Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Elbląg. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Elbląg. Pokaż wszystkie posty

sobota, grudnia 24, 2016

Pijacy wszystkich krajów łączcie się!

To nie są żadne @%#%% "media obywatelskie" - to jest mój prywatny blogasek, gdzie sobie co tylko chcę. To nie jest też blogas z założenia polityczny. No nie całkiem... Niemal się zgadzam, że "wszystko jest polityką" (jak rzekł był jakiś komuch) i w takim sensie to jest faktycznie blogas polityczny, jak i wszystko inne na tym świecie, ale poza tym to najwyżej jakoś tak wychodzi. Z założenia tak nie jest.

Tak więc wszyscy poważni ludzie, nieinteresujący się prywatnymi pasjami i prywatnym życiem Pana T. proszeni są o zaprzestanie czytania i udanie się na szalom albo jakąś "naszą" telewizję. Inni ew. mogą czytać dalej, ale za nic nie odpowiadam!

* * *

Niektórzy, co bardziej krewcy zawodnicy, pilnie śledzący losy Pana T. i przygotowujący materiały do jego dziesięciotomowej biografii, mogą pamiętać, że wspomniany Pan ostatnio się mocno był zakochał. (Nie rozpaczajcie Piękne Panie i posiadacze urodziwych, a patologicznie wybrednych krewniaczek - nikt tu nie twierdzi, że Pan T. nagle stał się monogamiczny!)

Wybranką serca naszego ulubionego stała się, jak wiadomo znawcom przedmiotu, panna (pani właściwie już, ale mniejsza o to - gość nie jest atrakcyjny) Carolina Ramírez - kolumbijska aktorka grająca meksykańską śpiewaczkę przecudnej urody, alkoholiczkę zresztą, a w każdym razie okrutnie lubiącą wypić, o imieniu Rosario Guerrero, w niezwykle i globalnie popularnym kolumbijskim serialu "La Hija del Mariachi".

Ta pani (niech już będzie, skoro tak tego chcecie) niestety osobiście nie śpiewa (nawet mi ktoś rzekł na YT, jak się nazywa ta niewiasta, co podkłada głos), ale tak cudnie udaje, że jestem niemal pewien, że gdyby odważyła się dać głos, byłoby niemal tak samo cudnie. A do tego te uszka i te cudne minki, ach!

Pani Carolina jest przez różne takie klasyfikowana jako jedna z 10 najpiękniejszych kobiet na świecie, a ja, choć na ogół te klasyfikacje wydają mi się idiotyczne, pedalskie i bez cienia gustu, tu byłbym się skłonny zgodzić. (Miłość, jak mówią, jest ślepa. Może to to.)

W dodatku Pani C. miała to szczęście, że oko Pana T. padło na jej przecudnej urodzie i jej nieludzko apetycznych uszkach akurat wtedy, gdy nasz kraj deptały stada koszmarnych bezpituli nadstawiających tyłków lewakom, a potem domagających się skrobania za nasze ciężko zarobione. Ale i tak Carolinę bym docenił - pani czy panna, cóż to za różnica dla błędnego rycerza!)

Ktoś może pamięta, że mój poświęcony tej pani tekścik (było tam też nieco o uwodzicielskim Siboneyu) był o tyle kulawy, że nie udało nam się wkleić tych filmików z YT. Były jakoś tak legalistycznie pozabezpieczane. Teraz jednak udało mi się dwa takie znaleźć. Są tu trzy piosenki, a wszystkie na taki czy inny sposób pijackie!

W dodatku z napisanymi na ekranie karaokicznymi tekstami, choć w przypadku tej pierwszej z niesamowitymi błędami - w sensie tekstu wziętego z czapy i nie zgadzającego się ze śpiewanym, bo ortografia zdaje się być OK. Są tu też dość długie scenki, gdzie owa urocza para przystojnych pijaków pije i kłóci się, a potem pije i się godzi, zaś w krótkich międzyczasach drug druga przeprasza. Wszystko do muzyki. I o to chodzi!

Sam niemal nie piję, ale skoro inni piją, to niech chociaż połączą się w bólu (Bul to co innego!) z innymi pijącymi narodami. (Nie piję wódki, albo niezwykle rzadko, a lżejsze alkohole nawet lubię, ale i tak rzadko także to, choć o wiele częściej. To dla moich przyszłych P.T Biografów. Swoją drogą Oscar Wilde fajnie był rzekł, że: "Praca to przekleństwo klasy pijącej", pod czym się na trzeźwo podpisuję oburącz.)

No więc tutaj zakochani (wciąż, jak wynika z ich słów) planują ostateczne rozstanie po obaleniu ostatniej wspólnej flaszki. To dość znana meksykańska piosenka, i nie bez przyczyny. (Że to wszystko proste, na czterech akordach i nieco przypomina Disco Polo? Co za paskudne skojarzenie! Sorry, ale sztuka to sprawa niuansów i sto razy wolę cudo na czterech, niż bełtanie się bez sensu na czterdziestu, jak to się ciągle słyszy.)




W poniższym zaś filmiku jest dość długa i całkiem zabawna, jeśli się rozumie co mówią, scenka, plus dobre napisy. Chodzi tu o to, że nasza Rosario po upiciu się poprzedniego dnia i jakimś chyba narozrabianiu (nie doszedłem jeszcze co takiego zrobiła, kiedyś będę musiał to sprawdzić) przychodzi pod okno ukochanego z cała orkiestrą, śpiewać mu serenadę. (Serenada, jak się dowiedziałem z tego filmiku, to co najmniej cztery piosenki. Tutaj są dwie, bo orkiestra jest już potwornie śpiąca i marudzi.)

Pierwsza piosenka jest śliczna i skoczna, taki dziki walczyk, a tytuł przetłumaczyłbym z elbląska (mówię o Elblągu w latach '60, teraz nie wiem jak tam jest) na "No i ch....!", choć bardziej cywilizowanie dałoby się to wyrazić jako np. "No i co z tego?".

W oryginale "Y ándale", czyli jakieś takie "A niech sobie idzie!", ale też nie całkiem to. Dokładniej może jakieś "Weź go, niech sobie idzie!", choć krócej. (Ech ten mój perfekcjonizm w tłumaczeniach!) W każdym razie dziewczyna opowiada w niej jak kocha się upijać, bo to rozkoszne, choć wszyscy, z ukochanym i jego rodziną włącznie, mają ją z tego powodu za nic. (Nie mówię, że z tą rozkosznością to na pewno prawda, więc nie róbcie tego w domu, a jeśli naprawdę musicie, to na własną odpowiedzialność.)

Także zapewnia, iż to nie z powodu miłości tak sobie namiętnie daje w szyję, co akurat jest o tyle zabawne, że zaraz w następnej zapewnia, że pije tylko z miłości, czego się wcale nie wstydzi i na każde wezwanie to przyzna. (Zrozum tu kobietę!) Piękny w każdym razie kawałek. A potem ten drugi, jakże inny i jakże piękny także i on. Acha - tytuł chcecie? "Pa' todo el año", czyli "Na cały rok" (nieco gwarowo). Chodzi oczywiście o zapas alkoholu, bo i o co innego by miało chodzić?

Potem orkiestra ma już wtedy całkiem dość, jak wynika z ich słów, choć wciąż spisują się bardzo dzielnie, i serenada się kończy, ale nie od razu, bo jeszcze wykonują krótkie coś, co mi wygląda na joropo, choć co ja tam wiem, tym bardziej, że joropo to pogranicze Wenezueli i Kolumbii, a nie Meksyk, choć z drugiej strony Carolina to Kolumbia właśnie....

W każdym razie ukochany skacowanej, ale wciąż cudnej, Caroliny/Rosario, ten filmowy (niech mu tam ziemia lekką), który wcześniej domagał się następnych rancheras, tłumacząc, że po takiej karłowatej serenadzie wybaczyć skłonny nie będzie, ale druga całkiem go rozkleiła i mamy znowu (na czas jakiś oczywiście tylko, ale do końca filmiku) sielankę. Wszyscy dialoganci cały czas mają masę radości z wczorajszego upadku i dzisiejszej skruchy naszej umiłowanej, chwalą także jej śpiew i słusznie (choć my wiemy, że to nie ona i serce nam to nieco rozkrwawia). Ech!

W każdym razie mamy tu trzy pijackie piosenki i stosowny kontekst cum atmosferę, czyli coś jak Pije Kuba do Jakuba, ale dla mnie, choć uważam się za patriotę, w sporo lepszej wersji. (Szwedzi też mają lepsze pijackie piosenki zresztą, w każdym razie jeśli oni naprawdę po pijaku śpiewają swojego Bellmana. Nie sprawdziłem tego zbyt dokładnie, mea culpa, ale faktycznie b. mało żłopię.)

Zostawiam was zatem z Boską Caroliną (ach te uszęta!) i żeby mi już nikt nie marudził, że was jedynie dręczę Monteverdim! No i macie tu odtrutkę na feministki i inne bezpitule, która na pewno będzie wam częściej potrzebna, niż byście tego chcieli. ¡Y hasta la próxima! 


triarius

P.S. A tak całkiem na marginesie, to filmowe imię i nazwisko naszej umiłowanej przekładają się polski jako "Różaniec Wojownik". Aluzja jakaś?

niedziela, lipca 03, 2016

"Hello Mary-Lou", czyli Jak Rozpętałem Marzec '68 (odcinek 1)

The London Beats
Gdzieś tak chyba w połowie roku Pańskiego 1967 w księgarni przy głównej ulicy Elbląga, ulicy pod wezwaniem 1 Maja, pojawiły się autentyczne zachodnie płyty długogrające. (To jednak mogłoby być też nieco wcześniej, nie mam teraz możliwości sprawdzenia kiedy to dokładnie było.)

Już pierwszy rzut oka wystawę tego przybytku kultury, gdzie pyszniły się ich kolorowe, lakierowane okładki robił wrażenie - ich wygląd był tak różny od wyglądu dóbr konsumpcyjnych, które się wówczas w Elblągu miało szansę oglądać, że wątpię, by wielu przechodniów pozostało całkiem obojętnymi.

Kiedy przystanąłem, by zobaczyć co to konkretnie jest, dopiero doznałem szoku, bo to były naprawdę niezłe płyty - sporo wykonawców, których znałem z radia lub z magnetofonowych taśm mojego ojca, a niektórych także z filmów. I to dobrych wykonawców. W większości jazz, co dla mnie wtedy akurat było super, bo właśnie to zaczynało mnie najbardziej ze wszystkiego kręcić (co miało jeszcze potrwać jakieś 20 lat). Te płyty, jak wynikało z opisu, były produkcji izraelskiej, choć pod względem "merytorycznym" były to najautentyczniejsze amerykańskie longplaye.

Sam, jeśli dobrze pamiętam, wszedłem w posiadanie tylko jednej z nich - z Rick Nelsonem. Nie wiem dlaczego akurat to, może po prostu tego jazzu było zbyt wiele i zadziałało znane nam z "Patyczków i płatków śniadaniowych" zjawisko? Ten Rick (wcześniej znany jako Ricky, co było nieco dziecinne i wyrósł) to gość, który jako młodziutkie chłopię występował w kultowym (niemal?) westernie Rio Bravo, potem zrobił pewną, niezbyt wielką, karierę jako dość nietypowy wokalista z pogranicza Country (choć był z północy Stanów), w końcu dość młodo umarł. Oczywiście szkoda, ale z punktu widzenia muzyki tragedii nie było.

Z tej jego płyty pamiętam do dziś dwa kawałki: "Hello Mary-Lou", którego w polskim radio było nieco aż zbyt wiele, zresztą i tak by mi szybko zbrzydło, bo to był mocno banalny numer, oraz kawałek, który wtedy naprawdę lubiłem, a nawet dzisiaj nie mam do niego odrazy, choć to też prościutka piosenka i nie ma tam nic nadzwyczajnego. Chodzi o "String Along". Który to wiekopomny utwór możecie usłyszeć klikając tutaj poniżej. A przy okazji zobaczyć, jak wyglądał Rick Nelson (ładne chłopię) i ew. przypomnieć sobie który to był w Rio Bravo,


Swoją drogą, na tej płycie grał James Burton, gitarzysta z niektórych najwcześniejszych nagrań Elvisa, które to nagrania były znakomite, jak i występujący tam gitarzyści (ze zmarłym parę dni temu Scotty Moorem na czele), ale po prawdzie to tutaj akurat Burton nic nie pokazuje.

No a przy okazji poszukiwań powyższego nagrania przypomniano mi, że było tam także "Gypsy Woman". Puściłem to sobie z YT i także niesamowicie prościutkie, jak wszystko na tej płycie. Do wytrzymania raz na dwa lata, góra, James Burton znośny, ale to musiał być akurat jakiś poważny spadek jego formy, albo po prostu to miała być taka łatwa w konsumpcji komercja i gitarzysta nie miał szansy się wykazać. W sumie nie ulega dziś wątpliwości, że łatwo mogłem sobie był kupić coś znacznie lepszego, ale cóż...

Mój wuj, który mieszkał wtedy blisko nas i był b. muzykalny, miał z tego miotu sporo płyt, i to faktycznie lepszych. Pamiętam Armstronga z Ellą Fitzgerald, Brubecka z Desmondem, jakieś bigbandy... To z jazzu. Do tego Eartha Kitt, śpiewająca Cole Portera. "Love for Sale", "Diamonds Are the Girl's Best Friends" i inne takie. Wtedy to uwielbiałem.

(Jeśli wierzyć Lucjanowi Kydryńskiemu, Earthę Kitt uwielbiał też George Harrison.) Cud, że nie zostałem homoseksualistą! (Bo nie zostałem, słowo! Co zaś do Harrisona, to nie mam żadnych pewnych informacji.) Czemu? Bo to podobno jedna z ich ulubionych wykonawczyń. (Musicale też w młodości lubiłem, więc było naprawdę blisko. Swoją drogą sam Kydryński, z tego co się teraz mówi... Nieważne, nie zaglądajmy pod sukienkę, a już szczególnie tam, gdzie sami byśmy nie chcieli się znaleźć!)

Także jakieś symfonicznie wykonane, jak Bóg przykazał, Gershwiny wuj miał i to też musiało być z tego miotu, bo skąd inaczej? I całe "Porgy and Bess" także. No i były te płyty dostępne przez czas jakiś, ciesząc melomanów i wpędzając w głęboką melancholię producentów pocztówek dźwiękowych... Nie wiecie co to takiego? Pomódlcie się i poproście o następny odcinek - żeby się zmaterializował - to się może dowiecie. A także, być może, dowiecie się co reprezentuje sobą ta kapela na zdjęciu u góry.

(Choć musicie wiedzieć, że w tamtych czasach nikt tak by tego nie określił, bo TO by dopiero było WSIowe! To był "zespół" i tyle. Dla koneserów jednak chyba już nie "bigbitowy", ino "rockowy". Może zresztą jeszcze nie "rockowy", tylko właściwa nazwa była pilnie poszukiwana, ale "bigbit" to był obciach zarezerwowany dla odgórnie lansowanych krajowych koszmarków w rodzaju Czerwono-Czarnych, bo Niebiesko- dawali się znieść).

No i najważniejsze - jeśli Bóg, oczywiście, pozwoli, dowiecie się także jak ja ten Marzec '68 rozpętałem. Dawno byście to już wiedzieli, bo miałem zamiar napisać krótki, jadowity tekścik w samo sedno, ale tak mnie wzięło na te dokoła-muzyczne wspominki, poszukiwanie informacji, zdjęć i nagrań, że mi się to rozrosło w rozlazłe starcze memuary... Co mi musicie wybaczyć. (Albo sobie nie wybaczajcie i na drzewo!)

triarius


wtorek, stycznia 26, 2016

Rozmyślania nad czaszką słonia (2)

A było to tak... Jechałem ci ja wczoraj pilotem po krótkiej liście moich "ulubionych" kanałów TV... ("Ulubionych" - ludzie, trzymajcie mnie bo pęknę! Ulubionych to oni w ogóle nie mają w ofercie.) Działa to ostatnio przeważnie w ten sposób, że coś zobaczę, mignie mi jakaś mocno smrodliwa informacja na którejś z tasiemek informacyjnych, ale nic więcej nie raczą, więc zaczynam szukać po innych kanałach, choć tam, jak się okazuje, też niemal nigdy nie raczą.

Dodam, że na tej krótkiej liście, czyli wśród tego, co w ogóle oglądam z polskojęzycznych kanałów zajmujących się polityką, mam tylko TV Trwam. I tak na pewno będzie jeszcze długo. Nawiasem mówiąc, dzisiaj był świetny program z cyklu "W szkolnej ławce", na temat szkoły Sióstr Nazaretanek w Warszawie. Żeńskiej szkoły zresztą. (Koedukacja to dno!) Dowiedziałem się nieco interesujących rzeczy, a do tego nawet się trochę wzruszyłem.

* * *

Dygresja - całkiem obok naszego tu tematu, którą można potraktować jako cenny bonus, albo też zignorować i przeskoczyć.

Nie tylko to, że taki ze mnie były, przedsoborowy katolik, że wzruszam się na sam widok zakonnicy (!), to jeszcze niedawno sobie uświadomiłem, że sam chodziłem do liceum w sumie ubeckiego - po prostu żaden robotnik swoich dzieci do ogólniaka nie wysyłał, a i urzędnicy, których było o wiele mniej, wysyłali tam co najwyżej córki, a i to rzadko, a synowie zawsze szli do technikum...

Ubecji zaś w Elblągu w czasach PRL było, z dość zrozumiałych względów (wielki przemysł; ziemie odzyskane; ogromna ilość wojska, i to pierwszego rzutu; blisko morza; blisko ruskiej granicy) masę. No i ona swoich milusińskich (wam radzę nigdy nie używać tego słowa!) gdzie niby miała posłać? Do technikum? Czy może do zawodówki?

I jak to do mnie doszło, to faktycznie okazuje się, że poza nielicznymi wyjątkami, to były same prawie dzieci szeroko pojętych ubeków, z WSW włącznie. Jakie wyjątki? Ano takie, że np. mój dość dobry kolega, jeszcze z podstawówki, to był syn jednego z dyrektorów ZAMECHu...

Inny, z którym byłem jakiś czas całkiem blisko, był synem dyrektora banku (a po maturze, z tego co wiem, ożenił się z córką ubeka w Krakowie i został jednym z nich); jedna b. apetyczna Hanka, z którą się napawdę lubiliśmy, była córką nadleśniczego... 

Z czego widać, że jednak tam chodziły dzieci szych, a nie pospólstwo, moja matka aż taką szychą nie była, ale jednak nie "pospólstwo" - no i po prostu w naszej rodzinie szło się na studia, więc technikum odpadało. 

No a moja pierwsza... Niech będzie "miłość"... I przyjaciółka owej Hanki... Też niczego sobie dziewucha, choć zdecydowanie w wersji dla koneserów. Tutaj to już nawet nie było SB, tylko coś o wiele wyżej i bardziej militarnego... 

Jej ojciec był zbyt przystojny, miły i dorzeczny (a do tego ach, jaki otwarty i tolerancyjny w pewnych istotnych dla nas wtedy kwestiach!) na byle kogo z byle jakich służb - więc to na pewno byle kto z byle czego nie był. Nie żebym się wtedy tego domyślał, ale dzisiaj raczej już nie mam wątpliwości. Zresztą dziewczyna była naprawdę fascynująca, także intelektualnie i literacko, choć, łagodnie mówiąc, narowista.

Co do mnie, to tak się dzisiaj, po pół wieku, domyślam, że nikt właściwie nie potrafił wyczaić, czymi mogę być pociotkiem i kto właściwie za mną stoi - skoro tak wyraźnie wszystko mam w dupie, mówię co myślę, albo niemal, i jakoś mi to dziwnie płazem uchodzi. I to było zapewne moje ogromne i niezapracowane szczęście. 

Taki kapitan z Köpenick, tylko naiwny jak dziecko i niczego nieświadomy, ale na szczęście oni mnie nie rozgryźli. (Mojej matki zresztą, choć ona aż tak pod włos nigdy nie szła, też chyba nie potrafili w jej zawodowym środowisku rozgryźć - dlaczego, @#$$% mać, ona nawet się nie raczy zapisać do Partii?!)

O części moich ówczesnych licealnych kolegów było to wiadomo już wtedy, bo nikt się tam z takimi sprawami nie krył - raczej przeciwnie... Co do części nie można mieć dziś wątpliwości, kiedy się człek nieco zastanowił. A spotykałem czasem i ojców różnych koleżanek, które miały na mnie weneryczno-matrymonialną ochotę i chciały mi zaimponować dostatkiem, kulturą i tym nieuchwytnym je ne sais quoi swojej familii...

I zaprawdę powiadam wam, że ci ich tatusiowie to był TEN resort, w ostrej wersji i od samych początków "władzy ludowej", a co do części wątpliwości można niby mieć, ale też to raczej było to. Z jakimiś może drobnymi wyjątkami, bo nie chciałbym tu bezpodstawnie na kogoś rzucać podejrzeń, choćby istoty te były dla ew. Czytelników anonimowe. 

Mógłbym jeszcze na ten temat wiele, ale byłoby to już naprawdę b. osobiste, a poza tym, jak na dygresję całkiem niezwiązaną z głównym tematem, to jest to i tak już dość długie, nawet jak na rozczochraną gawędę w tygrysim stylu. Choć może jeszcze coś kiedyś, kto wie? Nie, "Dzieci PRLu" w mojej wersji to by już naprawdę był "hardkor" (to słowo akurat całkiem lubię) w każdym możliwym znaczeniu!

Koniec dygresji, która wzięła się jedynie z tego, że chciałem pochwalić pewien program TV Trwam i tak się oto autobiograficznie und demaskatorsko rozpędziłem.

* * *

Jechałem ci ja więc tak po tych kanałach, aż nagle znalazłem się na jednym takim francuskim, gdzie akurat pokazywali słonie. Ogólnie ardreyiczne programy o źwierzętach na afrykańskiej sawannie dość mnie cieszą, ale tym razem nie byłem na to nastawiony i omal nie pojechałem dalej. Jednak działy się tam rzeczy zarówno interesujące, jak i zabawne, więc na szczęście zacząłem oglądać.

Oglądaliśmy sobie - ja i hipotetyczna reszta publiczności - jak dorosłe słonie budzą małe słoniki, które śpią sobie słodko na ziemi. Budzą najpierw łagodnie, potem nieco już zniecierpliwione, ale wciąż są opiekuńcze jak cholera... Pomagają co bardziej niezgrabnym, czy może co mniej wyspanym, gramolić się na nogi...

Niektóre małe grzecznie wstają, inne wstają do połowy i zaraz znowu się kładą, więc te duże je znowu budzą, podnoszą, łagodnie popędzają... Było to naprawdę zabawne, dla mnie nowe, i nawet z lekka, przyznam (drugi raz dzisiaj!) duszeszczipatielne.

Nie wiem wprawdzie, czy budzenie było do szkoły, do kościoła, czy może na majówkę, i czy te małe strajkowały z jakichś ideologicznych względów, czy po prostu chciały sobie jeszcze pospać, ale moja sympatia i szacunek do słoni wyraźnie wzrosły.

Jak już wszystkie w końcu wstały, to oglądaliśmy, jak całe to spore trzypokoleniowe stado maszeruje sobie niespiesznie po sawannie. Idzie sobie, idzie, aż nagle przed nim, na spieczonej słońcem ziemi, porośniętej rzadką trawą, pojawia się zbielała ze starości czaszka słonia. Czaszka starej słonicy, jak nas poinformowano. Nie wiem, czy to się daje rozpoznać, czy też znali nieboszczkę wcześniej.

Słonicy niewątpliwie należącej kiedyś do tego samego stada, co można by wywnioskować choćby z czysto ardreyiczno-ekologicznych (co nie ma nic wspólnego z ociepleniem klimatu i innymi lewackimi obsesjami!) przesłanek. Taka czaszka wydaje się znacznie mniejsza, niż człek by sobie wyobrażał, ale i tak to jest spory kawał kości. Więc leży sobie ona na sawannie, a stado się do niej zbliża.

Kiedy już się całkiem zbliżyło, stanęło. Teraz słonie gromadzą się dookoła czaszki w zupełnej ciszy. Potem jeden po drugim podchodzą do tych relikwii pramatki, by je delikatnie przez chwilę podotykać końcem trąby. Słowo - niczego nie zmyślam!

W filmie trwało to dobrych kilka minut, ale w realu nie wiem ile, bo mogli coś skrócić, albo właśnie zwielokrotnić z innej kamery (choć to nie są polityczne demonstracje) - a poza tym, w głupocie swojej zmieniłem kanał, by jak dureń pognać za tą śmierdzącą polityczną informacją, która mnie do tych słoni przywiodła. (A i tak się na temat tamtego smrodu niczego bliższego nie zdołałem dowiedzieć.)

Teraz tego oczywiście cholernie żałuję, bo naprawdę chciałbym wiedzieć, jak to się tam skończyło, między tą czaszką prababci i może dwudziestką blisko z nią spokrewnionych słoni. W każdym razie i tak w owym filmie ujrzałem to, o czym Ardrey wspomina na kilku stronach jednej ze swoich czterech książek na ardreyiczno-tygrysiczne tematy.

To mianowicie, że słonie zdają się rozumieć śmierć "jako taką", mają w związku ze śmiercią co najmniej przedstawicieli własnego gatunku pewne charakterystyczne zachowania, oraz wyraźnie przejawiają związane ze śmiercią uczucia. (Mówienie o "uczuciach" w zwierzęcym kontekście absolutnie nie jest niczym bezsensownym, a lektura Ardreya każdego powinna o tym przekonać.)

Ardrey, starając się zachować naukową rzetelność, a dysponując jedynie skąpym materiałem w postaci nielicznych relacji myśliwych i tym podobnych ludzi, nie pisze o tym wiele, choć jest to przecież sprawa nieprawdopodobnie fascynująca, płodna w rozliczne intelektualne i aksjologiczne konkluzje, no i ogromnie po prostu "ardreyiczna" - w tym sensie, że stanowi niesamowity wprost argument za tą specjalną wizją stosunku między człowiekiem i przyrodą, która wyłania się z dzieła Ardreya.

Powiem to jako laik, w dodatku taki, który nie poświęcił tej sprawie bardzo wiele czasu, by ją dogłębnie studiować, powiem więc z głębi swej intuicji, ale chyba mam tu rację.

Otóż to "rozpoznawanie śmierci" przez słonie, w połączeniu z ich specjalnym do niej stosunkiem uczuciowym i pewną z nią związaną "rytualizacją" - wydają mi się czymś, co zdecydowanie wychodzi poza "ewolucyjne przystosowanie" - nawet rozumiane bardzo szeroko, jak to zresztą Ardrey właśnie czyni (głosząc m.in. teorię, moim zdaniem nie do zbicia, zbiorowej ewolucji całych społeczności).

Poświęcenie życia dla rodzeństwa, albo nawet tylko dla własnego plemienia - daje się uzasadnić "biologicznym interesem" danej grupy, czyli zwiększonym prawdopodobieństwem przetrwania jej genów. (Inna sprawa, że liberalna i lewicowa "nauka" nijak nie chcą się z tym pogodzić.)

Jeśli np. profilaktycznie utrupisz jakiegoś Maleszkę we własnym plemieniu, to dość oczywiste jest, iż w ten sposób zwiększasz szansę, iż twoje geny posiądą kiedyś ziemię, że twe potomstwo będzie jako gwiazdy na niebiesiech, jako piasek w morzu.

Natomiast wzruszenie na widok bielejącej w słońcu czaszki prababci i pieszczotliwe dotykanie jej trąbami w całkowitej ciszy, to coś jeszcze o kilka rzędów od "przetrwania najlepiej przystosowanych" i "egoistycznego genu" bardziej odległe. Nie sądzę, by ktokolwiek w jakichkolwiek wulgarno-ewolucyjnych kategoriach potrafił to kiedyś w miarę sensownie wytłumaczyć!

Ewolucja, OK - zgoda, oczywiście! Ale to już jest "kultura" (oczywiście nie w szpęglerycznym sensie!) - czyli to, co "normalnie" przypisuje się jedynie ludziom. I to jest jeszcze o wiele bardziej "kulturowe" i o wiele mniej w wąskim rozumieniu "biologiczne", niż np. etyka, która, jak to wykazuje Ardrey, jak najbardziej u zwierząt występuje (choć oczywiście nie całkiem w tej samej formie, co u ludzi), choć zarówno laik, jak i liberalny "uczony", nigdy się z tym zapewne nie zgodzi.

OK - zgodzę się, że taki "pietyzm wobec zmarłych" może mieć pozytywny wpływ na spójność społeczną, z czego wynika lepsza szansa na przetwanie własnych genów... Ale będzie to całkiem taki sam pozytywny wpływ, jaki ma na te sprawy RELIGIA. Bo też i jest to pewna pierwotna forma religii!

Przynajmniej, jeśli religię zdefiniujemy po PanaTygrysiemu: Religia to wszystko to, co nadaje sens naszemu życiu i naszej ŚMIERCI. SZCZEGÓLNIE śmierci, bo to jest trudne, a "sens życia" potrafi być trywialnym bełkotem lub beztroską bezmyślnością. W autentycznej religii z sensu śmierci (od której i tak nie uciekniemy, szanowna lewizno) wynika właśnie sens życia. 

(A niby jak inaczej mielibyśmy to ją zdefiniować? Zwracam uwagę, że mówimy teraz świeckim językiem.) Jakąś formę (zakodowanej hardware'owo) etyki ma wiele zwierząt, jeśli nie wszystkie - jakąś formę religijności zdają się mieć wyłącznie słonie, a jeśli nawet u jakichś innych gatunków jeszcze jej nie odkryto, to raczej tych gatunków nie będzie wiele. 

Jednak to i tak niemało, skoro bez tej naszej ogromnie przerośniętej kory mózgowej jakiekolwiek "religijne" zachowania są możliwe. I raczej powinno nam to dać wiele do myślenia, oraz spowodować parę przewrotów w naszej aksjologii. Tak to widzę.

* * *

OK, mamy zatem to, co zasadniczo miałem do powiedzenia. Nie żeby na ten temat nie dało się powiedzieć jeszcze sporo więcej, ale byłyby to już raczej zainspirowane opisanym tu zjawiskiem intelektualne spekulacje i filozofowanie. (Nie żeby było w tym coś złego!) Nie wykluczam, że jeszcze sobie ten temat podrążymy - szczególnie gdyby ktoś łaskawie mi tu ostro pokomentował - ale na razie zadanie wykonane i temat chwilowo zamknięty. Dzięki za uwagę!

triarius