Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, września 11, 2022

Paradyzja 2022

Myślałem ostatnio... I chyba trudno mi się zbytnio dziwić, wobec tego, co się dookoła dzieje.. O świecie przedstawionym w znanym opowiadaniu SF Janusza Zajdla "Limes Inferior", które w swej groteskowej upiorności, z tymi punktami na wszystko i za wszystko, dodatnimi i ujemnymi, z kastową organizacją społeczeństwa itd. - może się dziś wydać niemal prorocze.

Bardzo rzadko w tym późnym wieku czytam fikcję, ale naszła mnie ochota obejrzenia sobie luźno innych dystopii wylęgłych w umysłach autorów SF, i czemuż by nie, samego Zajdla. Trudno mnie na razie uznać za znawcę tego typu literatury, ale wydaje mi się, że co najmniej potencjalnie jest to duża rzecz, no i oczywiście na czasie. 

Wiele lat temu czytałem ci ja na przykład takie coś... Choć fakt, że to nie było specjalnie "naukowe", ale "1984" na przykład też przecież nie jest. Dystopia jednak na pewno i bliski futuryzm. No i tam baby, bezpitule znaczy, chodziły z przyprawionymi brodami, nastrzykane testosteronem, klęły, żłopały piwsko i (excusez le mot) pierdziały... Ale to jeszcze nic, bo najweselsze w tym było, że z upodobaniem (excusez le mot) jechały przyprawionymi (excusez le mot) kutasami facetów w (excusez le mot) dupę.

Na ogół dla przyjemności, ale także za karę, np. przez policjantki za zbyt mało kobiece zachowanie - tych facetów znaczy. Mimo obowiązkowej hormonalnej terapii. Na przykład za mało kręcenia tyłeczkiem. Niestety nie pamiętam tytułu ani autora (może ktoś to czytał i mi powie?), ale rzecz robi wrażenie, ładnie ekstrapolując drogę od "kobieta też ma duszę" (żartuje, bo co do tego nie mam oczywiście wątpiów, ale już nad prawem głosu mógłbym podyskutować) do... Tego co dzisiaj

Trochę to dla mnie smutne, że - niczym autorzy osiemnastowiecznych powieści gotyckich - twórcy tych profetycznych dystopii przeważnie starają się usilnie o happy end. Albo bohater znajduje bratnią duszę, np.w pielęgniarce służbowo dojącej go za prostatę dla spermy (jak w tej historii o brodatych bezpitulach), albo Lud jednak okazuje się nie aż tak głupi, cichcem kocha wolność i w końcu cały (excusez le mot) syf obala, co okazuje się zaskakująco łatwe... 

Dream on! Psuje mi to efekt, nastój und konsekwencję. Wolałbym czystą dystopię, jak w "1984" Orwella, na przykład, choć oczywiście rozumiem komercyjne względy. Prol pragnie happy endu i uwielbia być kołysany do snu, a nie żeby... (A co mówi Spengler o optymiźmie? Ktoś wie? Mądrasiński?)

Dla mnie ten dość tandetny i na siłę tandetny optymizm, te happy endy znaczy, to coś jak zakończenie "Krakowiaków i Górali", gdzie okazuje się, że to student maszyną elektrostatyczną na korbę te wszystkie straśne zjawiska... Wolę prawdziwe demony i wcale nie zawsze doszukiwałbym się tam - jak wielu na tych naszych bitchutach - satanistyczno-globalistycznej propagandy, czy tajnych iluminackich znaków

Sztuka w końcu czymś musi się żywić, a ja zdecydowanie wolę wampiry i potępieńców od przodowników pracy czy dzielnych detektywów! (Na lekką na odmianę nutę dodam, że Kurak trochę mi podpadł swoją prostacką pogardą dla filmów grozy, choć oczywiście nie aż tak, jak brzydkim się wyrażaniem o cukrze trzcinowym, który jest akurat jedynym, który ja w ogóle raczę.)

No dobra, powie ktoś, ale przyszli doktoranci będą chcieli wiedzieć dlaczego Pan T. o tym akurat w tej chwili, spośród milionów tematów, które jego poradlona kora za poradlonym czołem... Uprzejmie odpowiadam. Wczoraj wpadłem ci ja na pomysł, by pościągać z sieci inne opowiadania Zajdla i zapoznać się z innymi jego dystopiami. No i zacząłem ci ja czytać "Paradyzję". Niezła wizja, oczywiście, mimo swej upiorności trochę zbyt naszpikowana optymistycznymi rodzynkami, ale nieźle trafiona, czyli jak się człek rozejrzy, to rozpozna. Na razie zresztą przeczytałem jakąś połowę, więc wszystko przede mną - na dobre i złe!

W każdym razie w chwilę przed zasiądnięciem do tego tu tekstu... wpisu... whatever... Naszła mnie myśl, którą można by nawet uznać za bonmota. I ją właśnie wykorzystam teraz jako pointę... płętę... whatever. Oto i:

Uznana opinia o znanej książce Custine'a jest taka, że to niezbyt trafne przedstawienie carskiej Rosji przez, jakby nie było, naocznego świadka, stało się znakomitym obrazem Sowietów w sto lat po śmierci autora. Sytuacja z "Paradyzją" widzi mi się zabawnie analogiczna: dystopia niewątpliwie mająca być miażdżącą krytyką Sowieckiego Komunizmu, stała się naprawdę celna i przenikliwa dopiero jako opis stanu zachodniej "Liberalnej Demokracji" po zrzuceniu przezeń w końcu, w latach dwudziestych XXI w., załganej człowiekolubnej maski, i jako opis tego, co te ^&*(# jeszcze ludziom szykują.

triarius

P.S. Doczytałem ci ja do końca i widzę, że u Zajdla, jak się okazuje, łatwych happy endów nie bywa. Brawo!

sobota, stycznia 11, 2020

Barok trzeciego tysiąclecia w genialnym wydaniu

Miałbym do napisania na tego temat masę - od wyjaśnienia co to właściwie jest i czym było na 300, niemal co do dnia, lat przed śmiercią Wujaszka Stalina... Przez odparcie niezliczonych  zarzutów, że "wydziwione", że tu i ówdzie zalatuje "satanizmem", że "baby z brodą"... Itd. Po rzucenie tego na szerokie tło Tygrysizmu Stosowango... Może ewentualnie ęteraktywnie, jeśli się coś rozpęta.

Na razie mam jednak jeszcze dwie godziny właśnie tego na "Mezzo" (gdzie jednak jakość dżwięku jest lepsza i w ogóle przyjemniej, przykro mi!), a potem liberalna praca na chleb. (Dla Chińczyka zresztą.)

I powiem tylko, że fakty można sobie ew. znaleźć po Wikipediach, że dla mnie ten spektakl to w całości arcydzieło (bo wcale nie cenię nudnej umoralniającej "sztuki", religia to co innego, ale też chrześcijaństwo już nie istnieje), a w tej mikroskopijnej akrobatce z uszami po prostu się kocham.

A teraz... Barokowy Orgazm Na Słodko, czyli Ballet Royal de la Nuit (co by się dokładnie tłumaczyło, jako: "Królewski Balet Nocy", choć może raczej po prostu "Nocny") w wykonaniu Teatru w Caen i Ensemble Correspondence:




triarius

P.S. Po wielu miesiącach chcę znowu zmienić nasze motto. Jednak to dotychczasowe jest tak bezcenne, że oto tutaj je na wieki wieków uwiecznimy. Oto i: Czasem trzeba walić dechą w łeb. (były Prezydent RP Bronisław Komorowski, Poznań 17-11-2016

czwartek, sierpnia 23, 2018

Bonmot o koryllicznych trubadurach

Trubadur
Teza, że "trubadurzy byli wyłącznie szpiegami", ma dokładnie tyle sensu, co teza, że "obrazy służą do zasłaniania dziur w ścianach". 

(W obu przypadkach jest to oczywiście możliwe i z pewnością czasem się zdarzało, w przypadku trubadurów to, że tak mogło bywać można nawet uznać za całkiem interesujące "odkrycie"... Ale bez przesady, żeby już nie mówić o "ślepych i kolorach". Sztuka jednak dla niektórych MA znaczenie i nie daje się sprowadzić wyłącznie do ekonomicznych, socjologicznych czy politycznych aspektów.)

triarius

P.S. A tak przy okazji, to Nasza Ukochana Kassandra a.k.a Pan T. wieki temu ostrzegała/ostrzegał, żeby nie lekce-sobie-ważyć Bolka, bo on nam jeszcze jest w stanie paskudny numer w ramach Bratniej Pomocy wyciąć. No i słyszy się ostatnio coraz więcej o tym, że najbliższe wybory mają być przez wiadome siły unieważnione, i to właśnie w oparciu o bolkową "fundację". I kto tu ma dar przewidywania?

piątek, grudnia 19, 2014

Pyzata Zuzia, Muzy i Spengleryczny Pesymizm

Jako że my się tu często żywimy gotowym, żywym mięsem - nie zaś trawą, którą dopiero musielibysmy przerabiać na nasze własne tkanki - zaczniemy dziś od tego, że Coryllus-Maciejewski napisał tekst o pyzatej Zuzi, co to nie tylko poetka, ale także rytualnie z kolegą utrupiła tatusia, kiedy spał. I od tego wyjdziemy.

Tutaj ten tekst na szalomie: http://coryllus.salon24.pl/622152,jak-szatan-werbuje-poetow,

a tutaj na jego własnej, coryllicznej, stronce: http://coryllus.pl/?p=1940

Jest to sensowny tekst z kilkoma strzałami w samo bycze jądro, jak to, że w mrocznych czasach nie można było zostać w tym kraju poetą bez milicyjnych czy homoseksualnych kontaktów; jak to, że na Zachodzie potrzeba do tego homoseksualnych protekcji ze strony angielskiego dworu i agentury; że tzw. krytyka literacka to ściema... Jednak nie potrafię ukryć, że czytając poczułem dość znaczny niedosyt - z powodów zarówno formalnych, jak i merytorycznych, lub niemal-merytorycznych, że tak to określę.

Otóż te perły obserwacji i celności sformułowań, te strzały w bycze jądro, toną w zwykłym, sieriozno-ślamazarnym (jak na tego autora) wywodzie, z którego można by wysnuć wniosek, że cała ta "poezja" pyzatej Zuzi, to było coś poważnego, wartego w jakimś stopniu naszej (i autora) uwagi "per se"... Tak samo jak owa "krytyka literacka", która Zuzię nam wylansowała, choć ten i ów "krytyk" po prawdzie akurat się Zuzią nie zachwycił, o czym nam nawet wprost zechciał powiedzieć.

Kiedy Coryllus stwierdza, że (moimi własnymi słowy): "być może już trubadurzy to byli faceci w stylu Zuzi, którzy dodatkowo szpiegowali dla swoich mocodawców", to jest to oryginalne, błyskotliwe, ale jednak jakoś, w moich oczach, bez sensu podnosi Pyzatą Zusię i jej "poezję". Być może jestem nieuleczalnie skażony spenglerowskim widzeniem tych spraw (Nicka niestety nie ma, on by mi to zaraz skwapliwie potwierdził), ale dla mnie problem jest już w samej tej "poezji" - zuzinej i tej trubadurów.

No i, wbrew pozorom, nie jest to wcale kwestia nieistotna - więcej powiem, dla mnie jest ona być może właśnie najistotniejszą ze wszystkich! Trubadurzy mogli sobie szpiclować, możemy to oceniać negatywnie, ale jednak to co oni wyśpiewywali nie było SAMO W SOBIE czystym hołdem dla, i robotą na rzecz, TegoKtóryNieMarnujeŻadnychOkazij, jak to określa Coryllus. Czyli na rzecz Szatana, mniej lub bardziej świeckiego.

To znaczy, może oni nawet wyśpiewywali rzeczy, które się Szatanowi podobały - taki Bertran de Born, z jego elokwentnymi orgazmami na temat masakr i przelewu krwi, mógłby tutaj pasować - ale chodzi mi o to, że FORMA tych jego śpiewów nie była jednoznacznie diabelską sprawą. Forma zaś, jeśli się bardzo nie mylę, jest właśnie w sztuce najważniejsza.

Nie chodzi nam o jakieś późne, martwe i wysilone formalizmy oczywiście, nie chodzi nam o klasycystyczne wypieszczanie formy kosztem wszystkiego innego (również spenglerycznie późne, martwe i wysilone, z definicji), że o "czystej formie" nawet nie wspomnę. Chodzi mi o to, że jeżeli "sztuka" - to forma, forma przede wszystkim, a reszta, czyli "treść" (ikonografia, wyrażane idee itd.) oczywiście powinna być "kompatybilna", ale jest drugorzędna.

Dlatego też np. proza nie do końca jest "sztuką" (jak na przykład ten blogas), choćby nawet miała takie pretensje, ponieważ treść zdecydowanie dominuje w niej nad formą. (No, chyba że ktoś się cholernie sili na jakieś forsowne wygibasy, ale to już nie będzie proza.) Co oczywiście nie umniejsza znaczenia prozy (czy tego blogasa), a raczej przeciwnie!

Zawsze mnie bawiło, że nie aż tak dawno temu faceci, którzy na pewno powinni byli pisać prozą i dzisiaj by tak robili - bo mieli coś konkretnego do przekazania, albo im się tak w każdym razie wydawało - żeby być "wieszczami" i by ich dzięki temu traktowano poważnie, musieli pisać "poezje", często z prawdziwą poezją nie mające wiele wspólnego. Mówię o Norwidzie, ale dotyczy to także w jakiejś mierze nawet Słowackiego. Który przecież robi za hiper-poetę. Albo taki Wyspiański.

Ponieważ my tu bez żadnego udawania do szpiku kości jesteśmy przesiąknięci spenglerowską interpretacją historii - dla nas jest oczywiste, że proza jeszcze jakiś czas ma szansę sobie poistnieć i może reprezentować niezły poziom... Wszystkie te Spenglery, Ardreye, blogi Pana T. czy pana Coryllusa... Ale z autentyczną sztuką - "stuprocentową", nie mówimy o jakości, tylko o przewadze jej formy nad merytorycznym przekazem, tym który by ew. można podać jakoś inaczej - tą ambitną, jest bez porównana gorzej. Na co nawet, jak się pod właściwym kątem przyjrzeć, nawet pyzata poetessa Zuzia jest przykładem.

Dzisiaj mądrzy nad wyraz eksperci od sztuki powiedzą wam, np. w stosownych wykładach w telewizji BBC, że "celem artysty jest uzyskanie jak największej władzy nad naszymi emocjami". I co? I nic! Nikt się przeciw tej tezie nie zbuntuje, nie zaprotestuje, nie mówiąc już o wyjściu na ulice i wzywaniu magna voce do zrobienia czegoś z "artystami"!?

"Artystami", którzy nas przecie bez obcyndalania się łapią za to, co naintymniejszego w ogóle mamy, i zniewalają nas dla jakichś sobie tylko znanych celów? Dla mnie jest to nieco dziwne, bo cóż może być bardziej explicite szatańskiego, niż takie właśnie działania? No ale "artystyczne" przecie jak cholera, i przez to jakoś tam uświęcone - jak nam to pracowicie klarują certyfikowani znawcy,

Tak to widzę, że nikt poza Tygrysizmem (uzbrojonym z niezłomny oręż Spengleryzmu) nie idzie w tych analizach i krytykach dostatecznie głęboko, żeby potrafić dostrzec, że JUŻ sama "poezja" pyzatej panny Zusi - ba, już sama jej chęć, żeby być "poetką" - stanowi, jeśli nie sedno, to co najmniej początek problemu. Problemu, w skład którego wchodzi, przypomnijmy, bo ja się tego wcale nie wypieram, rytualne zamordowanie swego śpiącego ojca.

Powie ktoś "gdzie Rzym, gdzie Krym". Jasne, jak można porównywać! Jednak jeśli można mówić o poezji w kontekście agentur, milicji obywatelskiej, brytyjskiego dworu i homoseksualnego lobby - no to bez przesady, to nie są takie całkiem osobne sprawy: ta "poezja", w sensie choćby wyłącznie "formy", i takie różne działania, które wciąż jeszcze nie są nam lansowane jako godne pochwały.

Skoro celem artysty jest "zdobycie władzy nad naszą psychiką", czy tam "emocjami" - przynajmniej tak to niektórzy eksperci interpretują i ci właśnie zostali oddelegowania do edukowania nas  - no to to jest sprawa poważna! Każdy wie, jeśli się chwilę zastanowi, co potrafią emocje, prawda? Jeżeli zapomniał, to niech włączy telewizor. No a jeśli do tego są ci artyści manipulowani przez milicje, dwory i agentury - to bez żartów!

Toyah-Osiejuk, w którego, b. dobrze zresztą napisanym, tekście pierwszy raz przeczytałem o pyzatej Zuzi, słusznie podnosi kwestię tego przedziwnego czegoś na Facebooku, pod nazwą "Kraina Grzybów". Gdzie, w urywanych fragmentach bez sensu, dziwnych rysunkach, w poezji naszej pyzatej pannicy właśnie, itd. itd., dostrzega wyraźny satanizm. Satanizm który miałby wpłynąć na Zuzię i spowodować jej czyny. Zgoda, z opisu Toyaha ta "Kraina Grzybów" wygląda dość paskudnie, ale jak w takim razie z takim np. Picassem?

Kilka lat temu mieliśmy z Toyahem ogromną wirtualną awanturę, która rozpoczęła się akurat od tego, że on wyraził zachwyt nad Picassem, na co ja z kolei wyraziłem zdziwienie i zacząłem gościa wyśmiewać. A raczej obu gości - Toyaha i Picassa. Jeśli porównamy wpływ Picassa z wpływem "Krainy Grzybów", to sorry, ale kierunek i cel dokładnie ten sam, komusze poparcie tak samo oczywiste, a skala tysiąckrotnie większa. To się nie daje zrozumieć?

(Nie jestem specjalnie dumny z tej masy agresywnej ironii, którą głowę na biednego Toyaha wtedy spuściłem, choć sam się o to prosił próbując mnie zniszczyć własną, pożal się Boże, ironią. Plus sprawa tego "Blogera Roku", który to tytuł Toyah otrzymał od samego Żakowskiego, a o co wielu miało doń pretensje, on zaś wtedy odbieral wszelką krytykę swej osoby jako perfidną nagonkę.)

Żeby jeszcze dzisiaj to ew. zakończyć i nie musieć pisać następnych odcinków, powiem tak... Kiedyś sztuka, ta ambitna (dla spenglerysty "Ornament") to było POSZUKIWANIE PRAWDY. Prawda, Religia, Bóg, Matematyka, Natura (na ile była dla tych ludzi interesująca), Proporcja, Harmonia - to było, w głębokim sensie, JEDNO. Absolutne i najważniejsze ze wszystkich spraw.

Wielcy artyści popychali swoją sztukę o krok dalej w stronę tej Prawdy, a artyści mniejsi robili swoje, adorując i popularyzując ową Prawdę, w tym miejscu, do którego ich ci wielcy doprowadzili. (I też było super!) Tak oni to widzieli i nie mieli co do tego cienia wątpliwości. Oczywiście nie chodzi o to, że na pewno muzyka XVI w. jest "lepsza" od chorału z wieku X, albo że Caravaggio jest jednoznacznie "lepszy" od Fra Agelico...

Mimo że ci późniejsi byli "bliżej" tej Prawdy, do której oni wszyscy dążyli. Prawdy ich cywilizacji (a bardziej po spenglerowsku ich "Kultury"), która dla nich, a także dla odbiorców ich sztuki, była prawdą OBIEKTYWNĄ. (Da to się zrozumieć?) Jednak to, że byli "bliżej", wcale DLA NAS nie stanowi o automatycznie większej wartości tej sztuki. My tam widocznie szukamy czegoś innego - na dobre i złe. (Interesująca myśl i chyba dość odkrywcza.)

Potem, nie musimy w tym miejscu ustalać dokładnie kiedy, zresztą dla różnych rodzajów sztuk ta chronologia jest nieco inna, misją sztuki stało się łechtanie zmysłów burżujów, "wyrażanie niepokojów swojej epoki", "krytyka rzeczywistości", "wychowywanie nowego człowieka" (choćby to było i jego "uszlachetnianie"), "budowa nowego społeczeństwa", "dawanie głosu tym co go nie mają"...

Teraz zaś jest to już niemal jedynie "uzyskanie władzy nad naszymi emocjami" - co może być robione jako cel sam w sobie, albo też w jakimś innym, "ważniejszym i konkretniejszym" celu. W dodatku sztuka - ta współczesna - nie może po prostu żyć bez handlarzy, objaśniaczy, krytyków, sponsorów, ministrów, bankierów, spekulantów i policji.

Trudno przypuścić, by to całe towarzystwo miało wyłącznie "artystyczne" kryteria co do tego, co do nas dotrze jako "arcydzieło", a czego autor zemrze z głodu prywatnie lub w spokojnie odpłynie w niebyt po długim pobycie w zakładzie zamkniętym, Zresztą to też by nie robiło nam wielkiej różnicy, bo autentyczny "gust" tych pomocników, sponosorów i objaśniaczy, także, w mojej opinii, władny jest zatruć miliony dusz. Samym sobą - pomijając nawet wszelkie celowo zdrożne cele i agenturalność.

Z celami tego towarzystwa jest chyba jednak raczej wprost przeciwnie. One są ściśle określone i nie-do-końca "artystyczne". Jakby z tym tam nie było - dla mnie SAM ten fakt, że "celem sztuki jest zdobycie władzy nad naszymi emocjami". wystarcza, by uznać tę sztukę za syf i, jeśli ktoś lubi tę terminologię, dzieło szatańskie.

Czy robotę satanistów, mówiąc inaczej, bo ktoś, kto chce nade mną, nad moimi emocjami, zdobyć władzę - nieważne czy z próżności, dla zysku, czy w jakichś jeszcze bardziej ponurych zamiarach - to dla mnie satanista na pewno nie mniej groźny od takich co palą Biblię i odmawiają "Ojcze nasz" od tyłu. Może i dzisiaj są jeszcze jacyś pojedynczy prawdziwi poeci (jak Kelus), ale INSTYTUCJA "Poety" i INSTYTUCJA "Poezji" to jest dno, które nas duchowo patroszy i resztę składa w dani Belzebubowi.

(A propos Kelus... Chcecie drobny przykład prawdziwej, a przecie współczesnej, poezji? Oto: "szesnaste miejsce na świecie w konkursie na samotność zajął księgowy w GSie". Chodzi za mną od trzydziestu lat, a przecie nie ma w tym żadnego zadęcia czy pretensji do ponadczasowej wielkości.)

To samo dotyczy malarstwa, rzeźby, muzyki... Oczywiście łatwo jest mówić tu o Heavy Metal, ale mi chodzi nie o taką łatwiznę, tylko o to, że każda "sztuka" traktowana śmiertelnie poważnie (bo jeśli nie aż tak poważnie, to sprawa staje się błaha) jest DZIŚ (w tej późnej, schyłkowej epoce) Z ZAŁOŻENIA czymś nieludzkim, zwyrodniałym i - jeśli ktoś chce - "szatańskim".

To, że młodzi ludzie, na których zrobiła wrażenie jakaś dawniejsza poezja, zechcą sami coś podobnego napisać, żeby się "sprawdzić" itd., nie jest samo w sobie niczym zdrożnym. Jednak powinniśmy traktować to mniej więcej tak, jak pryszcze-zachciewajki, mimowolną masturbację na lekcji fizyki, łamanie się głosu z powodu mutacji itd. Robienie z tego misji i wmawianie dzieciakowi, że dokonuje właśnie czegoś wielkiego, to idiotyzm, a może i dużo gorzej.

We wspomnianym tutaj artykule Coryllusa raziło mnie może najbardziej poważne traktowanie tych szemranych "krytyków". A co taki ktoś może w opóle wiedzieć o poezji - nawet zakłądając, że nie jest wprost idiotą czy agentem wpływu? Skoro nagrodę Nobla dostaje "oszalały Mozart poezji" w postaci ewidentnej grafomanki... (Swoją drogą to dęte określenie, użyte w oficjalnym uzasadnieniu, jest równie grafomańskie. Wart Pac pałaca!)

Jak jej tam było? Naprawdę nie pamiętam. Wiecie o którą chodzi, nie? (Po kwadransie mi się przypomniało: Szymborska.) Oczywiście - babsko pisało całkiem sprawnie, umiało rymować, miało spore słownictwo... Jednak Z POEZJĄ nie miało to nic wspólnego (i pomijam tu całkowicie różne jej ody do Stalina), a udawanie jest w tej akurat sprawie wyjątkow obrzydliwe, przynajmniej w moich oczach.

No, ale jeśli tylu ludzi, o niby wyrobionym smaku (hłe hłe!), zachwyca się jeszcze o wiele koszmarniejszą grafomanką Osiecką.. No to o czym my w ogóle mówimy? To w ogóle nie jest poezja, a jeśli gdzieś się jakaś poezja w tych podłych czasach w ogóle pojawia, to tylko ukradkiem, przemykając się - a na pewno nie z zadęciem, pieniami krytyków i milionami ze spadku biednego oszukanego Nobla!

To samo zresztą dotyczy i filmu - żeby nie było że nie! Może w nieco mniejszym stopniu, bo w filmie jednak "treść" może mieć większą wagę w stosunku do formy, niż np. w poezji, ale jednak. Podobnie z teatrem. W ogóle, jak ja to widzę, to WSZYSTKO co jest dziś, i od co najmniej XIX w., w dziedzinie "sztuki" robione z pełną powagą, tak jak była robiona sztuka dawna, ta do powiedzmy XVII w., to oszustwo, albo i gorzej. A co dopiero, kiedy taki celuje w nieśmiertelność i ruszanie z posad!

Dotyczy to tak samo pisanych w XXI w. oper, patriotycznych kantat o Żołnierzach Wyklętych (choć tu chociaż zamiar może być słuszny, albo i nie), ambitnych dzisiejszych obrazów czy rzeźb, oraz każdej architektury próbującej "stworzyć coś naprawdę nowego" (bo to co już istnieje, jest wystarczająco koszmarne, załgane i upodlające człowieka zmuszonego to oglądać, albo, o zgrozo, w tym żyć, a to "nowe" zawsze okazuje się jeszcze gorsze), jak i facebookowej poezji różnych pyzatych nastolatek - choćby nawet jeszcze rytualnie nie zdążyły zaszlachtować ojca.

Mówię o "tworzeniu" - nie o odtwarzaniu! (Choć po prawdzie rzępolenie dziś Beethovenów i Wagnerów tego świata, że nie wspomnę o Stockhausenach i Pendereckich, uważam za oszustwo, skrajną głupotę, drewniane ucho, albo smutną ekonomiczną konieczność. Ale my teraz nie o tym.)

I na tym właśnie polega ów pesymizm, wyrażony w słowach Spenglera, że "optymizm jest tchórzostwem"! Pięćset lat temu dziewczyna w wieku Zuzi mogła być autentyczną poetką - dzisiaj jest to niemal niemożliwe, nawet jeśli nie zaangażują się w to szemrani krytycy, znawcy i handlarze. Jeśli zaś oni się w tę "poezję" zaangażowali, no to z całą pewnością będzie to szatańska i zatruwająca dusze sprawa. Dixi!

triarius

poniedziałek, lipca 28, 2014

O konwulsjach sztuki w szponach nieletnich genuszy

Zrobimy sobie tak... Będą tu zasadniczo DWA RÓŻNE TEKSTY - jeden krótki, jasno napisany i węzłowaty, który sobie oznaczymy na żółto, jak to tutaj... A umieścimy to w środku takiej, jak często u nas, gawędy ślacheckiej virtualis. Której można sobie, jeśli ktoś tego nie lubi, z czystym sumieniem nie czytać.

Po co ja w ogóle takie długie i barokowe kawałki piszę, skoro potrafiłbym jasno i prosto? No a po co jasno i prosto? Żeby każdy rzucił okiem, pokiwał głową "dobrze napisane i ma sens!", a po pięciu minutach kompletnie zapomniał o czym to było i co ja mu chciałem w duszę wsączyć? Czyli żeby było jak z jakimś spotkaniem Jacka Kuronia z młodzieżą?

Byłem na takim, z tego co pamiętam, jeszcze przed sierpniem '80, ale całkiem niedługo. Na gdańskim uniwersytecie. (Daje do myślenia, prawda?) No i dokładnie taka była moja reakcja. Nie chcę tego, lubię barok, a jak już odkładam inne rzeczy, co je mam do roboty, aby odpalić bloggera, to sobie poszaleję, bo mam ci ja bujną osobowość i to dobrze jest, jak wychodzi w pisaniu. Ale, powtarzam - nikt nie musi tego czytać, jeśli woli, to dostaje szansę na czyste (suszone w dodatku) mięso, tam gdzie jest na żółto.

* * *

Gdyby nie to, że mało co mnie tak brzydzi, jak facet dobrowolnie i bezinteresownie babrzący się w położnictwie (nie mówimy o ginekologii porównawczej!), rzekłbym może, iż noszę w sobie kilka naprawdę głębokich i istotnych tekstów (i one by nawet by nie potrzebowały naszego funkowo-postmodernistyczno-gawędziarskiego stylu!), które by bryłę świata mogły co najmniej lekko w tych jej posadach poluzować.

Jednak z ciążą mi do twarzy (po angielsku to się nazywa, że "I'm simply glowing"), poranne mdłości zwalam na to, że jak otwieram oczy, to od razu widzę dokoła realny liberalizm, i to właśnie on powoduje. Bo taka jego wszawa natura. Tak, że te ważne teksty zostawimy sobie na zaś - niewykluczone że na Święty Nigdy, a na razie coś, co mi spontanicznie przyszło do głowy (zapłodnione oczywiście telewizją, bo czym by innym mogło?), i co znowu będzie dotyczyć Sztuki. (Obsesja jakaś?)

I w ten sposób wykonaliśmy normę zjadania własnego ogona, które to zjadanie, jak każdy wie, jest dla każdego dobrze rozkwitniętego systemu czy dzieła sztuki (literackiej w tym przypadku) absolutnie niezbędne. A teraz do rzeczy! Otóż pokazali dziś na francuskim kanale czternastoletniego jazzowego pianistę, który zaszczycił swymi występami odbywający się akurat teraz w Kanadzie jazzowy festiwal.

Taki niezbyt wielki (nic dziwnego), sympatycznie wyglądający kanadyjski Murzynek. Puścili kawałek jego grania, no i rzeczywiście - chciałbym do tego poziomu techniki dojść po najdłuższym życiu! Nie że to mnie to jego granie jakoś uwiodło, czy mną wstrząsnęło - nic takiego! Super technika, pełny profesjonalizm, i taki jazz, jaki się słyszy od dziesięcioleci.

Od czasu co najmniej, gdy każdy praktycznie jazzowy muzyk kończy "odpowiednią" szkołę wyższą, czy równie "odpowiedni" wydział konserwatorium, poświęcony muzyce jazzowej. I wszyscy grają dokładnie tak samo (tak samo nudno), choć oczywiście, z głębi tej ich wiedzy o harmonii, im samym się wydaje, że są nieludzko oryginalni.

Jako gość, który pół wieku temu z absolutnie nieudawanaym zachwytem wsłuchiwał się w Hot Five i Hot Seven Armstronga... (Wiadomość dla profanów - to był CAŁKIEM INNY Armstrong od tego w "Hello Dolly", żeby już nie wspomnieć rzeczy jednoznacznie upiornych, jak "What a Beautiful World"!) Jako gość, który jazzem - bardzo zresztą różnym - podniecał się przez lat kilkadziesiąt...

Który sam całkiem nieźle, choć totalnie amatorsko, grał na alcie (a dużo gorzej, bo sąsiedzi i wrażliwe zatoki przeszkadzali, na trąbce i pianie, że gitarę pominę milczenem), który potrafił po paru dźwiękach rozpoznać całą masę tenorzystów w nieznanym sobie, oczywiście, utworze.

Który kilkadziesiąt solówek Parkera znał na pamięć, który wysłuchał masę jazzu na żywo (ostatni był Nat Adderley z sekstetem; tuż przedtem Chet Baker w uppsalskim klubie na "Górce rakarza", siedziałem mu niemal na kolanach, no a całkiem niedługo potem on zmarł)... I tak dalej.

Powiem, że ten DZISIEJSZY jazz wydaje mi się już całkiem nikomu tak naprawdę do niczego nie potrzebny. (Nie mówię tu o zarobkach wykonawców i pośredników.) To się jakoś skończyło wraz z Hard Bopem Horace Silvera, jeszcze Free dało się czasem posłuchać, choć nieczęsto, Rock Jazz to było po prostu coś potwornego (z drobnymi zaiste wyjątkami, jak wczesny Correa)...

Jeszcze Bossanova ze Stanem Getzem i Charlie Byrdem (lub Almeidą) to było COŚ. Teraz temu dzisiejszemu jazzowi trudno niby cokolwiek zarzucić, tyle że - PO CO on właściwie? Kogo zdrowego na ciele lub umyśle może to kręcić? To nie jest muzyka, która by, moim zdaniem (zdaniem starego, choć już od dawna ex, jazz-fana, jakby nie było) mogła być komukolwiek do czegokolwiek potrzebna. No, poza snobami do snobizmu i takimi sprawami. Bo tak - ani do tańca, jak Swing, ani do prawdziwego słuchania.

No i ten Murzynek, grał jak najbardziej profesjonalnie ten dzisiejszy jazz, ale też nic więcej. A zetknęli go z jakąś dorosłą gwiazdą, podobno weteranem i znakomitością, i oni sobie rozmawiali jak dwaj fachmani. No i oczywiście się nim, w tym programie, tym Murzynkiem, okrutnie, przez te parę minut, zachwycali.

No i tak mi przyszło do głowy, że jednym z objawów schyłku każdej wielkiej sztuki - bo jazz, choć jego cała ewolucja, od prymitywnych w sumie, samouckich ryków kornetu Kinga Olivera, do tego dziwnego czegoś, czego bractwo uczy się dziś w konserwatoriach, a potem serwuje jakimś dziwnym ludziom o wątpliwej, jak dla mnie, muzykalności... Że już nie rozwinę.

(Choć z ręką na sercu - trzyakordowe Country bywa super wyrafinowane, jak się umie słuchać, a w tych, rzekomo wyrafinowanych jak cholera dzisiejszych jazzowych harmoniach i rytmach człek słyszy cały czas ten sam jałowy szum. Fakt, że to być może wymaga trzydzistu lat wcześniejszego intensywnego słuchania i studiów.)

Przyszło mi zatem do głowy, że jednym z objawów schyłku każdej wielkiej sztuki może być pojawianie się MŁODOCIANYCH GWIAZD. Jak ten nasz, sympatyczny skądinąd i z pewnością obiektywnie bardzo muzykalny, Murzynek, albo jak... No kto by inny, niż, drodzy państwo, Mozart? Mozart wyraźnie stoi na jakiejś granicy - w sensie muzycznym; muzyczno-kulturowym; czy w ogóle "socjologicznym" - ale w związku ze sztuką. (A także, dla tych co wiedzą, także przecie, w spenglerycznej historiozofii.)

Mamy więc Mozarta, mamy naszego Murzynka... Innych nieletnich geniuszy, w różnych dziedzinach sztuki zresztą, też nam niemało od czasów Mozarta zaprezentowano... No a w muzyce popularnej - nie mówię tu o Swingu, który popularny przecież kiedyś był - tylko o różnych tam pioseneczkach, mniej lub bardziej tanecznych, mniej lub bardziej sentymentalnych - to przecież co drugi to nieletni geniusz, i tam nawet nie trzeba go z tego tłumaczyć, bo to po prostu ZALETA.

Niewykluczone, że takie coś - ów wysyp nieletnich geniuszy - może świadczyć o tym, że dana sztuka jest już całkowicie w szponach przeróżnych macherów, inwestorów, pijarowców, mafiosów, czy jak to nazwać, którzy sobie z nami, za pomocą tych swoich mikro-geniuszy i ich pazurków pogrywają w jakieś swoje gry. Zresztą - choćby to nawet miały być opuszki palców, co za różnica?

Przy czym sama ta sztuka w konwulsjach sobie umiera, ale komu to przeszkadza? Nikt tego nawet przeważnie nie dostrzega, zresztą w zamian ma przecie nieletnich geniuszy, a to nie byle co! Taka sobie myśl, nie wiem na ile słuszna.

triarius

niedziela, lipca 27, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 4)

"A panna O'Murphy? Panna O'Murphy i jej przecudny przecież tyłeczek?"

Kierujemy wzrok w tamtą stronę i widzimy, w trzecim rzędzie, tego kto zadał pytanie. Pięknego jak grecki bóg młodzieńca, który w podnieceniu bezwiednie miętosi... Chciałem powiedzieć "pierś", ale nie powiem, bo nie chcę, żeby moi, bardzo przecież nieliczni, P.T. Czytelnicy powymierali. Na apopleksję, priapizm lub ciągotkę nerwicową. Powiem więc zamiast tego "dłoń"...

Dłoń prześlicznej dziewczyny, wyglądającej na Japonkę, więc możliwe, że to jego siostra. (Trochę estetyki w tekście o sztuce, mimo tego, cośmy sobie powiedzieli o puchatych kociętach, nie zaszkodzi!) Dziewczyna lekko zagryza z bólu wargi, ale jej oczy z niemym zachwytem spoczywają raz to na młodzieńcu, raz to na Panu Prelegencie. Ach!

Fakt, panna O'Murphy ze znanego (niektórym) obrazu... Przepiękna dziewczyna, do tego dziko smakowita, leżąca w pozie, którą eufemizmem byłoby nazwać "prowokującą", z tym dumnym tyłeczkiem podającym się widzowi jak na tacy...

Nawet pomijając hormony, emocje i uderzenia gorąca - to JEST pewien problem dla kogoś głoszącego, że to, co naprawdę piękne samo w sobie, dziwnie marnie wypada na obrazach i w rzeźbach, więc w takim prostym łączeniem Piękna i Sztuki - jakby to było to samo - jest jednak chyba spora porcja naiwności.

Albo raczej - to MÓGŁBY być dla nas pewien problem. Bo nie jest. My sobie nie z takimi problemami radzimy! Odpowiedzmy zatem naszemu młodemu słuchaczowi, z nadzieją, że nasze słowa, naszym melodyjnym głosem wypowiedziane, dotrą także do uszu jego uroczej partnerki, pieszcząc obie te cudowne małżowinki.

(Swoją drogą, trochę późno na to ostrzeżenie, ale ten tekst, ten odcinek naszego wielkiego cyklu, nie nadaje się chyba aż tak bardzo dla dzieci. I dla młodych panien też chyba nie. Cóż, bywa, sorry!)

No to odpowiadamy... W kwestii formalnej, młody człowieku, to nie taka znowu "panna". Oczywiście - młoda (choć z pewnością nie dość dla pana Cohn-Bendita czy pana Polańskiego) i niezamężna. Jednak gdyby kiedyś miała w końcu iść do ślubu, to raczej nie na biało, bo groziłoby to rozruchami . Co najmniej. Więc, ściśle rzecz biorąc, żadna panna.

Temat tego akurat obrazu, faktycznie, sam w sobie dziko estetyczny. Nie będziemy się tu publicznie ślinić na temat tej dziewczyny (bo od czego jest prywatność?), ale jest ona do schrupania, z kosteczkami, i to wyrażając to bardzo oględnie. No a ten jej tyłeczek: wyniosły, schludny, wręcz stworzony na miłych harców przystań lubą...

Obaj jesteśmy ludźmi światowymi i chyba jedyne co możemy teraz rzec, to że ten Ludwik XV co do kobiet to miał rzeczywiście niezły gust. Mimo tej upiornej Markizy de Pompadour, która nawet sam tytuł, w sensie nazwisko, miała operetkowy.

Nam tu jednak sprezentował ów król pewną intelektualną zagwozdkę, tak? Tak myślisz, młody czlowieku? Otóż my tę zagwozdkę całkiem łatwo rozwiążemy! I to będzie dodatkowe piórko do naszego kapelusza, dodatkowy kutasik do naszego słuckiego pasa!

Słuchaj więc, mlody człowieku. Spójrz na tę panią... Nie mówię o twojej, rzeczywiście przecudnej, towarzyszce, która jednak jest na razie, bardzo ładnie i elegancko, ale jednak ubrana... Mówimy o pannie (pannie, hłe hłe!) O'Murphy. Leży ona sobie, ten tyłeczek... Ach! Nieważne!

Przecież to by mogło być zdjęcie! To jest śliczna goła dziewczyna w bardzo nieprzyzwoitej (choć ślicznej i w sumie eleganckiej) pozie, namalowana tak wiernie i bez żadnej stylizacji czy udziwnień, jak to w ogóle w XVIII w. było możliwe. Nie mieli aparatów fotograficznych, więc jak chcieli mieć coś jak zdjęcie, to musieli malować.

Gdyby pokazano nam zdjęcie wyglądające niemal w stu procentach tak, jak ten obraz, co byśmy powiedzieli? "Soft porno" przecież byśmy zakrzyknęli! Magna voce, w dodatku. Może akurat wyjątkowo śliczniutkie soft porno, ale przecież i takie bywają. (Wszyscy kastrowani ministranci i cnotliwe dziewice zasłaniają uszy!)

Kiedy zobaczymy zdjęcie ślicznej gołej dziewczyny na tyle prowokacyjne i na tyle "estetyczne", jak ten obraz, to powiemy że to "Sztuka"? W sensie że fotograf coś tam dodał od siebie, dołożył jakąś wartość dodaną - a nie tylko wziął estetyczny obiekt, jak tego puchatego kotka, i sobie to plamka po plamce odwzorował?

Raczej nie, prawda? Albo się ucieszymy tym zdjęciem, albo się nie ucieszymy, może nawet nas to odrzuci czy oburzy - ale tak czy tak to będzie "fotografia erotyczna" czy "soft porno" - a nie "Sztuka". No to jaka jest w istocie różnica między takim zdjęciem i takim niemal samym obrazem?

Rzemiosło wykonawcy? Jego jakość? I trudność jego opanowania? Oczywiście - namalowanie obrazu wymaga o wiele więcej czasu, nie mówiąc już o opanowaniu warsztatu, ale jeśli TO ma być zasadniczym kryterium...

Kryterium tego, co jest, a co nie jest Sztuką - no to, daruj młody człowieku (może jednak daj tej dziewczynie spokój, nie że coś, bo nie będzie mogła potem włóżyć... rękawiczki) - mamy całkiem nowe kryterium, które nam wszelkie dotychczasowe rozważania wywraca do góry nogami, jak również wnioski z nich...

Tylko że to by jednak była chyba przesada, żeby dobre rzemieślnicze wykonanie automatycznie utożsamiać ze "Sztuką", w sensie "Sztuki" - tym bardziej, że mówimy o "Sztuce" ambitnej i mającej wielkie pretensje co do swego znaczenia.

To, czy czysto rzemieślnicza jakość wykonania w ogóle ma jakiś związek z jakością konkretnego dzieła sztuki, należałoby dopiero ustalić. Jest to z grubsza ta sama kwestia, co kwestia znaczenia samego WARSZTATU dla klasy dzieła i klasy artysty. Jednak ja tu odruchowo odrzucam tezę, że rzemiosło miałoby wprost DECYDOWAĆ o jakości sztuki.

To, czy np. "malarz musi umieć namalować konia, żeby było widać że to koń", wydaje się w pierwszej chwili dość oczywiste i pewnie jakoś tam wypada się z tą tezą, młody człowieku, zgodzić, ale jednak my, ludzie wyjątkowo dociekliwi, nawet tego nie powinniśmy przyjmować bez sprawdzenia.

W każdym razie, co do panny O'Murphy, to wydaje się, że jest to "Sztuka" w dokładnie takim samym stopniu - plus, nieustalona na razie, wartość rzemiosła malarskiego, minus wartość rzemiosła fotografa erotycznego - jak zdjęcie w jakimś "Readers' Wives". (Lub innym "Penthouse", ale raczej takim z lat '60 jednak, potem to się zrobiło sporo ostrzejsze.)

Obraz przedstawiający pannę O'Murphy wydaje się nam, Tygrysistom, czystą w sumie pornografią - to że raczej subtelną i w niezłym smaku (sorry ministranci!), niewiele zmienia. To po prostu były inne czasy i gdzie indziej przebiegała granica wulgarności. Tym niemniej i dziś można znaleźć w sieci setki zdjęć, które się niczym istotnym od tego obrazu nie różnią.

Nawet tak śliczne dziewczyny, jak panna O'Murphy, nie są wcale aż takimi wyjątkami. (Natomiast twoja, mój młody przyjacielu, towarzyszka, ach! Trochę tylko szkoda, że już biedactwo zasnęło i nie słyszy naszych przemądrych samczych słowiczych tryli.)

* * *

Temat jest super, rozwija nam się nieźle (choć dziś w sumie śmy się sporo powygłupiali), ale chyba sobie na razie dalszy ciąg odpuszczę, bo to już dziwnie długo trwa. Gdybym, jakimś dziwnym trafem, miał żyć wiecznie, to jeszcze do tego cyklu bez wątpienia wrócę.

triarius

P.S. No dobra ludzie. Pewnie nie wiecie kto to jest panna O'Murphy, więc, żebyście sobie zębów nie połamali szukając, ja wam ją tutaj wkleję. (Pędzlem operował, by the way, niejaki Boucher, czyli na nasze Rzeźnik, co się dość zabawnie komponuje - n'est-ce pas? Facet miał szczęście oglądać to cudo w 3D, ale zazdrość to brzydka cecha, więc cicho!)


A tu macie na pociechę gołą Merkelę. (I teraz rozumiecie, dlaczego Gugiel musi usuwać linki, które komuś nie pasują?)


sobota, lipca 26, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 3)

 Poprzednie części są tutaj:

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych.html

http://bez-owijania.blogspot.com/2014/07/o-sztuce-tekst-dla-ludzi-niedotknietych_26.html

* * *

Przerwijmy sobie na chwilę tok naszego kazania i posłuchajmy ewentualnych pytań z sali. Pan w drugim rzędzie? Nie pan, tylko ten pan obok! Ten z tym dość inteligentnym wejrzeniem.

Tak, dziękuję! Jeśli dobrze zrozumiałem, to chciałby pan wiedzieć, dlaczego właściwie wciąż przypominamy, iż chodzi o sztukę współczesną, skoro nie jest to tekst z tezą i nie zamierzamy od początku udowadniać (jak w tym poprzednim cyklu, który nam się tak żałośnie wykoleił), że np. sztuka współczesna do dno?

Odpowiedź jest dość prosta. Artysta dzisiejszy tworzy dla dzisiejszego odbiorcy, czyli dla nas, w związku z tym o wiele łatwiej nam rozszyfrować jego zamiary i istotę tego co robi. Artysta z przeszłości (zakładając oczywiście, że też w ogóle istniał) pracował raczej dla ludzi jemu współczesnych, lub ewentualnie dla jakiejś mglistej "przyszłości" - a więc nie wprost dla nas. (Niektórzy zaś także, a może nawet w zasadniczej części, pracowali dla Boga, ale to nam nic w tej chwili nie zmienia.)

Z czego z kolei wynika, że albo musimy badać relację pomiędzy nim i nami - a nie jesteśmy przecież "naturalnymi" i zamierzonymi odbiorcami jego dzieł; albo też musimy się próbować wczuć w psychikę, gusta i potrzeby ludzi z całkiem innej od naszej epoki, żeby tamtą sztukę w jej właściwym kontekście zrozumieć.

Co może być bardzo interesujące, oczywiście, nawet niewykluczone że niezbędne, ale na pewno jest trudniejsze i nie od tego zaczynamy. No a niektórzy mogliby twierdzić, że w ogóle nie jest możliwe wczucie się w kogokolwiek, więc to zawsze będzie tylko bardzo zgrubne przybliżenie. Zarzut ten nie jest bynajmniej bezsensowny - sprawa (poza oczywiście samą jakością wykonania takiej analizy) polega niemal wyłącznie na tym, jak zgrubne przybliżenie nam w istocie wystarcza.

Ktoś jeszcze? Tak, pani w... Jedenastym rzędzie, proszę! "Co z pięknem? Przecież sztuka to kwestia estetyki i piękna." W porządku, zrozumiałem i już odpowiadam. Najkrótsza zapewne z dobrych odpowiedzi na pani pytanie będzie zapewne taka, że przecież związek sztuki i piękna nie jest wcale aż tak oczywisty, jak się często ludziom wydaje. A już na pewno sztuki współczesnej.

Czy może - żeby to wyrazić ostrożniej i jednocześnie bardziej w zgodzie z naszymi własnymi odczuciami - z tym, co się dziś za sztukę, tę współczesną, uważa, i co chłonie, ceni i podziwia współczesny standardowy znawca sztuki. Przecież ta sztuka (żeby już nie kombinować przy nazwach), czyli "sztuka współczesna", często, jeśli nie przeważnie, odrzuca wszelkie "piękno", uznając je za banał, kicz i co tam jeszcze.

I w dodatku my tutaj, w tygrysicznym gronie, wcale, z tego akurat powodu, potępić jej nie potrafimy! Bob Dylan, niebylejaki muzyk w końcu, rzekł był: "Piękna może być tylko szpetota, bracie!" I rzekł całkiem sensownie. Mówię to nie tylko dlatego, że to krótkie, proste zdanie bardzo mi pomogło w początkach liceum w moich kontaktach z dziewczynami.

Podejrzewam nawiasem, że najbardziej je podniecało owo "bracie". A przy okazji, choć obiecałem tutaj nie pakować żadnej szpęglerystycznej terminologii i aparatu pojęciowego, to Dylan nie jest tego typu artystą, którego byśmy w tej naszej analizie mieli jakoś specjalnie na myśli.

My tu rozmawiamy przede wszystkim o sztuce ambitnej, dętej, ktoś by rzekł "z pretensjami" (szpęglerystycznym "Ornamencie", ale sza!), a Dylan to jednak bliska folkloru sprawa względnie prostej i "bezpretensjonalnej" w sumie muzyki, jaka będzie, da Bóg, istniała tak długo, jak długo będzie istniał sam człowiek. ("Imitacja", ale to całkiem poza tokiem naszego wywodu i proszę to natychmiast zapomnieć!)

Oczywiście wokół Dylana mogły być różne, mniej lub bardziej szemrane, związne z wpływaniem na psychikę i propagandą sprawy (z forsa też), ale jednak sam Dylan, jako muzyk (a muzykiem był niezłym, szczególnie jeśli za konkurencję będziemy uznawać przereklamowane zera w rodzaju Michaela Jacksona), to rzecz dość w sumie bezpretensjonalna (no bo przecie żaden Penderecki!) - i chwała mu za to!

Co do piękna zaś, to czy jest coś piękniejszego niż mały kotek? Albo soczysty damski udziec, żeby nie powiedzieć "posterior"? I te rzeczy nie są przecież "sztuką" - w sensie malarstwa czy rzeźby, że już pominiemy muzykę. W istocie każde chyba przedstawienie małego ślicznego kotka w postaci "artystycznej" będzie koszmarną szmirą.

Gdyby nawet ktoś potrafił zrobić to lepiej (a byłby to w takim razie niebylejaki artysta!), to i tak sam kotek, w naturze, bez udziału artysty, farb, płótna, granitu, marmuru, brązu, splatanych ze sobą w wyrafinowany sposób nitek, czy innej tam wypalanej gliny  - będzie znacznie lepszy. Jeśli ktoś zna przykłady czegoś przeciwnego, to jestem niezwykle spragniony je ujrzeć!

To samo zresztą z damskim posteriorem. A jest to przecie temat o wiele częściej traktowany pędzlem i dłutem przez ambitnych i (w miarę przynajmniej) prawdziwych artystów. Mimo to, że pojawiają sie owe posteriory w tysiącach i tysiącach obrazów i rzeźb, często naprawdę niezłych - bo i nie mówimy tu, w tej chwili, wyłącznie o sztuce współczesnej...

To i tak nie spotkałem się jeszcze, a żyję długo i wciąż się rozglądam, z dziełem sztuki, gdzie by damski posterior zasługujący na to dumne miano był piękniejszy niż w oryginale. To wydaje się być po prostu NIEMOŻLIWE! Jasne - mogą być posteriory, i soczyste udźce, w jakichś tam "Śmierciach Sardanapala", które wywołują różne rozkoszne (ach!) i jakżeż artystyczne skojarzenia.

Czy w jakichś tam rokokowych nimfach pluskających się w źródełku. Ale zawsze jednak - albo posterior jest ważny i każdy prawdziwy koneser wie, że w oryginale był o niebo bardziej interesujący; albo też posterior stanowi jedynie mało ważny detal, co poniekąd jest smutne, bowiem zasługuje na o wiele więcej.

Piękny jest też (odpowiednio piękny, bo wcale nie każdy) koń, piękny jest dla znawcy (piękny) prawy prosty... Tu jednak, choć może w sposób nieco mniej jaskrawy, niż w przypadku kociąt i soczystych posteriorów - oryginał będzie o wiele lepszy od każdego jego odtworzenia w postaci "sztuki". (No a prawe proste to w ogóle w ambitniejszej sztuce nie bywają odwzorowywane, a przynajmniej nie tak, by było na czym oko zawiesić.)

Usatysfakcjonowałem panią? No to się bardzo cieszę!

* * *

To na razie by było tyle.

c.d. (tu powinienem rzec "Deo et triario volentibus", ale trochę mi głupio tego ablativusa pluralis do siebie i Boga jednocześnie stosować; z kolei liczba pojedyncza w oczach znawców może być po prostu niegramatyczna... No więc niech będzie samo "Deo volente", ale ja też jednak mam tu coś do powiedzenia!) n.

triarius

piątek, lipca 25, 2014

O Sztuce - tekst dla ludzi niedotkniętych wirusem szpęgleryzmu (część 1)

Dedykuję to pewnej czarującej osobie, która, w przerwach pomiędzy bardzo udatnym naśladowaniem Króla Dawida przed Panem, zachęca mnie do dopracowania i spisania moich  dyletanckich poglądów na Sztukę.

* * *

Jeździłem sobie przed chwilą gnuśnie po kanałach i na BBC wpadła mi w oko zajawka jakiegoś niezwykle kulturalnego programu. "Dlaczego czarownice zdają się tak fascynować artystów?", pytał nabrzmiały suspensem głos faceta - oczywiście kulturalnego i w ogóle - a na wizji pokazano nam całkiem ładniutki obrazek atrakcyjnej kobiety z jakimś chyba mieczem w dłoni.

I ten głos zaraz sobie na to pytanie odpowiedział, a nam przy okazji. Otóż, powiedział głos (a w tym czasie kamera doszła już do głowy tamtej pani, bo zaczeła od nóg i rąbka spódnicy, po czym wędrowała sobie powolutku w górę), "czarownice mieszają swoje wywary tak, jak artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią".

Na tym się skończyła zajawka, a mnie nagle olśniło, że to być może jest koniec nici, po której można by dojść do kłębka i wyjaśnić problem od zarania wieków nurtujący tygrysiczną naukę - ten mianowicie: dlaczego współczesna sztuka jest taka denna... No bo że jest denna to nikt przytomny i niepozbawiony odrobiny smaku wątpliwości mieć nie może. No, chyba że z tego żyje!

Wraz z pobocznymi tematami, jak to: Co to w ogóle jest sztuka? Po co to komu właściwie? Jakie są tego rodzaje? Czy być artystą w tej czy innej epoce to rzecz wzniosła - czy może bardziej już etyczne byłoby zostanie hyclem albo katowskim pachołkiem? I znacznie lepsze dla duszy? I tak dla każdej kolejnej epoki po kolei.

W dodatku - i to własnie było w tym moim olśnieniu najważniejsze - zdało mi się, że można by to wreszcie próbować zrobić nie zaczynając od samego początku, czyli od szpęglerycznej koncepcji Kultur/Cywilizacji, bez której dotychczas kompletnie nam się na te wzniosłe tematy rozmawiać nie udawało, a z drugiej strony, zanim śmy sobie cokolwiek istotnego powiedzieli, zarówno Autor jak i ew. Czytelnik mieli kompletnie dość. I tak to się kręciło od lat.

Teraz jednak to proste stwierdzenie, że "artysta miesza swoje barwniki - aby osiągnąć jak największą władzę nad naszą wyobraźnią" (mniejsza już o fajne porównanie tego z robotą czarownic), zapaliło w moim mózgu lampkę, a lampka ta okazała się halogenową z turbodoładowaniem. (Alleluja!)

No więc tak sobie to teraz zwerbalizowałem, że teraz rzeczywiście temu tam artyście... Żeby już go tak dla uproszczenia nazwać, nie zajmując się na razie kwestią, czy on na to miano w ogóle zasługuje... Chodzi o WŁADZĘ NAD NASZĄ WYOBRAŹNIĄ. Tak? Niby nic, takie sobie dość oczywiste stwierdzenie, z którym większość koneserów dzisiejszej sztuki (żeby już..., jak wyżej) się łatwo zgodzi... A jednak to poniekąd bomba!

Co za bomba, jaka bomba?! Wykrzyknie ten i ów. No a jeśli, ludkowie rostomili, pociągniemy sprawę dalej i postawimy pytania w rodzaju: KTO właściwie i w CZYIM IMIENIU tę władzę nad nami... (No bo w końcu chodzi o istotną część naszej jaźni, prawda?) Pragnie uzyskać? PO CO właściwie? CO zamierza potem z tą naszą wyobraźnią, czyli w sumie nami, uczynić?

Fajne pytania? A ja mam ich więcej, mind you! DLACZEGO my mu nie tylko pozwalamy, ale nawet - a przynajmniej niektórzy - wyraźnie tego PRAGNIEMY? DLACZEGO niektórzy - i to akurat tacy, którzy z tego właśnie powodu uważają się za lepszych od reszty - bez tej władzy nad ich wyobraźnią oddawanej komuś INNEMU I OBCEMU, well... NIE POTRAFIĄ W OGÓLE ŻYĆ?!

Koneser sztuki współczesnej tych moich pytań i związanych z nimi dręczących wątpliwości raczej nie zrozumie (bez urazy!), ale one chyba nie są całkiem wydumane i człek prosty, jak chwilę pomyśli, jak się malutką ociupinkę wczuje - chyba także uzna, że w ten sposób postawiona kwestia WSPÓŁCZESNEJ SZTUKI zaczyna wyglądać zaiste intrygująco. A nawet i niepokojąco.

Ktoś tak to właśnie czuje? No właśnie! Żeby sobie powyższe pokrótce zrekapitulować, powiedzmy sobie tak... JEŻELI faktycznie rolą współczesnego artysty - jeśli nawet nie jedyną, to bardzo istotną - jest znalezienie środków uzyskana WŁADZY nad naszą wyobraźnią... Czyli nad naszą jaźnią, a przynajmniej bardzo istotną jej częścią...

(Zgoda? JEST to rola artysty? Wyobraźnia JEST ważną częścią naszej jaźni? No to jedziemy dalej!) W takim razie przedstawione tu przeze mnie pytania automatycznie stają się istotne i zasadne (zgoda?)... Zaś widziane z niektórych przynajmniej punktów widzenia (na przykład z mojego), także mocno NIEPOKOJĄCE. (Z tym zgoda?)

No, tośmy sobie w sumie bardzo poważnie nadgryźli problem, który można by lapidarnie sformułować słowami: "dlaczego w sztuce współczesnej jest coś cholernie szemranego?" Teraz jeszcze pozostaje nam ustalić, czy KAŻDA sztuka - zawsze i wszędzie - miała w sobie to nieprzyjemne coś, czy też to coś pojawiło się dopiero w pewnej opoce.

Z dodatkowymi kwestiami, jak to: jeśli się pojawiło, to kiedy i dlaczego właściwie? Oraz: co właściwie było CELEM sztuki, zanim zaczęło to być UZYSKANIE WŁADZY NAD LUDZKĄ WYOBRAŹNIĄ (w nieustalonych przez nas dotychczas celach, ale wszystko przed nami!). A także to, czy KAŻDA władza nad naszą wyobraźnią musi być równie złowieszcza, i kiedy ewentualnie aż tak źle być nie musi.

I to by chwilowo było na tyle. Jeśli Deus zechce, co pokaże mi m.in. zainteresowaniem tym tekstem i komętami (oczywiście, jak znam życie, większość będzie prywatnie i tajnie, jak to ostatnio bywa), to będzie i dalszy ciąg (co najmniej na moim prywatnym blogasku http://triarius.pl (od lat nieaktualne), bo gdzie indziej to już niekoniecznie).

triarius

poniedziałek, lipca 21, 2014

Propedeutyka Tygrysizmu Stosowanego, odcinek 1

Chciałem dzisiaj się zabrać, kolejny raz, za problem sztuki - współczesnej i tej wartościowej - od innej strony, blitzkrigowym atakiem na samo centrum i jądro problemu... 

Ale w pisaniu okazało się (głupi byłem, żem tego od razu nie przewidział!), iż to jest o wiele zbyt ambitny temat na krótki blogaskowy tekścik, więc zamiast tego zrobimy sobie wprowadzenie do Tygrysizmu. W sensie zaczniemy go pisać, dając światu odcinek 1.

* * *

Bierzemy sobie spory kawał ziemskiego globu i jakąś zamieszkującą go ludność. (Jednak NIE całą ludzkość i całą powierzchnię Błękitnej Planety!) Z naszego tutaj punktu widzenia możemy mieć trzy zasadnicze stany - w sensie rodzajów życia społecznego, duchowego, intelektualnego, religijnego, artystycznego itd..

A. Życie ludzi zamieszkujących jakiś określony obszar, to w sumie życie zwierzęcia z gatunku "człowiek". Oczywiście żadne żyrafy czy niedźwiadki koala, ale w sumie głównie, jeśli nie wyłącznie, biologia. Rodzenie się, ciężka przeważnie egzystencja dla prostego przeżycia, rozmnażanie się, umieranie.

Czasem jakieś wojny, jakieś zmiany władzy, jakieś podboje... W końcu u lwów czy lemurów na wolności także te rzeczy występują cały czas. Religia - oczywiście, choć raczej bardziej jakaś magia. Jakieś sięgające pradawnych czasów kulty, których nikt nie stara się intelektem analizować, czy ulepszać.

Brak wielkich różnic klasowych, brak większego podziału pracy, ludzie żyją głównie z roli i na roli, brak, lub niemal brak, miast wartych tego miana. Duchowieństwo w postaci bardzo mało rozwiniętej. Pismo, jeśli znane, bez istotnego znaczenia dla większości.

Jeśli jacyś historycy będą o tym kiedyś później pisać - będą, z konieczności, swych potencjalnych czytelników męczyć recytowaniem długich, nużących list Chilperyków i Chlotarów. Niewiele bowiem poza tym tam się działo, o czym by sobie można popisać.

Oczywiście, całkiem często jakiś Chilperyk mordował jakiegoś Chlotara i brał sobie jego żonę, całkiem często jakiś inny Chlotar wyłupiał oczy innemu Chilperykowi i zabierał jego królestwo... Czasem nawet któryś taki potrafił zrobić coś sympatycznego i wzniosłego - na przykład podarować boginii cenną przepaskę na biodra. (Ach!)

W sumie to jednak było tyle, życie ludzi nie zmieniało się przez stulecia, choć jakiś Chilperyk czy Chlotar potrafił stracić żonę lub królestwo, a inny zyskać. Żeby nie wspomnieć o dziesięcioleciach - które przecież w takiej Europie na przykład, od tysiąca lat, dają się na ogół dość łatwo rozróżnić, i każde niemal ma swoje wyjątkowe cechy, niemal swoją własną "duszę".

Religia się zasadniczo nie rozwija, choć możliwe są, rzadkie ale jednak, jakieś religijne rewolucje, oraz, zapewne znacznie bardziej prawdopodobne, podboje połączone z narzucaniem jednej religii i/lub niszczeniem innej. Sztuka prosta, odwieczna, niemal niezmienna, właściwie nieuczona w jakimś dzisiejszym szkolnym sensie (no bo i szkół raczej nie ma), choć możliwy wysoki poziom rzemiosła i dopracowana przez wieki forma.

W każdym razie ta sztuka zmienia się niesamowicie wolno, nie jest uczona w żadnych akademiach, nie jest analizowana przez znawców, nie jest towarem, nie ma krytyków, nie ma marchandów, nie ma filharmonii ani kultu samotnego geniusza.

Ma wartość sakralną, prestiżową, poza tym, że po prostu ci, którzy wykonują te wszystkie miecze, zapinki, kielichy i całą resztę, nie wyobrażają sobie, jak i ich "klienci", że mogloby tam nie być wszystkich tych tradycyjnych ornamentów, a forma mogłaby być jakaś całkiem nietradycyjna.

Co jeszcze? Co jeszcze?

Może ten odcinek sobie teraz zakończymy, bo i tak do jakiegoś nowego sedna dojść już, w zwykłym blogaskowym tekście nieprzesadnej długości, nie zdołamy - powiemy tylko, że ludzi żyjących w tego typu epoce, w takich warunkach, nazywamy sobie Fellachami, co jest określeniem szpęglerycznym.

Prawdziwi, pierwotni egipscy fellachowie tymi "naszymi" Fellachami oczywiście byli jak najbardziej, ale absolutnie nie tylko oni, bowiem uprzejmie pozwolili nam stosować to miano do wielu innych, w podobnych w sumie sytuacjach.

("Fellah" pisze się wprawdzie chyba przez samo "h", ale to się fatalnie odmienia, wiec stosujemy tu sobie taką uroczą ambiwalencję und niepewność.) 

A więc - Fellah i ten specyficzny, bliski biologii, rodzaj ludzkiego życia. Pierwszy, który sobie, w ogromnym skrócie, przedstawiliśmy. Przyjdą jeszcze (Deo volente) dwie inne podstawowe formy ludzkiego życia, plus kilka pośrednich, zmutowanych, hybrydalnych, czy jak to tam nazwać.

* * *

(A w ogóle, jak chcecie więcej tej propedeutyki, to wykażcie zainteresowanie, piszcie komęta i w ogóle. Inaczej łaskawie darujcie, mogę nie widzieć sensu. Nie że coś, oczywiście, obowiązku nie ma.)

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. Parami też może być, zgoda. I uważać na ogony.

niedziela, lipca 13, 2014

Dlaczego współczesna sztuka jest taka denna? (003)

W trzecim odcinku naszego cyklu przedyskutujmy sobie kwestię całkiem podstawową - mianowicie co to w ogóle jest ta "sztuka"? Z pokrewnymi zagadnieniami, jak to: Po czym ją się rozpoznaje? Do czego ona właściwie służy i komu? Jak cenna w istocie jest, i dla kogo właściwie? Plus inne pokrewne zagadnienia, które mogą się przy okazji pojawić.

Przy takim postawieniu sprawy - w którym oczywiście nie ma nic nadzwyczajnego, po prostu staramy się zacząć od samego początku, bez idées pré-conçues, bez powoływania się na autorytety QUIA autorytety - dość oczywiste staje się, dlaczego sztuki (czy co to tam jest) posługujące się przede wszystkim słowem zostawiliśmy sobie poza nasza sferą badawczą.

Dlatego tak uczyniliśmy, że tam, gdzie są słowa, mamy, a przynajmniej mieć możemy, INFORMACJĘ. Nie można w każdym indywidualnym przypadku oczywiście wykluczyć, że tu akurat żadna istotna informacja nie występuje, a chodzi jedynie o EKSPRESJĘ... (Innych przypadków, niż te dwa chyba być po prostu nie może.)

Informacja (żeby nie było niejasności, choć i tak nie powinno) to będzie na przykład: "Wczoraj w Biedronce widziałam diabła z rogami, ogonem i Gazetą Wyborczą". Nie jest tu oczywiście istotne, czy ta informacja jest "prawdziwa" (bo diabły na przykład Gwybu nie czytają) - jest tu jakiś przekaz, adresowany do kogoś innego, więc informacja.

(A skoro już zmniejszamy niejasności, to powiem, że idées pré-conçues oznacza "wstępne założenia". Niektórzy mi lubią zarzucać nieuctwo i porywanie się na tematy poza moim zasięgiem, więc ja w nich czasem francuskim lub łaciną. Trochę może dziecinne, ale na takich ludzi to chyba jednak działa.)

Ekspresja "czysta", to będzie "och!" albo "ach!". W bardziej złożonych przypadkach trudno chyba by było całkiem pozbawić ją jakiegokolwiek informacyjnego przekazu, ale jeśli coś mówimy naprawdę ignorując ew. odbiorcę, to co do niego dotrze i jak on zareaguje ("on lub ona", hłe hłe, bo mi tego w Ameryce nie wydadzą!), tylko tak sobie mówimy, szepczemy, krzyczymy... No to jest ekspresja właśnie.

Oczywiście ani informacja, ani też ekspresja, nie muszą koniecznie posługiwać się słowami! Tutaj mówimy głównie o słowach, dlatego, że moja teza jest taka, iż w "sztukach" (w szerokim znaczeniu, dlatego w cudzysłowie) posługujących się głównie słowami "z natury" do głosu dochodzi informacja.

W związku z czym wiele z tego, co się mówi - w postaci wierszy czy dramatów - bez "aż tak wielkiej szkody" dałoby się powiedzieć najprostszą i najbardziej zrozumiałą metodą, czyli po prostu PROZĄ. Jeśli tak jest, będzie to oczywiście spora wada takiego wiersza czy dramatu - bowiem zastosowana forma nie jest optymalna dla danej treści i są tam jakieś niepotrzebne fioritury.

(Z drugiej strony, jeśli tam naprawdę jest coś, co by było warto powiedzieć po prostu prozą, to i tak jest tam znacznie więcej, niż w większości dzieł, którymi dziś cieszy się tak zwana "wyrobiona publiczność." (Jak cudnie - mamy już całkiem dlugi wpis, a nawet śmy naprawdę nie zaczęli drążyć zamierzonego na ten raz tematu! W końcu o "sztukach słownych" mieliśmy właśnie NIE mówić.)

* * *

Co sztuka właściwie daje swoiemu odbiorcy? Istotne zagadnienie, zgoda? Od razu jednak widzimy, że wcale nie jest całkiem oczywiste, że taka na przykład sztuka Azteków Aztekom dawała te same przeżycia i ew. satysfakcje, co dzisiejszemu koneserowi.

Dzisiejszy koneser zachwyca się też na przykład kopiami klasycznych greckich rzeźb, bez entuzjazmu spogladając na sztukę o kilkaset lat późniejszą - tę wczesnochrześcijańską. Oficjalnie mówi się o "upadku sztuki", o "obniżeniu poziomu", o "tandetnej rzemieślniczejrobocie", o "zaniku umiejętności widzenia rzeczywistości", o "wtórności", o "degenerarcji" wreszcie... Itd., itd. (Wiem coś o tym, proszę mi wierzyć!)

Jednak trudno całkiem uciec od konstatacji, że ta "schyłkowa", "zdegenerowana" sztuka wczesnego chrześcijaństwa do czegoś tym wczesnym chrześcijanom była potrzebna - podczas gdy te wszystkie nagle Apolliny i Wenusy wprost przeciwnie. I oczywiście oficjalna, choć nie zawsze głośno i explicite wyrażana, opinia jest taka, że ci wcześni chrześcijanie w ogóle byli jacyś nietacy, a na sztuce to już się nie znali kompletnie.

Jest to jednak nieco kontrowersyjna postawa, czyniąca z dzisiejszego bywalca zachodnich muzeów absolutną wyrocznię i jedyne kryterium, podczas gdy ludzie, z jakichś dziwnych nieraz powodów, tę sztukę tworzyli od tysięcy lat; nieraz za nią płacili, i to sporo; niektórzy latami uczyli się na artystów... I tak dalej.

A po tych tysiącach lat przychodzi sobie taki, nie bójmy się tego słowa - liberalny burżuj z apetytem na "sztukę", i sobie wybiera: grota Lascaux? Cudne, bierzemy! Goła Wenus oglądająca swoja pupę w lusterku? Fajne, choć za rok lub dwa może się okazać nie dość politpoprawne. Dwunastowieczne perskie miniatury? Jasne, przecież sztuka jest jedna!

Parę kolorowych plam na płótnie? Fajne, oczywiście, choć to już było (a co na to mohery?) Bizantyjskie mozajki? Super! (Pod nosem dodaje zaś "bo tak fajnie błyszczą te kolorowe kamyczki, a do tego tam jest trochę prawdziwego złota, łał!")

Mumia faraona? Re-we-la-cja! Nie dość że profanacja zwłok, a to zawsze cieszy, to jeszcze egzotyka!
Sztuka wczesnych chrześcijan? Sztuka mówisz? Toż to przecież nie sztuka, tylko upadek rzemiosła i degeneracja! Nie czytałeś sobotniego dodatku kulturalnego w naszej ulubionej gazecie?!

Już nie będę się tutaj zniżał do wykazywnia, że taka postawa jest niekonsekwentna i arbitralna, bo w realnym liberlaniźmie i jego intelektualnym oraz estetycznym życiu nie takie rzeczy się spotyka. Jednak naprawdę nie dostrzegam powodu, by akurat gusta kogoś, kto się na tej planecie pojawił pięćdziesiąt...

No może sto... Niech będzie i dwieście czternaście... Lat temu... I za chwilę może zniknąć... Stanowiły podstwowe kryterium analizy wszelkiej sztuki - sztuki wszystkich epok, regionów, kultur. To znaczy - zgoda! - ja bym się bardzo nawet cieszył, gdyby te wszystkie ochy i achy były autentycznie przeżywane, a nie wygenerowane przez telewizyjnych macherów i ekspertów (na ogół nie zasługujących nawet na cudzysłów) w sobotnich dodatkach.

Autentyczne przeżycia estetyczne współczesnego burżuja nie stają się od razu ostatecznym kryterium, i niewiele w sumie, poza samego burżuja duszą, znaczą, ale jednak co autentyczność, to autentyczność. Dużo tego dziś, wbrew pozorom, a przede wszystkim wbrew WSZECHOBECNEJ PROPAGANDZIE, dzisiaj nie mamy.

Jednak moje dociekanie ma dociec, CZYM JEST SZTUKA DLA TYCH, KTÓRZY JĄ TWORZĄ I DLA TYCH, DLA KTÓRYCH BYŁA PIERWOTNIE PRZEZNACZONA. Z naciskiem na PIERWOTNIE. Tutaj, proszę mi darować, opinie i gusta kogoś żyjącego tysiąc, a choćby tylko i dwieście, lat później, w całkiem innych warunkach, który sobie tę sztukę ogląda luźno w muzeum, w telewizji, albo w albumie - całkiem po prostu NIE MAJĄ NIC DO RZECZY. Rozumiemy się? (Choć oczywiście NASZYM dzisiaj odbiorem sztuki mam się zamiar kiedyś też na serio zająć. A nawet to właśnie wydaje mi się sednem moich rozważań.)

To samo dotyczy zresztą moich osobistych gustów oczywiście, choć mnie akurat "liberalnym burżujem" dość trudno nazwać. Zachwycam się (żeby z plastyki przejść w sferę muzyki, która dla mnie osobiście jest o wiele ważniejsza) Dufayem i Monteverdim, ale to przecież nie oznacza, że na pewno to, co ja z tego powodu odczuwam, jest tym samym, co odczuwali bezpośredni ich odbiorcy, nie mówiąc już oni sami.

Prywatnie sobie sądzę, że to nie jest aż tak odległe, ale jest to opinia subiektywna, choć oparta na pewnych analizach, którymi, Deo volente, mam się z ewentualnymi (Deo volente) Czytelnikami zamiar w toku tych rozważań podzielić.

To jest jednak coś, co by trzeba dopiero wykazać. Natomiast fakt, że dzisiejszy bywalec muzeów - nawet ten autentycznie przeżywający, i jakoś tam nawet rozumiejący, sztukę - nie zaś, dość typowa w mojej opinii niestety, ofiara sobotnich dodatków, cwanych macherów i chciwych spekulantów...

Więc taki współczesny, nawet i całkiem autentyczny, koneser sztuki - z całą pewnością widzi (i "przeżywa") azteckie przedstawienia masowych rzezi (przez otwarcie klatki delikwenta obsydianowym nożem i wyrwane mu serca ku uciesze bogów), z tryskającą tętniczą krwią, zmieniającą się pod koniec swej trasy w jakieś, dość w sumie schizofreniczne kwiaty, całkiem inaczej niż sami Aztecy.

Niezależnie od tego, czy byli bliżej rączki tego obsydianowego noża, czy też tej drugiej strony. I to by jednak chyba było na razie na tyle. Dzięki za ew. uwagę, jeśli ktoś był łaskawy, i w dodatku dotrwał do końca! (Nie żebym uważał, że to jest bezwartościowe! Po prostu jest to trudne, z masą wtrętów w nawiasach itd., a ja nie mam nawet doktoratu. ;-)

triarius

P.S. Teraz pojedynczo wychodzimy. I uważajcie na ewentualne ogony!

czwartek, maja 06, 2010

Orfeo

Właśnie sobie obejrzałem na Mezzo "Orfeo" Monteverdiego. Po raz zapewne trzydziesty w życiu, konkretnie od paru lat, drugi w ciągu miesiąca. I któryś już raz ten konkretny spektakl. Tak - "Orfeo", a nie "Orfeusz" (jak to wyświetliło, całkiem niepotrzebnie częstujące mnie ostatnio rodzimymi podpisami, Mezzo), "Orfeus", "Orfej", czy inne "Orfiątko"! To jest coś całkiem specjalnego i wyjątkowego, a nie jakaś tam  jedna z oper o Orfeuszu. (Nie mówiąc już oczywiście o "Orfeuszu w Piekle" Offenbacha, w którym liberalizm i przedsmak tego "muzycznego" koszmaru, który leje się teraz na człowieka ze wszystkich stron. Ale sza, bo będzie "antysemityzm"!)

By zacząć od spraw nieco mniejszej wagi, a potem stopniowo zwiększać... Co właściwie? Niech będzie, że "intensywność"... Więc w powyższym celu najpierw krótko o sprawach drugorzędnych. Więc scenografia była prosta, z paroma fajnymi pomysłami, i w sumie udana. Kostiumy nieco, jak to dzisiaj bywa, awangardowe, ale bez przesady. W końcu w czym mają w XXI wieku tańczyć po łące nimfy i pasterze, że spytam, jeśli nie w przydużych białych garniturach? Nie, poważnie to nie są złe kostiumy, a dusze zawinięte w celofan, czy może raczej jakiś tiul (żeby mogły oddychać, choć to poniekąd paradoks), były nawet bardzo przekonujące.

Te garnitury widać tutaj - białe to nimfy i pasterze, a Orfeo żółty. W dodatku śpiewiają i tańczą jak żywe. (Tamże, jak się sobie kliknie, więcej! Tego "Orfea" i innych "Orfeów", także na ogół ślicznych.) No i w końcu w recenzji (łał!) wypada powiedzieć, a o jaki konkretnie spektakl chodzi - więc chodzi o ten tutaj.


Była też choreografia, także nieco awangardowa, ale to samo - co mają niby tańczyć pasterze i nimfy, że spytam? Jeśli do wyboru jest albo dysko, czy inny breakdance, albo też "inspirowany starożytnością" styl Isadory Duncan (to była obrzydliwa komucha, ale na szczęście kacapy w końcu ją utrupili, tak jak lubię)... Albo też jakiś upiorny burżuazyjny (!) balet w stylu "Jeziora łabędziego"... Nie, to ja stanowczo wolę to co było! Choć nagie Afrykanki byłyby jednak chyba jeszcze lepsze. Może następnym razem.

Teraz sprawy naprawdę ważne. Czyli MUZYKA, no i treść. A, jeszcze jest gra aktorów! (Bo ja, widzie ludzie, pierwszy raz piszę recenzję ze spektaklu. Tracę, znaczy, kolejne dziewictwo, któreż to już z rzędu?) Było to naprawdę dobrze zagrane (w sensie orkiestry) i zaśpiewane. Faktycznie kiedy to słyszałem parę dni temu, początkowe śpiewania wydały mi się nieco zbyt... Nie powiem "cierpkie", bo cierpkość w muzyce, to ja pasjami lubię, ale raczej... Głosy jakieś takie nieco przeraźliwe, przynajmniej niektóre.

To jednak był chyba mój błąd, bo tym razem nic podobnego nie zauważyłem. Śpiewali wspaniale. Ten mój błąd mógł się wziąć stąd, że stosunkowo rzadko udaje mi się "Orfea" (czy zresztą jakieś inne takie dłuższe dzieło, co je dają w Mezzo) obejrzeć i wysłuchać od początku. Po prostu dlatego, że człek nagle włącza telewizor, albo nagle przełącza na to Mezzo, a tam już to leci. A jak nie leci, to człek wyłącza, albo też idzie sobie pooglądać co inne. No i tak wydaje się to być, że jak ja z tego Orfea czegoś nie wysłuchałem dotychczas parę razy, to też mam jakieś lekkie wątpia.

Z czego wniosek - i to naprawdę ważny (wyjąć zeszyciki, kto tego jeszcze nie zrobił, i cholera NOTOWAĆ!)  - że, skoro ja potrzebuję dwóch razy w ciągu tygodnia, żeby nie mieć cienia wątpiów co do brzmienia tej muzyki.... Ja, któren naprawdę czcicielem muzyki od stuleci... Ja, któren naprawdę mógłbym muzyki (dobrej!) słuchać za pieniądze i byłbym z tego dziko bogaty, a leberały by mnie musiały wynieść na ołtarze... Ja, któren Monteverdiego wielbię i uważam za największego w jego fachu, a "Orfea" za największy utwór muzyczny w historii... Ja wreszcie, itd...

Więc skoro ja czasem, na początku nie całkiem doceniam, to co musi być, ludzie, Z WAMI? A więc, nie zrażać się, że nic do Was nie trafia! Nie doprawiać, nie rozcieńczać Village People, czy innymi Skaldami (tfu!), ani nawet żadnym Fryckiem czy innym "Oda do Radości" Beethovenem! Po prostu macie WIEDZIEĆ, że to jest TO, i z tym przekonaniem w duszy macie słuchać! Niekoniecznie zawsze z zaciśniętymi z wysiłku pośladkami, przymuszając się... Czasem właśnie luźno, od niechcenia, zamiatając, gotując mężowi zupę, czy robiąc żonie dobrze (ach jak dobrze!). Tak ma być!

No dobra, była recenzja... Taka, na jaką nas w tej chwili stać. Było wezwanie und pouczenie... Teraz przechodzimy na poziom meta. (Kto tego z poziomem nie rozumie, niech się zapisze do hrPonimirskiego na korepetycje z metalogiki. Chłopakowi przyda się parę groszy, kupi se lepszego kąpa, a Wam zrozumienie spraw trudnych, z akcentem na META.)

Więc, jak wspomniałem, "Orfeo" Claudia Monteverdiego to dla mnie, i z przekonaniem, największy muzyczny utwór w historii. Choć, i mówię to głosem nabrzmiałym świadomością tego faktu, konkurencja jest naprawdę ogromna - wszystkie te Dufaye, Josquiny, Palestriny, Charpentiery... I Guido Rossi na dodatek. Ale tak właśnie jest. Największa opera... Co jest o tyle zabawne, że jest to także, przynajmniej oficjalnie, bo są tu pewne kontrowersje, pierwsza opera w historii. W każdym razie jest ona jedną z pierwszych. Z 1607, na ile dobrze pamiętam. (Tu też są jakieś drobne kontrowersje.)

Potem był już tylko zjazd! No, jeszcze w 40 lat później Monteverdi stworzył "Koronację Poppei", także nie byle co. No, ale w sumie na początku było najlepiej, a po jakimś czasie zaczął się zjazd tak przeraźliwy, że opera romantyczna to przecież koszmar! Rozumiem "Peer Gynta" (choć to jednak nie opera), "Carmen", czy "Porgy and Bess", ale Verdi i te wszystkie upiorne "Toski"?! (Nie mówiąc już o "Orfeuszu w Piekle", choć to operetka.)

Jak stwierdził kiedyś Pan Tygrys: "Verdi doprowadził nas do tego szamba i tylko Monteverdi może nas z niego wybawić". (Czy jakoś podobnie.)

W każdym razie, choć pod względem muzycznego gustu nie całkiem, mówiąc łagodnie, zgadzam się ze Spenglerem... Który w końcu był wykształconym i wyrafinowanym, ale jednak dziecięciem swojej epoki, która muzyki sprzed Bacha czy Haendla nie doceniała, zresztą nawet nie miała jak jej poznać... Więc, choć się pod względem muzycznego gustu nie zgadzam, to zgadzam się jak najbardziej, że właśnie Barok (czyli XVII wiek, a nie Bach, choć ten też był nie byle jakim kompozytorem, tyle, że żył w wieku XVIII, o czym mało kto zdaje się wiedzieć) był SZCZYTEM ZACHODNIEJ KULTURY! Kultury, czyli, na prosty i zrozumiały język - "cywilizacji".

Ta muzyka! Ta matematyka przecież! W końcu to wtedy powstał (i to w dwóch całkiem różnych miejscach) rachunek różniczkowy i całkowy! Przy tym wszelkie teorie względności, to, jeśli cokolwiek z tego rozumiem (a ukończyłem, choć bez zapału, Politechnikę i uchodziłem za matematycznego und fizycznego Wunderkinda w liceum, choć też mnie niespecjalnie kręciło), tylko pikuś, mały pikuś.

Wcale nie odmawiam Fryckowi osobistego talentu wprost ogromnej miary, tylko (że zaklnę) CO Z TEGO? Jeśli ktoś nie widzi, że to Frycek właśnie (z Verdim) doprowadzili nas do tego... Do tego raju, jasne... Jeśli ktoś się rozgląda i widzi raj, to właśnie do tego raju! A jeśli widzi co innego, to też Frycek z Verdim! Jeśli nie widzi, że w tej Frycka muzyce jest już ta "słabość nerwów", ta histeria, która dzisiaj dominuje dosłownie wszędzie i zewsząd się wylewa, to zeunuszenie...

Co ja będę Wam, ludzie, klarował! Wyobraźcie sobie chudego, bezpłciowego... Choć gruźlica zwiększa popęd, to i tak jest to popęd, że tak powiem, mało płciowy! No bo jaki normalny facet poleciałby na babę chodzącą pod ksywą George Sand, palącą cygara i seryjnie z siebie wypuszczającą upiornie nudne, umoralniające powieści... Do tego histeryczkę, robiącą sceny...

Więc ten facet, rzuca długimi włoskami, robi uduchowione miny, i przebiera nieskończeeeeeeeenie długimi, pajęczymi paluchy po klawiszach (jedno dobre, że te białe, a właściwie żółtawe, z prawdziwego słonia, nie ta politpoprawna tandeta co dzisiaj!), a na sali cała zgraja brzuchatych burżujów w tużurkach i kolorowych kamizelkach opinających im podwójne i potrójne podbródki. Nie, odwrotnie, sorry! - kamizelki opinają brzuchy, a podbródki po prostu są.

I drżą ze wzruszenia, kiedy ten Frycek tymi włoskami rzuca i wydaje z siebie.... Czy raczej z tego nieszczęsnego Stainwaya... Te histeryczne granka. Jeśli TO nie by upadek... Jeśli TO nie było co najmniej preludium do upadku - tego, który mamy teraz - no to ja już naprawdę nie wiem. No i autentyczna muzykalność, geniusz nawet, biednego Frycka NIC TO CAŁKIEM NIE MA DO RZECZY! Kiedyś muzyka była - ach! - dążeniem do formy całej Kultury. (Niech będzie "cywilizacji", dla Was tam, ludzie prości, bo też Was szanuję, i inaczej bym Was tak za uszy nie próbował podciągać.)

Tak że, zaryzykuję tezę, iż Szpęgleryzm Stosowany, cum Autentyczna Prawicowość, cum Nowy Stoicyzm (na dobre i na złe, nie mówię, że ja chcę być stoikiem, ale skoro mam do wyboru to - albo tuskoidię - to darujcie!)... Wszystkie te wzniosłe rzeczy, taka jest ta moja teza, zaczynają się od docenienia "Orfea" Monteverdiego i odrzucenia Frycków tego świata.

Możecie się podniecać Rolling Stones'ami (byle nie tym z ostatnich 20 lat, cenię jurnych staruszków, ale bez przesady!), możecie kochać zapijaczonych i bezzębnych pedałów z The Pogues (nie za pedalstwo i poglądy - ZA MUZYKĘ! Zresztą pedał był tam chyba jeden, choć akurat najważniejszy.) Możecie i powinniście nawet kochać Hanka Williamsa, Amálię, czy Żannę Biczewską (ja wolę taką ruską muzykę od wrzasków Wysockiego), ale zrozumcie ludzie, że to nie jest ten rodzaj, ta skala, ta wielkość muzyki, którą mieliśmy od Dufayów, Palestrin czy Monteverdich!

Wtedy, jako rzekłem, cała K/C szukała swojej idealnej formy - potem już tylko ten czy inny Frycek dawali "kulturalne przeżycia" brzuchatym, a choćby i chudo-suchotniczym, burżujom! I tak już pozostało, choć burżuj czasem udaje buntownika, co jednak także wcale nie jest taką wielką nowością.

Nie jestem żadnym specjalistą od sztuk scenicznych, ale prywatnie sądzę,  że "Orfeo" może być także największym utworem scenicznym - nie tyle "w historii", co naszej K/C. Bo Ajschylosi i Eurypidesi (sorry wielbiciele Konecznego!) to dla mnie jednak nie jest TA K/C. A więc, po odrzuceniu tamtych, co nam pozostaje? Zapewne "Hamlet", któren chyba uchodzi za największego i najbardziej reprezentatywnego.

Reprezentatywny to on faktycznie jest i reprezentuje, nawet bardzo udatnie, ten chaos, oraz tę przedziwną neurozę, która wisi jakby nad naszą K/C (wyjaśniam co tępszym moim kochanym Czytelnikom, że "K/C" to "Kultura/Cywilizacja" - dla ludzi prostych, nieliźniętych szpęgleryzmem, to oznacza PO PROSTU "CYWILIZACJA"). Największa ze wszystkich dotychczasowych K/C, zapewne po niej nic, albo nic podobnie wielkiego, a jednak ma w swych genach jakieś utajone szaleństwo... No i "Hamlet", mniej nudny i bezsensowny od "Króla Leara", to szaleństwo fantastycznie, trzeba przyznać, oddaje.

Ja jednak, człek prymitywny i niedzisiejszy, niespecjalnie doceniam sztukę przede wszystkim zajmującą się oddawaniem takich rzeczy, jak "chaos i zgiełk dzisiejszego wielkiego miasta", czy choćby - na o wiele wyższym poziomie, zgoda! - "neurotyczności naszej cywilizacji". Ja tego mam pełno na co dzień, uszami mi to wychodzi, i nie muszę po to leźć do teatru! No a, pomijając ten wzniosły aspekt, co takiego wspaniałego jest w tym "Hamlecie"? Chaos, brak formy, przegadanie, filozofia na poziomie liceum, tyle że podana w "kunsztownej" i "poetyckiej" formie. (Formie?)

Wiem, że wtedy nie mieli prawie dekoracji, więc musieli gadać, która jest godzina, zamiast postawić wielki dworcowy zegar i mieć z głowy. No i rozumiem, że publika płaciła wtedy za bilety nie po to, żeby jej mówili "jest wpół do szóstej, słońce zachodzi za wzgórzem", tylko raczej "już różanobiodra Jutrzenka strzepuje o sosnę bóstwu rogatemu pól i lasów jego dumny i groźny, choć teraz już jak mgiełka w nasyceniu, kordelas...". I takie rzeczy. Ale co MNIE to, @#$%, obchodzi? Grecy nie mieli żadnych dekoracji, aktorów było dwóch lub trzech, a radzili sobie całkiem nieźle.

Nie wiem, nie znam się, do czego się otwarcie przyznaję, ale na moje oko to "Orfeo" ze swą genialną prostotą fabuły, jest arcydziełem także w kategorii dramatu, do którego żaden Szekspir się nie umywa. W "Orfeo" jest masa niuansów i to tyle mówi o życiu, a szczególnie życiu ludzi wyższego lotu, że aż... A przecież treść można łatwo zawrzeć w paru zdaniach. Niech mi ktoś za to spróbuje opowiedzieć "Hamleta"! Przecież nikt tam z niego wiele nie pamięta!

Jasne, da się go w sumie streścić: "Hamlet, królewicz duński, dowiaduje się, że mu stryjek utrupił tatę i bzyka mamę, chce ich zabić, ale nie może się zdecydować, tylko zamiast tego doprowadza do szaleństwa Ofelię (nie dopieszczając tej, jakże chętnej, jak się należy chyba domyślać, dziewicy), a potem przyjeżdża Fortynbras i utrupia Hamleta". W porządku - tylko po kiego grzyba wszystkie te tam zawikłane szczegóły i szczególiki? Po kiego grzyba te monologi, wyskakiwania zza kotary i razgawory?!

No dobra, tom się wyżył na Szekspirze, któren się nie może, biedaczyna, nawet bronić. Naprawdę sądzę, że jest ostro przereklamowany, no i język mu pomaga w światowej sławie, ale to jednak nie jest taki byle jaki poziom i dzisiejsi geniusze w większości butów mu nie są warci czyścić. Po prostu wtedy była sztuka, a teraz jej nie ma. Chyba, że mówimy o rzeczach na pograniczu folkloru (nic w tym złego!) jak Amália, czy Bill Monroe. Ja mówię nie o sztuce DOBREJ, czy "fantastycznej", a o WIELKIEJ.  Wielkiej w zamierzeniu. Wielkiej swym bezkompromisowym poszukiwaniem FORMY. (Nie sposobu na wyrażenie ducha epoki!) Tej już nie ma i tyle.

A jednak, żeby nie wyjść na jakiegoś kopniętego monarchistę, co to pluje na swoje czasy i wyobraża sobie, jak by cudnie wyglądał w hełmie z przyłbicą (co faktycznie wielu z nich by pomogło na urodę), powiem taką oto rzecz... Ludzie, wielkiej WSPÓŁCZESNEJ sztuki już nie ma! A jednak przecież NIGDY TAK ŁATWO NIE BYŁO wysłuchać (i ew. obejrzeć) "Orfea", czy innych dawnych, dobrych... Wspaniałych nierzadko, a nawet często... rzeczy!

No bo też ile takich przedstawień "Orfea" mógł wtedy, powiedzmy w roku 1618, kiedy to się, jak każdy wie, zaczynała Wojna Trzydziestoletnia... Albo o rok wcześniej, żeby nam wojna nie zaburzała... Ile mógł ich obejrzeć taki nawet bogaty i - ach, jakże kulturalny! - szlachcic? Niechby i magnat! Niechby i biskup! Co tam - arcybiskup! No ile? Dwa? Trzy? Pięć? A ja widziałem go ("Orfea", nie szlachcica) już ze trzydzieści i naprawdę nie zamierzam na tym poprzestać! A więc i te czasy, wbrew wszelkim pozorom, także mają jakieś autentyczne zalety!

Jedyny, choć naprawdę poważny, problem w tym, że za dziesięć lat jedynym "dawnym" utworem muzycznym (?) jaki uda Ci się człeku wysłuchać, może być "Oda do Radości" (brrr!), a za lat 50 już nawet tego się nie da wysłuchać. Przynajmniej w normalnej symfonicznej postaci, bo w wykonaniu chóru różnobarwnych lesbijek z towarzyszeniem bałałajek, to może się i da.

triarius
---------------------------------------------------  
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, października 12, 2009

Czemuście mnie nie ostrzegli, że to wariat?

Nie przeczę, żem nieco zaszalał atakując toyaha za uwielbienie do Picassa i Zanussiego, za rozszczepianie włosów na 17 części w każdej sprawie... A częściowo i za to całe nudnawe i histeryzujące "kino moralnego niepokoju", które lubi się pojawiać na jego blogu.

Uważam go jednak za naprawdę dobrego blogera - z gatunku tych niemal-profesjonalnych, codziennie piszących, o tekstach dopracowanych i wygładzonych. Tym bardziej, że ostatnie teksty ma toyah naprawdę b. dobre, chodzi o te na temat afer i polityki. (Fajnie że zostawił na boku sztukę, bo smaku gość nie ma za grosz. To pewnie zresztą mój wpływ, że zostawił. I nie wiadomo czy na długo.)

Nie uważam go też za wariata czy szuję. Że mój własny blog - mimo faktu, że blogowanie to dla mnie raczej margines zainteresowań i ciągle mam wątpliwości co do jego sensu - uważam za istotnie lepszy od toyahowego, to jest fakt. Gdybym tak nie uważał, po prostu bym zresztą nie pisał. No bo po co pisać, jeśli to nie ma być lepsze od poziomu nieco-powyżej-przyzwoitości?

Jednak okazuje się, że mój blog jest denny, a ja - uważając inaczej - jestem wariat. O, proszę: http://blogmedia24.pl/node/19774#comment-60920. Co mi tam, oto cały finalny komentarz samego toyaha w mojej sprawie:

Wszyscy z wyjątkiem jednego

Dopiero dziś zdarzyło mi się przeczytać oba ostatnie komentarze tego triariusa do mnie. Poprzednio, kiedy kończyłem z nim znajomość, po przeczytaniu jego insynuacji
odnośnie mojego stosunku do Zanussiego, przerwałem właśnie na Zanussim. Dziś dowiedziałem się od niego samego, że, oprócz komentowania u mnie, on sam prowadzi bloga i że ten blog jest podobno świetny. Sprawdziłem. Jestem pod wrażeniem. A do Was - i do Ciebie, Marylko - mam pretensje. Czemuście mnie nie ostrzegli, że to wariat? A ja tyle miesięcy się kompromitowałem. Bardzo nieładnie!

toyah

Przyznaję, powtarzam, żem nieco z toyahem zaszalał. A w ogóle to ponoć nie ja byłem przezeń wytypowany na "Głupca roku nr 2", więc finał wynikał poniekąd z prostego nieporozumienia. Fakt, że dawno bym toyahowi był odpuścił, gdyby nie to, że cholernie mnie wkurzały jego niezdarnie kontrataki. Polemista z niego żaden i sam fakt, że zamiast uszy po sobie i przeczekać, próbuje mi przywalić, doprowadzał mnie do furii. Jestem gość agresywny, nie ukrywam.

Teraz do ad remu... Czy naprawdę z mojego bloga (bo pomijam już nie zawsze przemyślane wypowiedzi w polemice z toyahem, tak bywa, a to co się dzieje w kraju, naprawdę działa człekowi na nerwy) wynika żem wariat? Czy naprawdę ten blog (pomijając całkiem inną konwencję) jest JEDNOZNACZNIE GORSZY od blogu toyaha?

Powiedzcie mi to proszę, bo nie chciałbym nadal żyć w nieświadomości. A jeśli tak właśnie jest, to w końcu wypadałoby przestać pisać. Nie tylko dlatego, by się moje wariactwo aż tak łatwo w oczy ludziom nie rzucało, bo co mi tam, ale po prostu dlatego, że robienie czegoś, czego robić nie muszę, na poziomie niespecjalnie wysokim, wydaje mi się żałosne i niepotrzebne.

Prosiłbym o szczere wypowiedzi. Z góry dziękuję!

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, września 29, 2009

Bonmot (excusez le mot) gówniany

Normalni, nie mający amputowanego poczucia smaku i stylu ludzie, w gównie (choć z ubolewaniem) widzą jedynie gówno. Toyahy tego świata w każdym gównie widzą jednak przede wszystkim subtelny kształt - który ich zachwyca, który kochają analizować, którym się cieszą, i który czują się w obowiązku głosić światu jako dobrą nowinę.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, sierpnia 15, 2009

Jedna mądrość o prawie, druga zaś o sztuce

Kiedy ktoś mówi o PRAWIE - mało konkretnie, za to tonem nie znoszącym sprzeciwu i podniosłym, można być pewnym, że uważa swych słuchaczy za naiwniaków i chce ich zwieść dwuznacznością tego terminu: "prawo" to może być bowiem zarówno coś prawdziwego zawsze i niezmiennie ("prawo przyrody"), albo też czyjeś arbitralne postanowienie (np. "prawo o ruchu drogowym"), które może na rzeczywistość się przekładać, albo i nie.

* * * * *

Kiedy ktoś mi mówi, że czyjaś twórczość wspaniale wyraża ducha naszej epoki, bez trudności mu wierzę, ponieważ ducha epoki niezdolnej już do tworzenia napawdę wielkiej sztuki rzeczywiście może wyrazić tylko taka szmira, jaką nas stale karmią.

Oczywiście wciąż powstają piękne utwory muzyczne, wiersze czy przedmioty, ale to już jednak tylko artes minores, rzeczy na pograniczu folkloru albo rzemiosła, no a poza tym ONE z całą pewnością ducha tej epoki NIE wyrażają. Za to wszelka próba stworzenia dzisiaj czegoś wielkiego i pięknego jednoznacznie przesądza, że rezultat będzie pokraczny... a przez to rzeczywiście znakomicie wyrażający ducha epoki.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, maja 14, 2009

Bonmot kulturalny

Stalinizm to kubizm w polityce, kubizm to stalinizm w plastyce.


Glossa:

Niektórzy mogą podnieść rwetes, że jeszcze przecież istniał socrealizm - i to właśnie jest prawdziwy stalinizm w plastyce (i całej sztuce). Ja jednak odparuję, że obok stalinizmu siermiężnego na rynek wewnętrzny, istniał także i stalinizm eksportowy - skierowany na Zachód - no i o nim właśnie tu sobie rozmawiamy.


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, października 04, 2008

Tańczący Leonidas czyli Hegel Tygrys dwa bratanki

Hegel, jak wiadomo, stwierdził, że zwykła logika i przyczynowość nie wystarczają do rzetelnego analizowania procesów historycznych (w czym moim zdaniem miał całkowitą rację!), i na jej miejsce zastosował własnego pomysłu "dialektykę": teza zderzona ze swą antytezą daje syntezę. Ponieważ ten sam w sumie schemat próbował wykorzystać Marks (i marnie mu to wyszło), heglowska dialektyka, a z nią ogólnie jej twórca, nie ma na prawicy dobrej prasy. Fakt, miał także rzec, że "tym gorzej dla faktów", co całkiem już go powinno skompromitować.

Tyle, że mnie się wydaje, że w tej wypowiedzi było coś innego, niż się obecnie powszechnie przyjmuje - mianowicie typowe dla "niemieckiego idealizmu" rozróżnienie między Faktami i Prawdami. I wtedy ta wypowiedź nabiera nieco więcej sensu, choć przyznam, że i mnie wydaje się dość niezręczna. W sumie chcę jednak powiedzieć, że dla mnie ta heglowska dialektyka wcale nie jest głupia, jeśli się oczywiście rozumie, o co tu naprawdę chodzi.

Logiki to nijak nie zastąpi - i sam Hegel z pewnością tak nie sądził, choć większość dzisiejszych mędrków tak to widzi, bo nic innego nawet im do główek nie przychodzi - ale logika, a ściślej analiza przyczyn i skutków, do niezwykle złożonych organicznych, quasi-organicznych czy samosterownych w sensie cybernetycznym układów naprawdę nie bardzo daje się zastosować. No bo tam nigdy się nie da definitywnie stwierdzić, co jest przyczyną, a co skutkiem. Można więc zacząć od dowolnego końca, co się zresztą np. w historii robi dzisiaj na każdym kroku - wyciągając miłe sercu wnioski z dobranych wedle upodobania przesłanek i ignorując wszelkie inne związki oraz potencjalne inne przesłanki.

No dobra, ostatnio mam jakoś tak, że do krótkich i błyskotliwych pomysłów, które mi przychodzą do głowy, dodaję długie i skomplikowane, mniej lub bardziej filozoficzne. wstępy. Co zabija całą błyskotliwą ideę, tworząc jakiś rodzaj post-postmodernizmu, czy jak tam to by można określić. Ale cóż, skoro tak mam, to widać jest po temu jakaś przyczyna. Ten blog to w końcu obszar mojej wolności, jeden z b. niewielu, więc tak sobie właśnie popiszę, aż mi się ta tendencja sama z siebie kiedyś może skończy.

A o czym to ja w ogóle miałem mówić? O tym, że oglądałem sobie przed chwilą na "History Channel" program o starożytnej flocie. Kanał jest fajny, choćby dlatego, że mi go jeszcze nie zdubbingowali, ani nawet napisów nie dali, więc gada po angielsku i nie muszę się stale wsłuchiwać w zagłuszany przez lektora tekst oryginalny, by wiedzieć, co mi przekręcili, uprościli czy dosłodzili. No i są tam naprawdę ciekawe rzeczy, z których można wyłapać sporo nowych dla człowieka informacji. Nawet dla kogoś jak ja, kto się historią interesuje od niemal wieku.

Niektóre drobiazgi jednak na "History Channel" wywołują moje rozbawienie, a nawet stały się bodźcem do napisania tego oto tekstu. Parę dni temu było np. o Termopilach, Persach i Leonidasie - w sumie b. sensowny program i ładnie pokazane te wszystkie topograficzne szczegóły, uzbrojenie, symulacje walk... Ale kiedy 300 Spartan (z sojusznikami, w sumie było tam jednak koło 1200 Greków, nie żeby to cokolwiek istotnie zmieniało) toczyło swój ostatni bój, wyglądało to jak taniec z lancą z jakiegoś chińskiego filmu o kung fu.

Prześmieczne to było, ponieważ akurat wiemy dokładnie, że Grecy nic takiego nie uprawiali, wszelką szermierką, wszelką w ogóle indywidualną techniką walki (w odróżnieniu od walki w szyku) głęboko gardzili i na pewno spartański król jej nie uprawiał. Mimo to dla uciechy telewizyjnej gawiedzi go zmuszono, tańcował więc na naszych oczach jak Jackie Chan, choć fakt, muszę to obiektywnie przyznać, że nie robił salt i nie skakał wyżej niż jakieś półtora metra do góry.

Albo właśnie to przed chwilą. Nie wiedziałem, więc się z tego programu dowiedziałem, że gdzieś znaleziono kompletny taran greckiej triremy. Zachowany, w dobrym stanie. Pokazano go nam, b. interesująca rzecz, fakt. Opowiedziano i pokazano jak tę metodę walki stosowano, cudo! A potem nasi badacze poszli do ośrodka zajmującego się symulowaniem wypadków drogowych, gdzie kopię tego tarana w skali 1:2 umieszczono na wózku widłowym i tym wózkiem, z tym taranem, najeżdżano na kawał repliki burty starożytnej triremy.

Najpierw najechano z prędkością 5 węzłów i w burcie powstała dziura. Naukowcy się nieco zdziwili, "że już przy tej prędkości", ale jakby nie całkiem szczerze i raczej pod publiczkę. Potem najechano z prędkością 7 węzłów i dziura powstała nieco większa. Trirema potrafiła ponoć szarżować z prędkością do 10 węzłów, wiadomo że taki taran coś tam musiał przy tych prędkościach robić, bo by go nie używano... A taka tona, czy choćby pół tony, brązu, to był wtedy niesamowity majątek, o czym warto pamiętać. Po co więc to wszystko? Po co w ogóle ten wózek widłowy i te pracochłonne eksperymenty, na żadne istotne pytanie nie odpowiadające? (Nie żebym nie znał wielu sensownych historycznych eksperymentów i nie potrafił wymyślić wielu następnych, ale ten?)

No i wtedy mnie oświeciło! Poczułem się jak nowy Hegel i stwierdziłem, że być może istnieje, obok heglowskiej dysleksji... Sorry, chciałem powiedzieć "dialektyki"... Istnieje także i inne prawo, czy może inna dialektyka - tygrysia. Szło by to jakoś tak:
W każdej sprawie najpierw chodzi o to żeby było jak najlepsze, potem żeby było tego jak najwięcej, potem żeby znalazła się na to odpowiednia ilość nabywców, co powoduje najpierw szukanie nowych rynków zbytu, potem zaś zmiany samego produktu: dostosowywanie go do możliwości kanałów dystrybucyjnych, do gustów potencjalnych odbiorców, w końcu maksymalne dopasowywanie go do gustów maksymalnie szerokiego kręgu odbiorców, czyli brutalnie mówiąc obniżanie jakości i tworzenie słodkiej papki dla profanów.
Przyznaję bez protestów, że nie brzmi to aż tak zwięźle i zgrabnie jak TEZA, ANTYTEZA, SYNTEZA... Może zresztą dało by się temu mojemu prawu nadać jakąś taką marketingowo nośną formę, tutaj jednak starałem się dokładnie wyjaśnić o co w nim chodzi. To jest Instrukcja Obsługi, nie zaś reklamowy folder!

No i dobra, prawo to wymyślić sobie może każdy, przynajmniej na razie, jak to się jednak ma do rzeczywistości? Przyzna każdy, że z tym bywa w takich prawach o wiele gorzej. Nie jest z tym źle, przeanalizowałem parę dziedzin i wydaje mi się, że moje prawo daje się tam zastosować. To znaczy jego działanie - nieuchronne, obiektywne, bezlitosne - daje się tam odkryć.

Weźmy historię, która nas przecież do odkrycia... Tak, odkrycia, bo przecież to prawo nie zostało przeze mnie STWORZONE, tylko ODKRYTE! Ono przecież istnieje od początku świata i będzie istniało po wieki wieków! Żeby była jasność.

Weźmy więc historię... Najpierw starano się o jakość, to chyba można uznać za oczywiste. Potem tę historię popularyzowano - najpierw przez edukację, potem przez jej komercjalizację, a na końcu dostosowuje się ją do gustów potencjalnych odbiorców.

To co widziałem na "History Channel" (w sumie to naprawdę fajny kanał, to nie jest atak na niego, to jest Hegel zmartwychwstały!), to było i dostosowanie historii do możliwości kanałów dystrybucyjnych - wózki widłowe lepiej się pokazują w telewizji od np. książek; jak i dostosowanie do gustu różnych samochodziarzy i konsumentów filmów kung fu, z nieuniknionymi przekłamaniami, a zatem obniżeniem poziomu.

Weźmy sztukę... Najpierw się starali o jakość, prawda? Potem sztuka poszła w lud. No poszła, nie da się ukryć. Wiek dziewiętnasty, maszynowo produkowane, ale początkowo z dbałością o dobrą jakość, imitacje... Potem produkty już z założenia maszynowo produkowane i tym się próbujące szczycić. Potem uczenie "sztuki" dzieci w szkole, prowadzanie wycieczek z zakładów, szkół, wojsk lądowych i morskich itp. itd. po muzeach.

Potem - oczywiście w uproszczeniu "potem", bo te procesy się ze sobą w dużej mierze pokrywają chronologicznie - potem zaś mamy sztukę dopasowaną do kanałów dystrybucyjnych: różne teledyski, festiwale grafitti, video-cośtam, ambitne komiksy, happeningi, performance, body art...

Krótko mówiąc mamy całą masę takich różnych nowych rodzajów sztuki (tego słowa używam dla określenia społecznego zjawiska, pomijam tu, jak chyba każdy rozumie, o klasę czy autentyczność owych tworów), powstałych ze względu na to przede wszystkim, że istnieje pewne techniczne medium i pewien kanał potencjalnej dystrybucji. No a o poziomie to nie muszę już chyba wspominać, przynajmniej moje zdanie na temat autentyczności i/lub wielkości obecnej sztuki nie jest przesadnie pochlebne. (I/lub wynika z tego, że istnieje wciąż sztuka autentyczna, po prostu jest to "ars minor", przeważnie na granicy, co najmniej, folkloru. Piękna rzecz, ale jednak "minor".)

No dobra, z grubsza przeanalizowaliśmy dwie dziedziny, zdaje się wszystko zgadzać. Jak jednak jest w dziedzinach jeszcze istotniejszych - jak na przykład gospodarka czy polityka? Proszę to przemyśleć w domu, porozmawiamy o tym - jeśli będzie dość duże zainteresowanie - na którychś z następnych zajęć.

Dziękuję za uwagę, do zobaczenia na przyszłych zajęciach. Teraz musimy szybko zwolnić salę, bo zaraz tu przychodzą ludzie z Marketingu Europejskiego z Wyciąganiem Ręki Po Nieswoje i Tańcami Folklorystycznymi Dla Ciemnej Gawiedzi.

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.