Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Feliks Koneczny. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Feliks Koneczny. Pokaż wszystkie posty

czwartek, marca 24, 2022

O głupocie, sprośności, Trumanie, wstrzykiwaniu, narodowej walucie, Dobranocce... I nie tylko (A wszystko to w tak niewielu słowach!)

Niejednego może dziwić ten (jak to Kurak zgrabnie określił) Front Jedności Narodu, co go mamy od dwóch lat. Od "pandemii" po obecnych 'ukraińskich uchodźców", od "Prawych" po najskrajniejsze (a jest inne?) LGBTXYZ. Że lewizna jest durna i podła, to oczywiste, ale "Prawica"?! "Patrioci"?!?!?! Jednak to nie jest aż tak trudno do zrozumienia, bo przecież...

Ktoś kto potrafił uwierzyć w "łacińską Polskę" i "bizantyjskie Niemcy", jest wystarczająco głupi, by faceci, którym nikt przytomny nie dałby dwóch złotych do potrzymania potrafili mu wstrzyknąć wyprodukowane na kolanie "eksperymentalne" zajzajery, a także sprzedać Dobranockę pt.: "Słodka (U)kraina Niewinności Samotnie Walczy o Wolność Nas Wszystkich ze Sprośnym Putinem (lejącąc go tak, że zaraz będzie musiał spuścić ta bania, czego niestety kiedyś nie zrobił Truman, i tu się akurat zgadzamy... A może jednak dobrze, że nie? Wszystko nam się przecież ostatnio przewartościowało, także Ameryka, a więc, pośrednio, i Rosja...)".

triarius

P.S. W dodatku nasuwa się nieodparty wniosek, że jeśli nasz poczciwina nie raczył się z miłości do Ojczyzny (łacińskiej, hłe hłe!) nauczyć odmieniać choćby tylko "puella pulchra", oraz nie ma pojęcia, kto zgwałcił biedną Lukrecję, to żaden z niego patriota i prawdopodobnie po prostu na żołdzie u Putina. Albo jesteś, człeku, łacinnik, albo nie jesteś!

sobota, listopada 14, 2015

Zagadka (listopad 2015)

Jak się nazywa jedyne zapewne we wszechświecie medium (podaj także adres internetowy), które nie musi się niczego na gwałt uczyć, kiedy coś gdzieś pierdolnie, nie musi nic na gwałt odkrywać, nie musi zmieniać narracji i wycofywać się raczkiem z poprzednich mądrości, które ma tło od lat pięknie w kolorkach namalowane i zagruntowane na kilometry w głąb, a na tym tle z grubsza naszkicowane wszystko, co się może jeszcze wydarzyć? Dla ułatwienia podam, że to blog.

Pokażcie mi co w miarę konkretnego potrafili kiedykolwiek z przyszłości przewidzieć czciciele Konecznego (że o Toynbeem litościwie nie wspomnę), Coryllus (mimo jego ewidentnych zalet) z całą swą wierną trzódką, współczesna prawica (?) w wersji "pospolita odmiana ogrodowa"... Nie mówiąc już o lewiźnie, z agenturą na czele, że już nazwisk nie będę przytaczał. I ktokolwiek inny zresztą. No? Umie ktoś podać jakikolwiek przykład?

Pytanie dodatkowe brzmi tak: w jaki to niezłomny oręż jest to medium, czyli ten blog, skoro już to ujawniliśmy, jest wyposażony, że taki... Well, bezkonkurencyjny - trzeba to chyba określić. No więc? (Chodzi o oręż INTELEKTUALNY, lewizno, donosiciele, służby, hiperkomputery Obamy i cała reszto. To na razie ponoć jeszcze wolno.)

Żal mi oczywiście tych ofiar, wcale nie wydaje mi się to wszystko wesołe, ale intelektualną satysfakcję mam chyba prawo mieć. A jeśli ktoś ma wątpliwości, albo chce się bliżej zapoznać z tym, co tu się przez te lata mówiło (ew. pomijając dowcipasy i natchnioną elokwencję na poboczne tematy, czego też tutaj niemało się znajdzie, mea culpa... a może nie culpa?), to, z całą wrodzoną skromnością, zachęcam do poczytania rzeczy sprzed tygodni, miesięcy i lat. Można też zapolemizować, czemu nie!

triarius

P.S. 1 A przy okazji - żegnaj Merkelo! (Nie żebyś była aż taka ważna, ale od czegoś w końcu musi się zacząć.)

P.S. 2 Chciałem napisać, że Kurak w tej proroczej kategorii nie startuje, więc do niego trudno mieć o brak proroczych talentów pretensję, ale wszedłem właśnie do niego i widzę, że jednak się wysilił i bredzi jak poplątany. Są i "kozie syny" i sugerowanie, że ci ludzie są od nas w jakiś sposób z urodzenia głupsi.

Obawiam się, drogie lemingi, droga "prawico" pospolita odmiana ogrodowa, drogie Kuraki, że oni, przy wszystkich swoich ewidentnych wadach i oczywiście przy tym, że są naszymi - a nie tylko Szczuk i Śród - śmiertelnymi wrogiami, są od obecnych ludzi Zachodu o wiele inteligentniejsi, mają w każdym razie działającą hierarchię intelektualną, dyscyplinę... Że o innych ich zaletach, a naszych wadach, nie wspomnę. No a swoje własne cele to oni realizują jak złoto, w odróżnieniu od nas na przykład. Ktoś ma inne zdanie?

Monteverdi bije - przynajmniej dla nas, i tak musi być - na łeb wszystko co i stworzyli, prawdziwy Katolicyzm (którego już praktycznie nie ma) bije na łeb Islam... To są nasze ziemie i nasza cywilizacja, i powinniśmy ich bronić bez żadnych absolutnie ograniczeń i wiązania sobie rąk... Ale brenzlowanie się łatwym optymizmem, że my cudne ptacy, a oni kozie syny, to idiotyzm i pedalstwo!

To nie nimi, a nami rządzą teraz Tuski, Merkele, Hollandy, Środy i Biedronie, a my to łykamy jak pelikany i prosimy o jeszcze. Oni też nie uparli się, żeby za wszelką cenę żyć wiecznie - mówimy o zwykłym ziemskim życiu, nie o zbawieniu wiecznym - żeby się potem potulnie, w imię szemranego "humanizmu", dawać w szpitalu likwidować zastrzykiem fenolu. I dawać likwidować swoich bliskich. Długo by jeszcze można. Nikt mi nie może zarzucić, że islam mi się podoba - bo choćby same te ich brody są obrzydliwe - ale brenzlować się też warto z sensem!

Więc radziłbym puknąć się w głowę, mocno, a kiedy przestanie boleć, zająć się jakimś czymś, co by mogło nas, i naszą cywilizację, z Polską na czele, obronić. Czyli coś z fizkulturą, kontaktami międzyludzkimi, walką w terenie miejskim... Lub ew. nauczyć się łaciny albo konktrapunktu - to też NASZE i PRZECIW NIM. Co do mnie, wolałbym być synem kozy, niż np. poddanym Tuska czy innej Środy.

Nienawidzisz wroga? Zadbaj o to, byś był w stanie go pokonać! Pokonałeś i nadal nienawidzisz? Zatańcz na jego grobie, przeleć jego żonę, córki i babcię. Ale opluwanie go na blogu, nie robiąc absolutnie nic, co by mogło zwiększyć twoje - nasze - szanse na zwycięstwo, to pedalstwo i tyle!

Zresztą, choć w tych pedalskich czasach mało kto o tym wie, wroga wcale nie trzeba koniecznie nienawidzić - wystarczy go zwalaczać, bo od tego właśnie jest wrogiem. Bez nienawiści i na miazgę. Tak jest najlepiej i najwznioślej. Nienawiść zatruwa, zawsze, podczas gdy walka daje siłę i uszlachetnia.

(A tak przy okazji, to można nie mieć do kogoś żadnych negatywnych uczuć i mimo to nie chcieć go w swoim wyrku, czy w swoim kraju. "Nic do gościa nie mam, życzę mu wszystkiego dobrego, ale z daleka." Oczywiście inaczej jest, jeśli ulegniemy moralnemu terrorowi lewizny, któremu większość ludzi już chyba dawno uległa, sądząc z bełkotu, który się z różnych stron rozlega.)

Choć można i z nienawiścią, skoro inaczej się nie da. W każdym razie generowanie w sobie na siłę pogardy wobec niebezpiecznego wroga jest durne, choćby dlatego, że pogarda ma się tendencję rozlewać na inne sprawy i zaraz zaczyna nam się wydawać, że wróg jest przecie słaby, a zwycięstwo z Boskiego wyroku nasze - ponieważ inaczej być po prostu nie może, więc nie musimy się nawet wysilać.

Podczas gdy naprawdę to byle Tusk, byle Kopacz, byle Merkel, wystarcza, by nas raz za razem upodlać. Itd. Więc wymysły rodem z targowiska, kiedy wróg akurat nie słyszy, i wmawianie sobie, że mamy z góry zwycięstwo, bośmy przecie cudne ptacy, a oni to dno, co widać gołym okiem, w niczym tu nie pomagą, a raczej przeciwnie.

P.S. 3 I oczywiście ŻADNYCH (NOWYCH) MUZUŁMANÓW W POLSCE! Unia niech sobie... Sami wiecie.

P.S. 4 Ale mamy Post Scripta! Chciałem króciutko i w miarę żartobliwie, ale się nie dało. Kurak mnie sprowokował i napisałem cały tekst w postaci Post Scriptów. Nie ma jak wynalazki literackie! (Nobel! Gdzie jest Nobel? Czy Nobel mnie słyszy?!)

środa, grudnia 25, 2013

Dodatkowe linki do cywilizacji łacińskiej i Arminiusza...

Niby nic, a nawet na pewno prawie nic, ale gdyby ktoś chciał zobaczyć głosy czytelników tego mojego poprzedniego tekstu i/lub moje odpowiedzi, to ten tekst - o Arminiuszu i genezie koncepcji Konecznego, oraz, o jeszcze ważniejszej moim zdaniem kwestii NARODOWEJ IDEOLOGII - może znaleźć tutaj:

http://niepoprawni.pl/blog/18/z-czego-sie-wziela-cywilizacja-lacinska

http://blogmedia24.pl/node/65897

(Nie będę chyba normalnie wklejał tam moich kawałków - zbyt wiele potem roboty przy poprawkach, a zresztą niewielu taką problematykę i moje bawole podejście docenia - ale tym razem może było i warto.)

triarius

wtorek, grudnia 24, 2013

Z czego się wzięła cywilizacja łacińska?

Wielu potencjalnych czytelników z pewnością od razu zniechęcę, ale z wrodzonej szczerości na przywitanie mówię, że właściwie to w tym tytule "cywilizacja łacińska" powinna być w cudzysłowie. Nie chodzi mi tu bowiem o wyjaśnianie skąd się ona wzięła - z założeniem że ona rzeczywiście istnieje lub istniała... (U nas znaczy, bo tu o tę polską "cywilizację łacińską", odkrytą przez Konecznego, chodzi.) Tylko o to skąd w ogóle wzięła się taka dziwna koncepcja.

Dodatkowo muszę z góry powiedzieć, że poniższe wywody stanowią jedynie moją własną prywatną hipotezę, na którą formalnie nie ma żadnych hiper-naukowych dowodów. I w ogóle nie zamierzam tutaj jakiejś szczególnie "naukowej" formy udawać. (Do nauki mam zresztą stosunek w sumie pozytywny, ale nie fanatyczny. A historia idei to w ogóle nie całkiem nauka.) Co nie znaczy jednak, by ta hipoteza, moim zdaniem, nie była jak najbardziej słuszna i by tu się wszystko ładnie nie zazębiało. No i oczywiście wszystkie fakty i informacje staram się podać ściśle i bona fide.

A więc wyjaśnijmy sobie jak to z tą "cywilizacją łacińską" naprawdę zapewne było. Będziemy się w tym celu musieli cofnąć o dwa tysiąclecia. (Do czasów zatem, w których naprawdę jakaś "łacińska cywilizacja" bez cienia wątpliwości istniała.)

Mamy rok dziewiąty po narodzeniu Chrystusa. Trzy rzymskie legiony maszerują przez puszcze i bagna Germanii, wspierane przez dużą ilość pomocniczych germańskich oddziałów, dowodzonych przez mocno zromanizowanego Arminiusza. (W oryginale "Arminius" i ja, mimo ks. Wujka, o wiele taką oryginalną formę wolę. Ale cóż.) W sumie jakieś 30 tysięcy ludzi, z czego około 20 tysięcy Rzymian.

Arminiusz, niczym szczery Konrad Wallenrod, niby pomaga Rzymianom sforsować bardzo dla nich przecie trudny teren, ale naprawdę dąży do wciągnięcia ich w zasadzkę. Co mu się udaje. W pewnym momencie germańskie oddziały zwracają ostrza przeciw legionistom, z zarośli wyłaniają się dalsze watachy Germanów... Skutkiem jest rzeź, z której uratowało się kilku zaledwie Rzymian.

Bitwa ta (na ile bitwą tę rzeź można w ogóle nazwać, kwestia definicji) była z pewnością jedną z najważniejszych w historii. Cesarz August nigdy już się podobno z szoku wywołanego tą wiadomością nie podniósł. Miał po nocach chodzić i wołać "Warusie, oddaj mi moje legiony". (Warus, w oryginale Varus, to był ich dowódca.) Rzymianie zrozumieli, że ich siła zbrojna ma jednak poważne ograniczenia, a odludzia Germanii i ich bitni mieszkańcy, to nie to samo co zmęczone cywilizacją krainy Bliskiego Wschodu, czy wiecznie ze sobą skłócone plemiona Celtów.

Z czasem doprowadziło to - ta świadomość i te obiektywne ograniczenia - do próby otoczenia jądra imperium fortyfikacjami, a potem do stopniowego porzucania tych fortyfikacji, poczynając od tych najbardziej zewnętrznych. Sukces zaś - jeśli spojrzymy na to od tej przeciwnej strony - Germanów, dał im świadomość, że nie są wobec Rzymu bezbronni, ukazał im ich własną siłę i luki w gardzie przeciwnika. Co z czasem okazało się dwiema z tych rzeczy, które doprowadzily do upadku Imperium.

Po co cofnęliśmy się aż tak daleko? Po co ja o tym tutaj opowiadam? Ano dlatego, że w czasach, gdy, po Napoleonie (który tam wyczyniał różne rzeczy i sporo się przyczynił do tego, co się potem tam działo), rodziły się w Niemczech narodowe uczucia - wszystkie te "wędrowne ptaki", czyli młodzież wędrująca pieszo po kraju, zbierająca legendy i ludowe śpiewki...

Masa takich rzeczy była tam w wieku XIX, lewizna tego strasznie nie lubi i wciąż pisze książki o tym, jak to prostą drogą prowadziło do Hitlera... (Spengler też się tam oczywiście załapuje - jakżeby nie! Ale też właściwie nic poza Szkołą Frankfurcką z przyległościami nie ma szansy się tej brawurowej lewackiej burzy i naporowi oprzeć, więc czym tu się przejmować.)

No i w tym całym ruchu - narodowego odrodzenia, który stanowił zresztą część o wiele szerszego, ponadnarodowego historycznego trendu panującego w owym okresie - nie mogło przecież zabraknąć kultu Arminiusza! Prawda? My też byśmy go wykorzystywali, gdybyśmy go mieli. Zdrada, fakt, ale jakież to ma znaczenie wobec wolności i jej alternatywy - niewolnictwa?

No bo w końcu my możemy sobie tę, prawdziwą, pierwotną, łacińską kulturę chwalić i wyobrażać sobie na jej temat bógwico, ale dla wielu to była wtedy swego rodzaju Ojropejska Unia, i to taka, jaką ta "nasza" (?) będzie dopiero za lat parę, o ile dożyje, o ile jej się uda, kiedy zacznie tępić niepokornych "eurosceptyków" i udzielać bratniej pomocy krajom, którym się członkostwo nie dość podoba. (Że o powtarzaniu referendów aż do pożądanego przez ojrobiurokratów skutku nie wspomnę.)

No i faktycznie kult Arminiusza był ogromny, kult "miłujących wolność, męskich i w ogóle cudnych, Germanów" takoż. Trudno się dziwić. No a dość naturalną koleją rzeczy Imperium Romanum nie miało za to w tamtych kręgach dobrej prasy. Były to zaś kręgi naprawdę szerokie, elokwentne i wpływowe. Była w nich także młodzież, miało to zatem przyszłość... (Bo to nie była III RP, ani nawet Unia Ojro.)

Wybudowano na przykład Arminiuszowi niesamowicie wysoki pomnik, który w dodatku stał na jakiejś tam wysokiej górze, i było go widać z... Nie pamiętam ilu, ale paru dni drogi od tego punktu. Albo co najmniej z jednego dnia drogi, a i to nie jest byle czym. (Mam to opisane w jednej książce, ale chyba jej tak łatwo nie znajdę, więc mówię w przybliżeniu.) I tak dalej. A pism - mniej i bardziej uczonych, mniej lub bardziej duszeszczipatielnych - nie zliczysz!

Tak więc mieli Niemcy swoją narodową ideologię - "wolna Germania, skutecznie broniąca się przed łacińskim pedalstwem i niewolnictwem"... Te rzeczy. A ideologia narodowa, czy może ładniej "narodowa IDEA", to, jak celnie cały czas podkreśla choćby "Coryllus" Maciejewski, to PODSTAWA. Absolutna!

Bez tego obywatele... (Jacy obywatele? To będzie stado lemingów albo innych fellachów, jeśli bez narodowej idei!) Nie wiedzą, dlaczego by w ogóle się mieli dla tej "ojczyzny" poświęcać.... Obcy zaś nie widzą powodu, by jej przyznawać prawo do istnienia. Co czasem jednak ma swoje znaczenie - ludu III RP!

W najbardziej skrajnym przypadku taka narodowa idea potrafi być tak skuteczna, że po prostu paraliżuje całe otoczenie, które, wulgarny najczęściej i egoistyczny, interes danego państwa zaczyna z przekonaniem uważać za samą wcieloną PRAWDĘ. To jest dopiero osiągnięcie! Nie znacie takich przypadków?

No to spróbujcie spojrzeć, tak jak to robi Coryllus, na miłościwie nam panujący LIBERALIZM ("liberalną demokrację", jeśli ktoś woli, bo to o to tutaj chodzi), wraz z PRAWAMI CZŁOWIEKA, jako na angielską (czy może brytyjską) IDEĘ NARODOWĄ właśnie! Powtarzam: taka naprawdę super dopieszczona narodowa (i państwowa jednocześnie) ideologia po prostu PARALIŻUJE OFIARY! Zastanówcie się chwilę podczas oglądania najbliższego Dziennika TV, a może zrozumiecie o co mi chodzi.

Ta właśnie ideologia jest nam wpajana od niemal trzystu lat, z drobnymi przerwami. I jak najmiłościwiej nam przecież panującą - do tego stopnia, że mało kto odważa się ją widzieć jako coś innego niż PRAWDĘ, DOBRO LUDZKOŚCI i SPRAWIEDLIWOŚĆ. Możecie także dodać tu "wolny rynek", bo to jest w tym samym pakiecie, tylko nie chciałem na to tutaj kłaść akcentu.

Albo weźcie sobie na warsztacik kwestię taką, dlaczego najwiekszą zbrodnią jest dzisiaj "antysemityzm", choć po prawdzie nikt nie wie co to oznacza i nikomu zdaje się to nawet nie przeszkadzać. To także narodowa idea, choć może nie tylko to. (No i ten naród też byłby nieco innego typu. Spengler, Rtęciowcy, te rzeczy. Kto wie to wie, inni wiedzieć nie muszą, skoro nie chcą.)

Wróćmy jednak po tym długim marszu przez lasy i bagna do naszego Konecznego. Do naszego Konecznego i jego koncepcji. Koncepcji tej mianowicie, że Polska to "cywilizacja łacińska", a Niemcy (sorry, muszę zmienić pampersa, bo się posikałem ze śmiechu) to Bizancjum.

Czasy były wtedy takie, jakie były. (Teraz też są, choć w szczegółach nieco inne.) Każdy naród musiał mieć narodową ideologię. No i każdy szanujący się naród ją miał. Niemcy co mieli? No właśnie - śmy sobie o tym przed chwilą rozmawiali. Germanów, ach jakich męskich, bitnych, kochających wolność... Wrogich łacińskim miazmatom i całemu temu pedalstwu. (Rosja też oczywiście zawsze swoje ideologie miała. I to jakie!)

No to jak na to miała odpowiedzieć Polska? Wolni Słowianie, broniący się przed wolnymi Germanami? I nie lubiący jak cholera Rzymian? Czyli może tych z Watykanu? Niespecjalnie to mi się wydaje przydatne w przepychankach między państwami i narodami, a wam? Konecznemu też się nie wydawało, więc poszedł po rozum do głowy i rzekł: "Wy wolni Germanie? No to my Rzym! Kto w końcu obficiej figuruje w uczonych pismach? Kto ma więcej popiersi w muzeach? Kto zaliczył więcej sławnych zwycięstw i chwalebnych klęsk? Jasne że MY! Rzym znaczy."

Nieźle im przygadał, ale to był człowiek bystry, miał twórczą inwencję, więc jeszcze poprawił i szkopom dodatkowo przywalił. Mówiąc im tak: "Zresztą jacy z was wolni Germanie? Bizantiany jesteście, a to znacznie gorsze od Rzymu Augusta i Werusa!" No i ci Niemcy faktycznie by się po tym nie podnieśli, gdyby nie takie drobiazgi, że np. oni o tym w ogóle nic nie wiedzieli. Ale i tak kompleksy doprowadziły ich do tego, że dali nam w kość w '39, potem wyprawiali u nas różne dość paskudne rzeczy, a na koniec stworzyli Unię.

Można to oceniać różnie, trzeba jednak oddać Konecznemu sprawiedliwość - gość postawił sobie zadanie, które było istotne i na czasie, rozwiązując je w sposób znakomity i błyskotliwy. Że jest to narodowa propaganda, a nie żadna tam "naukowa" czy "paranaukowa" historiozofia (jak np. ta Spenglera), to chyba powinno być już w tej chwili jasne. Czy to jest jakaś wada? Ja tego tak nie widzę.

Młotek służy do młotkowania, dłuto do dłutkowania, szydło do szydełkowania... Czy jakoś tak. Wiecie o co chodzi, nie? No a narodowa idea, czy, inaczej mówiąc, nacjonalistyczna propaganda, to całkiem co innego niż próba autentycznego odczytania historii na nowo. (Niezależnie od tego, czy z danym konkretnym odczytaniem na nowo historii ktoś się zgadza, czy też nie.) Bez narodowej idei, a nawet idei państwowej, się nie obejdziemy!

To co zrobił Koneczny było sensowne i zapewne jakoś skuteczne - tylko że to było wtedy, a to nie były nasze czasy. Teraz, obawiam się, lepiej by było zostawić Arminiusza, pseudo-Bizancja, podrabiane Rzymy swojemu losowi. I spróbować znaleźć coś aktualnie skutecznego. Nośnego - ach!

Dixi! (Bo tak się składa, że ja łacinę jednak liznąłem, a nawet mam z niej eksternistyczną maturę na maksymalną uppsalską ocenę. Mimo to, za "cywilizację łacińską" się nie uważam.)

triarius

P.S. O Adasiu nic nie było. No i dobrze, przeżyje! 

wtorek, września 20, 2011

Przeklęci ministrowie i królowie przeklęci

"Takie będą rzeczpospolite, jak ich młodzieży chowanie", rzekł był któryś z dawnych polskich mędrców i miał rację. Prawdę tę, choć chyba raczej z innego źródła, znają też, jak widać, świetnie nasi wrogowie, skutkiem czego mamy taką edukację, jaką mamy. Z koszmarną pod każdym względem min. Hall włącznie.

Jest z pewnością gorzej pod tym względem, niż za PRL'u. Wtedy były oczywiście kłamstwa i interpretacje "po linii", byli także obowiązkowo dyrektorzy z partyjnego rozdzielnika, plus belfry od "wychowania obywatelskiego" i "przysposobienia obronnego" związani z SB.

Byli także, oczywiście, partyjni nauczyciele, nawet "mocno partyjni", ale sporo z nich wspominam jako kompetentnych i przyzwoitych, którzy mi nigdy żadnego partyjnego trucia nie wduszali i dość pobłażliwie patrzyli na "mój młodzieńczy bunt do potęgi", niepozbawiony politycznego podtekstu, gdyby komuś chciało się dokładniej przyjrzeć.

(Na przykład matka mojego kolegi, b. zresztą przystojna, pani Niedbalska, żona jednego z dyrektorów ZAMECH'u. Dzięki której miałem przed końcem podstawówki dodatkowe lekcje polskiego w elbląskim "Domu Partii" i pierwszy raz w życiu nauczyłem się wreszcie rodzimej gramatyki. Naprawdę nieźle. Co mi się potem b. w życiu, poprzez inne języki, przydało. Nie mówiąc już o tym, że przy mojej ówczesnej ortografii i stosunku do szkolnych lektur nie byłbym bez tego gwiazdą języka polskiego w liceum, a w pewnym sensie byłem. Zresztą pewnie bym do liceum po prostu nie zdał.)

Ja w zasadzie nie o tym, ale, skorośmy już przy moich osobistych "wspomnieniach niebieskiego mundurka" (nawiasem jedna z ulubionych książek mojego dzieciństwa i polecam!), to może jeszcze parę drobiazgów - ku rozrywce i zbudowaniu młodego pokolenia. (A także ludzi, którzy sami mają jakieś osobiste wspomnienia z PRL - dla porównania.)

W końcu mamy tu (każdy wysoce zorganizowany system w coraz większym stopniu zajmuje się samym sobą i zjadaniem własnego ogona) gawędę szlachecką virtualis - a nie jakieś tam skończone i przemyślane publicystyczne teksty. (Chcecie takich tekstów? To mi PŁAĆCIE! Albo przynajmniej pokażcie, że one zmieniają wasze życie! Nie, w sumie żartuję, ale pisać mi jakoś coraz trudniej.)

Piszemy sobie tutaj po prostu tak, jak nam najłatwiej to przychodzi. Jeśli nam do głowy nagle przychodzi (ach ten cudny pluralis maiestatis!) jakieś fajne wspomnienie, albo jakiś koncept, to go najczęściej do tekstu pakujemy - bo następnej okazji może już, w tym ziemskim życiu, nie być.

Ale OK - skoro mamy coś konkretnego do powiedzenia, to może jednak oznaczymy to jakąś inną czcionką niż wszystkie te figlasy, wspominki i fioritury. Tak będzie uczciwie i, da Bóg, skuteczniej.  Oto mi się akurat wspominków na temat prlowskiej szkoły i jej nauczycieli odechciało, więc może kiedyś. Wracamy do zasadniczego wątku!

Chodzi mi o to, że - jakby się to mogło nieprawdopodobne wydawać - za PRL'u jednak ze szkołą było jednak, pod wieloma względami, o wiele lepiej. Kłamali, ale poza tym uczyli całkiem nieźle. Ja tam większość szkół podstawowych i średnich przeszedł w prowincjonalnym i robotniczym Elblągu, a jednak - mimo młodzieńczych buntów i wstrętu do szkoły (także qua komunistycznej) - szkołom naprawdę sporo zawdzięczam.

Dzisiaj natomiast oni już są cwańsi i zamiast kłamstwa tu i ówdzie, zamiast jakiegoś wykręcenia prawdy, jakiejś topornej "dialektyki"... Oni naprawdę wzięli się za stworzenie, wyhodowanie, nowego człowieka. Może nie całkiem człowieka - raczej jakiejś dwunogiej i wyrośniętej mrówki - ale na pewno nowego i na pewno wyhodowanie. (Powinno się o tym napisać jakąś naprawdę głęboką analizę, albo i więcej analiz, ale w ogromny skrócie powiem, że to jest naprawdę cholernie "naukowe", bo tu chodzi, ni mniej, ni więcej, tylko o WYHODOWANIE CZŁOWIEKA UDOMOWIONEGO! Zachęcam, w wolnych chwilach, do przemyślenia tej tezy.)

W każdym razie z humanistyką - a szczególnie z historią, szczególnie ojczystą - jest w tej chwili tak w rodzimej edukacji fatalnie, że ludzie zaczynają coś tam przebąkiwać o tajnych kompletach. Jak za szkopskiej okupacji. Piękna to idea, ale, niestety, nieco, jak mi się zdaje, mało praktyczna.

Na ile kojarzę, to dzieci, te nieco starsze, pod szkopską, nazistowską okupacją do szkoły właśnie nie chodziły, a teraz chodzą. Mają wiec teraz mało czasu na ew. komplety, podczas gdy wtedy miały go akurat sporo. Dzisiaj mają więc na jakieś komplety o wiele mniej czasu, o wiele mniej energii, a do tego, obawiam się, o wiele mniej entuzjazmu. (Że to tak eufemistycznie określimy.)

Wtedy, jak rozumiem, rozglądały się, co by tu ze sobą, i z wolnym czasem, zrobić. I oferowano im coś na pograniczu konspiracji. Pomijam już wszelkie inne istotne kwestie, jak ówczesny status inteligenta i patriotyczne tradycje, których dzisiaj jakby mniej się w naszym powietrzu unosi.

Poza tym wtedy nie było telewizji. Której nawet, jak jakiś dzieciak nie chce sam z siebie oglądać, to i tak w szkole belferka go spyta i każe opowiadać własnymi słowami. Więc na wsiakij słuczaj musi obejrzeć wszystko, przynajmniej wszystko to, co oglądają lemingi. Tak to działa! A jest to tylko jeden z całej masy aspektów tego współczesnego - miękkiego na razie, niech będzie - totalitaryzmu w dziedzinie akurat edukacji.

Do tego oczywiście dochodzi brak czasu rodziców, którzy - zgodnie z planem tych, od których coś zależy, a którzy za nic nie odpowiadają - ryją po całych dniach z nosem przy ziemi. (I nie oszukujcie się, że tak nie jest, że nie w waszym przypadku! Prawie nikt dzisiaj tego rycia nie uniknie, chyba że kompletny lump!)

Do tego kwestia autorytetu rodziców. I w ogóle dorosłych. Z tym jest b. marnie i raczej trudno będzie to odkręcić. Wiąże się to oczywiście z nosem przy ziemi, choć to nie tylko to. Do tego kwestia - którą widzę, jako b. poważną - skąd mielibyśmy niby wziąć nauczycieli do tych kompletów? Ludzi zarówno kompetentnych, jak i ideowych, a do tego mających masę wolnego czasu... Czyli sprzeczność wewnętrzna, w praktyce przynajmniej.

Do tego trza by im płacić. A tutaj władza zadbała i dalej dbała będzie, by to się nie dało zrobić. Kasy fiskalne - ktoś myśli, że tego uniknie? Ktoś myśli, że z nimi taka WPROST WYWROTOWA działalność może się na nieco dłuższą metę udać? Ja niestety tak nie myślę, przykro mi.

OK, tośmy sobie pomalowali świat na czarno, pokazali trudności i niemożliwości... Ale kwestia pozostaje - CO ROBIĆ? (Czyli, za klasykiem, szto diełat', jak by zresztą podobną myśl wyraził w rozmowie z samym sobą obecny prezydent III RP. Niech mu ziemia i to szybko!)

Oczywiście to nie jest pełne rozwiązanie, bo takiego niestety nie dostrzegam - może jest, może będzie, może nie ma i nie będzie już nigdy - ale na pewno KSIĄŻKI. A także (tu ukłon w stronę Nicka) dobre filmy, w tym seriale. Co do filmów, to ja akurat jestem wyjątkowo niewielki kinoman (włączając w to telewizję), ale z zamierzchłych czasów pamiętam całkiem niezłe seriale, wyświetlane zresztą w prlowskiej TV, w rodzaju "Ja Klaudiusz", według książki Roberta Gravesa. (Ogólnie b. polecam Gravesa, także, a nawet głównie, w postaci książek.)

Sądzę, że powinniśmy sobie stworzyć swego rodzaju "ogólnokrajowy" KANON książek i filmów (głównie tych dostępnych na video, w sieci itd., żeby mieć pod ręką)  - na różne, z historią związane, bo o tym teraz mówimy, tematy; na różne lata rozwoju takiego dzieciaka... Dotyczące historii rodzimej, a także tej mniej rodzimej, bo to ja osobiście także uważam za ogromnie ważne. Tę mniej rodzimą historię znaczy - europejską głównie, ale też nie tylko.

Asumpt (w prostszym języku "kopa") do napisania niniejszego dała mi lektura znanej książki Maurice Druona "Królowie przeklęci". Którą sobie jakiś czas temu kupiłem na allegro, i którą sobie podczytuję. I w której akurat przeczytałem fajny fragment ukazujący istotne mechanizmy polityczno-ekonomiczne, funkcjonujące bez przerwy od czasów, kiedy powstała gospodarka pieniężna, a w każdym razie międzynarodowe banki i kredyt. (Tam chodziło akurat o pierwszą połowę wieku XIV.)

To są b. cenne, moim skromnym, nauki dla inteligentnego młodego człowieka (nie wykluczając młodej panny), którego chcielibyśmy uczynić... Każdy chyba sam wie. A tego typu spraw jest w tej książce - w istocie tego jest siedem tomów, choć niezbyt ogromnych - naprawdę niemało. Natomiast jakichś politycznych głupot, czy historycznych przekłamań, się nie dopatrzyłem.

Oczywiście - trzeba sobie zdawać sprawę ze specyfiki fikcji historycznej! Na przykład z tego, że wiele wielkich i prawdziwych (w sensie "potwierdzonych przez wiedzę historyczną") wydarzeń musi tam wynikać ze spraw drobnych, przynajmniej stosunkowo, o których wiedza historyczna nic nam nie mówi...

Z działań ludzi nieznanych, postaci fikcyjnych... Inaczej to będzie jakiś marksizm z "Niewzruszonymi Prawami Ekonomii realizującymi się w Historii", albo inny Hegel z "realizującym się w Historii Duchem" (kulminującej się w państwie pruskim).

(Swoją drogą dzisiejsi "konserwatywni liberałowie" z wszelkich tego typu wielkich und "naukowych" ambicji już zrezygnowali i po prostu skamlą. To coś jak przejście od czystego marksizmu do socjaldemokracji!)

Dobry autor książki historycznej - jak ja to widzę - to gość (w tym niewiasta, bo parę takich też jest, lub raczej było), który potrafi takie rzeczy pokazać w sposób przekonujący i, zarazem, historii nie wypaczający. Oczywiście każdy historyk, nawet ten najbardziej naukowy, opowiada po swojemu, widzi tam to co widzi, i obiektywizmu w tym aż tak wiele nie ma, ale jednak co innego uczciwa osobista interpretacja, a co innego chamska propaganda czy ideologia.

I tak to ja właśnie widzę - kanon lektur, w tym sporo fikcji literackiej, czyli powieści historycznych, i kanon filmów/seriali. Gdyby ode mnie to zależało, to bez przesadnego nacisku na historię (nie mówiąc już o martyrologii czy innej duszoszczipatielnosti!) w ścisłym sensie krajową. Oczywiście - tę młodość trzeba natchnąć patriotyzmem, dumą z (niektórych) przodków! Oczywiście trzeba im dać jakąś "masę krytyczną" wspólnych, z innymi Polakami dzielonych wartości, pojęć, "narracji", archetypów, cytatów itd. Ale osobiście uważam, że to można osiągnąć stosunkowo niewielkim nakładem Sienkiewiczów i innych rodzimych autorów.

I że co najmniej różnie ważne jest zakorzenienie w cywilizacji Zachodu. A także pewne nasiąknięcie antykiem - nie dlatego, żebym za Konecznym uważał Polaków za późnych Rzymian, tylko dlatego, że cywilizacja Zachodu (a polska pod niektórymi względami właśnie szczególnie!) tym się od zawsze żywiła. Czyniły to ELITY - co, moim zdaniem, nie pozwala nam mówić, że istnieje jakaś ciągłość, bo do tego CAŁA cywilizacja musiałaby wykazywać masę analogii, a nie wykazuje (chyba, że w nieprecyzyjnym chciejstwie Konecznego) - ale elity są bardzo ważne i starożytność JEST ogromnie ważna dla całego Zachodu. No a dla Polski, stojącej cały czas oko w oko z najgorszego sorta azjatyckim barbarzyństwem - szczególnie!

No i to by było na tyle na ten temat, co mi do głowy przychodzi. Może jakaś dyskusja się wywiąże, może kogoś to zapłodni, wtedy sobie doprecyzujemy. I - da Bóg! - może coś z tego uda się wprowadzić w życie, bo jak nie, to nas ta koszmarna Hall i cała zgraja degeneratów w krótkich abcugach zeżrą. (Po czym wydalą i znowu zeżrą. Jak to oni.)

Swoją drogą książka Druona jest i po polsku, i jest nawet, jak stwierdziłem po krótkim guglowaniu, dostępna. A do tego istnieje na jej podstawie zrobiony francuski serial (z Depardieu i takimi sławami) - tutaj możecie sobie o nim znaleźć: http://www.filmweb.pl/serial/Kr%C3%B3lowie+przekl%C4%99ci-2005-258938. Może to się jakoś da dorwać, na DVD, czy jakoś. Ja nie potrzebuję, bo mam książkę w oryginale, ale, jeśli się da, to polecam.

Tak nawiasem - jeśli komuś tam, w tym serialu, albo w tej książce - nieco zabraknie mroczności, grozy i nastroju, no to zgoda. Moim zdaniem to jest naprawdę dobra powieść, ale czasem mam wrażenie, że to trochę powieść dla młodzieży. Nie, że nie dla dorosłych, ale dla młodzieży może szczególnie. Jednak czy my WŁAŚNIE nie o młodzieży rozmawialiśmy? Czy nie książki dla młodzieży są nam najbardziej potrzebne? W końcu ludzie dojrzali mają możliwość czytania "autentycznej", "naukowej" historii i mniej potrzebują literackiej fikcji (Choć bywa taka fikcja, że naprawdę warto ją poznać. I Druona bym do niej też jednak zaliczył.)

Tak więc, im bardziej jest taka książka odpowiednia dla naprawdę młodego wieku - a przy tym w jakiś sposób mądra i prawdziwa - tym dla nas cenniejsza!

Jeśli kogoś powyższe zainteresowało, to prosiłbym oczywiście o danie głosu, w tym także ew. propozycje pozycji (!) do kanonu.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

niedziela, lipca 17, 2011

Dobre bo polskie?

"Dobre bo polskie"? Piękne hasło i aby to czynem potwierdzić, zaraz udam się do Biedronki kupić sobie pęto kiełbasy! (Wędliny, które pamiętam ze Szwecji, były rzeczywiście koszmarne. Vivat Polonia!) Jednak rozciąganie tej zasady, niczym zużytej gumy od majtek, na sprawy takie, jak np. porównania wartości różnych myślicieli, to już nadużycie i, przykro mi, ale także chyba oznaka (narodowej?) głupoty.

I tak na przykład: Spengler - choć Prusak - jest i pozostanie geniuszem, a Koneczny - choć Polak i patriota (co mu się oczywiście chwali) - nigdy nie będzie wart nawet butów mu czyścić. Mówimy o sprawach intelektu, o historiozofii, nie o moralności, czy kibicowaniu "naszym chłopcom". Mądrość nie znalazła sobie bowiem (jak by to nie było trudne do pojęcia i horrendalne) umiłowanej siedziby w naszej nacji. A nawet, powiem brutalnie, jakby przeciwnie.

Korzystanie z cudzej mądrości jest całkiem niezłym dowodem mądrości własnej, a trzymanie się jak pijany płotu tradycyjnej rodzimej głupoty - dowodem czegoś wprost przeciwnego. I niestety jakoś tego drugiego widzę u naszej prawicy nadmiar, a tego pierwszego malutko.

Intelektualna tandeta jest i pozostanie intelektualną tandetą, choćby się ubrała w łowicki pasiak, włożyła na głowę czapkę krakuskę i przypasała karabelę. (Czysto dekoracyjną broń, nawiasem. Prawdziwa broń naszych dzielnych przodków to były całkiem inne rodzaje żelastwa.)

Czujmy się Polakami, walczmy o Polskę, ale nie wmawiajmy sobie, że wszystko co dobre pochodzi z naszych ziemi i zostało stworzone przez naszych. Dlaczego? Bo to brednie, a żywienie się bredniami nigdy nie wychodzi na zdrowie.

Gdyby naprawdę Polska była takim generatorem genialności - a nie raczej odwrotnie - to chyba nasza historia nie wyglądałaby tak ponuro, jak wyglądała, prawda? Nie mówię, że wszystko było denne i ponure, ale nie da się chyba ukryć, że nie byliśmy pieszczochami historii, los dał nam nieźle w dupę, a my  jakoś, mimo tej rzekomej genialności, którą mamy w genach, niewiele byliśmy w stanie w tej sprawie zrobić.

Gdybyśmy naprawdę byli tacy genialni i wszyscy mądrzy mieliby powód uczyć się od nas, to i ta nasza historia nie byłaby taka smętna, no a przede wszystkim nasza TERAŹNIEJSZOŚĆ nie byłaby tak obrzydliwa, upadlająca i beznadziejna... Przyszłość zaś nie rysowałaby się aż tak czarno.

Jeśli kogoś podniecają sukcesy i osiągnięcia dawnych Polaków - a niewątpliwie istniały - nic w tym złego! Jednak dobrze by było pamiętać, że tu nie o PRZESZŁOŚĆ nam najbardziej powinno chodzi, tylko o PRZYSZŁOŚĆ.

Można chodzić w krakuskach i z karabelą (nie mówiąc już w pasiakach) i być jedynie "grupą folklorystyczną" - jak sobie, w stosunku do Polaków, ale nie tylko, bo do wszystkich właściwie nacji, poza ew. wielkoruską - wymarzył Stalin.

Brenzlowanie się tym, że "ach, jacy Polacy wspaniali, bo wydali Konecznego i JP2", kiedy jednocześnie Polska zamienia się w totalne (!) szambo, a za niewiele lat roztopi się zapewne w szambie "europejskim", czy "globalnym", sterowanym przez naszych odwiecznych wrogów, to skrajny kretynizm, a nie żaden patriotyzm!

Kult JP2 wcale nie przeszkadza nawet obrzydliwie antypolskiemu Gazownikowi - wprost przeciwnie! Czemu? Bo to się pięknie daje w ich robocie wykorzystać, po prostu! Czy na to nie było już wielu przykładów, że spytam?

Tak że ja bym zalecił - zamiast budowania całkiem niepotrzebnych kapliczek całkiem malutkim lokalnym mędrkom, zamiast wmawiania sobie, że "mimo wszystko Polska jeszcze nie zginęła, skoro Europa nie zakazała jeszcze chodzenia w krakusce, a jeśli nawet, to i tak tego na razie prawie nie egzekwuje", zamiast chlubienia się własnym masochizmem i zapyziałą zaściankowością - może jednak lepiej "uczyć się, choćby od diabła", a w sprawach zasadniczych, czyli jednak PRZYSZŁOŚCI raczej, niż przeszłości, nie iść na żadne pedalskie kompromisy i nie dać temu całemu kurestwu cienia szansy tam, gdzie w ogóle coś od nas zależy.

Agentura jest oczywiście najgorszym zagrożeniem - ta chodząca w krakuskach pewnie nawet największym - ale rodzime mędrki z przeszłości, jeśli akurat nie sięgają do pięt myślicielom zagranicznym, także są cholernie szkodliwe.

To znaczy - one same nie, ale na pewno nam nie pomoże, jeśli, zamiast myśleć, naprawdę i bez pedalskich kompromisów MYŚLEĆ, będziemy się kręcić jak gówno w przerębli w kręgu ich zapyziałych i nieaktualnych myśli, uważając, że jedynym obowiązkiem Polaka jest przede wszystkim wierzyć, że cała mądrość pochodzi stąd, a każdy obcy to z definicji dureń i szuja. A w tym czasie targowica niech sprzedaje Polskę, a na karki naszych dzieci i wnuków szykowane są chomąta.

A już najprościej i najkrócej, jak potrafię (bo wiem, że ADHD i dysleksja grasują): przestańcie bronić Konecznego przed Spenglerem - zacznijcie (kur..a!) bronić Polski (i zachodniej cywilizacji, niechby i "łacińskiej", skoro wam tak na tym zależy)... Przed tym, co chyba wszyscy wiemy. A imię ich jest Legion!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, lipca 14, 2011

Koneczny - czy może jednak nie?

Wcale nie twierdzę, że Koneczny koniecznie musiał być idiotą. Mógł także być wielkim humorystą. Siedział sobie facet, na przykład po dobrej kolacji, w fotelu, przed kominkiem, obgryzał obsadkę i sobie kombinował:
Niech może jakaś cywilizacja skacze po globusie jak pchła... To by było naprawdę pocieszne! Która to będzie? Ene, due, rabe, Chińczyk złapał żabę, a żaba Chińczyka... Bizancjum. Niech będzie! A gdzie ich skoczymy? Niemcy! Ge-nial-ne! Może się nawet jakiś durny szkop, spity piwem i ogłuszony umpa-umpa, nabierze! Ale by było! A do tego... A do tego - może u nas jakiś Roch Kowalski, albo inny Podbipięta Longinus, też się nabierze! I doda mu to antyszkopskiego animuszu... Hurra! Alem wymyślił!
Innego zaś wieczora (po dobrej kolacji, ognień na kominku wesoło trzaska):
A nas też skądś'by... Skądsiśby... Czy jak mu tam... Jakieś sobie antenaty, Polsce znaczy, trza wymyślić... Z Marsa? Z Alfy Centauri? E tam, za dużo by było wymyślania... Dzieciaki się wciąż łaciny w szkołach uczą, Mucjusz Scaevola z Cyceronem mają dobrą prasę, no to my sobie Polaków z Rzymu weźmiemy... Cywilizacja łacińska. Fajna nazwa, mam dziś wenę! Na pewno się przyjmie. I śmieszne też jest, w końcu'śmy humorysta. Ale jakby trochę mało... No nie - jak se człowiek pomyśli, że ta łacińska cywilizacja... (hłe hłe!) się do nas skrada, pod ziemią się przekopuje, niczym kret... Aż w końcu się (hłe hłe!) tu pojawia 500 lat po ostatecznym i oficjalnym upadku zachodniego Rzymu... No bo o zachodni tu chodzi, wschodni to Niemcy, tak żeśmy sobie przedwczoraj wymyślili... Popiło się nieźle, ale się opłaciło, bo takiego czegoś to by człek na trzeźwo nie wymyślił.
Nie - Koneczny to nie był żaden kretyn! To był nawet bardzo dowcipny gość. (Czego niestety nijak nie da się powiedzieć o jego wyznawcach.)

No ale dobra... Mamy Bizancje skaczące po globusie niczym pchła... Mamy Rzym przekradający się niespiesznie jakimś podziemnym wykopem, żeby po pół tysiąclecia wyleźć tysiące kilometrów na północ, akurat na terenie Polski... Gdzie nic nie zaszkodziło mu paręset lat niewoli pod butem bizancjana i turana na spółkę... Co innego ten bizancjan - tam jedna cesarzowa przesądziła sprawę na całą wieczność, która na razie trwa tysiąć lat. Brawo!

Ale OK - może to kogoś nie śmieszy, może to kogoś nie razi, może ktoś w tym nie dostrzega genialnego humoru, przy którym Fredro z Molierem to ponure głupki... Niech i tak będzie. Ktoś mógłby także stwierdzić, że OK - mamy systemy prawne, które determinują (nie bardzo wiadomo dlaczego i jak, ale niech tam) kształt całej cywilizacji...

Tylko co to ma wspólnego z jakąkolwiek Historiozofią? Historii u Konecznego niemal całkiem brak, no bo jedna cesarzowa determinująca do jakiej cywilizacji wielki, i stosownie niejednorodny, kraj będzie przez następnych tysiąc lat należał, to dla niektórych może nie przedni dowcip - ale na pewno też nie żadna Historia. (No, chyba że się komuś Historia z Komorowskim i Tuskiem kojarzy, współczuję!)

Tysiące i tysiące o wiele ważniejszych - angażujących masy ludzi, dzikie emocje i co kto tylko chce - wydarzeń jakoś takich rzeczy nie zmieniają, a nagle to jedno, błahe, jakby nie było, wydarzenie, tak? Dałoby się to jakoś, choćby w ogromnym przybliżeniu, wyjaśnić? Tak samo zresztą, jak ten cud, że akurat myśmy zostali, i pozostali, tymi cudownymi, miłującymi Prawdę, Wolność, i co tam jeszcze, łacinnikami, kiedy ten system prawny, cośmy go u siebie mieli, jakoś nieczęsto był taki całkiem rzymski? (Zakładając zresztą, że "prawo rzymskie" w ogóle ma wiele wspólnego ze starożytnym Rzymem, co też nie jest aż tak pewne.)

No ale dobra. Niech będzie. Tylko CO (do k...wy nędzy) MIAŁOBY Z TEGO WSZYSTKIEGO WŁAŚCIWIE WYNIKAĆ? Jak mamy z tego DZISIAJ korzystać? Jak nam to ma pomóc w zrozumieniu świata - skoro już ustaliliśmy, że ze zrozumieniem PRZESZŁOŚCI nie ma to po prostu nic wspólnego? Że obsesja talmudycznej religijności to coś na kształt choroby? Zgoda, pewnie i coś w tym jest - tylko, że to żadne odkrycie Konecznego!

O wiele wcześniej i o wiele lepiej pisali o tym inni. Zresztą co z tymi... No wiecie  kogo chodzi... Którzy talmud mają w przysłowiowej dupie? Z komuchami, z michnikami tego świata, z całą tą ojro-szemraną-elitą, z pedofilami jak Cohn-Bendit czy Polański, z doktorami Mengele dzisiejszej ("rynkowej", a jakże!) gospodarki? Jak na nich ten Talmud miałby wpływać? Jak miałby determinować ich postępowania, hierarchię wartości, sympatie i antypatie?

Poprzez geny? Poprzez osmozę? Czy jakoś inaczej? Nie wykluczam wcale, że jakoś wpływa, ale Koneczny nic nam na ten temat nie mówi, a nawet chyba nie próbuje. Rozumiem, że w jego czasach problemem mogli się wielu Polakom wydawać pejsaci "szwargoczący" wyznawcy Talmudu w chałatach. Ale to jednak w sumie nie oni dali nam najgorzej w dupę, prawda? Więc co nam z wybrzydzania się na Talmud przyjdzie? Bez Talmudu to nawet Michnik jest cacy, nasz i polski jak Piast z Rzepichą?

A nie, jest u Konecznego jedno WIELKIE und GŁĘBOKIE odkrycie - to, że "nie można być cywilizowanym na dwa sposoby". Coś w tym pewnie i jest, ale... Jak w takim razie sprawy się mają z taką Japonią? Która od zawsze była mieszaniną, czy może "stopem", własnej, wyspiarskiej, cywilizacji, wyrosłej w ostatecznej instancji z azjatyckich stepów, i wpływów chińskich - działających okresowo, ale za to naprawdę bardzo silnie... A od 150 lat jest mieszaniną (czy może "stopem") cywilizacji własnej (co to także, jako się rzekło, nie była jednorodna) i zachodniej, czyli poniekąd "naszej".

Powie ktoś: "dzisiejsza Japonia to już zupełne dno!" "Może i dno", odpowiem, "ale niby na jakim tle? Co jest dzisiaj jakoś zdecydowanie lepsze do Japonii w tzw. cywilizowanym świecie?" Tak, że nawet ta mądrość Konecznego funta kłaków nie jest warta - przynajmniej bez o wiele dogłębniejszej analizy i rozwinięcia. Czego jakoś nikt nie robi. Wystarczają widać modły do Konecznego i odprawianie stosownego voodoo.

Zaprawdę, powiadam wam: Koneczny to żaden idiota, to znakomity, niedoceniany, humorysta! To niewyeksploatowany jeszcze skarb narodowy naszego - jakże w skarby niestety ubogiego! - kraju. (Smutne tylko, że tych samych pochlebnych słów nie da się po prostu powiedzieć o Konecznego WYZNAWCACH.)

* * * * *

Jeśli przeczytałeś powyższe, drogi Nicku, to na zdrowie, mam nadzieję, że ci się podobało i w ogóle. Ew. czekam na MERYTORYCZNE uwagi w temacie. (Mówię serio!)

Jednak to, co będzie teraz, poniżej, naprawdę NIE JEST JUŻ DO CIEBIE! A w każdym razie nie oczekuję tutaj na twoją odpowiedź. Więc zapraszam ew. następnym razem, w jakimś innym, dowolnym, temacie - ale twoich mądrości na temat Spenglera i spengleryzmu nieciekawym. No, chyba, że miałbyś do powiedzenia coś NAPRAWDĘ NOWEGO... Gdybyś np. uprzednio, bez zacietrzewienia i bona fide, przeczytał, choćby to skastrowane rodzime tłumaczenie.

Ale niestety nie mogę sobie tego wyobrazić, więc - tak jak ja już nie uświadamiam Wyrusa na temat zalet i wad powiedzmy Misesa, tak i tutaj szkoda twoje i mojej śliny na kłótnie na temat, gdzie do przekonania mnie potrzeba naprawdę czegoś więcej, niż jesteś obecnie w stanie mi zaserwować, ciebie natomiast nic nie przekona, bo takie jest przecież twoje w tej kwestii postanowienie i od tego, jak zdajesz się to widzieć, zależy twoja ludzka godność. Oraz, zapewne, zbawienie wieczne.

Szczerze - bez urazy, każdy ma swoje idiosynkrazje, więc to nawet nie jest żadna wielka twoja kompromitacja... Zapraszam, i to gorąco, w każdym innym temacie. Tutaj też mógłbym rzec, że "zapraszam po zapoznaniu się i uczciwym przemyśleniu", ale oba wiemy, że nic takiego ci chwilowo nie grozi, więc po co opowiadać brednie na skalę Tuska?

* * * * *

Teraz do świata... Ja naprawdę nie jestem stworzony na jakiegoś wyznawcę, ani też na popularyzatora wiedzy! Mógłbym zapewne żyć sobie bez Spenglera, byłbym też w sumie tym samym Panem T., co jestem. Tyle, że głupio jest ignorować książkę, którą człek uważa za największe osiągnięcie ludzkiego intelektu, a która stawia wiele aktualnych pytań, a na niektóre nawet zdaje się odpowiedzieć.

Że gość robi w "naukowej debacie" za mega-szarlatana? Że jest znienawidzony i opluwany? A co mnie to obchodzi? Raczej nawet przeciwnie - dobrze mnie to doń nastawia. No bo jeśli jakiś szarlatan napisał sto lat temu grubą książkę, której od dawna prawie nikt nie czyta, a jeśli, to w skastrowanym skrócie (bo to nie tylko po polsku)... Gościa jest dziwnie łatwo połączyć z tym, czego tak wszyscy nie lubimy w niemieckiej historii (żył bowiem w Niemczech i zmarł w 1936), tak że właściwie mamy go automatycznie z głowy... Tylko jakoś, o dziwo, wszystkim tym światłym intelektualistom CHCE się nadal o Spenglerze te wszystkie rzeczy pisać? Dlaczego?

Z Gobineau nikt dzisiaj już nie polemizuje... "Mein Kampf" miałem ci ja nawet jako obowiązkową lekturę na historii idei w Uppsali... I nawet jakoś nikt się specjalnie nie zapluwał, by z tym dziełem polemizować. Ponarzekali, jasne, ale nie aż tyle. A ze Spenglerem jak najbardziej! Dlaczego? Już nie mówię o ludziach zupełnie nie ruszonych przez elementarną znajomość przedmiotu, jak wspomniany wyżej mój kumpel (sobie pochlebiam) Nicek - któren z przekonaniem głosi, że "Spengler nie mówi absolutnie nic oryginalnego". OK, nie mówi, tylko wytłumacz mi teraz SKĄD cała ta furia i nienawiść, jeśli nic nie mówi?

Szczerze - marzę o tym, żeby mi ktoś merytorycznie wykazał błędy i niedoróbki w Magnum Opus Spenglera! Możecie se nie wierzyć, ale tak właśnie jest. Tylko jakoś, o dziwo, nigdy nic takiego do moich uszu czy ócz nie doszło. Serio! Zarzuty na temat "nienaukowości", "nieuctwa" (niemiecki doktor filozofii z początku XX w., obłęd!), "nudnego belfra", "idealizmu", i czego tam jeszcze - oczywiście!

Ale konkretnego, merytorycznego zarzutu - za cholerę! I to nawet takiego, który, jeśli byłby słuszny, wcale nie musiałby od razu obalić całej "kopernikańskiej rewolcji" Spenglera, bo tam jednak jest wiele rozważań i przykładów, bez których i tak sprawy istotne pozostałyby niezmienione.

* * * * *

Mówiliśmy sobie - i to pytanie całkiem oficjalnie kieruję do wszystkich wielbicieli Konecznego out there! - o tym, że, moim skromnym, Koneczny, słuszny czy nie, śmieszny, czy poważny, mądry czy głupi, absolutnie nic nam w praktyce nie daje. Żadnej, jak ja uważam, sensownej i płodnej analizy obecnej rzeczywistości nie da się w oparciu o jego pisma przeprowadzić.

No a weźmy Spenglera... Czytam sobie wczoraj b. fajną współczesną, amerykańską książkę o Rzymskim Cesarstwie... No i tam autor obala różne marksistowskie i leberalne teorie na temat upadku zachodniego Rzymu. "Jeśli gospodarka stanęła", mówi, "bo niewolnictwo było do dupy, jak twierdzą marksiści, to dlaczego nie na wschodzie?" Albo: "Jeśli obronność była do dupy, no to dlaczego tylko na zachodzie?" Czytając to miałem naprawdę sporo dodatkowej radości, no bo dla spenglerysty sprawa jest dziecinnie oczywista!

Nie, jasne - żeby nie było: kwestia "Magianskiej Kultury/Cywilizacji" NIE jest prosta, raczej przeciwnie. Jest to niesamowicie wyrafinowana i złożona teoria - z całą tą pseudomorfozą, z islamem jako reformacją itd. Nie jest łatwo z tym jakoś wprost dyskutować... Może także nie jest wcale łatwo jakoś to wprost zaatakować...

Ale przecież przez te sto prawie lat, od kiedy zostało to sformułowane i opublikowane, powinny się znaleźć jakieś fakty, które by tę teorię (o ile nie jest słuszna) jakoś zdecydowanie zdewaluowały! Prawda? No a jakoś ja, choć historię studiuję ostro i od dawna, jakoś do nich nie dotarłem

Czy ci wszyscy, którzy tak na Spenglera plują - a z których część to na pewno przyzwoici ludzi o jakimś tam intelektualnym standardzie - nie woleliby po prostu PRZYWALIĆ mu jakimś miażdżącym argumentem, obalającym np. ową wspaniałą i kunsztowną teorię "Magiańskiej K/C", niż mu wymyślać, niczym niedorozwinięte dziecko w piaskownicy? Na pewno by woleli, przynajmniej ci mądrzejsi i przyzwoitsi! A więc, dlaczego tego nie zrobią?

To, że wczoraj akurat o tych przyczynach upadku sobie w tamtej książce czytałem, i że śmiech pusty mnie ogarnął, gdym czytał o owych marksistowskich teoriach, to oczywiście tylko drobiazg i o niczym specjalnie nie świadczy. Ale tego typu zdarzonek jest więcej i jakoś zawsze Spengler mi się zgadza, a różne modne nowoczesne (i przeważnie liberalne, bo komuszymi całkiem się nie zajmuję) zdają się zgadzać o wiele mniej.

A są tu także sprawy O WIELE poważniejsze od tego mojego drobnego przykładziku. Na przykład kwestia "terroryzmu", w połączeniu z różnymi "separatyzmami", "wojnami wyzwoleńczymi", a także, czemu nie, z "wojną cywilizacji".

Tutaj także, jak mi się widzi, praktycznie wszyscy utytułowani i lansowani mędrcy gonią w piętkę i macają po omacku, podczas gdy taki np. Pan Tygrys, z głębi swych spenglerycznych przekonań, potrafi nieraz zaimprowizować hipotezę (albo teorię, to w sumie to samo!), która ma ręce i nogi, i z którą przynajmniej warto by było poważnie zapodyskutować.

Tak samo zresztą z obecnym kryzysem gospodarczym, ratowaniem waluty ojro, kartami kredytowymi itd., itd.. (Swoją drogą, wiecie, że w takim Lyonie jest ponad 300 tys. kamer szpiegujących obywateli i oni są z tego ogromnie dumni?) Podczas gdy standardowe - "racjonalne i nieidealistyczne" - wytłumaczenia są przeważnie tak żałośnie płaskie, że aż śmiech pusty bierze. Dlaczego tak jest? Gość zmarł przecież 75 lat temu, a jego najważniejsza książka ma już niemal lat sto.

OK, może jeszcze o tym napiszę. Jeśli będzie zainteresowanie Szan. Publiczności. I jeśli mnie Nicki tego świata przedtem nie zniechęcą.

Swoją drogą: znakomity tekst Rolexa na Polis FYM'a. (Nie zaniedbujcie tego portalu, tam jest naprawdę dobry poziom!)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

piątek, lutego 25, 2011

"Lepiej na miazgę rozgnieść muchę, niż połaskotać nosorożca", mówi Pan Tygrys

W tytule mamy nowy bonmot by Triarius the Tiger. A także nasze tutaj motto. Alternatywny tytuł (który można sobie potraktować jako podtytuł), to: "Gibbon, Septimius Severus i Koneczny".

Zacząłem sobie, znowu, po chyba trzydziestu latach, czytać Gibbona. (Oczywiście w oryginale, bo jaki sens czytać gościa, uważanego przez wielu za największego prozaika w angielskim języku, w jakimś innym narzeczu? Wydanie wzgl. współczesne, jednotomowe, a więc wyraźnie skrócone, ale wydaje się, że te skróty nie powinny nam tu w naszych razgaworach specjalnie przeszkadzać. To nie to co z rodzimym wydaniem Spenglera!)

W sumie fajna lektura, ALE NIE DLA KAŻDEGO! Ten "jedyny tak dawny historyk, którego nadal z pożytkiem i przyjemnością czyta wykształcony laik", to coś, na co ja bym wymagał osobistej dyspensy od spowiednika, jeśli nie od razu od biskupa. Gdyby, oczywiście, mniejsze było od tego, które mamy obecnie, prawdopodobieństwo, że to TW i w ogóle obrzydliwe typy.

Trochę żartuję, bo chodzi mi nie o religijne zagrożenie, tylko o intelektualne. Mimo, że Gibbon oczywiście do przyjaciół chrześcijaństwa nie należy, raczej przeciwnie. (Swoją drogą, w facet młodości sam z siebie nawrócił się na katolicyzm, ale został z tego forsownie wyleczony przez ojca, m.in. wysłaniem na naukę do Genewy.)

Z tymi dyspensami chodzi mi o to, że tutaj mamy coś, co trudno jest dokładnie rozróżnić - bardziej retoryka to, czy też propaganda? Retoryka, bo widać tu na każdym kroku imitację Cycerona. Co faktycznie daje dość zgrabny styl, ale całkiem, moim skromnym, nie na miejscu w poważnej, jakby nie było, historii. A poza tym wyraźnie archaiczny. Propaganda, bo Gibbon, choć facet w sumie sensowny, jest nieodrodnym dzieckiem swojej epoki... Nie wie ktoś jakiej? No to powiem, że jego Magnum Opus zostało do końca wydane w Anglii, na rok przez zburzeniem Bastylii. Było to więc Oświecenie jak w pysk strzelił - z całym tzw. "dobrodziejstwem inwentarza".

Z tą propagandą u Gibbona jest jeszcze o wiele zabawniej, niż by to mogło wynikać z tego, com dotychczas rzekł, bowiem mamy tu propagandę PODWÓJNĄ: najpierw przecież cała ta praktycznie historia, wszystkie te źródła i ówczesne opinie, na których Gibbon opiera swą narrację - a które do dziś stanowią zasadniczą część tego, co o historii cesarskiego Rzymu (zakładając, że coś w ogóle), wie współczesny inteligent! - to przecież pisma mniej lub bardziej stoickie i reprezentujące ideologię ówczesnego rzymskiego senatu...

Na co z kolei, nakłada się oświeceniowa propaganda Gibbona. Całkiem wierzę, że on ją ludziom aplikował w całkowicie dobrej wierze i uczciwie, ale ani naukowe standardy nie były wtedy takie, jak potem, ani też, biedny Gibbon nie miał przecież szansy czytać Spenglera, Pana Tygrysa... Czy, od drugiej strony, (toutes proportions gardées and pardon my French) Michnika. Żeby to przeraziło i nauczyło rozumu.

Jest to, com powyżej rzekł, sprawą ogromnie, moim skromnym, ciekawą, ale na dziś przyszykowałem coś innego i dość specjalne danie. Otóż, zgodnie z tytułem, chciałem dać coś moim ulubieńcom... Jest ich sporo, różnych kategorii, fakt, ale w tej chwili zajmiemy się dopieszczaniem czcicieli Naszego Wielkiego Historiozofa Konecznego... Chyba Feliks mu było, tak?

Jego najlepszym, i autentycznie pankosmicznym, dowcipem są oczywiście "bizantyjskie Niemcy". (I nie ma to absoutnie nic z moją do Niemiec ew. sympatią, czy, o wiele bardziej namacalnym, jej absolutnym brakiem.) Jednak "łacińska Polska" to także całkiem niezły żart, a w dodatku z niego - w odróżnieniu od tamtego, totalnie abstrakcyjnego - coś podobno miałoby wynikać. Dla nas tutaj i tu. Polaków znaczy - jęczących pod jarzmem III RP i całego tego syfa, z sąsiadami na czele.

Gdyby ktoś nie wiedział, to Koneczny głosi, iż każda "cywilizacja" jest zdeterminowana przez swój "system prawny"... I to by w sumie było tyle, reszta to w sumie politura, fioritura, klej do wąchania i taniec z gwiazdami na lodzie.

No i my tutaj - Polacy znaczy - mamy "prawo rzymskie" po prostu w samym szpiku kości. Od zawsze. Nic to, że PRL, III RP, zabory... Niemcom, tysiąc lat temu, wystarczyła - wedle Konecznego znaczy - jedna (słownie jedna) cesarzowa importowana z Bizancjum, by się na wieki stali bizantyjscy, a my jakoś tak bez powodu staliśmy się Rzymianami, i to się nas trzyma, bez żadnych tam wahnięć, czy przestojów w pracy!

Mamy bowiem, jak uczy Koneczny, "prawo rzymskie". W genach, szpiku kości, jak zapewne należy rozumieć, ale też chyba w sądowej praktyce? Więc może jednak Koneczny miał np. rację, ale jego dzisiejsi czciciele już nie? Bo czyż sądowa praktyka III RP i Ojrounii to takie cholernie rzymskie? Co ja tam wiem, prawo, jako takie, nie ma dla mnie nijakiej świętości. Nawet, o zgrozo, nie jestem skłonny pisać go z Wielkiej Litery! (Wiem, bolszewik jestem czystej wody. A w dodatku dyslektyk i upiornie mnie ten jałowy prawniczy bełkot nudzi.)

W skrócie jednak - więc "prawo rzymskie", to prawo, które - jak należy bez cienia wątpliwości wierzyć - stanowi podstawę systemów prawnych w całym cywilizowanym świecie (z wykluczeniem jednak takich NIECYWILIZOWANYCH miejsc, jak Wielka Brytania i wiele jej dawnych kolonii). A konkretnie, żeby się już nie babrać w historycznych detalach, bierze się ono z tzw. Kodeksu Jutyniana, spisanego w wieku bodajże VI naszej ery...

Opartego zaś praktycznie wyłącznie na prawniczych autorytetach z epoki o wiele wcześniejszej, bo z przełomu wieków II i III, panów Papiniana i Ulpiana. Nie wdając się już w szczegóły, że obaj oni byli, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Aramejczykami (po aramejsku mówił, jakby ktoś nie wiedział, także Chrystus), a ich prawo było o tyle "rzymskie", że spisane faktycznie po łacinie i na dworze władcy, który na jakiś czas odzyskał zachodnią część Imperium. Z Rzymem Scypionów, czy choćby nawet Cycerona, miało to naprawdę niewiele wspólnego. (No a Aramejczycy, to zdecydowanie wschód imperium. Co nie jest bez znaczenia dla tej sprawy.)

Zresztą po co ja mam to mówić, skoro może Gibbon? Poczytajmy sobie zatem o tym władcy u Gibbona. Któren, choć, jako się rzekło, obciążon oświeceniowymi skazami optycznymi, nie jest żadnym kłamcą, ani też żadnym idiotą - wręcz przeciwnie! Jego "konkrety" dają się czytać bez problemu i zagrożenia dla duszy, a nawet ze sporym pożytkiem. (Cały problem, by je odróżnić od ideologii, dlatego potrzebna by była dyspensa.)

Niestety nie mogę tu wkleić całego Gibbona, ani nawet wszystkiego, co pisze on o Severusie i jego epoce. Przełożę jednak dla Moich P.T. Czytelników jeden fragment. (Pewnie to istnieje i po polsku, zapewne nawet lepiej przełożone, bo nie szybko i na kolanie, a starannie i za forsę, ale ja mam tu angielski oryginał i tyle.)
Ale młodość Severusa została wyszkolona w oczywistym posłuszeństwie obozów, zaś swe dojrzalsze lata spędził on w despotyźmie militarnego dowodzenia. [_ _ _] Brzydziło go określanie siebie, jako sługi zgromadzenia [konkretnie Senatu], które nienawidziło jego osoby i drżało na każde zmarszczenie jego czoła. Wydawał rozkazy tam, gdzie życzenie byłoby równie skuteczne, przyjął maniery i zachowanie władcy i zdobywcy, sprawując, bez żadnego maskowania, wszelką ustawodawczą, jak i wykonawczą władzę.

Zwycięstwo nad senatem było łatwe i pozbawione chwały. Wszystkie oczy i wszystkie pasje były skierowane na najwyższego urzędnika, posiadającego siłę zbrojną i skarb państwa, podczas gdy senat, ani wybrany przez lud, ani chroniony przez zbrojną siłę, ani też motywowany obywatelskim duchem, opierał swój chylący się do upadku autorytet na kruchej i rozpadającej się podstawie dawnych opinii.

Subtelna teoria republiki niezauważalnie znikała, zostawiając miejsce dla oczywistszych i konkretnych monarchicznych uczuć. W miarę jak wolność i honory Rzymu stopniowo przekazywane zostawały prowincjom, w których dawny ustrój był albo nieznany, albo też wspominany ze wstrętem, tradycja republikańskich maksym stopniowo się zacierała. Greccy historycy wieku Antoninów zauważają ze złośliwą przyjemnością, że, choć władca Rzymu, zgodnie z przestarzałym przesądem, powstrzymał się przed przyjęciem tytułu króla, miał pełen zakres królewskiej władzy.

W wieku Severusa senat był wypełniony gładkimi i elokwentnymi niewolnikami ze wschodnich prowincji, którzy usprawiedliwiali osobiste pochlebstwa spekulatywnymi zasadami niewolnictwa. Ci nowi adwokaci [królewskich] prerogatyw byli z przyjemnością wysłuchiwani na dworze, z cierpliwością zaś przez lud, kiedy wynosili pod niebiosa obowiązek biernego posłuszeństwa i obrazowo przedstawiali okropieństwa wolności.

Prawnicy i historycy wspierali ich swymi naukami o tym, że Imperialny urząd jest sprawowany, nie w drodze mianowania, ale w wyniku nieodwołalnej rezygnacji senatu, że cesarz jest zwolniony z ograniczeń narzucanych przez cywilne prawa, może w oparciu o swą arbitralną wolę zarządzać życiem i majątkiem swych poddanych, a cesarstwem może dysponować tak, jak swym prywatnym dziedzistwem.

Najbardziej wyróżniający się z owych ekspertów prawa cywilnego, szczególnie zaś Papinian, Paulus i Ulpian, "kwitli" za panowania dynastii Severusa, a rzymska jurisprudencja, złączywszy się ściśle z systemem monarchicznym, jak uważano, osiągnęła pełnię dojrzałości i doskonałości.

Współcześni Severusa, korzystając z pokoju i chwały jego panowania, przebaczali okrucieństwa, jakimi zostało wprowadzone. Potomność, która doświadczyła fatalnych skutków jego maksym i przykładu, słusznie uważała go za głównego autora schyłku rzymskiego imperium.
(Formatowanie, w sensie podziału na akapity, moje własne. Także to wytłuszczenie dla dyslektyków.)

Co z tego wszystkiego wynika? Niby nic, w końcu Gibbon to nie objawiene, może się mylić i może nawet kłamać. Jednak teraz wszystkich P.T. Czcicieli Konecznego zachęcam, by raczej popolemizowali z Gibbonem, niż ze mną (choć co mi tam, zapraszam do polemiki i ze mną). I raczej uczynili to, zanim znowu zaczną nam te zabawne poglądy serwować, jako drogę do zbawienia.

Nie wiem, czy jest to AŻ zgniecenie (kolejnej, po Korwinie) muchy, ale - nil desperandum! - jeszcze parę pacnięć i powinno być po tym mało sympatycznym źwierzaku.

W każdym razie obszerny cytat z naprawdę nie byle jakiego historyka - choćby w sensie znaczącego publicysty, bo czymże w końcu jest WSZELKA historia? - też ma swój wdzięk i coś chyba daje.

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, grudnia 09, 2010

Systemy takie i inne (część 1)

Ten wpis jest zasadniczo rozrośniętą odpowiedzią na komęt pod moim ostatnim postem, który to komęt oto:
Blogger piotr34 pisze...
@triarus Sorry ale Spengleryzm NIE MOZE byc systemem doskonalym i ostatecznym.Nie moze bo sam Spengler tak napisal.Przeciez sam Spengler napisal ze wedlug niego JEDYNA MISJA jaka jeszcze zostala do wypelnienia upadajacemu Zachodowi jest wlasnie stworzenie nauki historiozofii i on sam jest tylko PIERWSZYM ktory to czyni(no bo fakt ze ci przed nim to slabiaki byli)ale PO nim przyjda inni ktorzy ROZWINA jego nauke.Wiec nie badz anyspengleryczny @triarusie-sam Spengler tak napisal;) Oczywiscie ci kolejni stoja na ramionach GIGANTA jakim byl Spengler ale to rzecz zupelnie OCZYWISTA.W sumie jak tak o tym mysle to mi Szpenio imponuje-wiekszosc filozofow i naukowcow uwaza iz wszystkie rozumy pozjadala i ich nastepcy juz nic nie maja do roboty ale Spengler byl ZNACZNIE MADRZEJSZY-on WIEDZIAL ze po nim przyjda inni ktorzy korzystjac z postepu nauki(chocby historii czy archeologii)beda wiedziec i rozumiec WIECEJ-on to wiedzial i chyba mozna by nawet powiedziec iz CHCIAL tego(to byla jego misja dla Zachodu).W tym sensie(spenglerycznym?)Toynbee czy Koneczny to NIE konkurenci Spenglera to jego mniej czy bardziej udani UCZNIOWIE na ktorych on sam czekal z niecierpliwoscia. Wiec @triarusie zamiast walczyc z Toynbeem czy Konecznym moze by tak sprobowac ich jakos zgrac ze Szpeniem jak by pewnie ON SAM probowal? P.S.Ja nie mowie ze takie laczenie konieczie musi sie udac ale chyba warto poprobowac?
czwartek, grudzień 09, 2010 1:49:00 AM
(Czemu nie odpowiadam także po prostu komętem? Ponieważ: a. komęty szybciej się "moralnie starzeją"; b. blogger ma takie mętne ograniczenia na długość komętówi to bywa męczące; c. staram się nieco zwiększyć w ten sposób publiczność dla tego, co mam tu zamiar powiedzieć.)

No to odpowiadam.

Nieźle bracie kompinujesz, ale wydaje mi się, że moje grzechy tutaj sprowadzają się raczej tylko do tego, że nie dość zrozumiale wyraziłem o co mi chodzi. W istocie dzieło Spenglera wcale nie jest w mojej opinii "systemem doskonałym i ostatecznym", choćby z tego powodu, że sam termin "system" jest dość w tym kontekście wieloznaczny i może być mylący.

Otóż to, co Spengler stworzył (czy po prostu, dla mniej entuzjastycznie nastawionych, "napisał") NIE JEST właśnie "systemem doskonałym i ostatecznym" - po prostu dlatego, że w powszechnie przyjętym w (zachodniej) filozofii sensie TO CAŁKIEM PO PROSTU NIE JEST "SYSTEM"! Spengler, co więcej, niejednokrotnie (w swym Magnum Opus*) wyraża swą pogardę dla wszelkich filozoficznych systemów - co najmniej do tych tworzonych w naszych późnych czasach, które (na dobre i złe) utraciły już swą intelektualną naiwność.

Mówiąc o "systemie" miałem na myśli nie standardowy "system filozoficzny", tylko całkiem po prostu system w sensie intelektualnym, czy może cybernetycznym. Coś w sumie jak "model intelektualny". I tutaj nadal będę się upierał, że jest on na tyle spójny i zamknięty, iż nie da się go po prostu połączyć z, ani "uzupełnić", czy "ulepszyć", jakimś innym systemem, czy choćby kolekcją poglądów.

Albo (pozostając przy ściśle pojętej historiozofii, bo Spengler mówi sporo ciekawych rzeczy także na inne tematy) Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym... Czy, jak my byśmy to raczej skłonni bylibyśmy wyrazić w cybernetycznym języku: "systemami samosterującymi z homeostazą". Spengler niestety cybernetyki nie dożył, dzięki czemu chmary różnych jałowych mędrków mogą się z niego bezpiecznie wyśmiewać, że "naiwnie postrzega cywilizacje jako organizmy żywe" (to akurat cytat z pamięci, ale Wielomski właśnie to mówi, nie on jeden zresztą).

Albo więc, jako rzekłem, Kultury i Cywilizacje są czymś quasi-organicznym, czy cybernetycznymi układami z homeostazą, albo też są czymś tak amorficznym jak przedstawiają się one u (excusez le mot!) Toynbee'ego. Naprawdę nie chciałbym się tutaj nad tym panem, ani też nad Konecznym, znęcać, ale może odwalmy tę nieprzyjemną, choć konieczną, robotę i miejmy to z głowy.

No więc ja u Toynbee'ego - którego nieźle znam i do którego parokrotnie zabierałem się BEZ ŻADNYCH UPRZEDZEŃ (czyli inaczej, niż niektórzy moi oponenci do Spenglera czy Ardreya!) dostrzegam dość naiwną i mało udaną próbę budowania historiozofii "od dołu" - czyli uogólnianie tego, co się w historii działo (co sądzimy, że się działo, żeby być ścisłym) i wydobywanie z tego "ogólnych zasad".

Te "ogólne zasady" są, w mojej opinii, albo b. trywialne i oczywiste, albo też z kolei wątpliwe i arbitralne. O metodologii Toynbee'ego trudno (i przykro) w ogóle mówić. Gość kompromituje się już na pierwszych stronach skróconej (przez samego autora zresztą, z tego co pamiętam) wersji swej "Historii". "Unikając metafizyki Spenglera" - jakże by inaczej, skoro to był przysięgły liberał i wyższy urzędnik ONZ! - Toynbee, napędzany tylko własną zdroworozumowością, wykonuje skok i... (Mnie to akurat nie zaskakuje) oczywiście pada na mordę.

"Metafizyka" Spenglera, czego ludzie pokroju T. nie rozumieją, nie jest żadną "metafizyką" - wręcz przeciwnie, to jest dojrzały sceptycyzm naszej cywilizacji, co zresztą sam Spengler wyraźnie stwierdza i ma rację. Spengler opiera całą swoją historiozofię na własnej - SCEPTYCZNEJ, choć nie tak jałowej, jak sceptycyzm starożytnych, czy "błazeństwo" różnych Kołakowskich - filozofii, na własnej psychologii... Tworzy pewien model świata, w którym m.in. "wyższe Kultury i Cywilizacje" stanowią te swego rodzaju "organizmy".

Można to przyjąć, można to odrzucić, ale w całości! Nie da się tym "zainspirować, jednocześnie, odrzucając idealizm i metafizykę"! Marks wprawdzie "postawił Hegla na nogi (któren dotychczas stał na głowie)", ale skutek tego i tak jest dość wątpliwy, a Toynbee'emu do Marksa (któren jednak miał łeb jak piec, choć sporo błądził i/lub kłamał) bardzo daleko. Krótko mówiąc - kompletnie nic z tego nie wyszło, ani metodologicznie, ani w sensie zrozumienia historii. (O jakiejkolwiek "filozofii" nie da się w ogóle w związku z Toynbeem mówić, bo to jest cały czas ta sama liberalna pożal-się-Boże "filozofia", ciągnąca się od Locke'a i Voltera.)

Żeby było nieco bardziej konkretnie, niech sobie ci wielbiciele Toybeego chwilę pomyślą nad jego genialną definicją "cywilizacji". W skrócie (ale niewielkim) polega to na tym, że "cywilizacja" to jest takie coś, co przejawia tę samą reakcję na dane konkretne wyzwanie ze strony "środowiska". I tu Toynbee (jak pamętam) przytacza przykład Greków, oczywiście starożytnych, którzy z problemem przeludnienia radzili sobie za pomocą wysyłania ludzi, by zakładali kolonie. Podczas gdy wielu innych stosowało dzieciobójstwo, lub inne brzydkie metody.

Oczywiście to jest wielkie uproszczenie, bo w takiej rolniczej Beocji tego tak nie robiono, dzieciobójstwo było w starożytności powszechne i tylko w Egipcie nie występowało masowo (o czym wprost pisze Herodot), a co najważniejsze - wedle tej genialnej definicji cywilizacje są dynamiczne jak cholera, ich zasięg i sama treść zmieniają się nie tylko niemal z roku na rok, ale także, I PRZEDE WSZYSTKIM, zależnie od wybranego przez nas kryterium!

Jeśli to jest "odrzucenie naiwnej metafizyki", jeśli to jest "ściśle naukowa metodologia", to ja serdecznie dziękuję, ale przyjmijcie mnie z powrotem do podstawówki, bo muszę się jeszcze sporo uczyć! Na serio, to jest, moim oczywiście skromnym jedynie zdaniem, wyjątkowo tandetna "metodologia", która oczywiście, jako fundament całego gmachu owej "historiozofii", sprawia, że ten gmach nie tylko od razu by upadł, ale po prostu... On tak naprawdę wcale nawet nie powstał. To FATAMORGANA, rostomili ludkowie!

Dlaczego jednak Toynbee tak się potrafił spodobać wielu całkiem niegłupim ludziom, w rodzaju moich w tej tutaj dyskusji oponentów? Moja teoria w tej kwestii jest prosta, elegancka i osobiście ja ją całkowicie podzielam. Otóż widzę to tak, że - oczywiście, dla człeka o raczej ścisłym umyśle i takim wykształceniu... A kto ma dzisiaj naprawdę humanistyczne wykształcenie, że spytam?

Tusk to "historyk", Komóra z Ruskiej Budy to "historyk"... Paranoja! Zresztą humanistyczne wykształcenie, przykro mi ludzie, zaczyna się od łaciny. Grekę wam już daruję, ale humanista bez łaciny to tylko farbowany wumlik - lepiej już w takim razie humanisty po prostu nie udawać!

No więc, jako się rzekło, dla człeka raczej konkretnego - ścisłego czy biznesmańskiego - któren z historią nie ma wiele do czynienia, czytanie takiej "racjonalnie opisanej" i "zanalizowanej" historii może być naprawdę fascynujące. Bo to i historia w sobie - jedna z najbardziej fascynujących spraw, jakie istnieją... A do tego "racjonalna" analiza, nie żaden tam bałagan i chaos. Ci ludzie kochają przecież ekonomiczne teorie, nieważne, jak odległe od rzeczywistości - dokładnie z tego samego powodu!

Z tego, że tam jest jednocześnie bogactwo faktów, i PORZĄDEK, LOGIKA... Że złudne i przeważnie fałszywe? A komu to robi wielką różnicę pod podwórzowym trzepakiem? Albo przed zaśnięciem? Czyż może wtedy być coś słodszego, niż najnowsze wydanie "NCz!"... i Toynbee?

W końcu ile taki człek, z tych, o których tu mówię, przeczytał w życiu autentycznych, dużej klasy książek o historii? Góra kilka w ogóle, dużej klasy zapewne żadnej. No to co się dziwić, że taką popularność w tych kręgach zdobywa Toynbee? (O Konecznym, Deo volente, później sobie pogadamy, ale tutaj i on pasuje, choć mój doń stosunek jest jednak o wiele pozytywniejszy, niż do Toynbee'ego.)

Nie chodzi tu o jakieś puszenie, bo to nie świadczy o mądrości czy wspaniałości człowieka, ale dla porównania powiedzmy sobie, że taki ja, na przykład, przeczytałem przez to pół wieku parę setek niezłych książek o historii, w paru językach, nieco oficjalnie ją postudiowałem... (Filozofię zresztą i historię idei toże.)

No to kto może lepiej, że spytam, ocenić genialność, czy jej brak, czyichś historiozoficznych analiz? Tu naprawdę nie chodzi o to, kto jest genialniejszy - ja czy wy - tylko o to, że wy, z tego co rozumiem, nie bardzo w ogóle macie faktograficzną (i nie tylko, bo i metodologiczną) podbudowę, by o historii z sensem mówić. Toynbee akurat, żeby nie było, to był autentyczny historyk, ale kiedy porywa się "na coś więcej", pada, jako rzekłem, na mordę, i u uświadomionych ludzi może jedynie wzbudzić śmiech, ewentualnie z domieszką szczerego współczucia.

Samo napisanie "Historii świata" w 50 (czy ilu tam, ale jest to dzieło niespotykanej objętości) tomach zasługuje na pewien szacunek, ale też sugeruje coś nie tak ze zdrowiem psychicznym. Tym bardziej, kiedy się potem to dzieło wyciska i pozostaje jeden, niezbyt wielki tomik... Który i tak nie daje się czytać i nie zawiera żadnych głębszych myśli. Tak właśnie, w mojej skromnej opinii, mają się rzeczy z Toynbeem. Nie mówiąc już o tym, że to po prostu jest całkiem inna koncepcja od koncepcji Spenglera, więc jak tu, do q...y nędzy, coś można "połączyć"?!

c., Deo volente, d.n.

------------------------------------------------------
* Określenie to stosuję nie dlatego, żeby coś na siłę sugerować, tylko po prostu dlatego, że oryginalny tytuł tego dzieła jest długi i niemiecki, pełne polskie wydanie nie istnieje, a określenie Magnum Opus (w skrócie MO) wydaje mi się w sumie zgrabniejsze, niż używanie tu albo jakiegoś naprędce wymyślonego tytułu, albo też tytułu angielskiego (bo ja to czytałem po angielsku, w autoryzowanym przekładzie, oczywiście pełnym).


triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

wtorek, grudnia 07, 2010

Sizonal gritings ewrybady!

Od chwili ustanowienia w Kościele Katolickim V2 (zgrzyt, zgrzyt... to moje siekacze) w powietrzu, unoszą się chmarami zarodniki ekumenizmu. Nikt nie zna dnia ani godziny. Dnia ani godziny, kiedy go toto zaatakuje, zawładnie jego organizmem, każe mu przemawiać własnym głosem...

Tym razem zaatakowało naszego drogiego Nicka. Któren - po kilku ostatnio napisanych, krwiożerczych, a dziwnie sensownych, tekstach - postanowił uraczyć nas (zapewne z okazji zbliżających się świąt sezonowych) ekumeniczną zupką. Zupką (słuchajcie! słuchajcie!) sporządzoną na Spenglerze, wraz z (turpe dictu) Toynbeem i (sorry koleś, ale to całkiem nie ta liga!) Konecznym.

A oto i owa smakowita (aż mnie zemdliło) zupka. Kliknąć i się napawać:

http://www.nicek.info/index.php/2010/12/07/pogadajmy-o-cywilizacji-zagajam-temat/

Smacznego! Miłej lektury! Merry XMass, Wesołej Hanuki i co tam komu jeszcze!

Sorry Nicuś, bez urazy! Tak sobie po prostu polemizujemy. A że nieco zdalnie? Cóż, skoro ja się, twoim zdaniem, nie umywam do Korwina, to daruj, że nie mam ochoty marnować śliny pyszcząc na twoim blogu. Rozmawiaj se z Korwinem!

Co oczywiście nie oznacza, bym ja ciebie tutaj z rozkoszą za każdym razem nie witał. Zresztą ja akurat NIE uważam cię za głupszego od tamtego ponurego faceta. Tyle, że przyrządzanie mdłych zupek na Spenglerze ze zwietrzałymi przyprawami mógłbyś sobie jednak darować. Pozostań, przyjacielu mój, przy Toynbeem, skoro potrafisz się u niego dopatrzeć aż takich zalet. Ja przyznaję, nie potrafię, choć jego najważniejszą książkę mam od 20 lat na półce, na wyciągnięcie dłoni i sporo razy próbowałem coś w niej sensownego znaleźć.

Możesz to potraktować jako mój głos w tamtej twojej dyskusji. Nieco zdalny, ale cóż, sam wiesz. No i na koniec - zechciej imiennie przyjąć ode mnie Najserdeczniejsze Życzenia Ekumeniczno-Hanukowe!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, grudnia 17, 2009

Megalopolie, Merkurianie i inne takie

W najbardziej zapewne rewolucyjnej i najpłodniejszej tezie Spenglera - tej, że cywilizacje są swego rodzaju organizmami, które rozwijają się, a potem zamierają, zgodnie ze swymi wrodzonymi prawami - nie ma nic specjalnie mistycznego, magicznego czy niewytłumaczalnego. Rozwój cywilizacji to, mówiąc bardzo skrótowo, rozwój miast. (Co zresztą sam Spengler wyraźnie mówi.)

Jeśli dla kogoś nie jest oczywista różnica, jaka po prostu MUSI występować między - z jednej strony, dużym kawałem lądu, gdzie w wiejskim, rolniczym, odwiecznym krajobrazie pojawiają się, a potem rosną, niewielkie, początkowo zaledwie kilkutysięczne, miasta... Ze wszystkimi wynikającymi z tego wzajemnymi oddziaływaniami, wpływami, z coraz bardziej radykalną, ale także twórczą, opozycją pomiędzy wsią i miastem...

I, z drugiej strony, wielomilionowymi miastami leżącymi wśród terenów przez nie wyjałowionych, totalnie już życiu tych miast podporządkowanych i całkowicie pozbawionych własnego, niezależnego życia - niegdyś dzikich lub wiejskich, a teraz już zaledwie nie-będących-miastem, takich do-których-miasto-nie-sięga...

Jeśli ktoś nie dostrzega tej fundamentalnej różnicy, jeśli od razu nie widzi, że to są całkiem inne sytuacje i całkiem inny człowiek musi tam żyć, to taki ktoś, moim zdaniem, nie powinien się zajmować historiozoficznymi rozważaniami, bo nie ma do tego cienia predyspozycji.

Oczywiście tu nie chodzi o jakieś demonizowanie, czy nawet rzucanie sobie od niechcenia hasełkami o "człowieku masowym" i snobistyczne kręcenie nań nosem. Jasne, że i w wielomilionowych magalopoliach (żeby użyć określenia używanego przez Spenglera, które warto moim zdaniem wskrzesić) następuje jakiś rozwój, że i tam jest życie, dzieje się postęp, że i megalopolia ma pewne istotne przewagi nad tradycyjną wsią czy chatką w leśnych ostępach, a także nad krajem, gdzie kilkutysięczne miasta rozsiane są w rolniczym krajobrazie, a poza tym zostało jeszcze wiele dzikiej natury.

Wybetonowane alejki w miejskich parkach są pod niektórymi istotnymi względami lepsze od błotnistych dróg wiejskich. "Taniec z Gwiazdami", przy wszystkich swoich oczywistych wadach, pod niektórymi względami jest jednak lepszy od szczucia oślepionego i przywiązanego do palika niedźwiedzia psami, albo od publicznego łamania kołem, traktowanego jako rozrywka.

Skrajną naiwnością byłoby jednak wierzyć, że z wybetonowane alejki zakwitną nagle kwieciem łąk, i tak samo skrajną naiwnością byłoby sądzić, że mieszkający wśród tych alejek od pokoleń i symbiotycznie z nimi związany, megalopolitalny człowiek może mieć życie duchowe porównywalne z tym, które miał mieszkaniec starożytnych Aten, średniowiecznego Paryża, renesansowej Florencji. W sumie jakiegokolwiek dawniejszego miasta, a także jakiegokolwiek dawniejszego zamku, dworku, czasem zresztą nawet chaty.

Można oczywiście twierdzić, że nic nie jest zdeterminowane, i że na wybetonowanych alejkach może się z czasem pojawić całkiem nowe, zdolne do wspaniałego rozwoju, życie. Życie, które by znowu stworzyło niewielkie miasta, rozrzucone wśród niemal naturalnego, a w każdym razie wiejskiego i rolniczego, krajobrazu.

Jednak to, na ile mogę ufać swej wyobraźni, by wymagało, żeby te milionowe miasta przestały istnieć. To zaś, na ile rozumiem, zakłada, że przestanie istnieć całe społeczne życie, które te miasta stworzyło, które im pozwala istnieć (i poniekąd "żyć"), i które te miasta, z kolei, tworzą. Musiałyby one przestać istnieć albo szybko i gwałtownie, albo wolno i stopniowo popadać w ruinę.

W obu tych przypadkach nie potrafię sobie wyobrazić, by całe to życie społeczne mogło się jeszcze jakoś odrodzić - bo, uświadomijmy to sobie, nie mówimy tutaj o katastrofie pojedynczego miasta, tylko o zniknięciu ich wszystkich! - w tym sensie, że byłaby to jeszcze ta sama w istocie forma życia społecznego. Jeśli by coś na tym miejscu miało powstać, to byłaby to, z konieczności, całkiem inna forma.

(No, oczywiście, jeśli my jesteśmy dalszym ciągiem starożytnych Greków i  Rzymian, to niech by sobie na nasze miejsce przyszli muzułmańscy Chińczycy i Murzyni z Afryki z ich własną cywilizacją, a i tak będziemy mogli uznać, że to dalszy ciąg naszej, i nie ma się w sumie czym martwić.)

Tym bardziej sprawa wydaje się beznadziejna, jeśli przyjmiemy (a nieprzyjąć tego moim zdaniem nie sposób, skoro już się raz o tym pomyśli), że każda nowa cywilizacja do powstania i późniejszego rozwoju potrzebuje właśnie pozbawionego miast, naturalnego krajobrazu; pierwotnej rolniczej ludności (z niewielką domieszką kapłanów i szlachty), dziecięcej naiwności w sprawach religijnych... I takich tam rzeczy. Jakoś tego nie widzę i nie potrafię sobie wyobrazić, by coś podobnego mogło powstać, choćby na ruinach naszych miast, w ciągu najbliższych paru setek lat.

A że nasza cywilizacja opanowała praktycznie cały świat, więc i perspektywy JAKIEGOKOLWIEK naprawdę istotnego odrodzenia gdziekolwiek oceniam (jak i sam Spengler zresztą) jako bardzo nikłe.

* * * * *

Teza McLuhana, że żyjemy w globalnej wiosce wydaje mi się skrajną naiwnością (albo też, gorzej, lulającą do snu propagandą sukcesu) - naprawdę żyjemy w globalnej megalopolii. Co jest, dla mnie przynajmniej, bez porównania mniej wesołe.

* * * * *

Co do tych Merkurian, których nazwy plemiennej nie wolno dzisiaj wymawiać (a w każdym razie nie bez padnięcia na twarz i wykonywania przez co najmniej kwadrans proskynesis), to istnieje pogląd naiwny - reprezentowany na przykład przez Konecznego: że wszystko wynika ze starotestamentowego prymitywizmu ich religii z dodatkiem rabinicznej tego interpretacji...

Oraz pogląd moim zdaniem o wiele sensowniejeszy, reprezentowany (oczywiście) przez Spenglera, że to skutek tego, iż: 1. to "fellahy", i to b. już w tym "dojrzałe"; 2. fellahy całkiem innej od naszej Cywilizacji, która oczywiście całkiem inaczej od naszej widzi i pojmuje wiele istotnych rzeczy... No i dodatkowo żyją sobie w ścisłej symbiozie (jeśli ktoś chce to tak eufemistycznie nazwać) z nami od tysiącleci.

Pogląd, który określiłem jako "naiwny", słabo, moim zdaniem, potrafi wytłumaczyć Merkurian do szpiku kości niereligijnych, których przecież jest, i w historii było, co niemiara. Oczywiście można by rzec, że skoro kilka lat bez religii miałoby całkiem zmienić podejście tych ludzi do świata, to tym bardziej setki lat oderwania (zakładając oczywiście, że jest oderwanie) od ich własnej, żyjącej jeszcze wtedy, cywilizacji. Jest tu pewien problem, zgoda, ale tak od ręki go sobie na pewno nie da się wyjaśnić. A na dwoje z tym przysłowiowa babka wróżyła.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

czwartek, sierpnia 21, 2008

Jaś-Kuba Ruso - pisarz znaczący (cześć 2)

Jedną z bardziej ujmujących cech leberałów (choć "ujmujący" to jednak nieco zbyt mocne tutaj słowo) jest upodobanie, z jakim przy każdej okazji przytaczają powiedzonko, które leci jakoś tak: "daj człowiekowi rybę, a będzie najedzony przez jeden dzień, daj mu wędkę, a będzie nażarty jak świnia przez milion lat". Brzmi to zgrabnie, w dodatku wydaje się zasadniczo słuszne... A że w praktyce jakoś nikt nigdy zastosowania tej wzniosłej zasady nie widział? Czy to pierwsza wzniosła zasada, która nijak przekłada się na rzeczywistość? Tym bardziej, że mówimy przecież o leberałach - gdzież tu więc miejsce na rzeczywistość?

No i ja teraz próbuję jakoś to zmienić, w tym sensie, że staram się powiedzenie o rybie i wędce zastosować do realnego świata. Żeby się wreszcie zaczęło sprawdzać, nie tylko w teorii, ale i w praktyce. Zastosowuję je jednak nie do zarabiania lubego grosza (gdzie się pewnie w ogóle nie sprawdza), tylko do myślenia. Prawicowego myślenia, żeby było zabawniej.

Powie ktoś: "Po co prawicowe myślenie, skoro prawica i tak wyłącznie myśli i nic nie robi?" Coś w tym z prawdy będzie, nawet sporo, ale nie do końca. Fakt, że pisanie "Tusk fuj!" na niszowych blogach czytanych jedynie przez ludzi, którzy na myśl o Tusku dostają mdłości, jakoś mało konkretne, jakoś mało ruszające z posad bryłę świata. (Co innego by było, choć nie aż tak, bez przesady, gdyby "Tusk fuj!" pisano w publicznych miejscach, np. na murach.)

Jednak w drugą stronę także nie jest z tą prawicą zbyt dobrze. Jedni sobie wmawiają, że Dziesięć Przykazań to całkowicie wystarczające w każdej sytuacji kompendium wiedzy politycznej. Inni, kiedy chcą rzec coś nieco bardziej abstrakcyjnego, jadą Michnikiem czy ks. Tischnerem - skąd by bowiem mieli umieć inaczej? Jeszcze inni biorą piękne zaiste przykłady polskiej nacjonalistycznej propagandy za głębie historiozofii. Jak to miło wmówić sobie, że to Polska właśnie stanowi samo jądro zachodniej cywilizacji!

[W dwóch spośród następnych akapitów nieco mi się pokręciło i nie będę teraz tego już po latach poprawiał. Ale tak czy tak - bizantyjskie Niemcy to dokladnie taka sama brednia, jaką by były Niemcy "turańskie". Jeśli oczywiście mówimy o poważnych sprawach, a nie o doraźnej, dawno zdezaktualizowanej zresztą, propagandzie.]

Jak to rozkosznie wykluczyć z tej cywilizacji Niemców, nazywając ich "cywilizacją turańską" i wmawiając, że pochodzą - przedziwnym jakimś cudem, zaiste! - bezpośrednio od najbardziej barbarzyńskich żołdaków Huna Atylli i Dżingis Chana. No bo kiedyś, lat temu dokładnie tysiąc, ichni cesarz ożenił się z bizantyjską królewną. Gdzie Rzym a gdzie Krym? Jaki to może mieć wpływ na tysiąc lat późniejszej historii? No, ale takie to słodkie, tak rozkosznie łechce naszą obolałą narodową dumę, tak przyjemnie lula do snu...

Inną rozkoszną rzeczą jest wmawianie sobie, że skoro zachód zdycha (a ja przecież nie będę przeczył, że zdycha!) to nic co tam się pisze nie ma już wartości. Nic co tam się pisze nie da się przecież - w opinii naszego rodzimego prawicowca, a szczególnie prawicowego blogera - porównać z głębią i błyskotliwością tego, co się pisze na rodzimych prawicowych blogach! Ach! (Fanfary, werble, chóry starców zawodzą.)

Ja jednak nie całkiem tak to widzę. Rozkład zachodu - zgoda! Być może pierwszy raz to, że Polska (moim skromnym zdaniem) jest tylko daleką i ubogą peryferią zachodniej cywilizacji działać może także i na naszą korzyść. Po prostu mamy szansę - niezbyt wielką, ale możemy próbować ją zwiększyć - by się rozkładać WOLNIEJ od reszty zachodu. I dzięki temu zdobyć tam naprawdę znaczącą, oby nawet dominującą, pozycję. Choć trzeba by się nieco wysilić, nie zaś dawać się do snu lulać bajeczkami b. fajnych skądinąd polskich nacjonalistów o czeskich nazwiskach.

Ja jednak, zapewne głupio, wrednie, niepatriotycznie i nieprawicowo, sądzę, że warto znać takich pisarzy jak Stanley Loomis (któren jest NASZ), oraz takich jak Rousseau (któren absolutnie nasz nie jest). Nie mówiąc już o takim geniuszu (w liczbie pojedynczej) jak Spengler. Choćby był Niemcem, a więc "cywilizacją turańską", nie zaś urodzonym koło Stadionu Dziesięciolecia Rzymianinem. (Padnę ze śmiechu!)


Po tym drobnym wstępie, następny odcinek mego tłumaczenia z książki Stanleya Loomisa "Paris in the Terror", na temat J. J. Rousseau. Kto chce niech czyta, kto chce i może, niech se kupi tę książkę (w sieci), a wszyscy inni niech se dalej opowiadają bajeczki, jacy to my Rzymianie, a więc i Najwspanialsze Syny Zachodu, Orły Sokoły Bażanty. (Starcy dalej wyją, to tak nawiasem.) A teraz boski Stanley i... kontrowersyjny, to say the least, Jaś-Kubuś:

* * *

Do tego potężnego strumienia masochizmu dodany jeszcze został drugi strumień - namiętne wspomnienie młodzieńczych porywów duszy, gorące, a kiedy dorósł, także rozpaczliwe, oddanie się jego chorej i udręczonej istoty ekstatycznym szeptom usłyszanym kiedyś na łąkach i w lasach leżących nad spokojnymi brzegami Jeziora Genewskiego. Te porywy, wewnętrzne i całkowicie osobiste, należały do tego porządku doświadczenia, który jest źródłem poezji i mistycyzmu, głosem za którym tęsknił Woodsworth i za którym szła Joanna d'Arc.

Ci, którzy podróżowali choć trochę po tym tajemniczym kraju, nigdy nie będą już tacy, jak inni ludzie, zaś po powrocie dążenia i rozrywki innych ludzi nie będą miały dla nich znaczenia. To, że wielu ludzi w jakimś stopniu i w jakimś okresie swego życia doświadczyło tych stanów, może być prawdą, jednak ich wspomnienie zostaje szybko zatarte przez domowe troski i ich rekompensaty, oraz przez walkę o te cele, o które walczyć trzeba, jeśli chce się przeżyć na tym świecie.

Daleko zaiste odsunęła natura nieszczęśliwego Rousseau od wszelkiej możliwości domowego szczęścia. Istniała chata i kobieta nią wraz z nim dzieląca, ale w warunkach tak nieszczęśliwych, tak w istocie dziwacznych, że, jak można stwierdzić, nie było w tym najmniejszego nawet podobieństwa do przytulnego domowego ogniska z sentymentalnej tradycji. Tradycji rozprzestrzenianej, jeśli nie po prostu rozpoczętej, przez samego Rousseau.

Jego prywatne życie jest niemal nieprzerwanym pasmem nędzy i plugastwa. Jego kłótnie z Davidem Hume, baronem Grimm i madame d'Epinay miały w sobie małostkowość i zawiłość niemal nie do uwierzenia. Siły całkiem poza jego kontrolą zmuszały go do gryzienia dłoni, która go karmiła, wiele zaś spontanicznie hojnych dłoni bywało w różnych okresach wyciągniętych do tego udręczonego i nieszczęśliwego stworzenia. Każda przyjaźń, czy to z mężczyznami czy z kobietami, kończyła się kłótnią.

Całe jego życie toczyło się w sieci wrogości, zazdrości i panicznego lęku przed knutymi przeciw sobie konspiracjami, przed spiskami mogącymi się wykluwać za jego plecami, albo przed koalicjami tworzonymi przeciw niemu przez jego przyjaciół. Ta sieć, w miarę jak się starzał, zaciskała się coraz bardziej i bardziej, aż do chwili, gdy w roku 1778 umarł, paranoiczny i niemal w katatonii.

Wśród owego bagna nieszczęścia biło czyste źródełko przeczucia własnej nieśmiertelności, niegdyś wyszeptanej doń na brzegach Jeziora Genewskiego. Z tych wód Rousseau czerpał inspirację do swych dzieł. Jego zdrowie psychiczne poszło w jego pisarstwo. Opętany seksem, emocjonalnie wygłodzony, fizycznie i psychicznie upośledzony, Rousseau stworzył w swych książkach świat, w którym sam pragnąłby spędzać swe dni, świat w którym - czego chyba nie trzeba nawet dodawać - prawdziwy Rousseau, czy nawet po prostu prawdziwy ktokolwiek, nie przeżyłby ani chwili.

Z dala od rózgi panny Lambercier, z dala, przynajmniej z pozoru, od wszelkich niskich i cielesnych pragnień, stworzenia z jego sennego świata egzystują ścigając bez przerwy nawzajem swoje dusze, po drodze filozofując. Nie ma tu żadnych ordynarnych, czy po prostu fizycznych, zdobyczy. Na powierzchni jest to pean na cześć przecudownych rozkoszy czystości, w istocie jednak książki Rousseau są zachętą do zmysłowości najrozkoszniejszej i całkiem nowego typu.

Wprowadził on bowiem seks do duszy - nie do tej duszy, będącej domeną świętych i teologów, ale do płomiennej, sentymentalnej duszy młodzieńczej, do miejsca gdzie ukryte są pragnienia jeszcze nie skierowane w swoje naturalne ujście. Do miejsca, gdzie lęgnie się idealizm i niezadowolenie, gdzie lęgną się teorie tylko w najlżejszy sposób mające związek z ludzką naturą, taką jaka ona jest. Gdzie skrywają się mgliste marzenia, pragnienia i bunt. Postacie stworzone przez Rousseau dzielą swpke łzy, uniemożliwiono im jednak osiągnięcie zadowolenia, które mogłoby im te łzy obetrzeć. Usadowione są bez przerwy w rozkosznym udręczeniu, na samym brzegu ulgi dla tych ich cierpień.

Intrygi jego sztuk scenicznych i jego fikcji są niedorzeczne. Postaci nie da się nawet nazwać stereotypowymi, ponieważ nic takiego nigdy nie istniało, ani przedtem ani potem. Jednak "pisarstwo", proza za pomocą której Rousseau opisuje świat swego snu, nie daje się już tak łatwo zbyć. Po pierwsze miał całkiem pokaźny talent narratora. Czytając go, człowiek przypomina sobie te wszystkie historie, które można znaleźć w dzisiejszych magazynach zajmujących się wyznaniami.

Mają ogromne braki pod względem stylu, smaku, zrozumienia, humoru i praktycznie biorąc wszystkiego, co by mogło przekonać do ich autora, jednak ignorancja i wulgarność zawarta w tych opowieściach chwilami przesłonięta zostaje przez fascynującą narrację. Jak bezsensowne by nie były zarówno sama historia, jak i postaci, człowiek czuje się zmuszony do przewracania stron. Wolter, realista, mądry i dobrze znający sekrety ludzkiego serca, najmniej wulgarny i najbardziej zabawny człowiek swojej epoki, dzisiaj niemal nie daje się czytać. Trzeba sięgnąć (Poza "Kandydem") do jego przenikliwych i wspaniałych listów, by zacząć rozumieć, jak Wolter mógł czarować swoją epokę.

"Wyznania" Rousseau, z drugiej strony, gdyby je zredagować pod takim kątem, by opisywane tam wydarzenia wydały się nam współczesne - wielu ludzi ma bowiem problemy z uwierzeniem, że cokolwiek, co się wydarzyło przed ich urodzeniem, wydarzyło się naprawdę - mogłyby zapewne zostać przerobione na serial w którymkolwiek z popularnych periodyków, i byłyby uważnie czytane w poczekalniach dentystów, w salonach fryzjerskich, albo w łóżku.


c.d.n (jeśli Deus pozwoli oczywiście)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, lipca 11, 2008

Koneczny, Spengler i ten tam na T. (odc. 2)

Ryzykując, że uczynię z tego blogu najmniej popularny blog północnej półkuli, ja znowu o Spenglerze i znowu na podstawie komentarza Artura M. Nicponia. Nie jest to może najważniejszy aspekt sprawy, ale będzie to, mam nadzieję, częściowo także i okazja do rekompensaty za poprzednie wykorzystanie jego komentarza, które odebrał jako "chamówę". (Choć się nie obraził, na co dał mi już wielorakie dowody.)

Chodzi o to, że o ile w Spenglerze ja jestem duży, Artur zaś wciąż niewielki - choć nie całkiem tak, jak zasugerowałem w tamtym złośliwym wpisie, bo nie na poziomie Wikipedii - to w Konecznym jest niemal odwrotnie. Coś tam tego fascynującego autora faktycznie przeczytałem, ale ani tyle, ile bym chciał, ani tyle, by dawało mi to prawo do pozowania na jakiegoś eksperta od jego twórczości. A więc, mam niepłonną nadzieję, tym razem chociaż nie "chamówa"!

Ważniejszą i naprawdę ważną przyczyną jest to, iż Spenglera uważam nie tylko za intelektualnego giganta wypowiadającego się na najważniejsze dla nas dzisiaj tematy, ale także za potencjalnie naszą tajną broń. Bo, jak już to wielokrotnie w różnych miejscach mówiłem, kręcąc się wciąż w tych żałosnych popłuczynach po Oświeceniu, jesteśmy skazani co najwyżej na to, by opędzać się od tych - naturalnych na takiej glebie - myśli, które różne Michniki czy Tuski witają jak jutrzenki swobody.

Nastawienie do tych myśli jest wprawdzie u nich i u nas inne, same myśli jednak te same! Wystarczy sobie poczytać pierwsze z brzegu "Polactwo" Ziemkiewicza, żeby dojrzeć, że "prawicowiec" odwraca jedynie niektóre wartościujące znaki, jednak świat widzi zasadniczo tak samo jak Michnik, przez co ten drugi walczy na swoim gruncie i wyciąga logiczne wnioski, ten pierwszy zaś ciągle musi dokonywać nieuzasadnionych skoków myślowych, czynić przedziwne intelektualne wygibasy i w ogóle mamić swych czytelników...

Co nie przeszkadza mu zawrzeć w swej mętnej zupie tej czy innej sensownej myśli, ale to w końcu ętelektualna elita dzisiejszej "prawicy". Zresztą nie on jeden mówi co pewien czas z sensem, Korwin też, choć to szkodnik jakiego drugiego od Lizbony do Władywostoku ze świecą szukać. To była długa dygresja nie całkiem na temat, ale w sumie potrzebna, bo - czy to się komuś podoba, czy też nie - Klub Młodych Spenglerystów będzie (Deo volente) dawał objazdowe wykłady, organizował gry strategiczne i jasełka. Bez tego bowiem już nas właściwie nie ma, a Michnik z Biedroniem tańczą na zgliszczach trzymając się za ręce i klepiąc nawzajem po obciągniętych skórzanymi portaskami pupach.

No dobra, do ad remu! Tak oto zagadał Artur M. Nicpoń:
Natomiast głowny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotycza tej własnie organiczności społeczeństw.

Koneczny twierdzi, słusznie zresztą, że cywilizacje zwyczajnie morfują. Grecy upadli ale NAJLEPSZE elementy ich cywilizacji, stanowiace ten wartościowy rdzeń, czyli to, wokół czego powstała Grecja, zostało wchłoniete przez Rzym i Rzym zrobił na tej greckiej nodze krok do przodu. Upadł Rzym, ale jego rdzeń (ktorego składową byla tez Grecja) został znowu wchłoniety przez chrześcijaństwo w wersji Christianitas. To wskazuje, nie tylko zdaniem Konecznego, ale i np. Kerenyi`ego, to, co przyjdzie nastepne wchłonie w siebie wszystko co najlepsze w Christianitas (czyli i grzecki i rzymski rdzeń cywilizacyjny), nada nowa jakość i zrobi kolejny krok.

Koneczny opisuje także to, jak cywilizacje rozwijają się, od żywiłowej młodości, poprzez statecznienie po starość. Tyle, ze proces ten nazywa inaczej i nabija sie własnie z tego cyklu narodzin i smierci. Widzi cywilizacje jako pewne kontinuum ewolucyjne.
Podśmie-Konecznego-chujki (przepraszam wszystkie wrażliwe damy, przyzwoitych kawalerów i zabłąkanych tu ministrantów!) wynikają z tego, że jeden był pozytywistycznie zorientowanym historykiem, zafascynowanym do tego akurat prawem, drugi zaś filozofem, dla którego historia była faktycznie ogromnie ważna, ale traktował ją jednak inaczej niż zawodowy historyk. Na dobre i złe inaczej, bo, pomijając wszystkie normalne warsztatowe wymagania, które można oceniać pozytywnie - trudno np. stwierdzić, że wodoszczelne niemal grodzie oddzielające poszczególne regiony badań, są rzeczą dobrą.

Są one prawdopodobnie w jakiejś mierze nieuniknione, zgoda, wynikają bowiem z ludzkich ograniczeń, jednak są w sumie jakoś arbitralne i z pewnością w wielu przypadkach po prostu zafałszowują opisywaną rzeczywistość. I tutaj Spengler, naprawdę świetnie znający historię, ale nie tylko historię, bo i nauki ścisłe też, jeśli nie lepiej, oraz sztukę i filozofię, całkiem po prostu ma pewną znaczącą przewagę nad profesjonalnym historykiem.

Tak więc porównywanie Konecznego i Spenglera, jak też bardzo poważne traktowanie zarzutów jednego wobec drugiego, jest w moich oczach nieco jak porównywanie sprintera z bokserem, albo dupy z gwoździem. Każdy jest naprawdę niezły w swojej dziedzinie, ale niech Twój Koneczny nie przesadza z narzucaniem swego warsztatu wszystkim dokoła! (To było powiedziane dość żartobliwie, gdyby ktoś miał wątpliwości.)

Mówisz Arturze, cytuję: "Natomiast główny zarzut Konecznego i jego podśmiechujki ze Spenglera dotyczą tej właśnie organiczności społeczeństw". I cieszę się, żeś to powiedział. Tu Cię bowiem mogę potraktować fajnym argumentem. Dawno już uderzyła mnie myśl, że Spengler mówił o tym, że Kultury są w pewnym sensie organizmami - bardzo przekonująco zresztą i ja nie mam co do tego większych wątpliwości, iż miał racę - jednak w naszych czasach mówiłby przede wszystkim nie o biologicznym życiu, ale o czymś innym!

Czym mianowicie? No przecież, że o układach samosterujących - o cybernetyce po prostu. Tak całkiem nawiasem całkiem się z tym moim poglądem zgadza hrPonimirski, to zaś, gdyby ktoś nie widział, facet o ścisłym wykształceniu, informatyk, spec od AI, którego udało mi się Spenglerem zafascynować - co mogłoby się teoretycznie okazać niewykonalne, jednak Spengler mu od pierwszych stron zaimponował... Czym? A swą fantastyczną znajomością i głębokim zrozumieniem nauk ścisłych, w tym matematyki. M.in. ich historii, ale nie tylko.

Chciałbym teraz powiedzieć Ci pokrótce (bo sprawa wymagałaby tomów, gdyby miało nie być pokrótce), na czym to polega ta - moim zdaniem przesądzająca o wielu sprawach - różnica w rozumieniu pojęcia "kultura" u obu panów. Z tym, że jeśli w ogóle mamy coś porównywać, to Spenglera "Kultura" (zawsze piszę to z dużej, gdy chodzi o to specyficzne znaczenie tego słowa) powinna być porównywana z Konecznego "cywilizacją". Bowiem "Cywilizacja" u Spenglera (znowu z dużej), jak i "kultura" u Konecznego, to już całkiem inne sprawy.

U Konecznego zatem chodzi o to, że ludzie mają różne typy systemów prawnych i, częściowo z tego wynikające, różne społeczne systemy. Jeśli jest jakiś lud, a w każdym razie na tyle rozwinięty, że ma jakieś prawo, to ma i cywilizację. (Jeśli się w tym mylę, to popraw, ale w sumie jakoś tak to jest, co zresztą jest dość zdroworozumowym podejściem i każdy to raczej łatwo zrozumie.)

U Spenglera jest całkowicie inaczej! Jego Kultura to rzadki i cudowny kwiat, który niespodziewanie czasem wyrasta z gleby zwyczajnego życia. Takiego w miarę zwierzęcego, choć niby przecież ludzkiego - opartego na sprawach niezmiennych, jak uprawa roli, płodzenie, rodzenie i umieranie. Niechby i była w tym jakaś "polityka", jakaś "historia", ale taka o jakiej piszą historycy okresu np. merowińskiego: "długie nużące listy Hilperyków i..." Nie pamiętam tego drugiego imienia, ale też coś równie wzniosłego.

Kultur, w znaczeniu stosowanym przez Spenglera, było dotychczas osiem, co nie jest wielką ilością na pięć tysięcy lat i cały glob. W dodatku tylko jedna jeszcze istnieje, jest jest zresztą już w swej fazie schyłkowej, ale jednak wciąż odległej od fazy a-Kulturowej, od stanu, gdy w sumie ludy stają się ponownie zgrają "fellahów" (jak ich określa Spengler), z jakimiś Hilperykami (to już moje określenie ad hoc) - coś tam sobie po swojemu robiącymi, nawet na swój sposób jakoś politykującymi, ale bez poczucia formy i w sumie bez istotnego historycznego znaczenia.

Kultura zatem jest czymś w rodzaju rakiety pędzonej łączeniem się paliwa i utleniacza... Co akurat dałoby się pięknie rozwinąć w duchu spenglerycznym, bo paliwo mogłoby być Życiem, Czasem, Przeznaczeniem, Intuicją, związkami krwi, zaś Utleniacz - Formą, Rozległością, Przyczynowością, Rozumem, pisanymi prawami, w tym konstytucjami... hrPonimirski by to na pewno zrozumiał, ale wątpię by w tej chwil zrozumiało to wielu innych.

Kultura powstaje niezwykle szybko, niemal z niczego... No nie całkiem, bo np. okres karoliński to dla Spenglera dopiero wstęp do zachodniej ("faustycznej") Kultury. W każdym razie, kiedy się człek zastanowi, w jakim tempie i z jak niewielką ilością nieudanych prób, powstały tak niewiarygodnie wyrafinowane rzeczy, jak gotyckie katedry, muzyka polifoniczna, etos rycerski... To w naszej Kulturze, którą najlepiej znamy, ale możemy mówić, w całkiem ten sam sposób, o doryckiej świątyni, piramidach i obeliskach, kopułach i arabeskach...

Kultura rozwija się dzięki swym wewnętrznym zasobom - wszelkie zapożyczenia czy fascynacje innymi Kulturami nie są w sumie istotne. Zapożyczenia takie i fascynacje są dość powszechne, a najbardziej uderzający przykład to przecież dzika i trwała fascynacja naszej Kultury (a nawet, choć o wiele mniej, Cywilizacji) Kulturą (a także Cywilizacją) grecko-rzymskiego antyku. A mimo to, wedle Spenglera, co niezwykle przekonująco wykazuje, trudno sobie pomyśleć bardziej różne, bardziej niekompatybilne Kultury niż właśnie te dwie.

Dokonywane przez Spenglera analizy rozwoju różnych Kultur, w tym naszej, a także leżących i podstaw tego procesu prawidłowości, są niezwykle wprost wnikliwe i zadziwiająco ścisłe - na tyle oczywiście, na ile taka trudnouchwytna problematyka w ogóle na to pozwala. (A mówi to, że wspomnę nawiasem, facet, jakby nie było, z inżynierskim wykształceniem, były programista i inż. konstruktor w telekomunikacji. Czyli ja. Nie żebym wszystkie te rzeczy robić uwielbiał, choć programowanie kiedyś mnie dziko podniecało, ale naprawdę potrafię odróżnić ścisłe myślenie od mętniactwa i zabobonów.)

To, co nas teraz najbardziej na ogół fascynuje, to okres w którym my sami się obecnie znajdujemy, czyli wedle Spenglera terminologii Cywilizacja. Cywilizacja następuje wtedy, gdy paliwo naszej rakiety się skończy. Mówiąc mniej parabolicznie - kiedy dana Kultura osiągnie swą dojrzałość i zacznie, mniej lub bardziej powoli, pogrążać się w starość. Starość, która całkiem długo może być krzepka, pełna wigoru i agresywna. Nawet bardziej agresywna od wcześniejszych faz, ponieważ akurat z Cywilizacją, więc tą późniejszą fazą, wiąże się tworzenie imperiów.

Cywilizacja jest jednak już mało twórcza - mówiąc przenośnie, roślinę zastąpiła, czy może zastępuje stopniowo, maszyna, która z czasem będzie się coraz bardziej zacierać i kruszyć. Jednak, o ile Kultura, na podstawie Spenglera obserwacji, zawsze trwa mniej więcej tyle samo - około 900 lat (i nasza gdzieś od 900-1000 po Chrystusie; antyczna od 1100 przed itd., czyli od Wojny Trojańskiej; "magiańska", czyli żydowsko-persko-bizantyjsko-arabska od mniej więcej narodzenia Chrystusa; itd.), to nie ma żadnych reguł, nawet czysto empirycznych, pozwalających przewidywać ile potrwa konkretna Cywilizacja, zanim wszystko wróci do... Zasadniczo do biologii. (Choć gatunek "człowiek" to oczywiście nie gatunek "szczur", "szympans", czy "lis polarny", i np. to zoón polítikon zawsze będziemy.)

Równoległa chronologia Kultur Spenglera pozwala więc np. stwierdzić, że my, jako część Zachodu, znajdujemy się obecnie w momencie mniej więcej odpowiadającym rządom Augusta, jednak niewiele da się powiedzieć na temat tego, jak będzie ta nasza rakieta leciała teraz, już od 200 lat bez paliwa, i kiedy, oraz jak, całkiem skończy lecieć. Nie jest to więc żaden fatalizm, żadna ścisła numerologia czy inna kabała!

To, jak się potoczą dalsze losy nas i naszej cywilizacji daje się wprawdzie - jeśli ktoś zaakceptuje metodę i założenia Spenglera - jakoś tam przewidzieć w wyniku tego, iż odrzucamy całkiem nieprawdopodobne możliwości, ale nie da się przewidzieć ile lat to jeszcze potrwa, zanim zostaniemy fellachami, ani jak to się dokładnie stanie. Tutaj więc zarówno zarzuty, jak i oczekiwania od spengleryzmu są nie całkiem na miejscu. Choć co do oczekiwań, to ja bym jednak się upierał, że i tak jest to niezwykle cenne narzędzie przewidywania przyszłości.

Na przykład, żeby uderzyć w osobiste tony, mnie - autentycznego konesera muzyki, nie zaś jakiegoś standardowego bywalca filharmonii czy festiwalowego snoba - nikt nie jest w stanie przekonać, że dzisiejsza muzyka w ogóle daje się traktować w tych samych kategoriach, co muzyka Monteverdiego, Dufaya, Bacha czy Frescobaldiego. I to wcale nie dlatego, bym nie lubił i nie cenił The Pogues, Dwighta Yoakama czy Buenavista Social Club. Ale to jest całkiem inny rodzaj muzyki (także dla Spenglera). Mówię bowiem o muzyce hiper-ambitnej, tzw. "poważnej".

Ktoś kto na serio zestawia ze sobą - jako rzeczy mające tę samą wagę, to samo formalne znacznie, równie wielkie - powiedzmy Pendereckiego, czy innego Hindemidta, z jednej, i Josquina des Près czy innego Perotina z drugiej, nie wie o czym gada! Już Chopin czy inny Verdi - ta uciecha mieszczańskich uszu, jak raz pasująca do zegarka z dewizką i odświętnej kolorowej kamizelki - to nie jest całkiem to samo co tamci, i jeśli ktoś nie dostrzega różnicy skali, klasy i znaczenia, to albo nie miał jeszcze dobrej okazji poznać muzyki zachodu do baroku włącznie (w naprawdę dobrym wykonaniu oczywiście), albo też słoń mu nadepnął na ucho i na te tematy nie powinien się wypowiadać. (Zabawne, choć nie aż tak, jest to, że w tej muzycznej kwestii jestem, sam z siebie, bez porównania bardziej spengleryczny od Spenglera, bo on całkiem ceni Beethovena, a nawet Wagnera traktuje, z nieco wymuszonym, jak mi się wydaje, szacunkiem. Choć to jednak jego rodacy, a Monteverda z Dufayem raczej po prostu nie miał jak poznać.)

Dlaczego ja tu tyle mówię o muzyce? Bo ją kocham? Nie, nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego. Chodzi mi o to, że ten akurat fragment naszej rakiety już od setek lat opada, nie on jeden oczywiście, jednak wiele innych wciąż jeszcze się wznosi, i wcale nie wszystko - Spenglera i moim zdaniem - jest już martwe, jałowe i beznadziejne. Po prostu ta siłą, ta żywotność, ta całkiem niezwykła, niemal boska siła, która stworzyła (w naszej Kulturze) rachunek różniczkowy, kult Maryjny, polifonię, malarstwo olejne itp. itd. przestała już bezpośrednio działać - to zaś co działa, to już niejako sama inercja.

To był taki sobie szkic, nic mi się oczywiście porządnie nie udało wyjaśnić, ale może komuś coś z tego przyjdzie. W każdym razie może to się jakoś przyczyni do popularyzacji największego myśliciela z jakim się spotkałem, i w sam raz dla rodzimej prawicy (choć Prusak). Z Arturem, moim uroczym choć niewidocznym polemistą, włącznie. Przy okazji zaś napisało mi się coś, co da się sprzedać jako drugi odcinek cyklu "Koneczny, Spengler i ten tam na T." U mnie drugi odcinek to naprawdę spory sukces, wiec się cieszę jak dziecko, mówiąc w dodatku, skoro już tyle się udało, że...

c.d.n. (Deo volente)

triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.