Warto czasem słuchać tego, co mówią ludzie potężni i wpływowi. Wiem, wiem! Ludzie potężni i wpływowi, szczególnie w naszych słodkich czasach, dziwnie często generują nieprawdopodobne ilości bezsensownego i/lub kłamliwego (w różnych proporcjach, choć z reguły to się dopełnia do 100%) bełkotu. Że tego się po prostu czytać ani słuchać nie da. Fakt. A więc nie będę aż tak pozbawiony serca, by wzbudzać w moich nielicznych czytelnikach wyrzuty sumienia, jeśli pilnie codziennie nie śledzą elukubracji tow. Żakowskiego, tow. Wołka, czy tow. Sierakowskiego z Żiżkiem i Leninem do pomocy.
Jednak naprawdę twierdzę, że warto czasem nadstawić ucha co też taki ktoś mówi czy pisze i wyłapać przynajmniej słowa kluczowe.
Weźmy taki Związek Sowiecki. Przez całą swoją historię jego przywódcy mówili otwartym tekstem, że dążą do zawładnięcia całym globem, że mierzi ich zgniła zachodnia demokracja i takie tam... I mało kto im wierzył! Istniała cała liczna i opływająca w splendory, tudzież we względne dostatki, klasa tzw. sowietologów - na usługach wszystkich ważniejszych instytucji, od rządów po wpływowe tygodniki... Ci ludzie żyli z czytania i rozumienia tych kremlowskich przemówień, artykułów w "Prawdzie" czy "Izwiestiach"... Masa była miejsc, gdzie oni to wszystko, co chcą z Zachodem i całym światem zrobić, mówili i pisali, sporo ludzi żyło z egzegezy tych tekstów, i jakoś nikt wniosków nie wyciągał.
Zabawne było, że ci "sowietolodzy" raczej właśnie przyczyniali się do tego, by wszystko, co tam było prawdziwe i powiedziane w miarę po ludzku (mimo oczywiście quasi-religijego języka, różnych "walk o pokój" i bazy z nadbudową), było ignorowane, a rozumienie sowietów polegało na głębokim wczuciu się w ich wrażliwe i jakżesz skomplikowane dusze, przejęcie się aż do paroksyzmu współczucia ich poczuciem zagrożenia. All that crap, jak mówia nasi sojusznicy zza oceanu.
Działało to oczywiście w ten sposób, że taki "sowietolog" z samego założenia musiał być albo idiotą, albo agentem. Cżęsto bywał obiema tym rzeczami na raz. No i działał mechanizm selekcji, całkiem jak na uniwersytetach III RP, dzięki któremu jeden agent mentorował i umożliwiał karierę następnemu, a jeśli akurat pod ręką nie było agenta, to torował największemu idiocie. Skutkiem czego Zachód tonął w subtelnych analizach kremlowskiej duszy, całkowicie lekceważąc to, czego tamci nawet nie poczuwali się przed Zachodem ukrywać.
Sprawa niby oczywista dla każdego, kto wtedy żył i trochę się stykał z zachodnią prasą, ale w końcu młodzież może o tym nie wiedzieć, więc może warto przypomnieć.
Przypadki jednak takie, że ludzie, który mają wobec nas b. niemiłe (z naszego punktu widzenia) zamiary mówią nam o tym wprost, są - niestety - stosunkowo rzadkie. Potrzebna jest do tego jakaś Święta Świecka Księga, której proroctwa muszą się koniecznie sprawdzać, oraz jakaś żądna sukcesów i przywilejów kadra oficerska, paląca się do realizacji proroctw w onej Księdze zawartych... Naprawdę nieczęsta systuacja.
Istnieje jednak niezły ekwiwalent powyższej, wymarzonej poniekąd, sytuacji. Oczywiście z równym zapałem ignorowany przez ludzi do analizowania rzeczywistości powołanych z urzędu, z tego żyjących, czy zainteresowanych tym, co się wokół dzieje amatorów. Ten ekwiwalent to zwracanie bacznej uwagi na to, co ludzie potężni i/lub wpływowi mówią tylko czasem, sporadycznie, najchętniej we własnym, zaufanym gronie... A potem obserwowanie społecznej reakcji na te wypowiedzi. Ten drugi człon jest niezwykle istotny, to on sprawia, iż ta druga, zastępcza poniekąd, metoda nie jest wcale aż o tyle mniej skuteczna.
To znaczy "skuteczna", ale tylko teoretycznie. Nikt bowiem, albo prawie nikt, by być całkiem ścisłym, nie raczy tej metody stosować. No bo po co niby, skoro można z przyjemnością i pożytkiem czytać teksty tow. tow. Żakowskiego, Wołka czy Sierakowskiego z Żiżkiem i Leninem?
Ma być przykład? Proszę bardzo! Otóż ze dwa tygodnie temu rzuciłem okiem na program TV Puls, który się nazywa chyba "Puls Wieczoru" i zazwyczaj jest całkiem sensowny. Tym razem jednak sensowny nie był, a występowały w nim, o ile pamiętam, takie gwiazdy Jasnogrodu, jak Wołek, Lityński, i jakaś jeszcze, eufemistycznie mówiąc, komusza menda, prowadził zaś Igor Janke. No i Lityński (bo to chyba był on, choć nie mam wielkiej pamięci do ludzi, a co jeszcze do takich) na pytanie o to, jak to jest, że mamy demokrację, ludzie chcą lustracji (bo o nią to chyba chodziło, choć gdyby było np. o karze śmierci, to nic by to w sprawie, o której mówimy nie zmieniło), ale lustracja jest be i niezgodna z demokracją?
Przyznasz mój (nieliczny) Czytalniku, że to zagwozdka intelektualna pierwszej wody i nie byle jakiego rabina potrzeba, by ten talmudyczny paradoks rozstrzygnąć. Zgoda? A jednak tow. Lityński wybrnął z tego bez zmrużenia powieki. Jak? Wyjaśniając, że jest to fałszywie postawione pytanie, bowiem teraz nie mamy demokracji takiej, jak ją rozumieli Grecy, a więc że lud miałby rządzić, tyko demokrację liberalną, polegającą na tym, że istnieją rozmaite instytucje, które mają swoje funkcje...
A więc, mój Najdroższy Czytelniku, powiedziano nam - otwartym tekstem, choć faktycznie nie wszystkim, bo w dość niszowej audycji - że "demokracja jako władza ludu" została już unieważniona, i że teraz mamy demokrację z przymiotnikiem, który w dodatku zaczyna się na "l". Co niektórym może się z czymś skojarzyć, prawda? Proszę, zastawów się nieco Czytelniku Słodki, nad tą wypowiedzią i nad z niej konkluzjami!
To jednak wcale nie wszystko. Co dalej nastąpiło? Jak myślisz, Czytelniku? Zgadłeś, jestem pewien. Brawo! A więc nastąpiło dokładnie to, czego się należało spodziewać. Czyli kompletnie nic. Zgromadzeni w studio panowie pokiwali ze zrozumieniem głowami, wyraźnie tą odpowiedzią usatysfakcjonowani. Nie zauważyłeś też chyba, Czytelniku, by w mediach wybuchła na ten tamat jakaś żywiołowa i angażująca cały naród debata? Bo i nie nastąpiła.
Co jest właśnie niezbędnym dowodem, zgodnie z tą drugą opisywaną tu procedurą, że sprawa jest poważna. Jest coś, co gdyby oświadczono nam oficjalnie i ex cathedra, wywołałoby burzę. Nawet w naszych podłych czasach, gdzie za zasady i dla własnej wolności nikomu już nie chce się kiwnąć palcem. Ktoś to jednak mówi... W dość nielicznym i dla niektórych zapewne "elitarnym" gronie, ale przecież nie całkiem na odludziu i bez światków. I cała elita, media, publicyści, specjaliści od egzegezy demokracji... W ogóle całe to stado, po prostu milczy. Dla mnie to, nie tyle dziwne, bo niczego innego się po nich nie spodziewałem, ale symptomatyczne z całą pewnością.
To coś dokładnie takiego, jak sprawa opisana przeze mnie na tym blogu kilka tygodni temu, sprawa agenturalności premiera Buzka. Agenturalności, do której się oficjanie przyznał, choć także nie przed milionami, tylko w lokalnym programie TV. I psa z kulawą nogą to nie zainteresowało, co mnie wydaje się najbardziej właśnie symptomatyczne. I świadczące nie tylko o stanie naszego państwa w kwestii agentury, ale może przede wszystkim, o nas samych, o współczesnych Polakach. Oto link, gdyby ktoś chciał rzucić okiem: http://bez-owijania.blogspot.com/search/label/Jerzy%20Buzek.
Wracając do demokracji z kwantyfikatorem... A więc mamy, choć tego się ludowi nie mówi, nie po prostu "demokrację", nie jakąś tam "demokrację", tylko "demokrację liberalną". Na użytek młodzieży powiem, że dla mnie podobieństwo do przesławnej i całkiem niedawno zarzuconej "demokracji ludowej" jest wprost uderzające. Twierdzę, i powtarzam to raz po raz od czasu, gdy tę myśl sformuowałem, że Zachód, z Europą i Polską włącznie, żyje dzisiaj w ustroju realnego liberalizmu. Passus tow. Lityńskiego i reakcja nań - czyli jej brak, co potwierdza, że ta prawda jest wszystkim z tego szacownego grona świetnie wiadoma, a ludu nikt przecież nie będzie, wbrew sobie, uświadamiał jak się sprawy mają - jest po prostu kolejnym tego faktu potwierdzeniem.
Liberalizm realny, całkiem jak socjalizm realny, dąży do ideału, ale osiąga jedynie dość marne przybliżenie. Tak samo gorliwe zwalcza biurokrację i bumelantów. Tak samo bombarduje głupi lud propagandą, nie zaniedbując przy tym propagandy sukcesu. Tak samo - i to jest moim zdaniem cenna obserwacja - ma swoich rewizjonistów, który pragną powrotu, czy po prostu wstąpienia wreszcie na drogę, PRAWDZIWEGO, NIESKAŻONEGO LIBERALIZMU. (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą!) Kim bowiem są wszyscy ci von Misesowie, Korwiny-Mikke, i inni libertarianie und "prawdziwi liberałowie"?!
Tak właśnie sprawy się mają! A najgorsze w tym wszystkim, że ten realny liberalizm z każdym niemal dniem staje się coraz bardziej totalitarny. Jego szumnie głoszone wartości - także te naprawdę wartościowe, jak wolność wyrażania poglądów, szacunek dla prywatności jednostek - są stale wypłukiwane i obracają się już niemal we własną parodię.
Mnie to przesadnie nie dziwi. Nie byłem nigdy wielbicielem realnego socjalizmu i nie czuję sympatii do realnego liberalizmu. Chyba utopijne idee w zderzeniu z rzeczywistością są dla mnie, całkiem po prostu, z samej zasady, niestrawne. Ciekawe, czy dla wszystkich innych są one naprawdę strawne, czy po prostu dotychczas udało się przed "ludem" prawdziwy charakter całej sprawy ukryć? Jak Ty sądzisz, mój Lojalny (skoroś aż dotąt doczytał) Czytelniku?
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz