 Największych Kompozytorów".

Z większością tych nieszczęśników my oczywiście nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego (wszystkie te Beethoveny, Bizety, Rachmaninowy i Czajkowskie, o Verdim nie wspominając), ale jednak miał autor tej książki dość przyzwoitości, by tam umieścić i Monteverda. No i dowiedziałem się o tym największym z kompozytorów (Bach przy nim to tylko b. zręczny rzemieślnik, przykro mi, jeśli komuś sprawiam tym stwierdzeniem ból) paru interesujących rzeczy. Których nie jest się łatwo dowiedzieć, bo jakoś nikt nam o tym nie mówi. (Ciekawe czemu?)

Nie będę wam streszczał całej biografii - powiem wam, kochane ludzie, tylko tyle, że Monteverdi w 1632 (rok śmierci Gustawa II Adolfa, tak przy okazji), czyli w wieku 65 lat, przyjął święcenia. Mimo to (lub może raczej "mimo to") nadal pisywał i świecką muzykę. ("Świecka muzyka" to oczywiście w jego wypadku jakieś "Lamento della Ninfa", a nie cancan z "Orfeusza w Piekle", czy inne tego typu koszmary.)

No i w końcu, już w wieku 75 lat, tuż przed śmiercią, napisał nasz Claudio tak niesamowite (i tak świeckie, choć oczywiście żaden to, turpe dictu, Offenbach) arcydzieło jak "Koronacja Poppei". Arcydzieło jest zaiste nieziemskie, wiek jego twórcy też budzi szacunek, ale mnie najbardziej zafascynowała informacja znaleziona w omawianej tu książce (a raczej na tych paru jej stronach, które sobie kazałem przekopiować i przeczytałem już po powrocie do domu), że "Koronacja Poppei" - słuchajcie, słuchajcie: w Stanach pierwszy raz została wystawiona w roku... 1926, a w Wielkiej Brytaniii w... 1927. Dla mnie szok!

No, ale jest w tym i niewątpliwa logika. W końcu - jakiś zakonnik, katolicki jak najbardziej, a tu żadne tam "ponure i nudne" kawałki, "jak być przecież powinno", tylko dziko seksowna i romantycznie, choć nie całkiem bezinteresownie i niewinnie, zakochana w wysoko postawionym jegomościu Poppea...

Plus cała masa różnych innych, jak najbardziej "życiowych" i - nie da się ukryć - fascynujących, choć i lekko (?) kontrowersyjnych (żaden oczywiście Offenbach, ani żadna pornografia) spraw. No i JAK TO MOŻNA LIBERALNEMU LUDOWI W LIBERALNYM, JEŚLI JUŻ NAWET DZISIAJ NIE CAŁKIEM "PROTESTANCKIM", KRAJU, TAK SOBIE, OD NIECHCENIA I BEZ WIELKIEGO POWODU, POKAZAĆ? No jak?! Że super sztuka? Że genialna muzyka i całkiem potencjalna od ludu strawna? A co z tego? Są ważniejsze sprawy!

Niby drobiazg - ten rok 1926 i 1927 - niby żadnego ścisłego związku z niczym, a już szczególnie tym, o czym Coryllus lubi mówić (i Pan Tygrys czasem też) to nie ma... Ale jednak, "hermeneutycznie rzecz biorąc", i dla ludzi mających intuicję ("tact", jak to w angielskim przekładzie nazywa Spengler) - czyż może być piękniejszy dowód na to, że te corylliczne opowieści i hipotezy z związane Anglią i protestantyzmem (a także z finansowymi mafiami, czyli liberalizmem, choć to już moje połączenie) są jak najbardziej celne?

Dla mnie to naprawdę piękny zakręcony ogonek na tej dorodnej śwince. Coś takiego jak niegdyś potrawka z osła w związku z "katastrofą" smoleńską w jednym moim wcześniejszym tekście. Prawdziwy artyzm - mój w tym przypadku - tak właśnie ma!

triarius