Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Janusz Korwin-Mikke. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Janusz Korwin-Mikke. Pokaż wszystkie posty

czwartek, grudnia 14, 2023

O spirytusie, politycznych wygłupach i całkiem innych rzeczach

Spirytus, jak wiadomo, lata sobie, ubi tylko vult, i bogowie nieśmiertelni jedynie wiedzą, dlaczego akurat naszła mnie ochota napisania o politycznych wygłupach. (Nawiasem: tytułowy spirytus mamy odhaczony, a z nim obowiązkowe nadgryzanie własnego ogona. Jacyśmy porządni, skrzętni, schludni und dobrze zorganizowani - prawda? Serce roście!)

Tak więc zacznę od tego, że naprawdę nie lubię, kiedy polityk się wygłupia. "A czemuż to?", spyta ten i ów. A dlategóż, że polityk powinien być trochę, czy nawet bardziej, jak ojciec. Wtedy to jest uczciwe, inaczej to poniekąd oszustwo! Jak porządny ojciec, czyli: poważny, szczerze zatroskany o los swoich ukochanych dziatek, potencjalnie nawet groźny - dla wrogów i nieposłusznych znaczy - a co najmniej surowy. Może być oczywiście dowcipny, elokwentny, bon vivant nawet. Pod kołdrę bym mu przesadnie nie zaglądał, choć zdecydowanie wolę (taki ze mnie moherowy dinozaur, przepraszam!) hetero, no i najlepiej żeby jednak miał kuśkę. (Choć nie musi jej wszystkim pokazywać, jak np. niedawna Merkela namiętnie pokazywała, to co tam do pokazywania miała.)

Wygłupy polityków bywają zaś, niestety, rozliczne... Choć nie bez racji można by twierdzić, że PRAWDZIWY polityk nie wygłupia się NIGDY, a przynajmniej nie świadomie i dobrowolnie... A to, co się wygłupia, i to tak chętnie, to POST-polityk. To wcale nie jest głupia myśl! W każdym razie dzisiaj za polityków robią właśnie POST-politycy! Praktycznie bez wyjątku. (Nawet mój kuzyn Trumpio nie jest od tego całkiem wolny, i pewnie bez tego po prostu nie miałby już cienia nawet szansy.)

Nie chce mi się tutaj przywoływać z pamięci niezliczonych wygłupów tego, co dziś uchodzi za polityków - a Jachir tego świata nie liczę nawet do tej marnej kategorii - jednak jedno takie coś wryło mi się w pamięć i, choć i bez tego facio miałby u mnie przechlapane, mocno wpłynęło na moją ocenę tego pana. Chodzi (oczywiście i Tygrysiści to wiedzą!) o żarcie PITów przez K*wina. Nie dość, że "wolnorynkowa" ideologiczna głupota, to jeszcze w błazeńskim sosie!

Tak się w ostatnich dniach dziwnie złożyło, że natrafiłem w sieci - na Bitchutach tego świata głównie - na masę treści na temat politycznych wygłupów właśnie. (Tylko bogowie nieśmiertelni wiedzą dlaczego właśnie teraz. Pewnie plamy na słońcu albo coś.) Jeden taki szczególnie - z reguły niegłupio gadający Rumun - wywodził, że coś, co akurat się zdarzyło, to przykład upadku współczesnej polityki, "bo polityk ma rozwiązywać problemy społeczne dla wspólnego dobra"... I więcej tego typu pierdołów prosto z Arystotelesa.

Z czym się zdecydowanie nie zgadzam! Polityka sensu stricto, to WYŁĄCZNIE walka o władzę! O jej zdobycie i utrzymanie. Chodzi w niej praktycznie wyłącznie o to, kto będzie decydował o losach innych, no i ile będzie miał tej władzy. Czy to pogląd cyniczny? Otóż, wbrew pozorom, nie sądzę! Jeśli władzę będzie miał (co oczywiście może być mnogie) ktoś porządny, to ktoś nieporządny mieć jej nie będzie. Już samo to!

Czy to może mało? Bismarck, który się znał i nie był głupi, rzekł był, że prawa nic nie znaczą, jeśli ich wykonawcy będą do dupy. I ludzie w ogóle zresztą. Gadki o konstytucjach na jednej kartce formatu A5 to robienie ludziom wody z mózgu, bo to naprawdę nie jest specjalnie ważna sprawa. Zacząć by trza od czegoś całkiem innego, choć mogę się zgodzić, że konstytucje lepsze są względnie krótkie, względnie proste, i do przeczytania ze zrozumieniem przez każdego powyżej 70 IQ.

No dobra, powie znowu ten namolny ktoś, ale ta twoja, panie T., definicja Polityki, taka sama przecie dobra, jak każda inna i każdego innego człeka. Z jednej strony racja, bo definicje to sprawa zasadniczo arbitralna, jednak nie do końca się zgadzam. Wiele rzeczy ma swoją, ogólnie przyjętą definicję, która jednak wyraźnie zawiera "zdrowe jądro", a do tego różne niezbyt z tym jądrem związane dodatki. Których mogłoby tam po prostu nie być. Lepiej im by było gdzie indziej!

I tak jest na przykład w naszym aktualnym przykładzie! "Zdrowe jądro" definicji pojęcia "Polityka", jej sedno i najważniejsza część, to właśnie WALKA O WŁADZĘ! Zaś "dobro wspólne", "rozwiązywanie ludzkich problemów" i takie różne, to nie Polityka, ino Administrowanie! Czy jak to tam nazwać - w każdym razie sprawy z tej parafii.

No i między innymi dlatego nie znoszę u polityków się wygłupiania, bo Polityka - ta prawdziwa, w tym moim wąskim sensie - to sprawa w sumie dość ponura, pełna cynizmu i brutalności. Nic na to nie poradzimy - może tego czasem być mniej, i oby, ale c'est la vie! I tak zawsze będzie, co najwyżej w mdlącym lewackim pseudo-humanitarnym sosie, co dla mnie jest jeszcze o wiele gorsze. Wygłupiający się, robiący z siebie błazna, albo nawet brata-łatę, podniecającego się Małyszami tego świata, to oszustwo i obrzydliwość.

Na razie było tylko wokół tematu, do którego nawet śmy się nie zbliżyli. Sorry! No to się zbliżę... Są rzeczy, które profani (a w polityce profanami prawie wszyscy śmiertelnicy, szczególnie na tzw. Prawicy, co jest smutne) mylą z politycznymi wygłupami, ale które są czymś całkiem innym - w istocie samą esencją polityki, nawet w tym szerokim sensie, z którym ja się, jak rzekłem, nie zgadzam. (Która to Polityka, szczególnie dzisiaj, tak czy tak polega głównie na słownym przelewaniu z pustego w próżne - od parlamentów po telewizje.)

Czy "Bostońska Herbatka" powiedzmy, w oryginale "Boston Tea Party", to był "wygłup"? Moim skromnym wprost przeciwnie! Choć zapewne spory procent typowych "Prawicowów" (Pospolita Odmiana Ogrodowa), nawet nie będący opłacanym przez Izrael, czy trzymany przez jakichś tropikalnych Pigmejów za short and curlies, powie że tak. "Gdzie różnica?", pytacie magna voce. Różnica w tym, że wygłup może ewentualnie dać różnym takim po telewizjach pretekst do gadania przez parę dni, po czym nie zostaje po tym nawet ślad. (Poza oczywiście śladem tego zjadania PITów w moim mózgu, ale ja jestem dość specjalny.) No a to drugie - co dla profana wygląda jak wygłup, a nim nie jest? Czy nawet jest jego zaprzeczeniem? Jak będzie z tym?

Takie coś, to jest WYZWANIE! Wyzwanie wobec politycznej Władzy najczęściej. Jeśli zaś pojęciem Władzy obejmiemy także przesądy, tabu, mentalne zatory, psychiczne wygodnictwo i tchórzostwo - no to wtedy chyba po prostu jest to wyzwanie zawsze! Wyzwanie wobec jakichś nie-do-końca-oficjalnych pseudo-Elit, jakichś szemranych Kast, jakichś nie-naszych Grup, jakichś obcych Plemion, jakichś paskudnych Klas Społecznych... Robiących nam, na przykład, z życia piekło, udając przy tym, że w ogóle nie istnieją, a poza tym masło im się (jak mówią Anglicy) w buziuchnach nie stopi.

Na granicy pomiędzy wygłupem i czymś właśnie takim, są demonstracje w rodzaju tej słynnej Rejtana, choć ja oczywiście, jako szczery patriota, widzę to jako o wiele bliższe temu drugiemu. Facet coś zaryzykował, czegoś bardzo konkretnego na nic nie chciał zaakceptować. To nie to, co zjadanie PITów! Czy, powiedzmy, wwożenie do Sejmu PR... Tego obecnego znaczy... Faceta w bagażniku. Co kiedyś robił poseł Braun, i co mi się podobało nie aż tyle bardziej od zjadania PITów.

Jednak są polityczne akcje - w odróżnieniu od jałowego bicia piany, robiącego dziś za politykę, kiedy za kulisami zgraja biurokratów dopina na ostatni guzik Piekło, w którym wszyscy mamy żyć, a i to do czasu - czasem nawet, o dziwo, w wykonaniu kogoś, kto kiedyś wygłupił się nawet jakimś politycznym wygłupem, przed którymi chylę czoła i które oklaskuję wszystkimi czterema kopytami! Akcje stające naprzeciw opresyjnej władzy, którą, i której ponure figlasy, wszyscy nauczyliśmy się już brać za dobrą monetę, za coś normalnego i niemal przyzwoitego...

Akcje rozwalające wygodne, intelektualnie mętne, kłamstwa, z którymi wytresowano nas żyć za pan brat... Akcje pokazujące, że Król jest nagi, a co gorsza jego nagość absolutnie nie nadaje się do pokazywania ludziom mającym choć odrobinę estetycznego smaku... Akcje prowokujące władzę - można wtedy dyskutować na ile już totalitarną, a na ile "zaledwie" marzacą o, własnym oczywiście, choćby jako marnych pachołków Prawdziwej Władzy, totalitaryźmie...

I takich akcji daj mi Panie Boże jak najwięcej! I żeby były takie jak... Tu przerwał, choć róg trzymał. W nieszczęsnej Polsce i poza nią - w reszcie "Wolnego Świata"! (Teraz idę zmienić pieluchę, bo to ostatnie zawsze przyprawia mnie o niedotrzymanie moczu.)

triarius

sobota, października 05, 2019

Parę myśli, bonmotów... i co tam się nam napisze

Na początek wyjaśnijmy sobie coś istotnego jak cholera, w kwestii... Jak to tam nazwać. Otóż ja nie jestem w PiS i nie muszę w związku mieć wszystkich poglądów jak JK, ani tym bardziej jak w oficjalnej PiSu doktrynie. Tym bardziej PiS nie odpowiada za moje osobiste poglądy, łącznie z niepohamowanym obrzydzeniem do Unii i daleko posuniętym sceptycyzmem co do cudowności tzw. "liberalnej demokracji". Która zresztą, na ile jeszcze jest w ogóle jakąś "demokracją", to pilnie stara się ten swój "błąd" naprawić.

Głosuję na PiS i mam zamiar to robić jeszcze długo. Tak wiem, że indywidualne głosowanie to, matematycznie rzecz analizując, rzecz mało skuteczna, ale credo quia absurdum est i jakoś się z tym godzę, a także wszystkich do głosowania na PiS zachęcam. Na PiS, a nie na jakichś "nastojaszczich prawicowców" od groźnego kiwania palcem w bucie i "domagania się", co to już dziś wychodzą z Unii pod opiekuńcze skrzydła wujka Putina.

Swoją drogą jak cudnie w końcu mój ukochany K*win się w swoich schizofreniczno-agenturalnych gadkach ujawnił! Teraz już najtępszy "libertarianin" spod osiedlowego trzepaka nie może twierdzić, że to polski patriota i jednocześnie nie gość, który w normalniejszych warunkach byłby już dawno w pokoju o mięciutko obitych ścianach. Bez klamek. No i na stałych psychotropach też, oczywiście. (Nie, żebym takie działania hurtem bezkrytycznie pochwalał, ale Darwin z Herbertem S, mają  swoje racje, zgoda panie K.?)

Tyle że z tych naszych nastojaszczich patriotów on jeden zdaje się ma forsę (nic nie dodam, bo i nie wiem dokładnie skąd, choć istnieją podstawy do różnych przypuszczeń), więc ci ludzie będą się tak kompromitować, i kompromitować prawdziwą prawicowość przy okazji. Nie żeby naprawdę byli jakąś sensowną prawicą, ale fakt, że różne politpoprawne tabu to oni gwałcą że aż miło (jakieś ADHD czy coś, zapewne nic poważniejszego), więc pod trzepakiem, ze swoim żałosnym jednopalcowym fetyszyzmem dla prawiczków, czyli tzw."powszechnym dostępem", i innym podobnie genialnymi pomysłami, robią za esencję i prawicę prawicy. (Podczas gdy naprawdę to...? Zgoda, "skrajna prawica skrajnej lewicy", brawo Mądrasiński!)

* * *

Prawdziwa suwerenność państwa jest wtedy, gdy np. ew. targowice i innych zdrajców można, bez większych międzynarodowych problemów czy pytania kogokolwiek za granicą o zgodę, wsadzić do jakiejś Berezy. (Albo i ostrzej, jeśli potrzeba.)

To co mamy obecnie, to co najwyżej "Suwerenność Na Miarę Naszych Potrzeb und Możliwości" i/lub "Suwerenność Na Miarę XXI Wieku". W tych wszystkich ckliwych nekrologach, co je nam co parę tygodni z takim zapamiętaniem serwują, powinno się otwarcie mówić: "Zmarły był Niezłomnym Bojownikiem o Suwerenność Polski NMNPuM/NMXXIW, ach!" (i tu salut z 21 dział). A nie jakieś mętne kawałki o suwerenności jako takiej, jakbyśmy mieli do czynienia z Kościuszką, Bemem czy Piłsudskim! (Którzy zresztą byli anachronicznymi męskim samcami, bez mrugnięcia okiem gwałcącymi Europejskie Wartości i co się tylko dało.)

*

Zarzut "anachronizmu" w wielu kontekstach może oczywiście być dotkliwy, słuszny itd., ale w tych czasach trudno mi sobie wyobrazić większy komplement, niż stwierdzenie, że "wyznajemy anachroniczne wartości". (Tym bardziej słodkie, że będzie to na pewno komplement mimowolny.)

*

Język to zabawna sprawa! Nazwanie tej naszej (?) dzisiejszej... Niech już będzie: opozycji "targowicą", może być zarówno obelgą, na jaką oni absolutnie i z nawiązką zasługują, albo przeciwnie - niezasłużonym komplementem. Od czego to zależy? Jeśli mówi się DO NICH, to "targowica" jest o wiele za dobra. To słowo wyszukane, trzeba co najmniej znać historię Polski na poziomie którejśtam klasy podstawówki, i to sprzed min. Hall... I to ryzyko, że oni się naprawdę poczują kniaziami i hetmanani, o czym wyraźnie śnią po nocach!

To jest po prostu, ta "opozycja" znaczy - i tu wypada podziękować naszym wschodnim (w tej chwili raczej północno-wschodnim, nieprzyjemnie blisko mnie, ale to się może zmienić i nie w dobrą stronę bynajmniej) sąsiadom za ich język, z którego zapożyczenia są dla polszczyzny tak bezcenne! Jak by można inaczej określić tę "opozycję" spod znaku "ulicy" (nie wyszło, biedaki!) i "zagranicy" (też szkopom nieco kita nieco ostatnio zwisła, ale spokojnie!), jeśli nie "swołocz"?! 

Lub jakimś innym, podobnie ruskim do szpiku kości słowem. Przecież tej komuszej "arystokracji" nawet ze Szczęsnym Potockim szkoda porównywać, bo im się w tych ich, odziedziczonych po handlarzach śledzi z Nalewek i nafaszerowanych GWybem łbach do reszty z dumy poprzewraca! Jednak między nami, potomkami folwarcznych chłopów (i być może Ottona III w niektórych przypadkach, a co najmniej takich, co figurują w dokumencie jako szlachta, fakt że w jakiejś Meklemburgii, już w roku 1170), "targowica" to b. dobre i adekwatne na tę swołocz określenie. Polski trudna język, a nasza historia i nasza (?) "opozycja", to już całkiem obłęd!

*

Miałem (ci ja) jeszcze przed chwilą w głowie parę innych niezłych i całkiem nowych bąmotów, ale się mi zapomniały. Cóż, Ludzkość chyba jakoś to przeżyje. Może kiedyś wrócą, może kiedyś zechcę je rzucić... Gdzie? Na stos, na stos, na stos! Gdzież by indziej, Napieska?

O cholera! Właśnie wymyśliłem nowego bąmota, co za forma! Specjalnie dla Sztura tym razem, czy jak mu tam... Idzie tak:

Może to i prawda, że potomkowie chłopów folwarcznych głosują na PiS i wyznają PiSowską ideologię - ci z bardziej herbowym rodowodem (nie żebym ja się uważał za arysto, bo wcale nie wszyscy moi przodkowie tacy byli, ale przodkowie tego Sztura słabo mi imponują) bywają nieco bardziej radykalni.

Tacy jak Sztur (czy jak mu tam) powinni się modlić, żeby to PiS, a nie tamci rządzili (na tyle na ile "rządzili" chwilowo, ale ponoć takie mamy czasy) w Polsce, bo w przeciwnym przypadku pieszczoty mogą się skończyć, a tacy jak ów Sztur mogliby się co najmniej zapoznać z uczciwą, ciężką pracą w "Biedronkach" tego świata... W końcu z hojności i filmowo-teatralnych pasji samych czytelników GWyba to oni się długo na swoim ulubionym poziomie konsumpcji nie utrzymają. Cóż, zemsta za folwarki to nic wobec tlącej się w sercach szlachty, niechby i szaraczkowej, niechby i z wyboru, żądzy zemsty za wszystko, co te ubeckie mendy Polsce - i nam, porządnym Polakom - od '39 czyniły i nadal próbują!

triarius

P.S. Nie żebym coś miał do św.p. pana Morawieckiego! Wierzę, że był porządniejszy od znacznej większości, naprawdę próbował, i że może nawet coś tam dla Polski uczynił. Zasługuje na państwowy pogrzeb i nieco pompy funebris, a jako ojciec obecnego Premiera jeszcze dodatkowo. Jednak gdzie tu jakaś miara, jakaś proporcja? Nie mówiąc już o trzeźwej, brutalnej z konieczności analizie celów, metod i rezultatów? Wyraźnie chcą nam powiedzieć, że "Morawiecki to taki Kościuszko na nasze czasy". Może i. Słodko nawet, tylko jak to, do q,,,wy nędzy, świadczy o tych "naszych czasach"?

Kobuszewski był wspaniały i mu się należały wszystkie te zaszczyty, niezbyt zresztą wielkie, ale dość niedawno czciliśmy jakiegoś "artystę", którego chyba tylko pan Prezydent i paru platfąsów mogło naprawdę szczerze opłakiwać, a ja nawet nie pamiętam, kto to był. Niedługo przedtem jakiś inny taki, wcześniej inny, równie wybitny i równie nasz... I kolejny... Nasz, ale nic nadzwyczajnego... PiSowska Polska, którą tak kocham, staje się powoli taką osiemnastowieczną husarią. Której skrzydła rosły i rosły, bo ona służyła tylko do dekorowania pogrzebów. 

Może kogoś to nawet i cieszy, ale mnie niespecjalnie. Rozumiem leminga, którego to razi. Lemingów trzeba przekonywać SUKCESAMI, SIŁĄ i SKUTECZNOŚCIĄ BEZ PRZESADNEGO ZADĘCIA - dęte i nudne obchody, nie mówiąc już o próbach przekonywania czy wprost skamleniu, leminga tylko śmieszą, budząc w nim dodatkowo sadystyczną agresję. Może to kogoś okrutnie razić, ale to po prostu biologia i tyle zdrowia, ile w ogóle jest w lemingu. Nigdy nikt tego nie zmieni, więc może nieco jednak by odpuścić?

czwartek, maja 28, 2015

Żegnaj włochaty pustynny wielorybie! (3)

 Poprzedni odcinek:  bez-owijania.blogspot.com/2015/05/zegnaj-wochaty-pustynny-wielorybie-2.html

Była zaś w owym Trójmieście skała (mało) wyniosła (wyższa jednak niż w Radomiu, gdzie w ogóle ten zamek jest dziwny), na której Turek Osmańczyk wybudował był cytadelę, a Włoch-faszysta uczynił w niej muzeum. I rzekł Pan (Tygrys, choć to nieco później): "Co by tu?" Trochę jakby mu brakowało bowiem nowych wrażeń... Poza upałem, znaczy. I mówili mu: "Idź i zobacz to muzeum, może ci się spodoba, istny gabinet osobliwości". I rozważał tę sprawę w sercu swoim, a potem im rzekł: "Pójdę ja do tego muzeum, może stwora tam jakiegoś osobliwego upolowanego znajdę, albo coś".

I poszedł. Muzeum zaś było spore, mroczne, chłodne... (Co zazwyczaj miało tam swój wdzięk, choć były wyjątki, bo raz tam nawet miałem śnieg, a w domu matki, któren całkiem do chłodów nie był przystosowany, marzłem tak okrutnie, że zgroza!) Nie pamiętam czy praktycznie całkiem puste, czy też pustawe, ale pełne to ono nie było - tubylców to nie kręciło (wielu zresztą, jeśli chciało, to studiując sobie luźno na Zachodzie za kadaficzne pieniędze, mogli sobie pooglądać bardziej imponujące), a gastarbajterzy mieli cały czas w głowach przelicznik dinara, więc na takie absurdalne i nie-całkiem-darmowe chęci nie było już tam miejsca.

"No i co tam było, w tym gabinecie osobliwości?" - pyta niecierpliwy Czytelnik. (Zgadłem?) No więc, raczej dedukcja niż pamięć pozwala mi rzec, że były tam dzidy. Fajna rzecz, nie przeczę, ale (choć nie chcę się, broń Boże!, wydać cyniczny lub zblazowany) jeśli ktoś widział ich, powiedzmy 500... Niech będzie 620, dla równego rachunku... To właściwie widział je wszystkie. Ja zaś widziałem już wcześniej sporo, bo okrutnie mnie takie rzeczy w dzieciństwie kręciły, a w takim np. Krakowie, gdzie dzieckiem mieszkałem, było tego wbród.

Były też niewątpliwie (też w sumie dedukcja, ale za to jaka!) siodła na wielbłądy. Nie jest to złe, ale dla mnie już wtedy nie było to niczym specjalnie nowym. Jedno takie siodło poznałem nawet intymnie. Było za podstawkę pod doniczkę. Mogę wam ludzie zdradzić tajemnicę. Otóż takie siodło nienawidzi polewania wodą. Oj jak nienawidzi! Co może też częściowo wyjaśniać dlaczego ich naturalnym habitatem jest pustynia. I dlaczego nigdy niemal nie włażą na plecy fokom uchatkom, tylko zawsze wielbłądom. Choć tam krzywo i kiwa. Wielbłąd, musicie wiedzieć, to pustynna bestia, która do wody (jakby ktoś nie wiedział) wprawdzie aż wstrętu nie czuje, ale nie ma na jej temat obsesji. Kwiatków też nie podlewa.

To było w sumie odtworzone dzięki dedukcji, bo aż tak mi się w pamięć nie wryło. Teraz przechodzimy (uwaga!) do rzeczy, które mi się wryły. Więc były tam szkielety z gruźlicą kości. Nie wiem à propos czego, ale były. Pamiętam to aż za dobrze i do dziś czasem mnie to budzi w nocy z krzykiem, zlanego zimnym potem. (Potem co? Potem zasypiam, ale już cholernie ostrożnie i z lękiem.) Była to rzecz tak niesamowicie paskudna... Nie da się opisać. Dobrze że nie poszedłem na medycynę!

Żeby jednak nie wydać się despotycznym i apodyktycznym w tych moich opiniach, nieco to stonuję... Było to paskudne nie do opisania - te kości z tymi naroślami... Jednak de gustibus non est disputandum, i komuś się to na przykład mogłoby ogromnie podobać. Nie rozumiem jak, ale skoro taki Korwin znajduje amatorki na swoje wdzięki. Skoro taki Komorowski ditto. Urban też miał żonę, czy nawet kilka (ponoć ta ostatnia lała go okrutnie, ale chyba co najmniej przez papierek, I hope?) Wiem że mają malutkie móżdżki, wiem że przy zgaszonym świetle, ale jednak. Więc, nikomu nie narzucając swojej opinii, powiem, że te gruźlicowane kości dla mnie osobiście były potworne.

No i był tam też ON... Buduję nastrój: Półmrok, brak ludzi, chłód, cisza, pusta duża sala ze sklepieniami, w niej jedynie ogromne akwarium, w którym pływa sobie pustynny, włochaty wieloryb. "Pływa" w sensie bardzo, przyznaję, ogólnym, bo gdyby zrobił ruch ogonem, rozkwasiłby sobie ten filuterny nosek o szybę akwarium. (Cholera wie, co by było, może nowy Potop?) Do tyłu to samo, choć one chyba do tyłu nie pływają. I na boki toże. W sumie - powiedzmy sobie to wreszcie jak na dojrzałych mężczyzn przystało - wieloryb pływal w jakiejś tam formalinie (niewykluczone, że rozwodnionej, ze względu na koszty) i był absolutnie martwy. (Takie w każdym razie robił wrażenie, może spał?)

Jego martwota pamiętała zapewne jeszcze Mussoliniego, czy kto tam konkretnie stworzył to muzeum i podarował mu tę jego gwiazdę. Czy duży był ów wieloryb? Nie miałem zbyt wiele do czynienia z tym gatunkiem - może wśród innych wielorybów wielkością się specjalnie nie wyróżniał, albo nawet był za karzełka... W każdym razie przy sardynce, a nawet przy wielkanocnym karpiu czy wigilijnym zajączku - to był OLBRZYM. Coś tak jak autobus średniego wzrostu. (Nie przegubowy, bez przesady!)

Dlaczego on miałby być "pustynny"? - spyta ktoś. Fakt, upolowali go zapewne, przyznaję, nie na pustyni, muzeum od pustyni (choć sporej) stało dobrych parę kilometrów, bliżej było do morza... Jednak Trójmiasto, tamto afrykańskie, to przecież nie jest żaden Nantucket czy inna stacja wielorybnicza, ani północny Atlantyk, prawda? Klimat tam był całkiem pustynny, rzeki w tej Libii płyną tylko zimą po wielkich deszczach - przez resztę roku to były puste piaszczyste koryta, pełne zardzewiałych samochodowych wraków. Jak na wieloryba, to ten mój był całkiem zdecydowanie pustynny - i o to tutaj nam chodzi!

"No niech będzie", powie nasz niedowiarek, "ale dlaczego włochaty?" Niezłe pytanie, przyznaję. Nie opisałem go wam jeszcze bardzo dokładnie i faktycznie możecie mieć wątpliwości. Wyjaśnię to poglądowo, drogą niejako okrężną. Chodził ktoś z was do szkoły? Nie wiem jak teraz, ale w mrocznych latach w szkołach były gabinety biologiczne, a w nich eksponaty. Różne tam szkielety (choć z gruźlicą kości nie pamiętam i całe szczęście, bo bym szkoły nie skończył!), bebechy w formalinie i takie tam. Szkielety bywały ludzkie, a także takich małych czworonogów - zawsze sobie wmawiałem, że to jakiś zając, choć to oczywiście były koty, a ja koty cholernie lubię.

No i te różne rzeczy w formalinie... Przyjrzał się ktoś kiedyś czemuś takiemu? Za moich czasów pamiętało to chyba co najmniej Hansa Franka, albo może cara, więc ta formalina była mętnawa, pływały w niej okruchy tego tam eksponatu - za to ten eksponat jakiś taki powyżerany. Były w nim i drobne otworki, i jakieś takie zadry. Które, gdyby było ciemniej, mogłyby bez trudu sprawić wrażenie owłosienia. Układ pokarmowy ptaka (na szczęście moja miłość do kur nie jest przesadnie rozbuchana) z włosami - czy to nie piękne?

No i, wracając do naszego (bo wierzę głęboko, że teraz, kiedy już was z nim zapoznałem, on jest NASZ - NAS WSZYSTKICH TUTAJ) pustynnego stwora, to on właśnie robił nieco takie wrażenie, że jest owłosiony. Nie były to z całą pewnością tak imponujące włosy, jak u Pana Tygrysa np. na przedramieniu, że już o klatce nie wspomnimy, ale jak na wieloryba, to to była całkiem niczego sobie fryzura. (Jeśli krótkie i rzadkie - to już nie włosy? Toż to najczystszej wody WŁOSIZM i gwałt na tolerancji!) No i o to nam właśnie chodziło. Wieloryb, a jednak niezwykły, bo pustynny i włochaty. Jednocześnie! (Choć martwy jak kłoda też, zgoda.)

Nie wiem jak wam teraz, kiedy zdradziłem tajemnicę - może ktoś jest rozczarowany... W każdym razie, jaki by ten wieloryb nie był, pomyślcie jednak o sprawach WIELKICH, dalekosiężnych, wysokopiennych - o Historiozofii i takich tam. Otóż jestem dziwnie przekonany (a wy ze mną, prawda?), że ten wieloryb już albo przestał istnieć, albo wkrótce przestanie, albo też, gdyby jakimś cudem zachowano go przy, powiedzmy, "życiu", to i tak go w tym Trypolisie nie odwiedzicie. Choćbyście się wściekli. Ani ja zresztą. (Tu drobna melancholijna łezka.)

Co pokazuje, jak na naszych oczach zmienia się ten świat, bo przecież Libia i ten Trypolis nie są od nas daleko, kiedyś były dostępne, a nawet wiele radości potrafiły sprawić... A teraz koniec. Finito! I jeszcze ktoś się zamierza kłócić, że Spengler z tym "schyłkiem" nie miał racji, że panikował, że krakał? Oczywiście - TAKIEGO smętnego spedalenia, jakie dziś nastało, przewidzieć nie mógł, to i historię włochatego pustynnego wieloryba ja wam dopiero musiałem opowiedzieć... Tak czy tak, historia piękna, dająca powody do zadumy, a, jak się chce, to i pouczająca. Zgoda?

I to jest koniec naszej opowieści.

triarius

środa, grudnia 31, 2014

O takich jednych na "b", czyli libertariańskich służbach specjalnych

Sam się poniekąd moim własnym tekstem sprzed godziny zapłodniłem do napisania niniejszego. (To się naukowo chyba nazywa "partogeneza".) Łał? Jasne że łał!

Tak więc, zacząłem się po raz tysięczny zastanawiać nad tym, kto właściwie rozwala zgrzybiałe i stojące nad grobem cywilizacje - czy Toynbee może mieć rację, że to "proletariat wewnętrzny", a więc tacy różni nieprzystosowani i znajdujący się poza strukturami (jak np. kiedyś wcześni chrześcijanie); lub "proletariat zewnętrzny", a więc, mówiąc po ludzku, obcy barbarzyńcy.

Wydało mi się natychmist oczywistym, że tutaj, w naszym przypadku, żaden "proletariat wewnętrzny" wiele nie zdoła zrobić, i że to ewentualnie mogą być - niechby i "wewnętrzne" - ale służby. Specjalne. Tajne, widne i dwupłciowe. (A nawet więcej-niż-dwupłciowe zapewne, bo Postęp wciąż nabiera tempa.)

I wtedy doznałem nagłego oświecenia! Przecież bolszewicy to także były służby - specjalne, tajne, widne i co najmniej dwupłciowe - tylko że PRYWATNE! Nie-państwowe, a nawet anty-państwowe. Liberalne zatem, czy może nawet LIBERTARIAŃSKIE.

Działające zgodnie z regułami wolnego rynku - tyle że oczywiście wolny rynek na służby specjalne (tajne, widne itd.), to nie jest całkiem ten sam wolny rynek, co na pietruszkę i różowe golarki do damskich sfer intymnych (te dwa ostatnie też nie są zresztą całkiem tym samym), tylko taki specjalny wolny rynek, na którym wolnorynkowo sobie się tam... Co tam się robi na wolnym rynku. Na rynku służb specjalnych. Prawda? Nie da się logiki tego rozumowania podważyć.

Tak samo, jak prywatni prawnicy, w których śmy sobie czas temu jakiś wykryli alternatywę dla rozpasanej biurokracji, bowiem stanowią oni swego rodzaju PRYWATNĄ BIUROKRACJĘ. Zgraję biurokratów do wynajęcia, działających na rynku, na własny rachunek. Zgoda? Jak się o tym pomyśli, że oni tak samo jak tamci robią w przepisach i papierkach, różne sprawy załatwiają, tyle że wolnorynkowo, dla tych co dadzą więcej.

Jeśli mam rację, a z całą pewnością ją mam, to mamy tutaj spore historiozoficzne odkrycie, a przy tym spory krok dla zrozumienia wolnego rynku i wszystkich tych pięknych liberatariańskich (czy jakich tam, bo w tym się normalny człowiek za cholerę nie połapie) wartości. Ach! Co więcej, teza Dávili, że: "Liberalny burżuj to starszy brat bolszewika", staje się niniejszym jeszcze w bardziej oczywisty sposób słuszna i celna.

No a tutaj jeszcze mogą być formy mieszane, i bolszewicy mogliby być taką właśnie mieszaną formą. Jeśli, w miejsce dwóch przewidzianych przez Toynbee'ego, przyjmiemy sześć możliwości: proletariat wewnętrzny i zewnętrzny, służby wewnętrzne i zewnętrzne; oraz proletariato-służby wewnętrzne i zewnętrzne...

Zaraz! W teorii co najmniej, możliwe byłoby także istnienie krzyżówek proletariatu wewnętrznego ze służbami zewnętrznymi, oraz proletariatu zewnętrznego (czyli "nienaszego") ze służbami wewnętrznymi (czyli "naszymi"). Przy odpowiedniej optyce nawet i dzisiejsze (pro)ruskie zielone ludki na Ukrainie to by mogło być to pierwsze. A ten drugi przypadek? To samo, ale widziane nie z Ukrainy, tylko z Rosji. (A więc pełna symetria.)

No a, żeby od tych hybrydowych przypadków przejść znów do prostych: taka np. Al Kaida byłaby (dla Zachodu) służbą zewnętrzną, jak najbardziej prywatną, liberalną i wolnorynkową; a bolszewicy dla Rosji służbą wewnętrzną. Także prywatną, liberalną i wolnorynkową, z pochodzenia - nie zaś państwową, która się dopiero po jakimś czasie ze smyczy zerwała, czy ew. straciła swoje państwo.

Jeśli by uznać, że jakiś udział proletariatu też tam był, no to mielibyśmy przypadek hybrydowy, i to nawet przy uznaniu, że zagraniczne służby (niemieckie konkretnie, słynny zaplombowany wagon itd.) też w tym istotnie maczały palce. Wtedy to by była krzyżówka wewnętrznych prywatnych służb, wewnętrznego proletariatu i służb zewnętrznych.

Fajne? W każdym razie nie da się ukryć, żeśmy tu sobie odkryli piękną rzecz, oświetlającą nam jak reflektorem spory kawał historii i niemało tajemnic ze sfery politycznych ideologii: BOLSZEWICY TO BYŁY PRYWATNE, ANTYPAŃSTWOWE (A WIĘC JAK NAJBARDZIEJ LIBERALNE I WOLNORYNKOWE) SŁUŻBY SPECJALNE. Z czymś jeszcze może zmieszane, ale to nie zmienia istoty sprawy. Wreszcie coś się w tych mętnych sprawach zaczyna nam ładnie klarować!

A teraz, GPS'y tego świata (bo dla Korwinów takie zagwozdki są ewidentnie zbyt trudne, co udowadniają od lat ignorując wszystkich poza idiotami wewnętrznymi i zewnętrznymi) - prosilibyśmy o światły komentarz i ustosunkowanie się do tych naszych niewątpliwych odkryć. A więc do roboty!

triarius

czwartek, października 30, 2014

Jak Korwin z Misesem Marksa i Lenina ulepszali

Karol Marks jako intelektualista miał różne wady, plus nieco zalet, ale jego stricte filozoficzna robota, jak każdy wie, polegała na tym, że "przestawił Hegla z głowy spowrotem na nogi". W sensie, że filozofia Hegla "stała na głowie", czyli nie tak jak należy, a Marks wziął i przywrócił jej właściwą pozycję. Konkretnie o co chodzi? Przypomnijmy to sobie pokrótce, choć każdy przecież pamięta.

U Hegla "Duch Świata realizuje się w Historii" - to jego najistotniejsza idea. Czyli Historia, ta ziemska, ludzka, jest dziełem tego Ducha, rozwija się i mamy stały (nie bójmy się tego słowa!) postęp. Bardzo w tym ważne jest pojęcie Państwa, bo to właśnie one pchają Historię naprzód. Duch Świata się w nie po prostu wciela - ale zawsze tylko w jakieś jedno Państwo i te "wybrane" państwa się na przestrzeni dziejów zmieniają.

Dla samego Hegla szczytem dotychczasowego rozwoju było oczywiście państwo Pruskie, więc Hegla daje się interpretować zarówno jako ideologa pruskiego konserwatyzmu, jak i niemal rewolucjonistę - no bo niby dlaczego akurat Prusy miałyby być końcem tego rozwoju, wiec kiedyś muszą stracić swą pozycję i znaczenie i zaczną dominować jakieś inne, a z nimi bez wątpienia rzeczy, o których się filozofom nie śniło.


* * *

Dygresja

Hegel to nie był żaden dureń, jak nam próbują wmawiać różni jarmarczni propagandziści. W istocie znawcy mają go za bardzo wybitnego filozofa, choć większość dziś przyznaje, że nie we wszystkim miał rację. Ale nawet to słynne, ulubione przez jarmarcznych, "tym gorzej dla faktów" ma w istocie całkiem inne znaczenie, od tego, co nam się stręczy.

Ogólnie to jest ciekawe zjawisko, że pismacy tak chętnie wykorzystują różne sformułowania, z głupoty czy świadomie wypaczając ich prawdziwy sens. Na przykład "Żydzi i cykliści", albo te właśnie "fakty" Hegla. Żeby już nie wspominać o czymś, co mnie szczerze wkurwia za każdym razem, gdy to słyszę - o "orkiestrze na Titanicu". 

Cóż - trywialność i głupota zawsze będzie potrzebowała bonmotów, więc, aby przeżyć, musi je kraść gdzie się tylko uda. Oczywiście przeważnie wypaczając ich sens, ale to przecież w tym kontekście sprawa bez znaczenia.

* * *


Ten "Duch Świata" daje się oczywiście bez trudu rozumieć jako Bóg. Sam Hegel tak to rozumiał, a ten jego Bóg na tle modnego wówczas Boga deistów rzeczywiście wydaje się niemal przyzwoicie chrześcijański. (Byli też hegliści idący w tym dalej, uczyłem się kiedyś o jednym takim urzędującym na Uniwersytecie w Uppsali, który heglowskiego Boga uczynił wprost osobowym.)

No i ten Bóg nie podobał się Marksowi, który był, jak wiadomo, "materialistą" i ateistą. Cała kwestia materializmu, kiedy jej się bliżej przyjrzeć, jest raczej bezsensowna - w końcu te tam prawa rozwoju historycznego u Marksa to żadna materia nie jest! - choć już przyjmowanie istnienia jakiegoś świata pozazmysłowego, mającego wpływ na ten nasz widzialny, nie mówiąc już o osobowym Bogu, to na pewno co innego niż nieprzyjmowanie.

Duch Świata stał się więc w marksowskiej interpretacji filozofii Hegla "po prostu" EKONOMIĄ. To siły ekonomiczne powodowały stały rozwój ludzkiego społeczeństwa na Ziemi i stały, nieunikniony, Postęp. Marks był też, w odróżnieniu od Hegla, nastawiony negatywnie do otaczającej go społecznej, politycznej i ekonomicznej rzeczywistości i pragnął radykalnych zmian.

Nie chcielibyśmy tu robić Marksowi psychoterapii, ale bez większego ryzyka możemy chyba stwierdzić, że nie podobało mu się, że ci co mają dobra i kapitał to są właśnie ci, co je mają, a on sam, jemu podobni, jego kumple i zwolennicy, znajdują się na tej drabinie posiadania niziutko. I nic, poza bardzo radykalną zmianą stosunków własności nie ma szansy tego zmienić. Z Heglem było inaczej.

Tak więc STOSUNKI WŁASNOŚCI były dla Marksa esencją ekonomii, ale kiedy się, z konieczności, uczestniczyło w tylu kursach Marksizmu Leninizmu, Ekonomii Marskistowskiej, czy jak to się wabiło, jak ja, to człek wie, iż to nie tylko stosunki własności rzekomo określają całą "Bazę" i determinują wszystko w "Nadbudowie"...

Sposób produkcji, wykorzystania dóbr (żeby nie mówić o "dystrybucji", które to słowo zostało częścio zmonopolizowane przez pewną sektę i ma specjalne znaczenie), wynalazczość, organizacja pracy - wszystko to (i zapewne sporo rzeczy, które mi teraz do głowy nie przyszły) stanowi te "Siły Ekonomiczne", które w "postawionej spowrotem na nogach" heglistycznej filozofii (czy może tylko "ideologii") Marksa decydują o wszystkim i wszystko determinują. (W każdym razie w "Nadbudowie".)

Marksowi "stosunki własności" (które, jak wiemy, w postaci z jaką się osobiście spotykał, nie były mu w smak) na tyle nie pasowały, że jako ostateczne osiągnięcie ludzkości wymarzył sobie ich całkowitą likwidację. Jak? A przez zniesienie własności prywatnej przecie! Inaczej Komunizm. Idealny ustrój, gdzie żadnej Ekonomii już nie będzie. Nie będzie już potrzebna do niczego i wszyscy będą nieopisanie szczęśliwi.

Marks nieco tam Heglowi zmienił, ale w sumie to jest przecie ta sama wizja świata - prawda? Która stara się być na odmianę świecka, która realnie jest rewolucyjna, a nie raczej konserwatywna, choć nieco niepewnym konserwatyzmem, ale jednak mamy jakieś X, które się w Historii Ludzkości realizuje, zmienia ją w kierunku coraz to większej doskonałości... I tak dalej.

Kołakowski, jak wszyscy wiedzą, nazywa marksizm "ostatnią wielką chrześcijańską herezją", co mnie o tyle bawi, że jak raz gdzieś słowo "judeochrześcijański" akurat pasuje, to się go nie używa, ofiarowując nam, chrześcijanom (choć ja się nie za "chrześcijanina" uważam, tylko za katolika, ale to inna sprawa) Marksa z przysłowiowym dobrodziejstwem inwentarza.

Bawi mnie to, albo nawet lekko wnerwia, jednak Kołakowski ma chyba rację, że marksowska wizja, i marksistowska "filozofia", wcale nie są czymś od religii odległym, a raczej właśnie po prostu jest to także swego rodzaju religia, czy może raczej para-religia.

Zaklęcia o "materialiźmie",  "ateiźmie" i cała reszta wiele tu nie znaczą - to jest przecież o wiele bardziej religijna wizja, i bardziej nawet "judeochrześcijańska", od powiedzmy deizmu, z jego dalekim, obojętnym i w sumie bezilnym Bogiem, który w sumie nie miał już powodu kogokolwiek interesować. (Poza oczywiście "mędrcami", którzy po prostu muszą się czuć lepsi, "znając prawdę". Jak Wolter, Robespierre, czy współcześniejszy nam Korwin, który się też jako deista deklaruje.)

Jeśli zaś marksizm jest rzeczywiście w sumie religią, albo czymś bardzo podobnym, no to pojawia się w tej całej wizji jeden, dla człowieka religijnego dojmujący, problem. Otóż to X, które w sumie jest Duchem Świata i Bogiem (choć oczywiście ach, jakże świeckim!) miałoby na końcu zaniknąć, jako coś wrogiego osiągnięciu przez ludzkość idealnego i (nie bójmy się tego słowa!) RAJSKIEGO stanu szczęśliwości?!

Ten Bóg (świecki jak cholera, ale przecież Bóg!) miałby SAM Z SIEBIE tworzyć Postęp, rozwijać świat, udoskonalać go... Po to tylko, żeby na końcu zniknąć? Zawstydzony, że nie pasuje do Ideału? Do ZIEMSKIEGO RAJU? To przecież absurd dla każdego poważnie tego typu sprawy - czy nazwiemy je "religią", czy też "materializmem historycznym", nieważne - traktującego człowieka. Absurd, horrendum, herezja i bluźnierstwo w jednym!

Trzeba by coś z tym zrobić, prawda, skoro ta ideologia ma być doskonała i skończona. Ekonomia musi więc POZOSTAĆ z Ludzkością DO KOŃCA! To jedno jest pewne od samego początku. Jak to zrobić, jak to zrobić...? Wcale nie musi to być aż tak trudne - po co nam jakiś punkt końcowy Postępu i Rozwoju Ludzkości? On tylko przeszkadza, mąci i wprowadza zamieszanie. Damy Postęp aż do NIESKOŃCZONOŚCI!

Po co niby Postęp miałby się w ogóle kończyć? Myślenie o końcach, jakie by one nie były, nigdy nie nastraja optymistycznie, Nie poprawia trawienia, nie polepsza snu ani wydajności w pracy. Won z nim! (W innej pisowni "von".) Jeszcze by się komuś w głowie uległa myśl, że Ludzkość (ach!) wcale nie ma szansy istnieć WIECZNIE... Zgroza!

Mamy więc teraz sobie nasz poprawiony marksizm... (Że też ten Marks sam nie potrafił na takie proste genialne rozwiązanie wpaść!) A nawet i leninizm, który przecież, poza sporą ilością praktycznych uzupełnień i poprawek opiera się na dokładnie tej samej wizji świata... I wszystko zaczyna idealnie pasować. Prawda?

Lemingom wmówi się parę prostych rzeczy i będzie git. Po pierwsze, że totalne zdanie się na odnowioną "judeochrześcijańską" OPATRZNOŚĆ w postaci ślepej siły "wolnego rynku" to jest dokładnie to samo, co wolność założenia sobie sklepiku bez łaski lokalnego kacyka... Łykną to, bo to w wiekszości durnie, a nawet jak nie, to pryszczate wyrostki nie mające o świecie pojęcia, albo zapracowani "prywatni przedsiębiorcy", nie mający czasu i głowy do analizowania ideologicznych "prawd".

Co ze STOSUNKAMI WŁANOŚCI? A po co o nich w ogóle gadać? Locke (klasyk i ojciec liberalizmu, gdyby ktoś nie wiedział, piszący pod koniec wieku XVII) miał akurat "świętej własności" dziką obsesję, czy może raczej widział powód, by ją usilnie propagować, ale teraz jest inna sytuacja przecież!

Ludzie (czy co to tam jest, nikt tego do końca nie wie) płacący propagandzistom "wolnego rynku" i innych tam "libertarianizmów" nie widzą potrzeby, by zwracać uwagę proli na drażliwe kwestie, do jakich należy właśnie własność. Kiedy ktoś  na nią podniesie rękę - oczywiście, rękę tę partia... Czy kto tam, odetnie, wznosząc oburzone okrzyki o jej świętości. I tak jest słusznie. Nieważne z czego się ta własność wzięła - ona jest święta, przez samo to, że jest własnością.

Ktoś kto ma własność, nie jest, z definicji, prolem, i to się liczy! Locke, w tych dawnych czasach, bronił "świętej własności" przed zachłannością monarchii, przed postulatami religii, przed ludzkim poczuciem sprawiedliwości, przed interesem państwa - dzisiaj my, posiadacze ŚWIĘTEJ WŁASNOŚCI (ach!) mamy już monarchę, religię, sprawiedliwość, a bronimy się, czy może oganiamy jak od much, przed prolami.

Mądrość etapu! O własności przypominamy jedynie, gdy to jest absolutnie niezbędne, gdy ktoś na nią świętokradczą łapę podnosi. Inaczej sza, prole do roboty i nie mędrkować! I za to się płaci - na różne, bardzo nieraz wyrafinowane sposoby - dzisiejszym prorokom "wolnego rynku". Locke dostawał za coś nieco innego, bo i mądrość etapu była inna, i jednak nieco bardziej wprost.

Tak że sobie chyba wykazaliśmy, iż owa ideologiczna strawa, którą nas karmią Misesy i Korwiny tego świata, to w istocie ta sama strawa, którą lud karmili Marks (choć intelektualnie to był jednak nieco inny poziom) i Lenin. Q.E.D.

Acha - tytułowego Misesa chyba w ogóle nie wspomniałem? No to wspominam, mówiąc że to dokładnie ta sama parafia i ten sam poziom. I tam się jeden na drugiego powołuje, myśli jego twórczo, po linii i na bazie, rozwijając - więc gość też jak najbardziej tutaj nam pasuje.

* * *

Może jeszcze wam powiem, co mi przed chwilą przyszło na myśl. Zupełna błahostka, a nawet tylko zwykły "mem", ale może warto. Otóż... Czy nie widać istotnego podobieństwa, nawet z wyglądu, między Korwinem i Obamą? Może ktoś by sporządził taki "memowy" obrazek, na którym Korwin, najlepiej w tym białym mundurze Regenta, z ordreami, wykrzykuje: "YES WE CAN!"

No bo to przecież zupełnie ta sama sytuacja! Z rzekomą "nową siłą" i dokładnie taką samą zgrają ogłupionych lemingów, które już całkie straciły orientację i po prostu chcą uciec od tego, co mają dookoła. (To się chyba nazywa "histeria", o czym sobie kiedyś już tu zresztą mówilśmy.) Że to, co dookoła jest paskudne, to fakt - ale Korwin?!

(Z tym, że w przypadku Obamy był jeden sensowny i moralny powód, by na niego głosować. Równość ludzi różnych "ras" i oddanie sprawiedliwości Czarnym, których, nie oszukujmy się, traktowano tam przez długi czas paskudnie, a w ogóle to sprowadzono jako niewolników. Nawet to, moim zdaniem, nie powinno uczynić akurat z Obamy prezydenta, choć rozumiem chcących głosować na "kolorowego". U nas nie ma jednak nawet cienia takich powodów, żeby z Korwina uczynić choćby sołtysa.)

Zresztą nawet z wyglądu ci dwaj są dość do siebie podobni, oczywiście z ogromną przewagą tej plastikowej Barbie zza oceanu. Jeden wprawdzie nieokreślonego koloru i pochodzenia, a drugi... Wiadomo... Nie powiem "jak zawsze", ale dziwnie często, jak na to, że rzekomo takich tu prawie nie ma...

No i z głębokiego PRLu, a konkretnie z odnogi PZPR (Polska Zjednoczona Partia Probotnicza - 4 słowa, 4 kłamstwa, co już b. dawno zauważono) pod nazwą Stronnictwo Demokratyczne. Słodkie u zoologicznego wroga D***kracji! Reszta drogi równie mętna i podejrzana. W każdym razie ja podobieństwo dostrzegam. "YES WE CAN, TOWARZYSZE KORWINIĘTA!"

triarius

P.S. Uważać na ogony, jak będziecie wychodzić. I nie gromadą, tylko pojedynczo!

wtorek, września 09, 2014

Czy AKowcy byli terrorystami? (1)

Stawiamy na stole naczynie z jakąś aromatyczną cieczą. Zanurzamy w tej cieczy wacik... No i paczpan - wacik, który przed chwilą był bezwonny, zalatuje teraz aromatem owej cieczy! Nie wiem, jak to doświadczenie ma się do poziomu obecnej szkoły, łącznie ze studiami "wyższymi", ale za moich czasów, które, swoją drogą, byly ponurymi czasami PRLu, takie doświadczenia uważano za odpowiednie na poziom przedszkola, i to niekoniecznie starszaków.

Doświadczenie jest proste, fakt, ale jak by to nieco uogólnić, to można z tego wysnuć całkiem interesujące wnioski. Które my tu sobie wysnujemy. Zmobilizował nas to podjęcia tego ambitnego zamiaru komęt, któryśmy sobie właśnie otrzymali. I który tu w całej jego krasie zacytuję:
Smutny przegrany człowieczku, bez dorobku, bez rodziny, bez przyjaciół, skamlący o odrobinę uwagi- żal mi cię.
Może jednak to pisanie ma jakiś sens, skoro tak nadepnęliśmy na odcisk jakiemuś frustratowi. Więc się zmobilizuję, choć, po prawdzie, chodziły mi po głowie ostatnio tak ambitne tematy i rozważania, że w ogóle nie czułem, bym potrafił to przełożyć na prosty blogaskowy tekst. Czegóż jednak człek nie zrobi dla tak emocjonalnie zaangażowanych komentatorów! Kontynuujmy więc, w imię Boże!


Podobnie jak z tym wacikiem sprawy się mają ze słowami. Konkretnie ze słowami, które się w informatyce określa jako "kluczowe". Czyli takimi hasełkami, tłumacząc to na nasze. Proste slowo, albo parę słów, które ewokują masę skomplikowanych treści. Weźmy "terroryzm". Zanurzamy wacik w cieczy zalatującej obcinaniem głów, kamienowaniem cudzołożnic, modleniem się pięć razy dziennie, postem i abstynencją alkoholową... Po czym podsuwamy wacik komuś pod nos, a z głośników w tym czasie dobiega słowo kluczowe "terroryzm". Powtarzamy to tak długo, aż się wryje ofierze w pamięć.


* * *


Oczywiście (panie Obama) mnie się te wszystkie rzeczy też niespecjalnie podobają. Obcinanie głów znaczy i tępienie cudzłożnic. O tym w tej chwili mówię. Żeby nie było! Wiem że pan szpiclujesz i na podstawie słów kluczowych, które ja tu mam, jakiś hiper-komputer to analizuje, a nawet jak nie zrozumie, to i tak zostanie to zapisane na wieki wieków, a jak się potem okaże, że ktoś gdzieś coś i wam się to z moim pisaniem skojarzy, to pan na mnie naślesz drona. Jasne - ten dron nawet sąsiadów nie obudzi, może nawet kota mi nie uszkodzi. To akurat podziwiam i popieram! Jednak niespecjalnie mi to pasuje - nie mówię o pana szpiclowaniu nawet, tylko o tym ew. dronie, więc wyjaśnijmy sobie parę spraw...


Ja nie jestem antyamerykański. Oczywiście z mojej młodzieńczej miłości do Ameryki nie zostało dziś wiele, ale w sumie, w tym ogólnym koszmarze, i tak nie widzę nic lepszego. Chiny daleko, nie wiadomo co z nich wyrośnie, no i wciąż niby "komunistyczne"... Rosja - lepiej nie gadać! Dla mnie nawet Dostojewski i Jezioro łabędzie to choroba duszy. (Podczas gdy np. dobre Country, Bluegrass i niektóre sitcomy bardzo sobie cenię. Nie mówiąc już o np. Ardreyu, kórego niestety w cwany sposób wyeliminowaliście z obiegu.) Islam? Też bez żartów! Nie ma takiej opcji. To nie moja cywilizacja i w ogóle.



Dzisiejsza Ameryka - przynajmniej od strony globalnej polityki - to dla mnie zgraja niezbyt wysokiej klasy urzędniczych Robespierrów, biegających na pasku lichwiarzy i tropikalnych totalitarystów, opierających swą władzę na ogłupianiu społeczeństw - własnych i cudzych - bo już im nawet zaczyna brakować środków na porządne korumpowanie. Bardzo żałosny jest widok cynicznego brutala, który po dłuższym czasie oszukiwania innych, okazuje się sam najbardziej ofiarą własnych łgarstw... 



Skutkiem czego coraz częściej widzimy go, jak publicznie zalewa się łzami, że go nie rozumieją, nie dość kochają, a czasem nawet - nie daj Boże! - robią mu wbrew. Posuwając się nawet... Jerum jerum! Do zabijania! Było nas nie sprzedawać w Jałcie, żeby tylko o jednym waszym cyniczno-brutalnym zagraniu tutaj wspomnieć, a przecież takich zagrań macie na swoim rachunku multum! Polityka międzynarodowa, zgoda, to brutalna sprawa, gdzie cynizm jest niestety niezbędny, jako i brutalność. Tyle że należałoby mieć dość rozumu, żeby pojąć, że taki ktoś jak wy, kiedy w końcu zaczynają się schody i gołym okiem widać, że co krok to będzie gorzej - skamląc i udając zgwałconą dziewicę, tylko sprawę pogarsza. Istnieje bowiem coś takiego, jak "konsekwencja".



Polega to m.in. na tym (wiem że to nieprzyjemnie brzmi, szczególnie dla kogoś, kto zawsze potrafił do swojej brutalności i cynizmu dorobić zgrabną i spójną ideologię), że jak ktoś już sobie podbił jakieś imperium, choćby i kolonialne, to zwijanie go nie powinno przebiegać kompletnie bezmyślnie, z próbami cwanego wprawdzie ekonomicznego wykorzystania niedawnych poddanych, ale za to całkiem bez troski o własną przyszłość i bezpieczeństwo. (O czarnych niewolnikach nie chcę rozmawiać, bo to drażliwy i trudny temat, ale tutaj też to i owo dałoby się powiedzieć, choć dla Pana może to akurat być niemiłe.)



Przykłady tego braku konsekwencji, żeby nie rzec skrajnej głupoty i postawy pasikonika ze znanej bajki, można by mnożyć i mnożyć. Bardzo tej konsekwencji moim zdaniem brakuje dzisiejszemu Zachodowi - który jest dziś w sumie w znaczniej mierze waszym imperium (choć niektórzy próbują wierzgać) - więc wam jakby najbardziej. Może sobie o tym kiedyś porozmawiamy - na razie chodzi mi jednak głównie o tego drona, więc proszę łaskawie przyjąć do wiadomości, że dla mnie, choć do orgazmu mi daleko, jednak US of A jest najmniej koszmarna alternatywą dla mojego nieszczęsnego i bezsilnego (częściowo także dzięki wam) kraju. Drona więc proszę sobie zachować na jakąś właściwszą okazję, dobra?



* * *

To była inwokacja, jaka w zasadzie w tych czasach powinna się znajdować w każdym nieco bardziej kontrowersyjnym i mniej politpoprawnym tekście, a teraz wracamy do naszej zasadniczej kwestii. Czyli wacików, aromatycznych cieczy, słów kluczowych i terroryzmu.


Mija trochę czasu, zanurzamy wacik w całkiem innej cieszy, którą sobie uprzednio przygotowaliśmy, i, szepcząc uwodzicielskim głosem "terroryzm, terroryzm", podsuwamy go pod nos naszej ofiary. To znaczy - nieważne w tej chwili, czy to "ofiara" czy coś innego - w każdym razie podsuwamy nasz wacik pod nos tej samej osobie, co już sobie wychowaliśmy za pomocą tej poprzedniej cieczy, skojarzonej ze słowem "terroryzm". Jeśli to się komuś kojarzy z dr. Pawłowem i jego śliniącymi się psami, to brawo - trafił w sedno! Chodzi tu w końcu o tresowanie leminga, a to stworzenie na tle psa przedstawia się, pod intelektualnym względem przynajmniej, marnie. Co nam - a raczej treserowi - jak najbardziej pasuje.


No dobra - pofiglowali conieco, pokrążyli wokół tematu, poruszając różne inne, istotne może, ale jednak poboczne, treści - czas złapać byka za rogi. I zapytać: w jakim sensie np. nowopowstałe "Państwo Islamskie" to jest "terroryzm", a w jakim coś całkiem innego? Oraz, kontrapunktycznie - w jakim sensie zielone ludki we wschodnie Ukrainie właśnie NIE SĄ terrorystami, skoro niemal nikt ich tak przecie publicznie, w mediach, nie nazywa? Wraz z meta-kwestią taką, oto: Czy, aby nie być "wrogiem Zachodu" i w ogóle czymś najgorszym (drony, uwaga!), aby cię człowieku wczorajsi lektorzy PZPR nie zagryźli za twój "bolszewizm" (z "faszyzmem" oczywiście na dodatek, bo oni już tak mają).... (Zresztą idiotom od Korwina wystarcza i zwykły "socjalizm", żeby była super-obelga.)


Czy więc - skoro ja się pokornie godzę, żeby, wraz z całym Zachodem, a przynajmniej z jego mniej wartościową częścią, zostać przez miłościwie nam paujących zepchnięty w przepaść... Albo oddany Putinom tego świata, co na jedno wychodzi... Nic nie mówię, żadnej rewolucji nie zamierzam wywoływać - słowo! Jednak czy ja także mam obowiązek wierzyć w te wszystkie smętne pierdoły, w które wierzą lemingi? Które się ludowi wciska? Czy też mogę, lecąc już potulnie w przepaść, skoro tak się podobało panu Obamie i innym panom (plus paru paniom, choć, po prawdzie, nie jestem pewien jak u nich naprawdę z płcią) - to czy ja jeszcze muszę śpiewać "Odę do radości" i nazywać wojnę "terroryzmem?


No bo co to jest ten "terroryzm" i co to w istocie jest "wojna"?

No dobra, ale to już ew. następnym razem. Deo volente i Obama drona nie spuściwszy. (Nie żeby to były jedyne zagrożenia w tych czasach powszechnego szczęścia, pokoju i dobrobytu.)

c. zatem d. n. (na 70%)

triarius

poniedziałek, sierpnia 04, 2014

O świrach, prowokatorach, oraz tym nieszczęsnym skurwionym i zidiociałym ludku, co to łyka i prosi o więcej


Bloody hell! Jak nisko muszą szacować mentalny stan tego nieszczęsnego ludu (bo przecież nie "narodu"!) jego wrogowie, skoro nawet jako czołowego prowokatora używają ewidentnego świra! Po prostu ŚWIRA - i tu, dla tego durnego plebsu, nikt nawet nie musi się specjalnie wysilać.

Jest świr, robi i gada to, co rasowy świr robi i gada... Jeszcze go do tego z pewnością zachęcają, ale żadnych specjalnych instrukcji on chyba nie potrzebuje, po prostu JEST SOBĄ... I nic więcej tym niszczęsnym ludziom, nazywającym się "Polakami", już nie potrzeba. Automatycznie jest i popularność świra, i chwytliwość głoszonych przez niego "idei", no i tak skuteczna agenturalna robota, że zaiste usta milkną w niemym podziwie...

Co za upadek! Świry i prowokatorzy będą oczywiście zawsze, ale naprawdę nie każdy ludek tak to gładko łyka, żeby już nie powiedzieć brutalniej.

triarius

wtorek, lipca 22, 2014

O armiach, cywilach i słowiczych trylach prowokatorów

Korwin na fali, trzódka jego pryszczatych wielbicieli szaleje na blogach i forach, a ja, korzystając z okazji, staram się im sprzedać nieco tego towaru, który mi się przez te wszystkie lata w związku z "wolnym rynkiem", liberalizmem i samym Korwinem naprodukowały.

Tak więc ja im na przykład staram się wytłumaczyć, że wizja jednej zbratanej w uścisku Ludzkości, zajmującej się - bez żadnych tam konfliktów, wojen czy państwowej przemocy - produkcją i wymianą dóbr, plus wynalazkami, mającymi szczęście owej Ludzkości jeszcze dodaktowo zwiększyć, to wizja do szpiku kości lewicowa.

Całkiem niezależnie od tego, jak ktoś takie wizje maluczkim stręczący, sam to nazywa, czy od tego, jakie tam "hiper-prawicowe" dodatki, niczym spleśniałe rodzynki do zakalcowatego ciasta, powpycha. Nie dostrzegam zresztą nic aż tak immanentnie prawicowego w publicznej chłoście i innych tego typu pomysłach.

Jeśli taka rozmowa z pryszczatym nieco potrwa, przeważnie słyszę jak to Korwin wzmocnił polską armię - "więc jak on może być globalny, antynarodowy i w ogóle nie-patriota?!" Albo też to ja mówię, że z umiarkowanego, ale jednak zwolennika Korwina, głównie jako publicysty na ostatnią stronę - z założenia dziko kontrowersyjnego i bez większej odpowiedzialności za słowo - to właśnie ta jego "w pełni zawodowa armia" przestawiła mnie na jego zdecydownego wroga. Potem już poszło naprawdę gładko!

Dlaczego? Dlatego, przede wszystkim, że dla mnie, w odróżnieniu od różnych tam liberałów i innych naprawiaczy świata, armia (w tym flota, lotnictwo itd. oczywiście) służy nie zmniejszaniu bezrobocia, nie promowaniu równouprawnienia, nie zarabianiu nawet na eksporcie broni - tylko niemal wyłącznie, a w każdym razie przede wszystkim - to celów militarnych.

Co, w przypadku Polski, płaskiej jak stół i leżącej tam, gdzie leży - oznacza przede wszystkim OBRONĘ własnego terytorium i państwa. Po prostu! Zresztą, jak się zostawi na chwilę na boku ideologiczne mrzonki i pacyfizmy liberałów - widać, że nawet takie kraje, które natura sama stworzyła dla "w pełni zawodowej armii"...

Jak to: Wielka Brytania (będąca, jakby ktoś nie wiedział, wyspą, którą ostatni raz z sukcesem najechano w roku 1066), czy US of A (będący połową kontynentu, graniczącą z dwoma o wiele mniej ludnymi i słabszymi, co tu dużo gadać, sąsiadami) - kiedy sprawa była napawdę poważna, stosowały pobór na ogromną skalę, na swą "w pełni zawodową armię" jakoś za bardzo nie licząc.

(Szwajcaria, tak przy okazji, też ma nieco inną topografię i geopolityczną sytuację od Polski.) Konkrety? Pierwsza i druga wojna światowa, wojna koreańska, wojna w Wietnamie... Starczy? I, powtarzam - to nie są kraje leżące w takim miejscu, przez które nawet bizony i mamuty z epoki zlodowceń obowiązkowo przechodziły dwa razy do roku, w ramach swej naturalnej, instynktownej transhumancji!

Powie ktoś, że przecież obywatele mają być uzbrojeni, więc każdy potencjalny wróg napotka... I te rzeczy, każdy chyba te dyrdymały wielokrotnie już słyszał. Tym razem nie chcę się nawet znęcać nad poglądem, że na te wszystkie drony, czołgi, odrzutowce, rakiety takie i inne, Spetznazy, Gestapo, piąte kolumny, quislingów i targowice, miałaby wystarczyć zgraja niewyszkolonych cywilów z prywatnymi pistolecikami. ("Zaraz, zaraz, a z której strony to właściwie strzela? Dlaczego to nie pasuje? Przecież mówiłem 9 mm i tu na pudełku stoi 9 mm...?")

Wyobraźmy sobie jednak te tłumy na drogach, które tej mitycznej "w pełni zawodowej armii" plączą się pod nogami, wyjadają dostępne żarcie, blokują drogi... I tak dalej. Gość zmobilizowany, nawet gdyby mu kazali siedzieć w domu, będzie w tym domu (dopóki całe państwo całkiem się już nie zawali) siedzieć. Nie będzie się platał i przeszkadzał. To już coś.

Długi, suchy wykład... Czy jak to nazwać... Pamflet? Teraz będzie human touch. Miałem dziadka, niestety zmarł na pół roku przed moim urodzeniem, więc go osobiście nie znałem, ale był b. interesującym człowiekem. (O którym np. teraz pono książkę gość pisze, itd. I nie tylko to, serio!)

I ten dziadek był przed wojną b. dobrze prosperującym przedsiębiorcą budowlanym w Gdyni. (Coś dla liberałów rynkowych, jak sądzę.) W pamiętnym roku 1939 powołano go i wysłano na Hel. Jako inżyniera od umocnień. Kiedy Hel się poddawał, mój dziadek był jedynym tam cywilem i szkopy by go natychmiast - w świetle nawet poniekąd międzynarodowego prawa - rozwaliły.

Tak samo, jak to uczyniły np. z obrońcami Poczty Gdańskiej przecież, tak? Dziadek, na jego szczęście, w ostatniej chwili dostał od kogoś mundur, po czym całą wojnę przetrwał w oficerskim obozie jenieckim. Musiało to być dość mocne przeżycie, zapewne każdy dzień był emocjonujący, bo cały czas groziło mu wykrycie i cała reszta.

Co chciałem przez ten osobisty wtręt uzyskać, spyta ktoś? A to chciałem uzyskać, że jeśli ktoś nam stręczy propagandę taką, że my tu - banda, jakby nie była, cywili, w razie napaści na nasz kraj, będziemy sobie, cywilnie, do tych najeźdźców i okupantów strzelać - jako partyzantka - no to ten ktoś ewidentnie Polakom dobrze nie życzy.

Można nawet sądzić, że, z głupoty albo wrednego charakteru i mętnych powiązań, pragnie, by ewentualny najeźdźca czy okupant wymordował sporo Polaków, nie gwałcąc przy okazji jakichś tam Porozumień Genewskich. Jasne - niby są potem trybunały za ludobójstwo, ale po pierwsze - trochę później, a po drugie - nikt przytomny sobie tam chyba nie wyobraża np. Rosji, np. Niemiec, czy np...

Sami wiecie o kim myślę... W roli oskarżonych. Prawda? W drugiej wojnie światowej Niemcy jednak nie zdecydowały się na użycie broni chemicznej, na parę innych radykalnych posunięć tego typu też nie, a z rozwalaniem "polskich bandytów" czy obrońców Poczty skrupułów nie mieli.

Więc jednak jest pewna różnica nawet dla tak bezwzględnych okupantów, a status "zielonego ludzika" też nie w każdych okolicznościach działa tak pięknie i gładko, jak to widzimy w tej chwili w telewizjach. W wykonaniu Polaków, zapewniam, działać to zbyt skutecznie nie będzie!

Tak więc, jeśli się nie jest Rosją, Izraelem, czy powiedzmy Ameryką, to albo należy być oficjalnie żołnierzem i po ew. wzięciu do niewoli być traktowanym jako kombatant, zgodnie z konwencjami, albo nie należy na najeźdźcę/okupanta, jako cywil, ręki podnosić - o ile człek nie ma ogromnego zaiste upodobania do ryzyka. W skali całego narodu raczej takiego upodobania mieć nie należy.

Nie każdy będzie miał tyle szczęścia, żeby w ostatniej chwili dostać mundur, i żeby - to są nowe czasy, wedle wielu lepsze - ów okupant w bazie danych, takiej czy innej, nie wykrył, że to jednak zwykły cywil, więc można go na łono Abrahama bez problemów.

Nie chcę tu się bez wielkiej potrzeby podpierać cytatami z narodowych bohaterów, ale w czasach zamętu - a obecny z całą pewnością taki jest, choćby na razie był to zamęt głównie umysłowy - naprawdę przede wszystkim należy się wystrzegać prowokatorów i ich slowiczych tryli.

(Słowo "prowokator" podoba mi się jakoś bardziej niż "agent wpływu", może dlatego, że jestem stary, a może dlatego, że z francuskiego, a to drugie chyba z terminologii jakiegoś NKWD. Dlatego mówię chętniej o "prowokatorach" - można sobie jednak tam wstawić "agenci wpływu" i też będzie z sensem.)

Tak więc - jak będzie z tymi prowokatorami (agentami wpływu)? Jak będzie z ich słowiczym śpiewem? Jak będzie z tą "w pełni zawodową armią" i, przy okazji, resztą podobnie obłędnych teorii? Jak będzie z wizją Jednej Ludzkości Złączonej w Bratnim Uścisku Bez Granic Bez Władzy Państwowej - Konsumującej, Produkującej i Wymieniającej Się Dobrami Pod Dobrotliwym Okiem Łowcy Socjalizmów Wszelakich...? Hę?

triarius

P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!

sobota, listopada 23, 2013

O szczęściu - część 1

Amalrykowi, który mnie swoim komętem podpuścil, żebym coś po dłuższej przerwie napisał.
Autor

* * *

- Rozmawiamy z panem Przywałko z Przaśnej, zasłużonym drużynnikiem Bolesława Chrobrego. Panie Przywałko, mógłby pan słuchaczom radia Flamingo-Lemingo powiedzieć, czy jest pan szczęśliwy?

- Dyć... Wciurności! Niech tylko złapię za topór, to cię @#$%...

Nie jesteśmy niestety w stanie z całą pewnością stwierdzić, że tak właśnie wyglądałaby rozmowa pomiędzy wojem Chrobrego a współczesnym reporterem radia dla lemingów (a są jeszcze jakieś inne?), i możliwe, że nigdy tego nie będziemy na pewno wiedzieli. W dodatku nie jest wykluczone, że ten czy ów TW wytknąłby nam językowe anachronizmy, bo np. słowo "dyć" nie występowało w dokumentach pisanych sprzed XIV w., a "wciurności", wprawdzie występuje już w Rękopisie Jakimśtam, ale w znaczeniu "erotyczna pieszczota o nieco gejowskim charakterze", więc nie za bardzo pasuje. (Słowo "gejowski" jest tu swego rodzaju cytatem, więc nie zniżyłem się do jego użycia wprost!)

Uniknęliśmy jednak dzięki takiemu początkowi długiego i pokrętnego zdania na wstępie, które wprawdzie idealnie by poniekąd pasowało do powagi naszej zamierzonej rozprawy, ale uśpiłoby ewentualnego czytelnika, dzięki czemu moglibyśmy mu potem wmówić cokolwiek, ale co z tego za radość, skoro i tak nic by mu w duszy nie zostało i o jakichś skutkach naszego zasiewu można by tylko naiwnie pomarzyć.

Prawdopodobne jest w każdym razie (żeby do naszego błyskotliwego wstępu jeszcze na chwilę wrócić), że woj Chrobrego odpowiedziałby naszemu reporterowi w całkiem podobnym duchu, a to tutaj jest dla nas najważniejsze. Gdybyśmy chcieli dokonać bliższej analizy reakcji naszego dzielnego wojaka na zadane mu pytanie, stwierdzilibyśmy, jak sądzę, że po pierwsze - nie zrozumie on go po prostu; po drugie - jeśli już jakoś zrozumie, to opacznie; po trzecie zaś, że jeśli nawet jakimś cudem zrozumie, i niezbyt opacznie, to z pewnością uzna pytającego za infantylnego głupka, a może nawet... No tego tam, co wiadomo.

Jeśli się w to wmyśleć i wczuć, to wydaje się to, jak sądzę, dość oczywiste, choć przecież z drugiej strony jest to szokujące, bo nam teraz nigdy by do głowy nie przyszło, że w pytaniu o czyjąś szczęśliwość, w poszukiwaniu szczęścia i o szczęściu wte i wewte rozmawianiu, może być coś niewłaściwego. Prawda?

Jest to - bez żadnego powoływania się na święte księgi! - bardzo szpęglerystyczna myśl, że oto na pewnym wczesnym etapie rozwoju cywilizacji (w potocznym sensie, dlatego z małej) żaden poważny człowiek o szczęściu by nie zachciał publicznie rozprawiać, jeszcze kawałek wcześniej w ogóle nie chciałby, i by zresztą nie potrafił, na ten temat w ogóle rozmyślać, no i gdzieś tam na podobnie wczesnym etapie w ogóle by tego pojęcia nie potrafił zrozumieć.

Ani woj Chrobrego, ani bijący się co dzień z leśnymi niedźwiedziami bartnik, ani chodzący na rękach po jarmarkach jongleur, ani ciągnąca za wojskiem niewiasta o komercyjnym podejściu do swej niewieściej cnoty, ani ksiądz biskup, ani... Ani w ogóle nikt. Powie ktoś, że taki Duns Scotus albo Św. Tomasz z pewnością o szczęściu coś tam sobie myśleli, wiedzieli co to takiego, i zapewne co najmniej jeden z nich coś nawet o nim napisał. OK, odpowiem, ale jednak oni byli, mniej lub bardziej, zanurzeni w literaturze i myśli antycznej, więc wiedzieli, co te różne Platony, Sokratesy, Cycerony i Marki Aureliusze o szczęściu sądziły.

Spytalibyśmy jednak o to samo - o szczęście znaczy - Scypiona Afrykańskiego czy innego Temistoklesa... Choć oni faktycznie dość późni, więc może nie pasują... (Późni szpęglerycznie, ma się rozumieć.) Niech zatem będzie (ze sporym zapasem sobie ich weźmy) król Priam czy inny Achilles... No i taki to zapewne by nie zrozumiał o czym mówimy, a niewykluczone, że bez słowa by nas przebił mieczem, albo klasnął w dłonie i wymownym zmarszczeniem brwi zlecił ukaranie nas za taką bezczelność (alternatywnie za bełkot, również bezczelny wobec dostojnej i poważnej osoby) swoim niewolnikom.

Jak się tak zastanowić, to całkiem sensowną wydaje się myśl, że - o ile najpierw w każdej cywilizacji o szczęściu nikt nie rozmawia i się nad nim nie zastanawia, to potem nagle o niczym innym się nie mówi, o niczym innym się nie myśli... Nawet jeśli samo to słowo niby nie pada, a mowa jest o "wolnym rynku", "sprawiedliwości społecznej", "likwidacji głodu czy nędzy", "legalizacji marihuany", "wolności", "równości płci", i tysiącu innych dźwięcznych haseł.

O "Postępie Ludzkości" oczywiście nie zapominając, bo on ci jest wisienką na tym torcie i pojęciem niejako nadrzędnym. Pod tym wszystkim kryje się jednak jakaś tam wizja "szczęścia" i nieznające żadnych wątpliwości przekonanie, iż szczęście właśnie jest tym, o co chodzi. Tym, co stanowi cel. Cel jak najbardziej, choć w realu o wiele częściej alibi. Alibi absolutnie niezbędne, ale też usprawiedliwiające wszelkie absolutnie działania - z najobrzydliwszymi akurat na samym czele.

Jak to celnie ujął Szpotański, stwierdzając, że naziści byli durniami, skoro nie wpadli na pomysł, by głosić, iż "tortury to gumanisticzieskije manikiury", a "w piecach krematoryjnych wytapia się nowe". Jakoś tak to brzmiało, sens w każdym razie był ten. "Nowe" to oczywiście inne określenie na "przyszłe szczęście Ludzkości", a "gumanisticzieskije" to "prowadzące do przyszłego Ludzkości szczęścia". Ex definitione.

No dobra, powie ktoś, Pan Tygrys jedzie po humaniźmie niczym jakiś, nie przymierzając, Korwin... Choć Korwin przecie Postęp kocha jak cholera, i niech mi nikt nie mówi, że nie podoba mu się "Ludzkość", skoro marzy o globalnym świecie rządzonym przez "wolny rynek". (I ukrytych za kulisami cynicznych macherów z służb. No bo przecież AŻ takim idiotą nie jest, żeby ich nie przewidzieć. A poza tym, ktoś przecież go podpuszcza i, jakoś tam także, wspiera. N'est-ce pas?)

No dobra, powie jakiś lingwista z dawniejszą, prlowską jeszcze, albo i wcześniejszą, maturą. A co z makarios? Co z felix?

A ja na to odpowiem: "tych to my sobie, Deo volente, weźmiemy na warsztat następnym razem". Na razie tyle. Dzięki za uwagę.

triarius

poniedziałek, stycznia 07, 2013

Druga religijność ante portas... (i inne takie)

Mógłbym przecież... Cóż, mógłbym się nazywać na przykład... Teodor Artur Romuald Gerwazy Olgierd Wacław Ignacy Cyborg-Anapast... (Byłbym pewnie jakimś arystokratą i miałbym tyle imion, co hiszpański grand, plus dwa nazwiska połączone myślnikiem.)

Mógłbym, prawda? Długie to i ludzie by zastępowali skrótem. Skrót, cóż, niezbyt sympatyczny, fakt. Jednak okazuje się, że może być znacznie gorzej. Moje osobiste inicjały to, turpe dictu, PO.

Wyobrażacie sobie, jak się czuję za każdym razem, kiedy to widzę? Teraz już się nieco przyzwyczaiłem, ale jak wy byście się czuli, gdyby wasze osobiste inicjały oznaczały jedną z najobrzydliwszych rzeczy, jakie kiedykolwiek pełzały po ziemi, i gdybyście to raz po raz musieli oglądać?

* * *

Nie chcę was ludzie martwić, ale wkrótce czeka nas armageddon - albo coś jeszcze o wiele gorszego.

* * *

Jeśli się bardzo nie mylę, a nie sądzę, to wkrótce będziemy mieli świat PO CHRZEŚIJAŃSTWIE. I niezależnie od tego, czy to będzie armageddon, czy ta druga, dużo gorsza opcja, będzie to coś niewyobrażalnie upiornego.

Będzie to czas, gdy zwykłe, pozbawione bezinteresownego sadyzmu, walnięcie bliźniego ciężkim przedmiotem w czaszkę, ze skutkiem śmiertelnym, żeby mu np. zabrać coś, co on ma, a my chcemy, będzie można (z punktu widzenia filozofii etycznej, którą nikt się wtedy oczywiście nie będzie zajmował, może z wyjątkiem funkcjonariuszy o nazwiskach oznaczających dnie tygodnia) słusznie uznać za zachowanie w sumie przyzwoite.

Zaś przyozdobienie jakimś niskiej rangi aparatczykiem, czy szpiclem, drzewostanu czy jakiejś (zrujnowanej już zapewne) konstrukcji, będzie jedynym aktem autentycznie wzniosłym dostępnym komukolwiek. Dostępnym jednak oczywiście jedynie bardzo nielicznym. Bo to nie będą czasy wzniosłości, raczej przeciwnie.

Dzisiejsze, posoborowe chrześcijaństwo to, w moich oczach, dno, jednak to, co przyjdzie potem, będzie jeszcze o lata świetlne gorsze. W dodatku nie będzie to czyściec, który się kiedyś kończy i człowiek idzie do nieba, tylko piekło, bo z tego już ludzkość nigdy z pewnością nie wyjdzie.

I może nowe zlodowacenie, które w końcu musi przyjść, i wcale niekoniecznie jest aż tak odległe, okaże się w końcu wybawieniem dla niemal wszystkich, którzy tych upiornych czasów dożyją. Może poza najwęższą "elitą", która będzie się wtedy czuła szczęśliwa - tak, jak tego typu (z przeproszeniem bydląt) bydło szczęśliwe być potrafi. Albo też ludzkość wygubi się w jakiś inny sposób. Zapewne o wiele mniej przyjemny, ale i tak nie będzie to gorsze od tego życia, które czeka ówczesnych proli. (O ile nie po prostu wszystkich, łącznie z "elitą".)

* * *

Wyobrażacie sobie, jaki los gotują nam ci wszyscy, których nie ma nawet jak nazwać, bo nazwanie ich "psychopatami" obraża psychopatów, "zerami" obraża tę przyzwoitą w końcu liczbę... Bez żadnej złej woli - po prostu dlatego, żeby nas ściągnąć do własnego poziomu... Czy, raczej, w ich mniemaniu, jak należy przypuścić, "podciągnąć"...

Żeby zapewnić nam, a sobie przede wszystkim, bezpieczeństwo po wieczne czasy... Nieśmiertelność od skrobanki po eutanazję... Polityczną poprawność taką, byśmy sami na siebie składali donosy, kiedy nam się coś niepolitycznego przyśni, albo przyjdzie nam do głowy nietolerancyjna myśl... Żebyśmy się różnili baba od chłopa "tylko jedną malutką rzeczą" ("na którą przecież bóg", z małej litery, zdaniem różnych współczesnych chrześcijańskich duchownych, "uwagi nie zwraca"), a i to do czasu...

Ci ludzie - o twarzach złodziei kur, o twarzach jakby wprost ze słoja z formaliną w jakiejś upiornej klinice psychiatrycznej pod wezwaniem Pabla Picasso i dr. Mengele - kładą nas, już dzisiaj, na prokrustowe łoże, żeby nas tu naciągnąć, tu przykroić, i żebyśmy się do nich upodobnili. Z jedną różnicą - oni mają być panami, my niewolnikami.

* * *

Mówi się, że bogaci zachodni, a szczególnie amerykańscy, Żydzi bez wielkiego smutku oglądali zagładę swoich wchodnioeuropejskich pobratymców, widząc w tej zagładzie wiele korzyści, które potem faktycznie się zrealizowały. Albo przynajmniej, że nie przeszkadzały im wstępne do tego czynności, ponieważ widzieli w tym np. szansę na znaczne zwiększenie emigracji do Palestyny. (Kosztem, oczywiście, asymilacji i ewentualnego utraty żydowskiej tożsamości.)

Nie mogę powiedzieć, choć się tymi sprawami raczej nie zajmuję, by argumenty za tą tezą były całkiem nieprzekonywujące. A przecież są i jeszcze dalej idące hipotezy, wedle których ci zachodni, bogaci Żydzi, w mniejszym lub większym stopniu sami, świadomie przyczynili się do tej zagłady swoich pobratymców. Nie mnie to, powtarzam, osądzać, ale nie da się ukryć, że niektóre argumenty w tej kwestii dają do myślenia.

Niestety, zaczynam się obawiać, że trochę podobnie jest dzisiaj z chrześcijaństwem. W tym sensie, że hierarchia bardzo mało się tym martwi, iż chrześcijanie na całym niemal świecie są dziś prześladowani. I po prostu giną. Jak ostatnio gdzieś przeczytałem, nie wiem czy to dokładnie prawda, co trzy minuty jest mordowany jeden chrześcijan.

Ludzie sobie wmawiają, że to "męczeństwo" i że Kościół z tego wyjdzie zwycięski. Jakim durniem i jaką kurewską szują trzeba być, żeby takie pierdoły opowiadać? Nie chcę się tu wdawać w dyskutowanie starożytnej historii, o której akurat to i owo wiem, ale te sytuacje - czyli pierwsi chrześcijanie i lwy w cyrku Nerona z jednej, i to co się dzieje obecnie, od morderstw po "drobniejsze" prześladowania, których nie da się już po prostu zliczyć, w III RP, w "Europie", w "mniej cywilizowanych" krajach - są kompletnie różne i nieporównywalne!

Spengler przepowiedział - nam, czyli Zachodowi - nadejście "drugiej religijności", które miało jednak nie przypominać katolicyzmu, a raczej coś w rodzaju Zielonoświątkowców. W sensie, że miało być pokorne, ciche, masochistyczne, i pomagać ludziom, swoim wyznawcom, godzić się i jakoś żyć w koszmarnej rzeczywistości późnej Cywilizacji. Katolicyzm mu do tego nijak nie pasował, i wcale się nie dziwię. Jednak po latach katolicyzm przepoczwarzył się w coś, o czym kościół Zielonoświątkowców z czasów Spenglera zapewne nie mógłby nawet marzyć.

Czy Kościół i katolicyzm (inne wyznania i tak nie będą miały znaczenia) ma w ogóle szansę przeżyć? Mówię - na ziemi - bo o sprawach czysto religijnych nie chcę się wypowiadać. Pewnie i ma, ponieważ obecna "elita", waadza, establiszmęt... Ten światowy, ta światowa, to globalne od Nowego Porządku, Nowego Człowieka itd. - w sumie potrzebują jakiegoś źródła moralności (czyli "resztek po dawnym religijnym tabu", jak to genialnie określił Spengler, choć możliwe, że to wziął od Nietschego), a do tego lepiej się nadaje WYKASTROWANY I "ZNAJĄCY SWOJE MIEJSCE" KK.

Lepiej od jakiejś, wymyślonej przez któryś z dni tygodnia, świeckiej obrzędowości, czy kultu Istoty Najwyższej. Która w końcu nie pomogła nawet samemu Robespierre'owi. Prole mają mało kraść, a jeśli, to od siebie nawzajem, a nie od waadzy... Prole mają o waadzy co najwyżej opowiadać mało śmieszne dowcipy, jeśli już muszą, ale na pewno nie mordować nasłanych przez waadzę szpicli i czynowników po ciemnych kątach... Prole mają też nie popełniać nie w porę samobójstw, bo to by była samowolna fopa - waadza sama zadba o to, żeby żaden prol zbyt długo nie pożył.

A już całkiem nie ma prawa być samobójstw spektakularnych, które by odciągały uwagę innych proli od organizowanych dla proli przez waadzę budujących imprez... Nie mówiąc już o tym, żeby jakiś prol chciał ze sobą na drugi świat kogoś, albo i sporo innych, zabrać.

No i do tego przyda się waadzy Kościół, tylko musi znać, jak się rzekło, swoje miejsce. I hierarchowie to rozumieją, a także, mniej czy bardziej chętnie, z mniej czy bardziej autentycznie religijnych powodów, akceptują. Mi się to bardzo mało, przyznam, podoba, ale ja akurat stoję obok i tak mi się wydaje, że gdybym obok nie stał, to podobało by mi się jeszcze bez porównania mniej. (Choć co ja tam wiem.)

I to wszystko może się im udać - tym i tym - co by stanowiło istotną część tego, o czym pisałem na początku. Tej alternatywy gorszej. A w każdym razie o wiele radykalniejszej. Od armageddonu. (Który oczywiście sam w sobie też nie byłby żadną absolutnie rozkoszą.) Jednak może się to też nie udać, a to na przykład z tego powodu, że waadza w coraz większym stopniu pozwala hulać swoim hunwejbinom, czy może się nimi wprost posługuje. Ci hunwejbini to oczywiście lewactwo w typie, turpe dictu, P*kota. (Czy innego K*wina, choć ten na religię katolicką zamierza się w sposób o wiele bardziej wyrafinowany.)

Na razie działania tych hunwejbinów są waadzy na rękę, ponieważ kastrują Kościół i pokazują katolikom, do jakiego stopnia są niczym. Jeśli skończy się to na kastracji, totalnej podległości, odgórnie sterowanej drugiej religijności, masach pocieszających się cichutko nadzieją na wieczną szczęśliwość, podczas tyrania od urodzenia po grób na swoich panów... Wtedy wszystko będzie cacy - Kościół PRZEŻYJE, ALLELUJA!

Jednak jeśli hunwejbiny trochę przesadzą, albo wprost dojdą do władzy... Nie wiem zresztą, która perspektywa dla mnie gorsza. Świat całkiem po chrześcijaństwie z pewnością będzie koszmarem większym od wszystkiego, co potrafimy sobie wyobrazić - świat z wykastrowanym Kościołem i katolicyzmem w stylu globalnego kościoła "księży patriotów" podoba mi się jeszcze jakby mniej. (Aż trochę trudno uwierzyć, że to możliwe, a jednak!)

Choć na pewno z taką reglamentowaną drugą religijnością, którą oczywiście zachłysną się wszelkie sieroty i kulawe kaczki... I tylko one. Jednak łatwiej będzie wtedy poniekąd ludziom silnym i zdeterminowanym, bo i mniej będzie konkurencji, więc przeżyć powinno im być łatwiej. Tyle, że ta przyszła, obrzydliwa - sądząc po tym, co już mamy - waadza, okaże się jeszcze bardziej totalna i wszechmocna. Więc w sumie też nie bardzo jest się czym pocieszać.

Tak czy tak, wasza ew. wiara w ponowne "zwycięstwo Kościoła" wydaje mi się smętną brednią i już dziś formą drugiej religijności. W dodatku wyjątkowo mało religijną i przeraźliwie naiwną, żeby nie wyrazić tego brutalniej.

Zwycięstwo Kościoła, my foot! Faktycznie, nadejdzie - dzięki męczeństwu (nawet i bez cudzysłowu) ludzi żyjących (do czasu) daleko stąd, plus waszemu własnemu "męczeństwu" polegającemu na tym, że nie odważacie się już nawet wyrazić swojej wiary (tu chyba powinien być cudzysłów); stanąć w obronie świętości, które ponoć wyznajecie; walczyć o to zwycięstwo, w które rzekomo tak wierzycie, inaczej, niż...

Ew. tyrając na posadce i grzecznie płacąc podatki, bo taka jest, jak was nauczono, podstawa chrześcijańskiej moralności, a moralność to praktycznie wszystko, co się w chrześcijaństwie liczy. Jeszcze niedawno żaden niemal katolik na to by nie wpadł, ale oni wszyscy byli głupi, a do tego wredni, za to my dzisiaj już to wiemy. A jakby ktoś zapomniał, to go któryś z dni tygodnia oświeci, a P*kot ze swoją menażerią przypomni, skąd katolom nogi wyrastają i że mogą w ogóle przestać wyrastać.

Tak więc Alleluja - cieszmy się tą drugą religijnością, bo pierwsza, jak się okazało (co za szczęście żeśmy to na czas zauważyli!) była do dupy!

triarius

P.S. Kak swabodno dyszajet cziełowiek w tej III RP, prawda?

środa, października 24, 2012

Putinie, obudź się!

Aktualny cytacik z jednego pana:
Gramy teraz na przejęcie elektoratu PO. By odebrać elektorat PO trzeba, oczywiście, krytykować zdradę liberalizmu dokonaną przez PO – ale atakować PiSi zdecydowanie odciąć się od jakichkolwiek kompromisów z narodowymi socjalistami. Oczywiście wartości narodowe TAK, oczywiście przedwojenna „stara” eNDecja TAK, oczywiście Adam Heydel, Edward Taylor i Roman Rybarski TAK, TAK, TAK – natomiast przedwojenne ONRy zdecydowanie NIE.
Kto to mógł rzec? Któż by, jeśli nie jedyny prawowity dziedzic dorobku N***dowej D***kracji!

(To NIE jest kpina z Endecji! To jest kpina z tego pana - który rzuca "narodowymi socjalizmami", co jest zresztą po prostu DONOSEM, a sam przyznaje się do Narodowej Demokracji, plując na nacjonalizm, plując na suwerenność narodu, plując pryncypialnie na demokrację i pisząc to słowo właśnie tak, jak tu powyżej widać. Absolutna paranoja!)

Putinie, obudź się! Alzheimer, skleroza, demencja starcza, totalna już kompromitacja... i NIC?! Czego wam potrzeba? Publicznego niedotrzymywania? (Moczu, nie obietnic.) Naprawdę musicie zajeździć każdego agenta do ostatniego tchu?!

Jasne - ten pan ma na koncie całą masę sukcesów, służył wam wiernie przez dziesięciolecia... Ale teraz już tylko wierne, ale litość litość jedynie budzące, internetowe trolle mu zostały i tego typu wypowiedzi. Nikt wam tego tam do Moskwy nie przekazał? Jak działa ta wasza agentura w końcu? Miała niby być taka skuteczna, a tu co?

Litości dla zużytego agenta! W waszym własnym, dobrze oczywiście pojętym, interesie. Przecież inni agenci, nie całkiem jeszcze zamuleni przez sklerozę, widząc to, się po prostu zdemoralizują! Nie tak się postępuje z wysłużonymi rumakami bojowymi! Na jakaś łączkę go, albo, w ostateczności, na kiełbasę. Litości!

No, chyba że chcecie wszystkich humorystów w III RP puścić z torbami. Zaiste szatański byłby to plan! I to by faktycznie mogło, wedle niektórych, być do was podobne. Azjatycka mentalność i wpojone tatarskim batogiem tradycje. Takie rzeczy o was faktycznie niektórzy mówią. (Bez urazy oczywiście.) Ale wy przecież nie tacy, prawda?

Hej tam, pobudka!

triarius

czwartek, września 20, 2012

Przebudzenie leminga

Tekst o historii i złogach mam zamiar dalej ciągnąć i nawet mam już napisaną sporą część następnego odcinka, ale najpierw chciałbym na gorąco napisać coś aktualnego i, jak to cudnie mawiano za Gierka, "nabolałego".

* * * * *

Otóż mam ci ja znajomą, najrasowszego leminga. Ktoś może już o tym wie, bo wspominałem. To nie tak, że ja - któren kiedyś przecież spiżowym głosem wołałem w nocną ciszę: "Czy odstawiłeś już leminga od piersi" - jakoś się z tym lemingiem, qua lemingiem, bardzo zadaję, gwałcąc własne zasady.

Nie, kiedy wróciłem do PRL, tym razem w wersji bis, szybko się dowiedziałem, że ona, moja b. dawna znajoma i niemal, w pewnym sensie krewna, pilnie czyta GWyba i Tygodnik Powszechny... No ale wtedy to nie było AŻ tak szokujące. Nie dla mnie w każdym razie. Nie dla kogoś, kto w sumie nie bardzo wiedział co w tym (nieszczęsnym) kraju jest co, a kto jest kto.

Ja wtedy np. głosowałem na Korwina - bo chciał babom odjąć prawo głosu - a tej mojej znajomej dziewięcioletnia wtedy córka bardzo się z tego ucieszyła, kiedy jej to powiedziałem. Więc wydawało się, że tam jest pewna podatność na prawicowe (i to jak!) idee.

Choć chwilę przedtem namawiali mnie - we trzy, bo nawet matka tej mojej znajomej i jej mocno nieletnia wtedy córka też - do głosowania na Kuronia. Któren jednak wtedy wcale mi się jeszcze tak paskudnie nie kojarzył. Trzeba pamiętać, że okrągły stół tak mnie zniesmaczył, że w ogóle, będąc jeszcze w Szwecji i mając tam już wtedy dość spore problemy, całkiem przestałem śledzić wydarzenia na prlowskiej scenie.

A przedtem też niespecjalnie, bo niby po co, tym bardziej, że nie zamierzałem już wracać, a w prlu nic się aż tak fantastycznego nie działo. A zresztą było to przecież cholernie dawno temu, no bo, jak każdy wie, świeckie relikwie Jacka Kuronia zapewniają świeckie zbawienie już od niezliczonej liczby lat. I już nawet Geremek ruszył w te ślady, a to też nie było wczoraj.

Mógłbym o tej mojej znajomej, o tym lemingu, godzinami, ale się powstrzymam, z wielu zresztą względów. W każdym razie jest to jak najbardziej świadomy wyborca - od lat konsekwentnie wyborca Platformy. Przedtem był to świadomy wyborca Partii Ludzi Rozumnych. (Ktoś by nie zgadł?)

Skrajna tej Platformy lewica, jeśli miałbym to, na dość niepewnej w sumie podstawie, oceniać. Bo ani z nią nie miałem przez te ostatnie kilkanaście lat tak wielu kontaktów, ani też o polityce akurat rzadko rozmawialiśmy, i nie bez powodu. Ale nie sądzę, by ryzyko błędu było tu znaczące.

Zdecydowanie lewica - i to oczywiście nie w jakimś takim sensie, jak państwo Gwiazdowie, tyle że nie postkomunistyczna, a platformiana. Na P*kota chyba się nie przekabaciła, zresztą to zdaje się wciąż (hłe hłe!) gorliwa katoliczka. Posoborowa oczywiście do bólu. Jakieś trzy lata temu, pamiętam, wyciągnęła mnie na mszę z okazji rocznicy śmierci JP2. Ten typ.

Posoborowy. A raczej jeszcze gorzej, bo jakieś tam ekumeniczne obrzydliwości w typie Taize. Nie jestem specem od długości nosa, ale określenie "żydokomuna" pasuje do niej jak rękawiczka. (Zresztą nosa nie ma specjalnie długiego, trochę szkoda, bo lubię.)

Znam ją od niepamiętnych czasów - najpierw luźno, na studiach, potem przez lata w tej samej robocie i w okopach walki z komuną... Tak, tak! Jak teraz myślę, ilu, i jak zajadłych, lewaków wtedy miałem koło siebie w tej tam "walce", to mnie przepona ze śmiechu boli! Ale nie da się ukryć, że wtedy nie można jej było nic zarzucić.

Naprawdę sporo jeszcze by można o niej i byłoby to zarówno pouczające, jak i zabawne, ale to w końcu moja b. odwieczna znajoma, a nawet nieco więcej jakby, więc nie będę podawał zbyt wielu i zbyt pikantnych szczegółów.

Rzecz w każdym razie jest taka, że zaraz po 10 kwietnia roku pamiętnego odstawiłem ją od piersi, bo wyrażała się lekceważąco o teorii zamachu i w ogóle negowała taką możliwość. Minęły niecałe chyba dwa lata i zadzwoniłem do niej, myśląc sobie: "Cóż, leming w końcu, nie jest winna, że durna. A może coś jej się w głowie dzięki tej Drugiej Irlandii zresztą przejaśniło. Zbadajmy to!"

No i od tego czasu sobie czasem przez telefon gadaliśmy, bo mam sporo "darmowych" minut, choć raczej nie o polityce. To znaczy ja tam nieco poironizowałem od czasu do czasu na temat Tuska i III RP, ośmielony szczególnie tym, że jej się zdecydowanie ekonomia pogorszyła, więc jeśli przeglądanie na oczy w ogóle w realu występuje, to przecież właśnie musi w jej przypadku. Ona te moje ironie kwitowała cichym, lekko nerwowym śmiechem, co brałem za dobrą monetę.

Zadzwoniłem do niej też wczoraj (a mniej pedantycznie nawet rzekłbym "dzisiaj") i pytam: "Jak leci?" Ona mi na to, że właśnie wczoraj pływała w jeziorze. Bo my ostatnio właśnie o pływaniu i niepływaniu w jeziorze rozmawialiśmy. (Swoją drogą, dzięki Adasiu, gdybyś to czytał, za tę wtedy wyprawę! Mimo wszystko.)

Na to ja wyraziłem zdziwienie, bo dla mnie nawet w sierpniu woda w jeziorze nie była aż tak ciepła, jak bym pragnął, a co dopiero w środku zimy! W połowie września znaczy. I mówię: "No a ja to nawet jestem nieco przeziębiony". Na co ona: "Wydelikacony jesteś".

Mnie to lekko ubodło, bo przeziębiony jestem raz na rok, albo i to nie, i chciałem jej zaimponować opowieścią o tym seminarium z bicia brzydkich ludzi metodą stworzoną dla Navy Seals (tych, co m.in. Bin Ladena niedawno zamordowali), co na nim byłem w sobotę. Kupa śmiechu, przezabawna naparzana, czasem nawet każdy z każdym. No i nie byle jaki parogodzinny wysiłek.

Zdążyłem wypowiedzieć parę słów zaledwie, w których było coś o "naparzanie" chyba, albo coś w tym duchu, a ona mi na to... "Chodzi o tych cholernych PiSmaków?" Nie jestem pewien, czy to byli pismaki, ale coś takiego. Nie "PiSuary" w każdym razie, ale i tak, jeśli uwzględnić jej naprawdę wściekły, agresywny i pełen pogardy ton, to było mocne.

"Chodzi o tych cholernych PiSmaków? Którzy cały czas dzielą?" Słowo - coś takiego, o tym dzieleniu, powiedziała! Wiem, że trudno uwierzyć, iż ktoś tak naprawdę mówi, ale tak właśnie było. Normalnie dobrze wychowana inteligentka pod sześćdziesiątkę, wciąż w niezłym stanie i taka trochę wiecznie młoda, a tu nagle takie coś!

Tym bardziej, że złość u niej pamiętam z tych wszystkich lat w sumie raz przedtem - kiedy jej przełożyłem nuty nie tam, gdzie miały leżeć. (Bo ona gra na pianie, a w każdym razie grała. Autentyczny MWzDW, nie jakaś imitacja!) No więc to był dopiero być może drugi raz przez czterdzieści lat on and off - właśnie z tym PiSem i dzieleniem.

Ten jej język był w każdym razie całkiem jak z Dziennika Telewizyjnego, czy jak to się teraz wabi. Albo innego Gazownika. Mówię to na podstawie pośrednich informacji i dawnych wspomnień, bo sam już od ponad dwóch lat rodzimych programów tego typu nie oglądam, a gazet nie czytam od b. dawna. Nie mówiąc już o tonie głosu.

Ja na to dictum wyraził nieśmiały (przesada, ale jak na mnie naprawdę to było grzeczne) protest, zbierając się, w grzeczny sposób, do rozłączenia i zakończenia znajomości. Ona to oczywiście zauważyła i mówi coś w stylu: "No przecież się chyba z nimi nie utożsamiasz?"

Na co ja oczywiście, że się jak najbardziej utożsamiam... I więcej, ale w końcu nie chodzi o to, co ja jej rzekł, tylko co ona rzekła mi. W każdym razie odstawiłem ją od piersi na dobre, mówiąc, a właściwie esemesując, parę b. grzecznych, ale dla niej, mam nadzieję, naprawdę bolesnych i dających do myślenia słów. Z tym, że my, jako się rzekło, nie o moich zachowaniach, tylko o zachowaniach  LEMINGA W OBECNEJ SYTUACJI, z kryzysem ekonomicznym na czele.

Tak więc ludzie - jeśli się komuś naprawdę wydaje, że leming, nawet taki "religijny" i naprawdę kiedyś działający dość ładnie w opozycji, i wcale wtedy nie będący wprost w szponach jakichś rewizjonistów - trawiony głodem, rzuci się na Tuska; wyrzeknie się "Europy"; przeprosi moherową babcię; przyzna, że dureń i poprosi moherowego wujka o polityczną edukację; zacznie czytać blog Pana Tygrysa...

To PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ! Taka wiara jest durna i naiwna. Leming, w miarę jak kryzys daje mu w dupę, nas nienawidzi bardziej i bardziej. Jeszcze trochę, a naprawdę nie będzie trudno nawet taką niemłodą i w sumie przecież dobrze wychowaną, obiektywnie wcale nie taką durną, inteligentkę...

Fakt że z odpowiednimi genami i koligacjami, ale żadna to partyjna nomenklatura, bo jej matka była licealną nauczycielką polskiego, ponoć b. lubianą i cenioną, mocno kiedyś opozycyjną, w b. dobrym liceum. Która z ojcem córeczki, czyli tej mojej znajomej, o ile w ogóle istniał, zrobiła to, co każda postępowa kobieta z dziadem, po ew. wykorzystaniu zrobić przecież powinna...

Do czego ja zmierzam? A do tego, że nawet i taka kobietka, odpowiednio podszczuta, będzie całkiem niedługo gotowa co najmniej nabijać głowy moherów i PiSmaków na pikę i je obnosić w publicznych miejscach. A jak się ten wymarzony przez naszą prawicę kryzys, który miałby zmieść Tuska, rozkręci, to taki ktoś, jak ta moja kulturalna nieagresywna znajoma będzie wypruwać flaki.

Komu? Tym, ma się rozumieć, co dzielą. Tym przez których Polska... Przez których Europa... Czy co tam jej akurat powiedzą spece od polityczno-rzeźnickiego marketingu...

(I nawet nie sądzę, by jej Polska jako taka była wprost nienawistna - ona oczywiście "Europę" kocha ponad życie, a Polska musi być taka, jak być musi.) A kiedy już taka paniusia, taki leming, wam te bebechy wypruje i na nich tych zatańczy kaczuszki, dorzuci wkręcanie żarówek... Czy co tam teraz jest modne i na topie... To pójdzie, z całą zgrają innych takich jak ona, na Biały Marsz Przeciw Przemocy. Bo z pewnością zaraz potem im takie coś zorganizują. A "Europa" z zachwytem oczywiście przyklaśnie.

W sumie muszę to rozwijać? Czy już w ogólnym zarysie łapiecie całą ideę? No to jeszcze drobne podsumowanie, żeby się wryło w pamięć i wyparło z umysłu wszelkie idiotyczne złudzenia:

LEMING NIGDY SIĘ NIE POGODZI Z PISEM, LEMING NIGDY NIE ZNIENAWIDZI KOGOŚ, KOGO POPIERAJĄ CI, KTÓRZY TERAZ POPIERAJĄ TUSKA, LEMING NIGDY WAM - TAK WŁAŚNIE WAM, CO NIE ZNACZY BY MNIE NIE - NIE WYBACZY, ŻE MU SIĘ POGARSZA!

Jeszcze trochę, a leming naprawdę będzie gotów mordować. I to naprawdę nie tych, których, naszym zdaniem, powinien chcieć mordować. Czy choćby wywozić na taczkach. A więc nie oszukujcie się, przyjaciele!