Pokazywanie postów oznaczonych etykietą liberalizm realny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą liberalizm realny. Pokaż wszystkie posty

piątek, września 27, 2019

Pan T. sprzed dwunastu lat

Dwa moje (i Ardreya) dziwnie aktualne teksty sprzed tuzina lat. (Coś się na szczęście powoli zmienia, fakt.) Z czasów, kiedy chyba nawet WSI nie miało pojęcia o istnieniu tego bloga, (Koło się zamyka, hłe hłe!)

Raining on your parade, czyli liberalni przebierańcy na koniach



triarius

P.S. Niestety w mojej osobistej opinii wojsko koedukacyjne wygląda równie mało groźnie, jak woje Krzywoistego w plastikowych szyszakach, z przyprawionymi wąsami i w okularach... (Wiem, że taka tandeta to raczej w filmach, minus okulary, niż u rekonstruktorów. Ale to tutaj nie aż tak istotne.) Przykro mi, ale tak to widzę. Cóż, przyjaźń z US ma wiele zalet, ale ma też i wady.

sobota, stycznia 04, 2014

Jeszcze nieco o ekonomii, i o teoriach spiskowych też

Pod ostatnim moim "wpisem" (choć to słowo wydaje mi się nieco lekceważące dla tak poważnych blogasków jak mój) napisałem komęta, w którym wyraziłem interesującą myśl, której sobie przedtem nie zwerbalizowałem. Ponieważ "moralne starzenie się" (jak to się określa w technice) blogaskowych komętów jest błyskawiczne, a czas ich "moralnego życia", logicznie, bardzo krótki, więc może uwiecznię ową myśl we "wpisie".

Komęt ten traktowało ekonomii. Rzekłem w nim, że ekonomia jest oczywiście ogromnie ważna w naszym ziemskim życiu, ale... (Ważna jest, i ja wcale nic innego nie twierdzę. Moje spory z czcicielami "wolnego rynku" wynikają z całkiem innych względów.) No właśnie - ale! Jeśli bowiem zdefiniujemy "ekonomię" jako kwestię WSZELKICH zasobów i WSZELKIEGO dostępu do nich,  to naprawdę niewiele rzeczy z naszej ziemskiej egzystencji umknie spod tej definicji.

Wtedy można by, z pewną wprawdzie przesadą, rzec że "wszystko jest ekonomią". Tyle że, jeśli "wszystko" jest, no to całe to pojęcie przestaje być naprawdę istotne. Jeśli ktoś z przekonaniem będzie głosił, że "wszystko jest ekonomią", to oznaczać będzie jedynie, że chce życie sprowadzić do kwestii zasobów i dostępu do nich. Co oczywiście dałoby się zrobić, ale trochę jednak na zasadzie tych siedemnastu mopedów przykrytych płachtą, które udają słonia.

To taki mój, wymyślony niemal pół wieku temu, przykład na dziwne definicje, pod które potem podciąga się rzeczywistość. Co czasem może się nawet jakoś tam udawać, tyle że nie całkiem i ze sporymi kosztami. Religia, patriotyzm, instynkt macierzyński, ciekawość świata, duch przygody... Są to rzeczy, obiektywnie i realnie występujące w świecie i w ludzkim życiu, które jednak, jak mi się widzi, w kategoriach nawet tak szeroko pojętej "ekonomii" mieszczą się dość słabo.

To jednak nie jest jeszcze największy problem z definicjami i podejściami do ekonomii. Moją definicję sam sobie ad hoc sformułowałem, bez żadnego szukania w sieci czy książkach, ale sądzę, że nawet i zawodowi ekonomiści by się z nią, w sumie, zgodzili. Jakoż i wielbiciele, oraz natchnieni teoretycy, "wolnego rynku". By się zgodzili, no bo jak się można nie zgodzić - zasoby i ich podział...

Jeśli ekonomia ma być ważna i ceniona przez laików, to czym innym mogłaby się zajmować? To byłby koszmarny pijar, gdyby nagle ekonomiści zaczęli głosić, że ich dziedzina zajmuje się na przykład "robieniem wykresów pokazujących relację popytu, ceny i podaży w różnych sytuacjach".

A jednak... A jednak, kiedy się z takim ekonomistą czy czcicielem rozmawia - CAŁA ekonomia nagle zostaje sprowadzona do popytu, podaży i ceny. Do krzywych Laffera i paru inych tego typu genialnych odkryć. Jest oczywiście w tym także (a jakże!) praca i konsumpcja. W liberaliźmie, jaki by on nie był, trudno jest z kimś rozmawiać przez godzinę, choćby całkiem prywatnie, i żeby te słowa nie padły. Albo jakieś ich homologi. (Teraz wyszedłem na homofoba. A to przecież choroba... Chory jestem, ludzie!)

A jednak, jeśli mówimy o zasobach i dostępie do nich, to przecież najważniejszą i od razu wstępną kwestią jest KTO MA, CZYLI KTO MOŻE SOBIE DYSPONOWAĆ... Prawda? No i kwestia druga, zaraz automatycznie pojawiająca się po niej: dlaczego to coś ma ten akurat ktoś i nikt mu tego nie zabiera? Naprawdę śmieszne są rozmowy o zasobach i dostępie do nich, jeśli się na te kwestie oczy przymyka!

Kiedyś tak z pewnością nie było - ludzie stosowali się do różnych religijnych tabu i tak dalej, ale nie wygłupiajmy się - te czasy dawno minęły, a zresztą wtedy nie było nic takiego jak, rzekomo naukowa, ekonomia.

Więc albo mamy te tabu, a wtedy co jest złego w Świętej choćby Inkwizycji, albo nawet w starotestamentowym Jehowie, albo też mamy naukę, w której żadnych irracjonalnych tabu niet', więc chowanie głowy w piasek i udawanie, że "ludzkość wspólnie, ach, dąży do świetlanej przyszłości, więc kto ma jest bez znaczenia, a gdyby ktoś jednak o to pytał i miał wątpia, to bolszewik!", to nadużycie.

Nie - oczywiście że nie ma najmniejszego znaczenia, kto tym pociągiem do Ziemskiego Raju jedzie salonką, kto kieruje lokomotywą, kto przestawia zwrotnice, a kto czepia się rozpaczliwie bufora albo balansuje cały czas na dachu. Jeśli masz co do tego wątpliwości... Wiadomo - bolszewik!

Niektórzy próbują nam lansować tego typu "prawicowość", ale dla mnie to tylko lewacka ściema, zapewne wprost agenturalna. No i jeszcze w tym komęcie postawiłem tezę, że właśnie takie widzenie świata dałoby się zdefiniować jako LIBERALIZM. Definicji liberalizmu można by stworzyć sporo, a wiele z nich byłoby użytecznych i wartościowych, ale jedną z nich byłoby właśnie coś takiego, że (że nieco ten swój cytat z komętu rozwinę): 
Liberalizm dałoby się zdefiniować jako ideologię programowo ignorującą owe "tygrysiczne" kwestie w ekonomii - czyli kwestię kto ma, oraz kto, i w jaki sposób, pilnuje, żeby nie zmieniło właściciela. LIBERALIZM REALNY to by było takie coś, co takie właśnie widzenie świata ze wszelkich sił i programowo NARZUCA swym ofiarom.
 Wydaje mi się to całkiem sensowną, i dość nawet błyskotliwą, myślą.

* * *

Pisałem ostatnio o Coryllusie - Gabrielu Maciejewskim. Nawet sobie z niego nieco pożartowałem (bo i faktycznie z tym rapierami w bramach ostro pojechał), wiec może nie zostanę posądzony o jakiś nowy kult jednostki, jak bywało ze Spenglerem. Mogę więc, mam niepłonną, powiedzieć coś jeszcze.

Trochę w tym swoim tekście ("wpisie") pooceniałem te Coryllusa teorie na temat skrytobójstw. I mogło wyglądać, że mi się one nie podobają. Jednak wprost przeciwnie! Mimo tego, że na przykład akurat śmierć króla Francji Henryka II w wyniku rany odniesionej w turnieju wydaje się jednak nieszczęśliwym... (Tak się mówi. W istocie to dla jednych nieszczęśliwym - dla innych z pewnością wprost przeciwnie. I TEGO właśnie uczy nas Coryllus! Wcale nie żartuję!) No - wypadkiem...

Pisałem o jego (Coryllusa, nie św.p. Henryka) "programowej paranoi" i "programowym poszukiwaniu teorii spiskowych". Ale ja naprawdę sądzę, że to nie jest wcale zła metoda. Może gdyby się WSZYSCY nią zajmowali, to by nie było za dobrze. A nawet na pewno by nie było. Jednak w obecnej leberalnej atmosferze, gdzie lew z barankiem, powszechna miłość i pokój, z automatycznym zamykaniem oczu na drony i wybuchowe kamizelki, żeby tylko na tym poprzestać - takie podejście jak Coryllusa jest bezcenne.

U niego, można by zażartować, choć to by wcale nie było dalekie od prawdy - niemal nikt ważny nie umiera własną śmiercią. Na pewno w licznych przypadkach jednak własną śmiercią wielu z tych ludzi poumierało i Coryllus w tych konkretnych przypadkach nie ma racji, ale i tak - samo to poszukiwanie przyczyn dla których ktoś kogoś miał interes utrupić... Plus poszukiwanie sposobów, jakimi ewentualnie mógłby tego dokonać... Naprawdę uważam za bardzo cenne!

Szczególnie zaś, jak już wspomniałem, cenne jest to w tej zgniło-pedałkowato-eunuszej atmosferze, jaką nam stręczą i jaką nas otumaniają nasi kochani... Jakby ich nazwać... Liberalni i miłujący cały świat... Niech będzie "przywódcy". I autorytety moralne. Nie zapominając o tzw. "artystach". Chyba się rozumiemy.

Bardzo mi się podoba takie podejście, że jak ktoś ważny umiera, to OD RAZU zaczynamy się zastanawiać cui prodest i czy to by się JEDNAK, MIMO WSZYSTKO, nie dało zrobić. Utrupić znaczy. Denata. Wiele rzeczy w historii nigdy do końca nie zostanie zresztą wyjaśnionych, więc takie nastawienie - choć w niektórych konkretnych przypadkach może prowadzić na manowce, o czym zresztą i tak najczęściej nigdy się obiektywnie nie przekonamy - jest w mojej opinii płodne, zasadne i jak najbardziej sensowne. 

Zawsze od czegoś trzeba zacząć, więc ja proponuję - za Coryllusem - żeby zaczynać właśnie od takich rzeczy. Zresztą jak niby nawet najlepszy historyk powiedzmy wieku XVI mógłby obiektywnie i z dostateczną dokładnością ocenić, jaki procent ważnych ludzi umierało wtedy własną śmiercią, a ilu zostało zamordowanych? 

Nie ma takich możliwości i nigdy ich nie będzie. A więc sposób, w jaki widzi to Coryllus wydaje mi się równie dobry, jak optyka każdego innego, z zawodowcami włącznie. Nawet z tymi niegłupimi i naprawdę fachowymi. (Wiem co mówię, otarłem się o uniwersytecką historię, i nie tylko to.) To że tamci mają ewentualnie jakiś dyplom i jakiś "ściśle naukowy" dorobek też o niczym w tym przypadku nie przesądza. 

Oni mogą być znakomitymi fachowcami w swojej WĄSKIEJ z konieczności (życie jest krótkie itd., a poza tym są i inne ograniczenia, o których by długo) specjalności, ale ilości politycznych skrytobójstw w danej społeczności w określonej epoce nie mają po prostu jak ocenić. (Nie mówiąc  już o tym, że, z określonych przyczyn, o których by długo, spora część, o ile nie większość, dzisiejszych humanistów to durnie, i to sprzedajni.) 

Tak samo jak ze Spenglerem (toutes proportions gardées, bo nie uważam Coryllusa za równego Spenglerowi, siebie też zresztą nie) - nigdzie nie jest powiedziane, że wykształcony "laik", stosując inną, nową i rewolucyjną metodę, oraz inne, rewolucyjne, podejście, nie jest w stanie na wiele bardzo istotnych tematów powiedzieć więcej i mądrzej od zawodowców. Oczywiście - nie ma właściwie kryteriów, które by pozwoliły obiektywnie osądzić, jaką to ma wartość. 

To jednak dotyczy w sumie CAŁEJ humanistycznej wiedzy (o czym lemingi najczęściej nie mają pojęcia i na tym żerują moralne autorytety, by the way), więc tak czy tak musimy sobie radzić bez tego typu szczudeł. I to by było to co chciałem rzec. Dzięki za uwagę, uważajcie na siebie i na lewaki w bramie!

Zapomniałem wspomnieć o jednej z najważniejszych rzeczy, o których zamierzałem mówić. O tym mianowicie, że skoro prawdziwa i uczciwa ekonomia zawiera także, o ile nie przede wszystkim, kwestie posiadania i utrzymywania porządku, w którym to posiadanie się (kiedy się akurat nie zmienia) nie zmienia, to nie da się po prostu oddzielić ekonomii od reszty! Kwestie porządku i jego utrzymywania - a chodzi o porządek społeczny i polityczny przecież - to polityka. Z dodatkiem ewentualnie kwestii militarnych i tak dalej.

A więc - tak jak "wolny rynek" ma sens JEDYNIE jako pewien intelektualny model, ponieważ inaczej nie da się po prostu obiektywnie oddzielić "wolnego rynku" od całej reszty życia społecznego - tak samo "ekonomia" nie daje się w istocie obiektywnie od niej oddzielić. Dlatego też budowanie na niej wielkich konstrukcji, mających doprowadzić Ludzkość (ach!) do ziemskiego raju, jest bez sensu.

triarius

niedziela, lutego 01, 2009

Ostateczny cel i skutek leberalizmu

Ostatecznym celem realnego liberalizmu jest swego rodzaju "śmierć termiczna" całej ludzkości w powszechnej psychicznej depresji, bo tylko w takich warunkach realny liberalizm może się okazać systemem stabilnym, a poza tym depresja - z jej apatią, brakiem ambicji, obniżoną agresywnością itd. - jest po prostu etycznym ideałem dzisiejszych autorytetów, przynajmniej kiedy chodzi o masy.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, listopada 25, 2007

Triarius the Tiger o historii, odpowiedzialności i liberałach

Jeśli historia czegokolwiek w ogóle uczy, to tego, że w realnym świecie podstawową i niezmienną zasadą jest odpowiedzialność zbiorowa.

Dlatego też np. liberałowie - zarówno w odmianie realnej (nawiedzone europejsy, socjaldemokraty i podobne im smętne a szurnięte typki), jak i w odmianie rewizjonistycznej (korwiniści, czciciele von Misesa, libertarianie i inne świry), nie mówiąc już o pospolitej odmianie złodziejskiej (na rodzimym gruncie np. "gdańscy liberałowie", Platforma "Obywatelska" i reszta tego szamba) - którzy niejako z definicji nie odróżniają zasad moralnych (nieważne - autentycznych, urojonych czy własnoręcznie wypichconych dla doraźnego użytku) od realnych faktów, nie mówiąc już o tym, ze własne chęci niemal zawsze biorą za rzeczywistość - nigdy nie tylko czegokolwiek z historii, ale nawet po prostu z realnego życia, nie zrozumieją.



Triarius the Tiger

środa, czerwca 27, 2007

Demokracja L...

Warto czasem słuchać tego, co mówią ludzie potężni i wpływowi. Wiem, wiem! Ludzie potężni i wpływowi, szczególnie w naszych słodkich czasach, dziwnie często generują nieprawdopodobne ilości bezsensownego i/lub kłamliwego (w różnych proporcjach, choć z reguły to się dopełnia do 100%) bełkotu. Że tego się po prostu czytać ani słuchać nie da. Fakt. A więc nie będę aż tak pozbawiony serca, by wzbudzać w moich nielicznych czytelnikach wyrzuty sumienia, jeśli pilnie codziennie nie śledzą elukubracji tow. Żakowskiego, tow. Wołka, czy tow. Sierakowskiego z Żiżkiem i Leninem do pomocy.

Jednak naprawdę twierdzę, że warto czasem nadstawić ucha co też taki ktoś mówi czy pisze i wyłapać przynajmniej słowa kluczowe.

Weźmy taki Związek Sowiecki. Przez całą swoją historię jego przywódcy mówili otwartym tekstem, że dążą do zawładnięcia całym globem, że mierzi ich zgniła zachodnia demokracja i takie tam... I mało kto im wierzył! Istniała cała liczna i opływająca w splendory, tudzież we względne dostatki, klasa tzw. sowietologów - na usługach wszystkich ważniejszych instytucji, od rządów po wpływowe tygodniki... Ci ludzie żyli z czytania i rozumienia tych kremlowskich przemówień, artykułów w "Prawdzie" czy "Izwiestiach"... Masa była miejsc, gdzie oni to wszystko, co chcą z Zachodem i całym światem zrobić, mówili i pisali, sporo ludzi żyło z egzegezy tych tekstów, i jakoś nikt wniosków nie wyciągał.

Zabawne było, że ci "sowietolodzy" raczej właśnie przyczyniali się do tego, by wszystko, co tam było prawdziwe i powiedziane w miarę po ludzku (mimo oczywiście quasi-religijego języka, różnych "walk o pokój" i bazy z nadbudową), było ignorowane, a rozumienie sowietów polegało na głębokim wczuciu się w ich wrażliwe i jakżesz skomplikowane dusze, przejęcie się aż do paroksyzmu współczucia ich poczuciem zagrożenia. All that crap, jak mówia nasi sojusznicy zza oceanu.

Działało to oczywiście w ten sposób, że taki "sowietolog" z samego założenia musiał być albo idiotą, albo agentem. Cżęsto bywał obiema tym rzeczami na raz. No i działał mechanizm selekcji, całkiem jak na uniwersytetach III RP, dzięki któremu jeden agent mentorował i umożliwiał karierę następnemu, a jeśli akurat pod ręką nie było agenta, to torował największemu idiocie. Skutkiem czego Zachód tonął w subtelnych analizach kremlowskiej duszy, całkowicie lekceważąc to, czego tamci nawet nie poczuwali się przed Zachodem ukrywać.

Sprawa niby oczywista dla każdego, kto wtedy żył i trochę się stykał z zachodnią prasą, ale w końcu młodzież może o tym nie wiedzieć, więc może warto przypomnieć.

Przypadki jednak takie, że ludzie, który mają wobec nas b. niemiłe (z naszego punktu widzenia) zamiary mówią nam o tym wprost, są - niestety - stosunkowo rzadkie. Potrzebna jest do tego jakaś Święta Świecka Księga, której proroctwa muszą się koniecznie sprawdzać, oraz jakaś żądna sukcesów i przywilejów kadra oficerska, paląca się do realizacji proroctw w onej Księdze zawartych... Naprawdę nieczęsta systuacja.

Istnieje jednak niezły ekwiwalent powyższej, wymarzonej poniekąd, sytuacji. Oczywiście z równym zapałem ignorowany przez ludzi do analizowania rzeczywistości powołanych z urzędu, z tego żyjących, czy zainteresowanych tym, co się wokół dzieje amatorów. Ten ekwiwalent to zwracanie bacznej uwagi na to, co ludzie potężni i/lub wpływowi mówią tylko czasem, sporadycznie, najchętniej we własnym, zaufanym gronie... A potem obserwowanie społecznej reakcji na te wypowiedzi. Ten drugi człon jest niezwykle istotny, to on sprawia, iż ta druga, zastępcza poniekąd, metoda nie jest wcale aż o tyle mniej skuteczna.

To znaczy "skuteczna", ale tylko teoretycznie. Nikt bowiem, albo prawie nikt, by być całkiem ścisłym, nie raczy tej metody stosować. No bo po co niby, skoro można z przyjemnością i pożytkiem czytać teksty tow. tow. Żakowskiego, Wołka czy Sierakowskiego z Żiżkiem i Leninem?

Ma być przykład? Proszę bardzo! Otóż ze dwa tygodnie temu rzuciłem okiem na program TV Puls, który się nazywa chyba "Puls Wieczoru" i zazwyczaj jest całkiem sensowny. Tym razem jednak sensowny nie był, a występowały w nim, o ile pamiętam, takie gwiazdy Jasnogrodu, jak Wołek, Lityński, i jakaś jeszcze, eufemistycznie mówiąc, komusza menda, prowadził zaś Igor Janke. No i Lityński (bo to chyba był on, choć nie mam wielkiej pamięci do ludzi, a co jeszcze do takich) na pytanie o to, jak to jest, że mamy demokrację, ludzie chcą lustracji (bo o nią to chyba chodziło, choć gdyby było np. o karze śmierci, to nic by to w sprawie, o której mówimy nie zmieniło), ale lustracja jest be i niezgodna z demokracją?

Przyznasz mój (nieliczny) Czytalniku, że to zagwozdka intelektualna pierwszej wody i nie byle jakiego rabina potrzeba, by ten talmudyczny paradoks rozstrzygnąć. Zgoda? A jednak tow. Lityński wybrnął z tego bez zmrużenia powieki. Jak? Wyjaśniając, że jest to fałszywie postawione pytanie, bowiem teraz nie mamy demokracji takiej, jak ją rozumieli Grecy, a więc że lud miałby rządzić, tyko demokrację liberalną, polegającą na tym, że istnieją rozmaite instytucje, które mają swoje funkcje...

A więc, mój Najdroższy Czytelniku, powiedziano nam - otwartym tekstem, choć faktycznie nie wszystkim, bo w dość niszowej audycji - że "demokracja jako władza ludu" została już unieważniona, i że teraz mamy demokrację z przymiotnikiem, który w dodatku zaczyna się na "l". Co niektórym może się z czymś skojarzyć, prawda? Proszę, zastawów się nieco Czytelniku Słodki, nad tą wypowiedzią i nad z niej konkluzjami!

To jednak wcale nie wszystko. Co dalej nastąpiło? Jak myślisz, Czytelniku? Zgadłeś, jestem pewien. Brawo! A więc nastąpiło dokładnie to, czego się należało spodziewać. Czyli kompletnie nic. Zgromadzeni w studio panowie pokiwali ze zrozumieniem głowami, wyraźnie tą odpowiedzią usatysfakcjonowani. Nie zauważyłeś też chyba, Czytelniku, by w mediach wybuchła na ten tamat jakaś żywiołowa i angażująca cały naród debata? Bo i nie nastąpiła.

Co jest właśnie niezbędnym dowodem, zgodnie z tą drugą opisywaną tu procedurą, że sprawa jest poważna. Jest coś, co gdyby oświadczono nam oficjalnie i ex cathedra, wywołałoby burzę. Nawet w naszych podłych czasach, gdzie za zasady i dla własnej wolności nikomu już nie chce się kiwnąć palcem. Ktoś to jednak mówi... W dość nielicznym i dla niektórych zapewne "elitarnym" gronie, ale przecież nie całkiem na odludziu i bez światków. I cała elita, media, publicyści, specjaliści od egzegezy demokracji... W ogóle całe to stado, po prostu milczy. Dla mnie to, nie tyle dziwne, bo niczego innego się po nich nie spodziewałem, ale symptomatyczne z całą pewnością.

To coś dokładnie takiego, jak sprawa opisana przeze mnie na tym blogu kilka tygodni temu, sprawa agenturalności premiera Buzka. Agenturalności, do której się oficjanie przyznał, choć także nie przed milionami, tylko w lokalnym programie TV. I psa z kulawą nogą to nie zainteresowało, co mnie wydaje się najbardziej właśnie symptomatyczne. I świadczące nie tylko o stanie naszego państwa w kwestii agentury, ale może przede wszystkim, o nas samych, o współczesnych Polakach. Oto link, gdyby ktoś chciał rzucić okiem: http://bez-owijania.blogspot.com/search/label/Jerzy%20Buzek.

Wracając do demokracji z kwantyfikatorem... A więc mamy, choć tego się ludowi nie mówi, nie po prostu "demokrację", nie jakąś tam "demokrację", tylko "demokrację liberalną". Na użytek młodzieży powiem, że dla mnie podobieństwo do przesławnej i całkiem niedawno zarzuconej "demokracji ludowej" jest wprost uderzające. Twierdzę, i powtarzam to raz po raz od czasu, gdy tę myśl sformuowałem, że Zachód, z Europą i Polską włącznie, żyje dzisiaj w ustroju realnego liberalizmu. Passus tow. Lityńskiego i reakcja nań - czyli jej brak, co potwierdza, że ta prawda jest wszystkim z tego szacownego grona świetnie wiadoma, a ludu nikt przecież nie będzie, wbrew sobie, uświadamiał jak się sprawy mają - jest po prostu kolejnym tego faktu potwierdzeniem.

Liberalizm realny, całkiem jak socjalizm realny, dąży do ideału, ale osiąga jedynie dość marne przybliżenie. Tak samo gorliwe zwalcza biurokrację i bumelantów. Tak samo bombarduje głupi lud propagandą, nie zaniedbując przy tym propagandy sukcesu. Tak samo - i to jest moim zdaniem cenna obserwacja - ma swoich rewizjonistów, który pragną powrotu, czy po prostu wstąpienia wreszcie na drogę, PRAWDZIWEGO, NIESKAŻONEGO LIBERALIZMU. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą!) Kim bowiem są wszyscy ci von Misesowie, Korwiny-Mikke, i inni libertarianie und "prawdziwi liberałowie"?!

Tak właśnie sprawy się mają! A najgorsze w tym wszystkim, że ten realny liberalizm z każdym niemal dniem staje się coraz bardziej totalitarny. Jego szumnie głoszone wartości - także te naprawdę wartościowe, jak wolność wyrażania poglądów, szacunek dla prywatności jednostek - są stale wypłukiwane i obracają się już niemal we własną parodię.

Mnie to przesadnie nie dziwi. Nie byłem nigdy wielbicielem realnego socjalizmu i nie czuję sympatii do realnego liberalizmu. Chyba utopijne idee w zderzeniu z rzeczywistością są dla mnie, całkiem po prostu, z samej zasady, niestrawne. Ciekawe, czy dla wszystkich innych są one naprawdę strawne, czy po prostu dotychczas udało się przed "ludem" prawdziwy charakter całej sprawy ukryć? Jak Ty sądzisz, mój Lojalny (skoroś aż dotąt doczytał) Czytelniku?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, grudnia 05, 2006

Platforma Polityki Realnej?

Dla mnie Platforma to taka ujadająca czarna skrzynka: duszoszczipatielnyje pogruchiwania o "społeczeństwie obywatelskim", groźne sepleniące pohukiwania "tumult, tumult", grasejowanie w połączeniu z wymachiwaniem przykrótkimi łapkami w geście "kocham was wszystkich, Duch Święty mi to wczoraj nakazał"... W sumie pieniactwo, fałszywa ckliwość, agenturalność - zarówno w tym sensie, że założone i popierane przez rodzimą razwiedkę, jak i ww tym, że wysługuje się obcym, a szczególnie (chyba, choć kto to może wiedzieć?) Niemcom i Brukseli.

Są jednak ludzie, dla których Platforma Obywatelska to coś więcej niż tylko piąta kolumna z wadą wymowy. Jednym z takich ludzi jest Gdańszczanin, prowadzący jeden z najlepszych prawicowych blogów w Polsce. W swym najnowszym poście pisze na temat Platformy i jej, nieco ostatnio przywiędłej, medialnej gwiazdy - Jana Rokity.

Gdańszczanin pisze między innymi, że Platforma w istocie nie ma żadnego programu i jej historyczną rolą byłoby podryfowanie na lewo i zostanie... Hear, hear! Rodzimą SOCJALDEMOKRACJĄ! Tutaj można sobie to przeczytać w oryginale (tylko potem proszę wrócić!):

http://gdanszczanin.blox.pl/2006/12/O-Rokicie-ktory-dobrymi-checiami-pieklo-wybrukowal.html
.

Ostatnio, jak niektórzy może wiedzą, poświęciłem parę dni na studiowanie myśli politycznej liberalizmu, a także, choć w mniejszym stopniu - jego praktyki. To znaczy, praktykę widać gołym okiem na każdym kroku, ponieważ - jak to odkryłem i co uważam za spore politologiczne osiągnięcie - żyjemy nie w czym innym, tylko w REALNYM LIBERALIźMIE. Niech sobie różni fanatycy, rewizjoniści i liberalne wersje trockistów mówią co chcą, nawołują do powrotu do "prawdziwego liberalizmu", albo wołają "więcej liberalizmu". Tak samo było przecież w realnym socjaliźmie!

To już napisałem w poprzednim poście, choć stanowczo zasługuje na powtarzanie i powtarzane, Deo volente, będzie jeszcze nieraz. Mam jednak i coś nowego do powiedzenia. Otóż stwierdziłem, że Platforma Obywatelska to autentyczna partia liberalna, ma bowiem sporo dokładnie tych samych cech, co liberalizm sam w sobie.

Czyli przede wszystkim brak realnego, i w miarę trwałego, programu, za to sporo dętych i ckliwych "słów kluczowych", które na odmianę są względnie stałe. Tak zresztą było i w realnym socjaliźmie. Po drugie, spore i stale rosnące obszary, na które nawet myślą nie wolno się zapuszczać, ponieważ tam liberalne zasady całkiem już przestają mieć ręce czy nogi. Te obszary rosną i rosną niczym płaty łysiny plackowatej przy poważnej grzybicy skóry głowy.

Każdy zbyt skomplikowany dla liberalnej ideologii albo niestrawny dla wyborców i publiczności problem zostaje - jak to się mówi w psychoanalizie - "wyparty" i przestaje istnieć. Na jego miejsce pojawiają się człowiekolubne pogruchiwania i dodające otuchy zagubionemu "inteligentowi" zapewnienia, że wszystko niedługo będzie jak w raju. Do tego masa sztywnych jak dykta szablonów w myśleniu. Czasem odnoszę wrażenie, że liberalizm to właśnie kilka prostych, bardzo prostych, algorytmów myślenia... I kiedy sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, te algorytmy stają w stosunku do niej po prostu prostackie, prymitywne.

Mówię ogólnikami? Przydałby się konkretny przykład? Oto proszę... Trzy dni temu przysłuchiwałem się jednym uchem konferencji prasowej min. Ziobry. Mówił on o dziwnym braku zainteresowania przez sądy III RP dla ofiar przestępstw, przy równie dziwnym pobłażaniu ich sprawcom. Wielu się nad tym zastanawiało, jedni oburzeni i zaszokowani, inni chyba kombinując, jak by sprawę popchnąć JESZCZE dalej, i to jak najszybciej.

I nagle mnie olśniło! To, co wyczytałem na temat historii liberalnej myśli pozwoliło mi zrozumieć, z jakich to najgłębszych, ideologicznych przesłanek wynika! Przecież liberalizm widzi wszelkie ludzkie interakcję, jako coś w rodzaju wolnego rynku, zaś wszelka władza jest dla niego z samej swej natury podejrzana i dlatego należy ją kontrolować. Tak?

No to teraz wyobraźmy sobie, że jest tak: Wojtek ciężko pobił i obrabował Jurka. To jest interakcja między nimi, dwustronna. Władze państwowe, w tym sądownicze, nie mają z tym na razie nic wspólnego, zgoda? Potem jednak jakimś cudem policja chwyta Wojtka i stawiają go przed sądem. Teraz interakcję mamy między oskarżonym Wojtkiem, a państwem. Państwu, które jest w tej relacji stroną silniejszą, a do tego z natury podejrzaną, należy patrzeć na ręce i baczyć, by Wojtkowi nie zrobiło krzywdy, tak? Gdzie tu niby jest miejsce na poszkodowanego Jurka? Chodzi przecież o to, by wredne państwo nie zrobiło Wojtkowi krzywdy, Jurek - ofiara - nie ma tutaj już nic do szukania.

Tak właśnie to działa, i to na każdym kroku. Liberalizm to niemal z definicji "filozofia zdrowego rozsądku", więc wszędzie stosuje takie proste schematy. Inaczej już po prostu nie potrafi, a ludzie, którzy potrafią, po prostu nie zostają liberałami. Konfliktów liberał unika jak ognia, ponieważ postrzega każdy z nich, jako swego rodzaju totalną wojnę - albo albo: Albo dzieci, albo rodzice. Albo państwo, albo obywatele. I to ich przeraża, częściowo słusznie, częściowo zaś dlatego, że liberałami zostają ludzie o nieco wodnistej krwi i innych płynach ustrojowych. (Lub bardziej niż nieco.)

Kiedy już jakiegoś konfliktu nie da się jednak uniknąć, jak w przypadku sądu nad Wojtkiem... (To znaczy, na razie jeszcze się nie da, bo w przyszłości kto wie?) Kiedy się zatem nie da, to konflikt zostaje zredukowany przez liberała do najprostszej gry o dwóch uczestnikach i o sumie zerowej. Tak po prostu jest, bo takie właśnie, a nie inne, widzenie świata prowadzi do liberalnej doktryny.

Nie wiem, jak do Czytelnika trafia to moje odkrycie, ale naprawdę zachęcam do zastanowienia się nad tym trybem rozumowania. Oraz do poszukania innych przykładów i innych super-prostych liberalnych algorytmów myślenia. I postępowania. Które to algorytmy, razem z innymi podobnie charakterystycznymi zachowaniami, widać zarówno w Platformie (których pieszczotliwie nazywam sobie zazwyczaj Cieniasami), jak i w całym realnym liberaliźmie. Z czego wynika, że Platforma Obywatelska to w istocie Partia Realnego Liberalizmu, do której jak rękawiczka pasowałaby nazwa w rodzaju Platforma Polityki Realnej. W skrócie PPR.

Na koniec chciałbym na chwilę wrócić do tekstu Gdańszczanina, który widzi Platformę, jako przyszłą socjaldemokrację, do czego ma dojść dzięki jej naturalnemu dryfowaniu na lewo. To jeszcze jeden dowód na moją poprzednią tezę! Przecież moim największym zarzutem przeciw realnemu liberalizmowi - w którym, przypominam, zachód żyje od co najmniej dziesięcioleci, Polska zaś od lat 17 - jest ten, że posiada naturalną tendencję do dryfowania na lewo. Lewactwo już teraz przecież zżera nas jak rak, a za lat 20 możemy znaleźć się bliżej wymarzonego przez Lenina i Trockiego komunizmu, niż nam się to śniło w najgorszych latach stalinowskiej nocy.

Na gruncie liberalizmu tego dryfu powstrzymać się nie da, i jeśli się powstrzymać go naprawdę pragnie, to trzeba znaleźć całkiem inne środki i całkiem inne polityczne drogowskazy. To był taki wtręt, lub raczej dramatyczny krzyk z głębi trzewi, podsumować jednak chciałem prostym stwierdzeniem, że: "Jeśli Gdańszczanin ma rację co do Platformy, widząc w niej tę samą dokładnie tendencję do dryfowania na lewo, którą ja dostrzegam w liberaliźmie, jako takim. Liberalizm jest zatem lewactwem statu nascendi." To tyle, kto chce, niech z tego wyciąga wnioski. (Jestem też otwarty na pytania i sugestie, może uda mi się coś wyjaśnić, a nawet kogoś przekonać. Uważam, że byłoby warto.)