Pokazywanie postów oznaczonych etykietą własność. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą własność. Pokaż wszystkie posty

piątek, czerwca 13, 2014

Czekając na dziesięć tysięcy

W Iraku cała struktura państwa się wali. Rewolta sunnitów na północy. Ich oddzialy, w sile, jak to słyszę, okolo trzech tysięcy, zmusiły (czy może w wielu przypadkach raczej "zachęciły") około 40 tysięcy regularnego irackiego wojska do ucieczki. Wojska szkolonego i wyposażonego przez Amerykanów.

We francuskiej telewizji Irakczyk z Bagdadu mówi: "Przecież ta armia kosztowała nas miliardy dolarów. Połowa wydatków państwa idzie na armię. Niech, do cholery, walczą!" Ale walczą, jak na razie, nie za bardzo. Jeśli ktoś stawia względnie opór rewolcie sunnitów, to raczej tylko plemienne oddziały Kurdów.

Trzeba być oczywiście durnym lemingiem, żeby oglądając różne tam "spontaniczne wywiady z przypadkowymi ludźmi z ulicy", nie zadać sobie za każdym razem pytań o to, po co to nam pokazują i komu to służy. W końcu nie do każdego się podchodzi, i nie wszystko się przecie ludziom pokazuje. Nie możemy wiedzieć, ilu rozmówców zostało przepytanych, a ilu nam pokazano.

Jednak tutaj, w przypadku tego akurat "spontanicznego rozmówcy", nie sądzę, by jego opinie mocno odbiegały od opinii większości tych nowoczesnych, proamerykańskich, niespecjanie religijnych szyitów z Bagdadu. Szyitów, których w tym Bagdadzie jest pono 60 procent - więc jeśli, jak się pewnie zdarzy, rebelianci nie zajmą teraz całej stolicy, to z tego właśnie powodu. Nie będą chcieli, nie będzie im się to opłacać, nie o to im w sumie chodzi.

Armia iracka to oczywiście armia wedle nowoczesnych amerykańskich standardów, więc przecież nie z poboru, tylko zawodowa. I tak właśnie to działa. Ów amerykański żołnierz, którego teraz wymienili za pięciu przywódców talibów, także był, oczywiście, zawodowcem. Jak wszystko wskazuje, zdezerterował, a jego poszukiwania kosztowały życie sześciu innych amerykańskich żołnierzy.

Nie chodzi mi absolutnie o to, że zawodowy żołnierz to z definicji tchórz i łajza! Oczywiście że nie, i sam miałem wśród przodków masę zawodowych oficerów. Jednak wmawianie sobie, że zawodowa armia - jak i wszystko inne oparte na "wolnorynkowych zasadach" - to jest jakieś genialne uniwersalne rozwiązanie wszelkich tego typu problemów, to skrajna głupota, albo i gorzej.

W ogóle - żeby szybko przenieść te rozważania na meta-poziom i w miarę szybko skończyć (bo zaraz wychodzę na trening, à propos takich właśnie krwiożerczych spraw, choć w mocno złagodzonej wersji, bom stary) - to tak mi się widzi, że my jesteśmy całkowicie zaczadzeni ekonomią. W sensie poglądem, że absolutnie wzystko od tej ekonomii zależy. I że zawsze tak było, zawsze tak będzie.

Fakt, że jest ważna. Fakt, że wciąż żyjemy w czasach, kiedy ekonomia zdaje się być sprawą najważniejszą. (Choć i na tej fasadzie daje się dostrzec rysy. I słychać jakby odległy krok dziesięciu tysięcy zdeterminowanych mężczyzn pod charyzmatycznym przywództwem.) Jednak tutaj, w tych militarnych kwestiach, dostrzegam sporo spraw, które mi ten pogląd mocno podważają. (Nie żebym ja akurat był tą ekonomią najbardziej ze wszystkich opętany. Raczej przeciwnie.)

Więc mamy leberałów z ich "w pełni zawodową armią" - mniejsza już z tym, ile było w tym celowej agenturalnej roboty, ile chęci brudnego zarobku, a ile ideologicznej głupoty. O pacyfistach i innych tego typu przypadkach nie będziemy tu dyskutować, bo to materiał do całkiem innych rozważań. (Nie o militariach i ekonomii, tylko o psychiatrii i agenturalności.)

No a "prawdziwa prawica" (swoją drogą to ta, o której Dávila mówi to, co mówi) głosi nam, że dobrze bronić własnego kraju mogą jedynie ludzie mający w nim majątki, najlepiej chyba ziemskie... I takie tam.

Klasa średnia zatem, tak ukochana od liberałów od stuleci. Czyli oczywiście WŁASNOŚĆ na sztandarach. Na co wpadł już był Locke - na to mianowicie, że własność (ach!) to jest to najważniejsze, nawet Bóg niczym innym się nie interesuje... I z tego zresztą powstał cały liberalizm. W XVII w. to było.

Na co by można szybko odpowiedzieć, że coś w tym może być, ale tylko trochę, no bo przecież i Spartanie nie za wiele mieli tej prywatnej własności, i amerykańscy Indianie nieźle, jak na swoją ilość, zasoby, organizację oraz podatność na europejskie choroby (to coś jak Polacy, nawiasem), utrudniali życie europejskim najeźdźcom.

Polski proletariat miejski także się czasem całkiem nieźle na wojnie sprawdzał. Szkoda że to było tak dawno. No i tak mi ostatnio przyszło do głowy, że może należałoby zmienić perspektywę i spojrzeć na tę kwestię od innej strony. Zamiast jak zwykle, do obrzydzenia ekonomicznie - trochę inaczej. Na zasadzie tych moich siedemnastu mopedów pod plandeką. (Kto nie wie, o co chodzi, niech się dowie, bo mu szansa na doktorat z filozofii w wolnej Polsce pryśnie!)

I tak sobie myślę, że można by do tej kwestii podejść ardreyicznie. To znaczy jakoś tak, że tu chodzi:

1. o terytorialność

(czytać ten kawałek Ardreya, com go wam przetłumaczył, tam o tym sporo jest!)

2. o hierarchię w stadzie

Z tą hierarchią to tak mi się to widzi, że taki chłop czy inny ziemianin - który faktycznie w obronie ojczyzny jest często niezły, choć też nie zawsze - to on dlatego jest dobry, być może, iż jest NA SWOIM ALFĄ, ale jednak AKCEPTUJE HIERARCHIĘ władzy i autorytetu swojego kraju (państwa, narodu itd.)

Czyli że tu, u siebie, jest alfą, a w armii jest jakąś najczęściej gammą, i mu to pasuje. I że TO, być może, jest właśnie tajemnicą idealnej armii - w każdym razie armii obronnej. To taka dzika i z czapy hipoteza, bez żadnych na razie dowodów, ale przynajmniej drobna "rewolucja kopernikańska", i nie patrzymy na wszystko cały czas w ten sam, beznadziejnie nudny i dziwnie jałowy, panekonomiczny sposób.

I to by na razie było na tyle. A co do dziesięciu tysięcy, to z pewnością się pojawią, i raczej nie będą "w pełni zawodową armią". Pytanie tylko skąd się pojawią i kiedy. I czy się z tego cieszyć, czy będzie może jeszcze koszmarniej niż teraz. W każdym razie tak modne dzisiaj zamawianie duchów i inny żęder nic tutaj nie mogą, sorry!

triarius

poniedziałek, stycznia 06, 2014

Od własności nie uciekniemy!

Od własności nie uciekniemy - zgoda - ale za to ona ucieknie od nas jak najbrdziej. Jeśli już nie uciekła. (Na czym w zasadzie moglibyśmy skończyć, ale co tam - jeszcze trochę powiemy, bo to zaiste fascynujący temat.)

Jeśli ktoś się ucieszył tytułem, a potem umarł na serce przeczytawszy powyższe zdania, to po pierwsze doceniam autorytet, którym mnie darzy, a po drugie składam rodzinie szczere kondolencje i mogę się ewentualnie dołożyć do kwiatów. (Najchętniej do białych lilii, jeśli można.)

Rozmawialiśmy sobie niedawno o własności. Dodajmy do tego jeszcze kilka myśli. Na przykład wyobraźmy sobie, że ktoś nas pyta: "Skoro własność to tylko jeden z aspektów siły, to czy walka o własność jest z założenia bez sensu? Taka, do jakiej na przykład Coryllus nawołuje?"

Na co ja odpowiem, że oczywiście bez sensu nie jest. Walka o własność to w końcu walka o jeden z aspektów siły - zgoda? Z czego wynika, że jest to w sumie walka o całą siłę, choć akurat na jednym z jej aspektów się specjalnie koncentrujemy. "Czy nie da się nigdy", drąży ten nasz wyimaginowany ktoś, "Zdobyć własności bez siły? Nigdy? Na pewno?"

Zaraz - ustalmy sobie, że siła może być różnego rodzaju. Jeśli na przykład polscy ziemianie w zaborze rosyjskim potrafili, w znacznej części, jednak zachować swoje spore majątki, to nie wynikało to raczej z faktu, że każdy z nich mógł, z pomocą ewentualnie rodziny i czeladzi, odeprzeć atak rosyjskiej armii.

Musiało to jednak wynikać z jakichś przyczyn, tak przynajmniej pojmuje to Tygrysizm Stosowany. Jakich przyczyn? A na przykład takich, że owo ziemiaństwo być może stanowiło w jakimś istotnym sensie część ziemiaństwa całego imperium, które miało swoje znaczenie, pełniło jakąś tam rolę w całości, i w które władza uderzać nie chciała.

Albo też mogło chodzić o stan samych tych polskich ziem pod rosyjskim zaborem. O ich gospodarkę, o stan umysłów, postępy legalizmu i ducha kolaboracji w zestawieniu z potencjalnymi niepokojami... Naprawdę nie wiem, nie jestem żadnym znawcą tych spraw, ani tej akurat części światowej historii. Przekonany jednak jestem, że jakieś powody być musiały.

Teoretycznie mogło to być jedynie gapiostwo carskich urzędników, ale wątpię. Zapewne jakiś rodzaj siły - własnej lub zapożyczonej, w sensie na przykład sojuszników - dałoby się tam zidentyfikować. "No dobra", powie nasz ktoś, "a czy psim swędem nigdy się nie da zdobyć własności? Mówię o takiej sporej, o majątku. O czymś, co by miało już społeczne znaczenie... I dało nam z kolei siłę. Tak to nie może przebiegać?"

Oczywiście - może. Możemy dostać spadek po ciotce, albo, lepiej, po zakochanej w nas kurtyzanie, jak w przypadku Sulli. Możemy wygrać w karty, możemy wygrać w Totolotka (jak niegdyś wielokrotnie jeden z mędrców Europy), możemy obrabować starowinkę i wyrwać jej złote zęby...

No nie, to ostatnie to jednak,  jak nieetyczne by to było, byłby skutek siły. W końcu starowinka starowinką, sztuczne biodra sztucznymi biodrami - ale sąsiedzi, konkurencja, policja w końcu (być może nawet, o ile akurat nie ma czegoś fajniejszego do robienia).

"Władza się może zagapić i pozwolić nam się (SŁUCHAJCIE SŁUCHAJCIE!) dorobić. Uczciwie." Niby może, choć jej się to raczej nie przydarzy. A zresztą taki majątek trzymany (choć uzyskanie go to ci innego) tylko z czyjejś łaski lub z powodu jego zaniedbania - po prostu nie jest tak naprawdę i do końca nasz. W tym rzecz. Nasze coś jest wtedy, kiedy zależy od naszej woli, a nie od woli kogoś innego. To chyba oczywiste, jeśli się już nad tym chwilę zastanowić?

"Czy siła zatem może wziąć się z własności, a nie odwrotnie, jak zdaje się głosić Pan Tygrys?" (Wciąż męczy nas ten gość.) Może zapewne, odpowiem, ale żeby tę własność potem utrzymać, musi ona albo być nieinteresująca dla ewentualnych konkurentów... Albo musimy mieć jakichś sojuszników, choćbyśmy o nich nawet nie mieli pojęcia... Albo też musimy być w stanie tej własności bronić, i to skutecznie.,,

Może niekoniecznie samemu, czy z paroma kolegami, ale stanowiąc na przykład "klasę średnią", którą władza uważa za potrzebną i której nie chce antagonizować... Część takiej klasy znaczy. Czyli poniekąd znowu sojusze. Można też, niczym jakiś Marcus Crassus... Ale milcz serce! Z tym, że to właśne stanowiłoby dobry przykład na takie odwrócenie kolejności. Z drugiej strony - czy ten Marcus Crassus majątek miał dlatego, że był bezsilny? Że jego przodkowie byli nikim? Otóż nie. To tak nie działa. Nigdy.

Trzeba raczej do tego Polaków - narodu szeroko, i słusznie, znanego ze swej niebywałej politycznej mądrości, żeby się najpierw rozbroić ("w pełni zawodowa armia", hłe hłe!), a potem płakać, że już niedługo ostatnie drzewa zostaną Niemcowi sprzedane. Oczywiście - j..bią nas ekonomicznie (i nie tylko) także z całej masy innych powodów, jednak kiedy coś od nas mogło zależeć, to się właśnie tak postępuje. I jeszcze ileż z tego radości było!

Na zakończenie rzucę kilka drobnych... Nawet nie wiem jak to nazwać... Haseł? Informacji? Faktów? Materiału do przemyśleń (wtedy nie "kilka")? Co by to nie było, rzucam! Otóż jeśli mamy jakąś "własność" na kedyt, to ona nie jest nasza. Jest tego, komu ten kredyt mamy oddać. Nie jest to całkiem oczywiste?

(Swoją drogą, jak widzę po zakończeniu, to nasze "zakończenie" pojawia się dziwnie daleko od końca. A te "drobne informacje" to dwie trzecie całości. Ech, nie masz to jak spontaniczność!)

Wydaje mi się, że dla wielu, na przykład przedsiębiorców, nie jest. Skutkiem czego swą, zaiste niewolniczą często, robotę uważają oni za jakieś niesamowite cudo, a swoją smętną egzystencję za najbardziej wolną z możliwych. Za egzystencję człowieka "posiadającego własność", of course. Że się zaśmieję.

Bzdura! Zastanówcie się chwilę, a przyznacie mi rację. Robol, jak go często pieszczotliwie nazywacie, miał kumpli, po fajrancie mógł mieć robotę w dupie, mógł zastrajkować... Wy nie możecie. Robol miał nad sobą szefa? Wy macie klientów - mnogich! Majster się swoich podwładnych nieco chociaż bał - wasi klienci się was boją? Czy może wprost przeciwnie? O kontrolach i innych Urzędach Skarbowych nie wspominam, bo wy to lepiej znacie ode mnie.

Tak samo, kochane ludzięta, jeśli z czegoś musisz płacić podatek - to o tyle ta rzecz nie jest twoja. (Nie wpadliście na to? Dobrze zatem, że mnie macie!) W związku z tym nawoływanie do wprowadzenia podatku pogłownego będzie czym? No właśnie! I za takie pomysły... Powinno się tych ludzi...? Cenić i kochać? Brawo! To właśnie chciałem rzec!

Szlachcic z założenia podatków nie płacił - był zatem posiadaczem. Na przykład po szwedzku "szlachta" nazywała się "frälse" - czyli coś jak "zwolnieni (od powinności)". Powinności płacenia podatków oczywiście. (No bo przecież nie od służby wojskowej!)

Ta nazwa fukcjonowała już w czasach, kiedy monarchia sobie tę szlachtę wedle woli tworzyła lub niszczyła, a ona czuła się militarno-urzędniczą elitą państwa - dlatego "zwolnieni", bo to łaska monarchy jednak była. Choć ten monarcha bardzo musiał uważać, żeby popularności wśród tej szlachty za bardzo nie stracić, więc mamy tu to, cośmy sobie wcześniej. (Teoria gier po prostu!)

Oczywiście w praktyce to tak ładnie zazwyczaj nie wyglądało i szlachta też się do utrzymania państwa dokładała. Jednak oficjalnie była z płacenia "zwolniona" i miała satysfakcję, to raz. A po drugie - kto twierdzi, że o tyle o ile płaciła, jej "własność" nie przestawała być naprawdę jej?

Powie nasz wyimaginowany człowiek: "A co ze służbą wojskową? Tej szwedzkiej szlachty, powiedzmy? W siedemnastym wieku, kiedy to Gustaw Adolf? I tak dalej. Ale w ogóle - na przykład rycerzy dużo wcześniej?" Sami kiedyś tu mówiliśmy, że to też w pewnym sensie był podatek. Chodziło nam wtedy o to, że wcale nie jest takie pewne, iż podatek progresywny jest wynalazkiem najnowszej doby "socjalistów i innych tego typu mętów".

Podatek z krwi i potu, o kosztach, ogromnych przecież często, nie wspominając, to też nie jest całkiem nic. No, ale jednak ta szlachta, ci rycerze, robiliby zapewne całkiem to samo, gdyby nie musieli. Oczywiście raczej na własny rachunek, a nie w interesie swego władcy, ale jednak. A poza tym, znowu - kto tu niby twierdzi, że ten podatek krwi, potu i realnych kosztów (koń, zbroja, szkolenia itd.) nie ujmuje ich majątkowi odpowiednio znacznej części jego wartości?

Jeśli ów rycerski obowiązek pojmujemy jako KOSZT - a nie na przykład jako możliwość robienia tego co się lubi, a przy okazji pokazania się na dworze i zadbania o karierę synów, oraz dobre małżeństwa córek - no to oczywiście majątek takiego rycerza, jego zamek, jego pola i lasy, wioski i ich mieszkańcy, wszystko to było jednak własnością monarchy. Przynajmniej częściowo.

No to tak żeśmy się zabawili z tą własnością - cieszmy się tym co się udało z nią zrobić, bo zapewne jest to dokładnie tyle, ile z własności kiedykolwiek w życiu spotkamy. My - a także nasze ewentualne wnuki i, jeszcze mniej prawdopodobne, prawnuki.

O cholera, zapomniałem... Oczywiście, jeśli nie możemy czymś w pełni wedle swojej woli dysponować - jeśli na przykład musimy zatrudnić lesbijkę, albo Papuasa (z całym szacunkiem, to tylko przykład), albo 50% kobiet, albo Józefa Bąka... Lub jeśli powiedzmy nie możemy odmówić obsłużenia kogoś, kto nam się nie podoba. To to oczywiście także nie jest już nasza własna własność. 

Jeśli na swojej posesji nie możecie bez pozwolenia wyciąć drzewa, wykopać studni do środka ziemi, albo powiedzmy postawić fontanny - to na ile, że spytam, jest to wasza posesja? Czy to znaczy, że wszelkie podatki są be? Nie, nie są i nawet możemy się, w optymalnych przypadkach, cieszyć, że to coś "może nie jest całkiem moje prywatne, ale jest na pewno nasze polskie". Jednak raz - nie widzę tu żadnego podobnego przypadku, a dwa - mówimy w tej chwili o prywatnej własności.

Choć tyle to chyba nawet najmniej bystry z moich P.T. Czytelników (nie wykluczając nawet tych służbowych - w końcu dlaczego nie prowadzą prywatnych firm, prawda?) potrafi zrozumieć. Z czego wynika... Co właściwie? No dobra - to już sobie potraktujemy jako zadanie domowe na jutro.

triarius

piątek, stycznia 03, 2014

O barszczu, własności i lewakach

Blogaskowym tekstem, który w minionym roku najlepiej zapamiętałem i który wydał mi się najbardziej istotny, ogłaszam niniejszym "Tani jak bard" Gabriela Coryllusa-Maciejewskiego. Jest to absolutnie prywatna i hiper-subiektywna klasyfikacja, nie roszcząca pretensji do żadnej ogólności czy ponadczasowości, ale tak to akurat widzę.

Oczywiście, gość który nie czyta gazet ani czasopism, "aktualne wydarzenia" ogląda ewentualnie, i to nie za pilnie, w zagranicznych telewizjach (w dodatku niekoniecznie w tych, w których by chciał), po prostu nie jest w takich, jak dzisiejsza krajowa publicystyka, sprawach wielkim autorytetem.

Teoretycznie możliwe, że np. Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy (Panny Matrioszkówny), do niedawna znany jako Ziemkiewicz Rafał, mógł napisać coś o wiele ciekawszego i bardziej wiekopomnego od tego coryllusowego "Barda". Choć, po prawdzie, wątpię.

Kiedy już sobie to powiedzieliśmy, a do tego śmy dodali, że Coryllusa-Maciejewskiego uważamy za skarb narodowy i za gościa piszącego (pomijając już niewiarygodną pracowitość i energię, co jest bezcenne!) na tym poziomie, który można bez trudu zaakceptować, da się z tym już dyskutować, i w ogóle to jedna z tych rzeczy w dzisiejszym... Jak to nazwać... Która Polakom nie przynosi wstydu, a raczej przeciwnie.

Więc skorośmy to sobie już ustalili, możemy chyba cichutko dodać, że nie ma ludzi całkiem idealnych, doskonałość nie jest naszym ludzkim przywilejem, i wspomniany autor też czasem palnie coś, że nie wiadomo śmiać się czy płakać - jak na przykład ostatnio o tym, że Polacy powinni trenować walkę na rapiery z lewakiem (to taki sztylet specjalnie do tego) w drugiej ręce, bo wtedy (cytuję luźno z pamięci): "Niech do nas w bramie spróbują ze swoją Krav Magą, he he!"

Sorry, ale pomysł na łażenie po mieście z rapierem (i lewakiem na dodatek) to coś tak obłędnego, że naprawdę nie wiem dlaczego nie pójść o krok dalej, zwiększając przy okazji naszą skuteczność tysiąckrotnie, i nie zacząć po mieście jeździć czołgiem. A przynajmniej taką przedwojenną  tankietką z odzysku.

Rapier to oczywiście cudo, wsparty lewakiem, to po prostu klękajcie narody! Ale jednak karabin maszynowy i (cienki, ale mimo wszystko) pancerz, to w tej bramie jednak nieco więcej od białej broni. Mógłbym się tu powymądrzać, może nawet poznęcać, choć to było powiedziane nieco na boku i w komentarzu, więc pewnie nie wypada. Choć gdyby ktoś chciał, mimo wszystko, przedyskutować te rapiery, lewaki, Krav Magi i tankietki, to się to ewentualnie zrobi.

Tego typu bredni (choć, podkreślam, nie stanowiących sedna jego publicystyki!) wiele bym nie naliczył - nie mówię o stosunkowo drobnych błędach merytorycznych dotyczących historii. A jeszcze mniej o jego programowej historycznej paranoi - czyli niesamowitej skłonności do snucia spiskowych teorii.

Niektóre z tych teorii wydają mi się co najmniej bardzo interesujące i na tyle prawdopodobne, że ich "wartość oczekiwana" (w sensie matematycznym) jest - mimo nie-aż-tak-ogromnego-prawdopodobieństwa, że tak to naprawde się odbyło - spora. Chodzi mi o tę na przykład teorię, że Anglicy z Kompanii Moskiewskiej podmienili cara Iwaniuszkę, znanego w historii jako "Groźny".

Zamordowanie Batorego przez angielskich agentów pozujących na czarowników wydaje mi się za to (choć po prawdzie co ja tam wiem o rodzimej historii) całkiem prawdopodobne. O wiele bardziej, niż, dobrze przecież udokumentowana, śmierć króla Francji Henryka II, ugodzonego kopią podczas turnieju. (Skutkiem tego wydarzenia turnieje błyskawicznie zanikły, zastąpione przez różne tam "karuzele". Zresztą bitew i pojedynków nie brakowało, więc niby po co?)

No i dobra, dochodzimy do tego, co uważam w moim dzisiejszym wpisie za najważniejsze i w sumie najbardziej wiekopomne. Zwązane jest to również, pośrednio, z Coryllusem-Maciejewskim i jego publicystyką. Otóż publicysta ten przywiązuje ogromną wagę do własności i tego typu spraw. Spraw które można by nazwać "endeckimi", choć można je nazwać i na liczne inne sposoby. Co też będzie słusznie.

Z tą własnością i całą ekonomią poniekąd zgoda, tylko że mnie się wydaje, iż ludzie którzy o tym mówią z takim zapałem, z Coryllusem poniekąd "na czele" (no bo przecież chyba nie Korwin?), nie do końca widzą tę naszą (?) smętną rzeczywistość jaką ona jest, i nie do końca właściwie, co najmnej, rozkładają akcenty. Przypomnijmy sobie - przytoczę je z pamięci, choć jest to w moim wlasnym przekładzie na tym blogu - coś, co mówi Dávila...

Mianowicie, że "burżuj najpierw odda władzę, żeby uratować majątek, potem odda majątek, żeby uratować życie, a na koniec go wieszają". Wydaje mi się, że Dávila wie co mówi, i że to jest bardzo głębokie. No a jeśli tak, to wszelkie te pienia na temat "własności" i jaka to ona ważna, i jaką to ona stanowi podstawę, i że bez niej nic nie osiągniemy, a z nią osiągniemy tyle, że aż...

Że to wszystko to trochę takie coś, jak znane nam dobrze radosne pokwikiwanie lemignów idących do rzeźni z "Odą do Radości" na ustach. Tylko w wersji "prawicowej". NIE MA bowiem WŁASNOŚCI BEZ SIŁY. W istocie własność to tylko jeden z aspektów siły. WŁASNOŚĆ WYNIKA Z SIŁY - NIE SIŁA Z WŁASNOŚCI, jak się wydaje ludziom zarażonym liberalizmem.

Z czego można wywnioskować - i będzie to wniosek słuszny - że siła jest o wiele od własności ważniejsza. Jeśli ktoś powie, że siła jest wartością sama w sobie, to się całkowicie zgodzę. Jeśli powie, że własność to NIE jest samoistna wartość, tylko coś, co ewentualnie może umożliwiać realne, samoistne wartości - również będę się musiał zgodzić.

Gadanie o własności, raz po raz, z całkowitym pominięciem powyższego aspektu, to takie coś, jak... No nie wiem jaki dać przykład, ale to trochę nawet taki "żęder". Czyli dorabianie sobie mózgowych ideologii do rzeczy namacalnych i nawet dość oczywistych, tylko że one nam (?) z jakichś względów wydają się zbyt brutalne. (Jak na przykład to, że chop ma jaja, a kobita wręcz przeciwnie. Choć coś tam przecie też w zamian ma, jeśli ktoś lubi. Że się zaśmieję.)

Można zrozumieć niepokój przed powiedzeniem całej prawdy (Mossad, Gestapo, KGB, WSI, CIA etc. etc.), ale jednak jeśli się gada, a przemilcza się najważniejsze, to coś w tym jest nie tak. No, chyba że się puszcza oko do czytelników, którzy są dość inteligentni, żeby sobie dośpiewać. Wtedy zgoda!

Inaczej, powtórzę w nieco innej formie, to będzie takie coś, jak "Oda do Radości" w wykonaniu tego burżuja (z) Dávili, który właśnie oddał władzę, żeby zachować życie. Kiedy bank ma go już w saku. Tak skutecznie ma go w tym saku, że właściwie jest on, burżuj, już tego banku po wieczne czasy, z całym swym ewentualnym potomstwem do siódmego pokolenia (mściwy Jehowa się kłania), niewolnikiem. A nieopodal budują już szubienicę.

Burżuazyjna "Oda do Radości", radosne pokwikiwanie leminga... Dwie strony tej samej w sumie monety. A jej imię WSPÓŁCZESNOŚĆ. No dobra, powie jakiś czujny P.T. Czytelnik - było o lewakach, było o własności, gdzie jednak ten barszcz? Na co ja odpowiem, zgodnie z prawdą, że barszcz przecież jak najbardziej jest tu z nami - DOMYŚLNIE. (Tak samo zresztą jak Adaś.) I tym optymistycznym, na odmianę, akcentem, zakończę.

Jedźcie ostrożnie, uważajcie na... Na wszystko. I nie zapominajcie o lewakach! Szczególnie w bramie.

triarius

wtorek, maja 01, 2012

O własności

Własność jest jednym z przejawów siły. (Poza tym, że jest oparta na przedludzkim, zwierzęcym instynkcie, także u ludzi.) Własność bez siły to tylko kolejne z liberalnych kłamstw. Własność jako źródło siły - bez siły jako źródła własności, i to w znacznie większym stopniu - to jedna z tysięcy załganych półprawd, z których ulepiono  pokraczną hybrydę "liberalnego konserwatyzmu".

Oczywiście, że realna własność zwiększa siłę, ale, o ile siła bez własności jest możliwa, to własność bez siły jest absurdem. Najpierw więc musi być siła, a potem ewentualnie własność!

* * *

No to teraz jeszcze swego rodzaju bonus.

Pracowicie formułując powyższe, zacząłem się zastanawiać jaką właściwie rolę pełnią SIŁA i WŁASNOŚĆ w liberalno-oświeceniowej RELIGII - tej w której taplamy się od niepamiętnych czasów, i którą niestety większość z nas uznaje już za "po prostu obiektywną rzeczywistość". Chodzi, gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, o to, iż liberalno-oświeceniowa wizja świata wyraźnie stanowi odbicie - i to w bardzo krzywym lustrze - chrześcijańskiej (a może nawet w tym przypadku właśnie "judeo-chrześcijańskiej") religii.

Jest to taka religia, w której "wolny rynek" pełni rolę BOSKIEJ OPATRZNOŚCI, władza państwowa rolę SZATANA (WŁADCY ciemności i źródła wszelkiego zła), każda pomniejsza władza pełni rolę jednego z licznych pomniejszych demonów, oczywiście także BARDZO złych, choć nie aż tak strasznych, jak władza PAŃSTWOWA... Te sprawy są chyba dość oczywiste, a już szczególnie dla P. T. Odwiedzających Ten Blog. Ale co z pozostałymi?

Tak sobie właśnie wykombinowałem, że WŁASNOŚĆ to chyba jest SAKRAMENT owej dziwacznej religii. I to wydaje mi się mieć sens, choć nie powala swoją oczywistością tak, jak "opatrzność" czy "szatan". No a co z SIŁĄ? Czy owa religia nie potrzebuje przypadkiem GRZECHU? I czy SIŁA nie pasuje wprost idealnie do tej roli? Mnie się wydaje, że pasuje. Mamy więc SIŁA = GRZECH.

Pozostają nam jeszcze PRACA i KONSUMPCJA - z jednej, oraz DOBRE UCZYNKI i STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI - z drugiej strony. I chyba daje się je do siebie ładnie dopasować, więc PRACA = DOBRE UCZYNKI i KONSUMPCJA = STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI.

STAN (DUCHOWEJ) SZCZĘŚLIWOŚCI wynika zaś, i w dużym stopniu się z nim zlewa, ze stanu ŁASKI. Czyli byś może - bo co ja tam wiem o tajnikach duszy liberała? - z pilnego czytania Misesów i Rothbardów tego świata...? I ślepej wiary w liberalne mantry zapewne też. Bez tego się nie obejdzie.

(W każdym razie warto pamiętać, że "błogosławiony" to było początkowo to samo co "szczęśliwy", więc "stan łaski", liberalnej w tym przypadku, i "stan szczęśliwości", także liberalnej, to są w znaczniej mierze te same sprawy.)

Pewnie jeszcze coś przeoczyłem - w "judeo-chrześcijańskiej" religii i w liberaliźmie - ale i tak schemat mamy, moim zdaniem, wprost znakomity. Jeśli do kogoś te ewidentne (i poniekąd przezabawne) analogie pomiędzy myśleniem czysto religijnym i liberalną "prawdą obiektywną" trafiają, to zachęcam do pójścia dalej tym torem, i do poszukiwania tych analogii w różnych konkretnych przypadkach.

Jeśli do kogoś to jeszcze specjalnie nie trafiło, zachęcam do wgryzienia się w powyższe, wczucia się i sprawdzania przy wszelkich okazjach, czy przypadkiem więcej z tego nie wynika, niż z wszelkich uczonych elukubracji klasyków liberalnej myśli (o wulgarnych propagandzistach i agentach wpływu nie wspominając).

Gdyby zaś tu się jakimś cudem przybłąkał rynkowy liberał, uważający się jednocześnie za katolika, to powiem mu tak:

Czy naprawdę sobie nie zdajesz sprawy, Dobry Człowieku, w jakiej pokracznej trawestacji swojej ukochanej religii bierzesz z zapałem udział? W jakiej sprośnej i niebu obrzydłej HEREZJI?

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

poniedziałek, stycznia 07, 2008

Triarius the Tiger o prawniczym żargonie

Całkiem możliwe, że kiedyś główne cele istnienia prawniczego języka były praktyczne i w sumie uczciwe, dzisiaj jednak - w epoce "powszechnego dostępu do informacji", "równości wszystkich wobec prawa", "społeczeństwa obywatelskiego" i "liberalnej demokracji" - nie ulega dla mnie wątpliwości, że jego zasadniczym celem stało się uczynienie podstawowych prawd, przede wszystkim zaś tych dotyczących struktury władzy i stosunków własności, niedostępnymi dla pospólstwa (czyli tzw. "obywateli").

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.