Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jacek Kuroń. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Jacek Kuroń. Pokaż wszystkie posty

czwartek, września 20, 2012

Przebudzenie leminga

Tekst o historii i złogach mam zamiar dalej ciągnąć i nawet mam już napisaną sporą część następnego odcinka, ale najpierw chciałbym na gorąco napisać coś aktualnego i, jak to cudnie mawiano za Gierka, "nabolałego".

* * * * *

Otóż mam ci ja znajomą, najrasowszego leminga. Ktoś może już o tym wie, bo wspominałem. To nie tak, że ja - któren kiedyś przecież spiżowym głosem wołałem w nocną ciszę: "Czy odstawiłeś już leminga od piersi" - jakoś się z tym lemingiem, qua lemingiem, bardzo zadaję, gwałcąc własne zasady.

Nie, kiedy wróciłem do PRL, tym razem w wersji bis, szybko się dowiedziałem, że ona, moja b. dawna znajoma i niemal, w pewnym sensie krewna, pilnie czyta GWyba i Tygodnik Powszechny... No ale wtedy to nie było AŻ tak szokujące. Nie dla mnie w każdym razie. Nie dla kogoś, kto w sumie nie bardzo wiedział co w tym (nieszczęsnym) kraju jest co, a kto jest kto.

Ja wtedy np. głosowałem na Korwina - bo chciał babom odjąć prawo głosu - a tej mojej znajomej dziewięcioletnia wtedy córka bardzo się z tego ucieszyła, kiedy jej to powiedziałem. Więc wydawało się, że tam jest pewna podatność na prawicowe (i to jak!) idee.

Choć chwilę przedtem namawiali mnie - we trzy, bo nawet matka tej mojej znajomej i jej mocno nieletnia wtedy córka też - do głosowania na Kuronia. Któren jednak wtedy wcale mi się jeszcze tak paskudnie nie kojarzył. Trzeba pamiętać, że okrągły stół tak mnie zniesmaczył, że w ogóle, będąc jeszcze w Szwecji i mając tam już wtedy dość spore problemy, całkiem przestałem śledzić wydarzenia na prlowskiej scenie.

A przedtem też niespecjalnie, bo niby po co, tym bardziej, że nie zamierzałem już wracać, a w prlu nic się aż tak fantastycznego nie działo. A zresztą było to przecież cholernie dawno temu, no bo, jak każdy wie, świeckie relikwie Jacka Kuronia zapewniają świeckie zbawienie już od niezliczonej liczby lat. I już nawet Geremek ruszył w te ślady, a to też nie było wczoraj.

Mógłbym o tej mojej znajomej, o tym lemingu, godzinami, ale się powstrzymam, z wielu zresztą względów. W każdym razie jest to jak najbardziej świadomy wyborca - od lat konsekwentnie wyborca Platformy. Przedtem był to świadomy wyborca Partii Ludzi Rozumnych. (Ktoś by nie zgadł?)

Skrajna tej Platformy lewica, jeśli miałbym to, na dość niepewnej w sumie podstawie, oceniać. Bo ani z nią nie miałem przez te ostatnie kilkanaście lat tak wielu kontaktów, ani też o polityce akurat rzadko rozmawialiśmy, i nie bez powodu. Ale nie sądzę, by ryzyko błędu było tu znaczące.

Zdecydowanie lewica - i to oczywiście nie w jakimś takim sensie, jak państwo Gwiazdowie, tyle że nie postkomunistyczna, a platformiana. Na P*kota chyba się nie przekabaciła, zresztą to zdaje się wciąż (hłe hłe!) gorliwa katoliczka. Posoborowa oczywiście do bólu. Jakieś trzy lata temu, pamiętam, wyciągnęła mnie na mszę z okazji rocznicy śmierci JP2. Ten typ.

Posoborowy. A raczej jeszcze gorzej, bo jakieś tam ekumeniczne obrzydliwości w typie Taize. Nie jestem specem od długości nosa, ale określenie "żydokomuna" pasuje do niej jak rękawiczka. (Zresztą nosa nie ma specjalnie długiego, trochę szkoda, bo lubię.)

Znam ją od niepamiętnych czasów - najpierw luźno, na studiach, potem przez lata w tej samej robocie i w okopach walki z komuną... Tak, tak! Jak teraz myślę, ilu, i jak zajadłych, lewaków wtedy miałem koło siebie w tej tam "walce", to mnie przepona ze śmiechu boli! Ale nie da się ukryć, że wtedy nie można jej było nic zarzucić.

Naprawdę sporo jeszcze by można o niej i byłoby to zarówno pouczające, jak i zabawne, ale to w końcu moja b. odwieczna znajoma, a nawet nieco więcej jakby, więc nie będę podawał zbyt wielu i zbyt pikantnych szczegółów.

Rzecz w każdym razie jest taka, że zaraz po 10 kwietnia roku pamiętnego odstawiłem ją od piersi, bo wyrażała się lekceważąco o teorii zamachu i w ogóle negowała taką możliwość. Minęły niecałe chyba dwa lata i zadzwoniłem do niej, myśląc sobie: "Cóż, leming w końcu, nie jest winna, że durna. A może coś jej się w głowie dzięki tej Drugiej Irlandii zresztą przejaśniło. Zbadajmy to!"

No i od tego czasu sobie czasem przez telefon gadaliśmy, bo mam sporo "darmowych" minut, choć raczej nie o polityce. To znaczy ja tam nieco poironizowałem od czasu do czasu na temat Tuska i III RP, ośmielony szczególnie tym, że jej się zdecydowanie ekonomia pogorszyła, więc jeśli przeglądanie na oczy w ogóle w realu występuje, to przecież właśnie musi w jej przypadku. Ona te moje ironie kwitowała cichym, lekko nerwowym śmiechem, co brałem za dobrą monetę.

Zadzwoniłem do niej też wczoraj (a mniej pedantycznie nawet rzekłbym "dzisiaj") i pytam: "Jak leci?" Ona mi na to, że właśnie wczoraj pływała w jeziorze. Bo my ostatnio właśnie o pływaniu i niepływaniu w jeziorze rozmawialiśmy. (Swoją drogą, dzięki Adasiu, gdybyś to czytał, za tę wtedy wyprawę! Mimo wszystko.)

Na to ja wyraziłem zdziwienie, bo dla mnie nawet w sierpniu woda w jeziorze nie była aż tak ciepła, jak bym pragnął, a co dopiero w środku zimy! W połowie września znaczy. I mówię: "No a ja to nawet jestem nieco przeziębiony". Na co ona: "Wydelikacony jesteś".

Mnie to lekko ubodło, bo przeziębiony jestem raz na rok, albo i to nie, i chciałem jej zaimponować opowieścią o tym seminarium z bicia brzydkich ludzi metodą stworzoną dla Navy Seals (tych, co m.in. Bin Ladena niedawno zamordowali), co na nim byłem w sobotę. Kupa śmiechu, przezabawna naparzana, czasem nawet każdy z każdym. No i nie byle jaki parogodzinny wysiłek.

Zdążyłem wypowiedzieć parę słów zaledwie, w których było coś o "naparzanie" chyba, albo coś w tym duchu, a ona mi na to... "Chodzi o tych cholernych PiSmaków?" Nie jestem pewien, czy to byli pismaki, ale coś takiego. Nie "PiSuary" w każdym razie, ale i tak, jeśli uwzględnić jej naprawdę wściekły, agresywny i pełen pogardy ton, to było mocne.

"Chodzi o tych cholernych PiSmaków? Którzy cały czas dzielą?" Słowo - coś takiego, o tym dzieleniu, powiedziała! Wiem, że trudno uwierzyć, iż ktoś tak naprawdę mówi, ale tak właśnie było. Normalnie dobrze wychowana inteligentka pod sześćdziesiątkę, wciąż w niezłym stanie i taka trochę wiecznie młoda, a tu nagle takie coś!

Tym bardziej, że złość u niej pamiętam z tych wszystkich lat w sumie raz przedtem - kiedy jej przełożyłem nuty nie tam, gdzie miały leżeć. (Bo ona gra na pianie, a w każdym razie grała. Autentyczny MWzDW, nie jakaś imitacja!) No więc to był dopiero być może drugi raz przez czterdzieści lat on and off - właśnie z tym PiSem i dzieleniem.

Ten jej język był w każdym razie całkiem jak z Dziennika Telewizyjnego, czy jak to się teraz wabi. Albo innego Gazownika. Mówię to na podstawie pośrednich informacji i dawnych wspomnień, bo sam już od ponad dwóch lat rodzimych programów tego typu nie oglądam, a gazet nie czytam od b. dawna. Nie mówiąc już o tonie głosu.

Ja na to dictum wyraził nieśmiały (przesada, ale jak na mnie naprawdę to było grzeczne) protest, zbierając się, w grzeczny sposób, do rozłączenia i zakończenia znajomości. Ona to oczywiście zauważyła i mówi coś w stylu: "No przecież się chyba z nimi nie utożsamiasz?"

Na co ja oczywiście, że się jak najbardziej utożsamiam... I więcej, ale w końcu nie chodzi o to, co ja jej rzekł, tylko co ona rzekła mi. W każdym razie odstawiłem ją od piersi na dobre, mówiąc, a właściwie esemesując, parę b. grzecznych, ale dla niej, mam nadzieję, naprawdę bolesnych i dających do myślenia słów. Z tym, że my, jako się rzekło, nie o moich zachowaniach, tylko o zachowaniach  LEMINGA W OBECNEJ SYTUACJI, z kryzysem ekonomicznym na czele.

Tak więc ludzie - jeśli się komuś naprawdę wydaje, że leming, nawet taki "religijny" i naprawdę kiedyś działający dość ładnie w opozycji, i wcale wtedy nie będący wprost w szponach jakichś rewizjonistów - trawiony głodem, rzuci się na Tuska; wyrzeknie się "Europy"; przeprosi moherową babcię; przyzna, że dureń i poprosi moherowego wujka o polityczną edukację; zacznie czytać blog Pana Tygrysa...

To PORZUĆCIE WSZELKĄ NADZIEJĘ! Taka wiara jest durna i naiwna. Leming, w miarę jak kryzys daje mu w dupę, nas nienawidzi bardziej i bardziej. Jeszcze trochę, a naprawdę nie będzie trudno nawet taką niemłodą i w sumie przecież dobrze wychowaną, obiektywnie wcale nie taką durną, inteligentkę...

Fakt że z odpowiednimi genami i koligacjami, ale żadna to partyjna nomenklatura, bo jej matka była licealną nauczycielką polskiego, ponoć b. lubianą i cenioną, mocno kiedyś opozycyjną, w b. dobrym liceum. Która z ojcem córeczki, czyli tej mojej znajomej, o ile w ogóle istniał, zrobiła to, co każda postępowa kobieta z dziadem, po ew. wykorzystaniu zrobić przecież powinna...

Do czego ja zmierzam? A do tego, że nawet i taka kobietka, odpowiednio podszczuta, będzie całkiem niedługo gotowa co najmniej nabijać głowy moherów i PiSmaków na pikę i je obnosić w publicznych miejscach. A jak się ten wymarzony przez naszą prawicę kryzys, który miałby zmieść Tuska, rozkręci, to taki ktoś, jak ta moja kulturalna nieagresywna znajoma będzie wypruwać flaki.

Komu? Tym, ma się rozumieć, co dzielą. Tym przez których Polska... Przez których Europa... Czy co tam jej akurat powiedzą spece od polityczno-rzeźnickiego marketingu...

(I nawet nie sądzę, by jej Polska jako taka była wprost nienawistna - ona oczywiście "Europę" kocha ponad życie, a Polska musi być taka, jak być musi.) A kiedy już taka paniusia, taki leming, wam te bebechy wypruje i na nich tych zatańczy kaczuszki, dorzuci wkręcanie żarówek... Czy co tam teraz jest modne i na topie... To pójdzie, z całą zgrają innych takich jak ona, na Biały Marsz Przeciw Przemocy. Bo z pewnością zaraz potem im takie coś zorganizują. A "Europa" z zachwytem oczywiście przyklaśnie.

W sumie muszę to rozwijać? Czy już w ogólnym zarysie łapiecie całą ideę? No to jeszcze drobne podsumowanie, żeby się wryło w pamięć i wyparło z umysłu wszelkie idiotyczne złudzenia:

LEMING NIGDY SIĘ NIE POGODZI Z PISEM, LEMING NIGDY NIE ZNIENAWIDZI KOGOŚ, KOGO POPIERAJĄ CI, KTÓRZY TERAZ POPIERAJĄ TUSKA, LEMING NIGDY WAM - TAK WŁAŚNIE WAM, CO NIE ZNACZY BY MNIE NIE - NIE WYBACZY, ŻE MU SIĘ POGARSZA!

Jeszcze trochę, a leming naprawdę będzie gotów mordować. I to naprawdę nie tych, których, naszym zdaniem, powinien chcieć mordować. Czy choćby wywozić na taczkach. A więc nie oszukujcie się, przyjaciele!


sobota, czerwca 02, 2012

O świeckiej świętości (i innych lewackich zboczeniach)

Zacznijmy od cytatu:
Spinoza urodził się 24 listopada 1632 roku w Amsterdamie, gdzie osiedliła się jego żydowska rodzina po ucieczce przed hiszpańską i portugalską inkwizycją. Uczęszczał do szkoły mieszczącej się w synagodze Hiszpanów i Portugalczyków, którzy uczyli zarówno religii żydowskiej, jak i wiedzy ogólnej, zdobytej w Hiszpanii. [_ _ _] W końcu przeciwstawił się religijnym naukom swojej gminy i został przez nią wyklęty w lecie 1656 roku.
To nam może wystarczy, choć zaraz potem jest tekst owej żydowskiej gminnej ekskomuniki, także dość interesujący. A w każdym razie jednoznaczny i nie owijający w bawełnę. Ale powiedzmy sobie jeszcze skąd ten cytat. No to mówię, że z książki Richarda H. Popkina i Avruma Strolla "Filozofia - najpopularniejszy na świecie podręcznik filozofii dla niefilozofów". Oryginał z 1986, polskie wydanie by Zysk i S-ka 1994.

Otwieramy ponownie na Spinozie, przeskakujemy kawałek dalej i czytamy to:
W życiu osobistym Spinoza bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do świętości; w dniu śmierci był radosny i nie obawiał się niczego; pomimo częstych zjadliwych ataków bardzo rzadko się złościł i rzadko tracił rozsądek.
Czy ktoś tu zauważył dziwnego? W powyższym cytacie znaczy? Coś co mu ("jej" też, a jakże!) nie pasuje? Zresztą dla co mniej bystrych P.T. Czytelników ten najistotniejszy fragment wytłuściłem. No więc? Zgoda - chodzi o tę "świętość". Ewidentnie świecką - jak u Jacka Kuronia.

No bo przecież jaką inną? Spinoza, jak wynika choćby z powyższych cytatów, religijnym żydem z pewnością nie był. Zresztą czy religijni żydzi mają świętych? Katolikiem też  ewidentnie nie był, bo ktoś by nam chyba o tym - niewykluczone że p.p. Popkin i Stroll - powiedział. W katolicyźmie święci jak najbardziej istnieją, ale to chyba nie ten przypadek.

Tym bardziej, że Amsterdam w XVII w. raczej z katolicyzmem miał niewiele wspólnego. Protestantem, jak otoczenie, też chyba trudno Spinozę nazwać, a w każdym razie znowu o tym nic nie słyszymy. Zresztą protestanci, z tego co wiem (a wśród przodków mam najwyższego duchownego szwedzkiego luterańskiego kościoła, hłe hłe!), świętych też nie uznają.

A więc czysty Jacek Kuroń i ktoś mógłby nawet zapytać, jakim to prawem panowie Popkin i Avrum szastają pojęciem świętości, do którego nie mają absolutnie żadnego prawa? Nie kłócę się, że Spinoza był złym czy niesympatycznym człowiekiem, chętnie wierzę, że był słodki i łagodny - tylko co to ma, do jasnej i niespodziewanej, wspólnego akurat ze "świętością"?!

"Bodaj najbardziej spośród wszystkich filozofów zbliżył się do filozoficznego ideału" - tak mogłoby być. Nie wiem, czy to na pewno prawda, ale nie ma tu niczego, co by autorzy popularnego wprowadzenia do filozofii nie mieli prawa napisać. Wiele też innych rzeczy, o podobnej wymowie, mogliby napisać, ale "świętość"? To pojęcie należy do religii - i to bynajmniej nie do wszystkich - i to jest ewidentne zawłaszczanie (paskudne słowo skądinąd!) z ewidentnym pchaniem się na nieswój teren!

Można by tu jeszcze sporo się pooburzać, a także można by z tego różne ciekawe wnioski powysnuwać, na różne tematy. Jak to na przykład, że obecna lewizna, coraz bardziej totalitarna, coraz bardziej usadowiona w roli nowej klasy wyzyskiwaczy, na gwałt przejmuje dawne konserwatywne hasła, paradygmaty, rozwiązania...

Oczywiście pozostając nadal obrzydliwą totalitarną lewizną, tylko że już teraz do brudnej roboty używa harcowników, pali*tów i ofiary stworzonego przez siebie systemu edukacji, sama zaś coraz bardziej przybiera namaszczone miny w stylu... Jak się ten dęty "konserwatywny" platformiany pajac wabi? Chyba wiecie o kogo chodzi, nie? Plus świecka świętość różnych Jacków K. Plus "zgoda buduje". Plus "pacta sunt servanda". Ale my dzisiaj nie o tym.

Człek się zastanawia, i słusznie, czy tego typu "najpopularniejsze podręczniki filozofii" nie służą w sumie właśnie temu, żeby co parę stron, niepostrzeżenie, przemycić podobny kawałek, jak żeśmy sobie zacytowali. No bo czemu innemu mogłyby służyć? Albo inaczej, ostrożniej - zostawiając chwilowo na boku kwestię tego, po co to w ogóle napisano - zastanówmy się po co to wydano w Polsce.

No bo nie z prawdziwego umiłowania nauki, filozofii, czy czego tam. Skąd to wiem? Mógłbym o min. Hall i innych takich sprawach, ale to faktycznie zbyt abstrakcyjne. A stąd wiem, że zaraz po cytowanym fragmencie mamy takie coś:
Kiedy Jan de Witt, przywódca Republiki Duńskiej został zamordowany, Spinoza, podobno po raz pierwszy, oburzył się na pospólstwo, które do tego doprowadziło.
Fajne? No, nie mówcie mi, że nic was tutaj nie razi! I nie chodzi mi akurat o brak przecinka po "Duńskiej". Ani nawet pokrętne określenie, że "doprowadziło", skoro (nie chce mi się tego sprawdzać) wygląda, że raczej utrupiło. Ani nawet o to niezrozumiałe "po raz pierwszy". To "po raz drugi" już nie? Zapewne chodzi o to, że się oburzył "jako pierwszy". (Kto to zresztą sprawdził, czy na pewno nie trzeci?) Czy może jednak "pierwszy raz w życiu"? Mało tu precyzji!

Komuś, co bystrzejszemu z moich P.T., może się jednak wydać dziwne to nazwisko w połączeniu z Danią. Tam się ludzie nazywają raczej w stylu Sandstrupp, Anderssen i temu podobnież. A jeśli ktoś w ogóle cokolwiek z historii kojarzy, to przede wszystkim powinien się zdziwić tą duńską republiką. Bo takiej nigdy nie było! Pan de Witt ewidentnie był Holendrem, co potwierdza zresztą (zgadłem!) Wikipedia. Oto proszę: http://pl.wikipedia.org/wiki/Johan_de_Witt

Tak więc cel naukowy nie przyświecał wydaniu tej książki - to możemy uznać za udowodnione. Bo by wzięto kompetentnego tłumacza, zrobiono by korektę i jakiś fachowiec by się temu przyjrzał. (Bo to chyba jednak nie w oryginale takie głupoty napisali. A zresztą i tak należało sprawdzić!) Jaki więc był ten powód? Ano taki jak mówiłem. Zawłaszczanie, babranie brudnymi paluchami w sprawach religii, i to akurat szczególnie katolickiej...

Poza oczywiście niepodważalną w tym naszym nieszczęsnym kraju Zasadą Szwagra, która kazała dać robotę jakiemuś pociotkowi, zamiast komuś kompetentnemu. Teraz zapewne ten kompetentny, korzystając ze swej znajomości angielskiego, ma łatwiej, kiedy pracuje sobie, wesoło pogwizdując, na zmywaku. Więc żadna krzywda mu się nie stała. A pociotek jest co najmniej wiceministrem, albo kimś w Brukseli.

Że tego typu brudne cele przyświecają tego typu popularnym naukowym - czy w wielu przypadkach raczej "naukawym" - przedsięwzięciom, że to nie był jeden drobny przypadek, akurat na tych paru stronach książki, com ją sobie za pięć złotych parę dni temu kupił, wnoszę choćby z tego, że parę dni wcześniej znajoma pożyczyła mi, na podróż, popularno-naukowe pisemko Focus. Z czerwca 2008, archiwalne.

Siadam ci ja w tej kolejce, otwieram Focusa, czytam sobie artykuł o sportowcach, których wykończył alkohol... Całkiem interesujące, dla mnie przynajmniej, choć z nauką wiele to związku chyba nie ma, raczej dość wulgarne plotki... Otwieram w innym miejscu, i widzę: dział "Zaułek Darwina", autor Magdalena Tilszer, Biolog, doktorantka w Instytucie Nauk i Środowiska UJ", tytuł "Bliźniak prawdę obnaży".

No i zajawka, cytuję w całości i z zachowaną wielkością liter: "CHOĆ TRUDNO W TO UWIERZYĆ, PATRZĄC NA NASZYCH POLITYKÓW, BLIŹNIĘTA SĄ BEZCENNE, PRZYNAJMNIEJ DLA NAUK BIOMEDYCZNYCH".

Ładne? Czysto naukowe, całkiem apolityczne, więc oczywiście na miejscu i prześliczne. Dalej mi się nie chciało Focusa studiować, ale pewien jestem, że jakbym tam pogrzebał, to jeszcze parę takich apolitycznych smakołyków bym znalazł. I mówię wam: ta doktorantka Tilszer Magdalena daleko zajdzie!

Tak więc powinniśmy chyba, co najmniej, skoro o smole i pierzu nie ma nawet co marzyć, zacząć rozróżniać i wyrażać różnicę pomiędzy uczciwą naukowością i załganą NAUKAWOŚCIĄ. Bo bez tego ten informacyjny szum, który, coraz gorzej wykształconym, i coraz gorzej ogłupionym przez media, serwuje totalitarna lewizna, całkiem nas zniszczy. Albo wypniemy się bez sensu na prawdziwą naukę, która się przydaje, albo też będziemy łykać te wszystkie kłamstwa i pierdoły, które nam dzisiaj naukawe autorytety, przy skutecznym wsparciu całej reszty tego syfa, wduszają.

A co do świętości, od której rozpoczęliśmy, i w ogóle religii, to, nie mnie się tutaj wymądrzać, ale chyba warto by było, kiedy już zaczniecie się nieco bronić, pobronić się także przed tym kurewskim lewiźnianym ZAWŁASZCZANIEM (co za ohydne słowo, swoją drogą!) i gmeraniem brudnymi paluchami w waszych, ludzie, religijnych sprawach! Przez takich, którzy nie mają do tego żadnego prawa, bo to po prostu nie są ich sprawy. Dixi!

* * * * *

Uzupełnienie po pół godzinie:

Przyznawanie Spinozie tytułu "świętego" przez panów Popkina i Strolla to dokładnie coś takiego, jakby ci panowie, nigdy nie mając żadne styczności z BJJ, napisali o Spinozie, który także nie miał, że "był jednym z najwspanialszych czarnych pasów w Brazylijskim Jiu-Jitsu wśród filozofów". Kiedy w końcu, warto o tym pamiętać, wśród wysokiej klasy filozofów było parę takich wysokiej klasy "czarnych pasów", czyli świętych.

Dokładnie tyle samo sensu, choć oczywiście sprawa o wiele poważniejsza. A z drugiej strony, w sprawie BJJ by się ktoś pewnie wkurzył i zareagował, ale katolicy się nie wkurzają, więc lewiźnie hulaj dusza... Itd. Każdy zainteresowany chyba widzi, w jakim stanie jest dziś Kościół.

Nie mówię od razu dżihad, choć co ja tam wiem, ale przynajmniej podkreślać między sobą w takich razach, że lewizna próbuje przechwycić i wykorzystać do własnych (brudnych oczywiście jak cholera, jak to u niej) celów CZYSTO CHRZEŚCIJAŃSKIE pojęcie! Co z jednej strony świadczy o sile tych pojęć, a z drugiej o obrzydliwości lewackich naukawców. Da się to zrozumieć? No to do boju!

triarius

P.S. Kapitalizm to Socjalizm burżujów.

niedziela, czerwca 08, 2008

Dobra śmierć - część 1

Wróciłem ci ja wczoraj z pragułki, zrobiłem sobie coś w rodzaju skromnej kolacyjki i od niechcenia włączyłem zyzol. A tam mecz Portugalia - Turcja. Oglądając, bez większego wprawdzie podniecenia, koronkowe zaiste akcje Portugalczyków... (Co kto lubi zresztą, dla mnie taka piłka jest nieco damska.) Więc patrząc sobie na te koronki od niechcenia, pozwoliłem myślom błądzić.

Przypomniałem sobie, że jeszcze niedawno reprezentacja Portugalii miała w składzie takiego czarnego, tlenionego obrońcę o nazwisku Boa Morte. Boa Morte to po portugalsku "Dobra Śmierć". Ciekaw byłem, czy on jeszcze jest w składzie tej drużyny. W końcu obrońca o tym nazwisku musi być wyjątkowo cenny dla każdej ekipy - groźny, a jednak z nutką optymizmu. Taka kadź dziegciu z kropelką miodu, mniam! Ale facet albo bardzo nie w formie, albo też znajomość języka Camoësa wśród uczestników Mistrzostw Europy zbyt niewielka, by było warto się z tą kadzią wysilać.

Portugalczycy tkali te swoje koronki, a nawet strzelali bramki, ja zaś pogrążyłem się w jeszcze głębszych filozoficznych rozważaniach. Najpierw jeszcze prawie nic, bom się oddał refleksjom nad tym, że w naszych infantylnych czasach - gdy to śmierć zajęła, jako tabu, miejsce seksu - nikt już oraz w bardziej od Portugalii protestanckim-liberalnym-zinfantylniałym-zamerykanizowanym kraju, takie nazwisko chyba by nikomu do głowy nie przyszło, zaś jego właściciel zrobiłby wszystko, by się nazywać inaczej. (Powiedzmy "Michnik", "Geremek" albo inny "Kwaśniewski".)

W końcu zaś, plwając na skorupę postoświeceniowo-leberalnego infantylizmu, zstąpiłem do głębi... Samo pojęcie "dobrej śmierci" - tak niedzisiejsze, tak niezwykłe, tak intrygujące. W kościele katolickim, przynajmniej tym... Jak to określić? Przedsoborowym i przed-infantylnym, powiem po prostu, żeby mnie nie kusiło powiedzenie czegoś więcej. Więc tam, z tego co kojarzę, były modlitwy o dobrą śmierć, byli święci którzy ją człowiekowi zsyłali. Bardzo niedzisiejsze, bardzo przedsoborowe, bardzo katolickie... Ale jednak można zrozumieć. W końcu dla katolika dobra śmierć, to śmierć bez grzechu. Czyli swego rodzaju katapulta do wieczystej szczęśliwości.

Jednak dobrą śmiercią intensywnie zajmowali się także i starożytni Grecy. "Intensywnie" to naprawdę b. oględnie powiedziane. Bardziej precyzyjne byłoby stwierdzenie, że mieli jej obsesję. "Żadnego człowieka nie można nazwać szczęśliwym zanim umrze", to jedna ze znanych greckich sentencji. (Przypisywana chyba Solonowi.) A ile jest historii o ludziach przez całe życie szczęśliwych, których śmierć była jednak całkiem inna, co przekreślało - w opinii Greków - wartość całego życia!

Na przykład król Krezus. I wszystkie te historie o ludziach, którzy życie mieli całkiem w porządku, ale za szczęśliwych możemy ich uznać - wedle greckich mędrców i autorytetów (bez obrazy, to słowo samo w sobie NIE jest obraźliwe!) - dopiero dzięki pięknej, wzniosłej i względnie bezbolesnej śmierci.

Jak się tak na spokojnie zastanowić, to jednak nie jest to chyba postawa całkiem racjonalna. W końcu ile się umiera? To znaczy ile się czuje, że się umiera? - o to w końcu tutaj chodzi. Jak długo człek umiera i jest przytomny, bo potem możemy to już, z punktu widzenia psychiki, uznać za stan śmierci. Więc w tym sensie umiera się, nie żebym był jakimś fachowcem, ale chyba te informacje są dostępne i w miarę prawdziwe, od ułamka sekundy (czy po prostu zera sekund), kiedy człowiekowi na pokładzie flagowej fregaty spadnie na głowę bombramreja, po parę lat w przypadku raka.

Jednak w tym drugim przypadku to nie jest, ściśle biorąc, cały czas umieranie, tylko raczej po prostu długa i przykra choroba prowadząca do śmierci. Samo umieranie, w ścisłym sensie, to może być góra kilka dni. Kilka dni, najwyżej, w stosunku do kilkudziesięciu lat. Czemu więc ludzie przywiązują zwykle do tego stosunkowo krótkiego czasu aż tak ogromną wagę? Czemu tak wielu - nie mówię tu teraz o starożytnych - uważa, że to co czujemy w ostatnich sekundach życia, jak widzimy siebie i swoje życie, decyduje o absolutnie WSZYSTKIM w tym życiu? O całej jego wartości? I wcale przy tym nie powołują się ci ludzie na jakieś religijne dogmaty. Problem odpuszczenia grzechów, spowiedzi, komunii czy ostatniego namaszczenia, całkiem na ogół tutaj nie występuje.

Wygląda, że śmierć i pośrednio chwile do niej prowadzące są w jakiś sposób istotne SAME Z SIEBIE. Że śmierć - własna przede wszystkim, choć oczywiście nie tylko - to ogromny problem każdego w miarę normalnie myślącego i czującego człowieka. Jest to jednak także problem, na który nie ma żadnej ściśle naukowej odpowiedzi. Nie ma i nie będzie, choć faktycznie istnieją ludzie, którzy próbują nas przekonywać, iż "nauka" takie odpowiedzi daje. Z reguły są to odpowiedzi w typie: "nie ma się co przejmować - przecież kiedy my jesteśmy, śmierci nie ma, kiedy zaś jest śmierć, to nas nie ma, więc o co chodzi?" Czyli znany od tysiącleci epikurejski sofizmat.

Nic nowego pod słońcem. W starożytności i epikurejczycy, i stoicy i cynicy mieli dokładnie to samo nastawienie i ten sam argument. Tacy ludzie, wracam teraz do naszych dzisiejszych epikurejczyków często zapisują swoje zwłoki nauce. Jakby chcieli komuś udowodnić już nie tylko swą niewiarę w życie pozagrobowe (co akurat nieźle rozumiem), ale także iż naprawdę jesteśmy tylko ożywionym ścierwem. Ożywionym czymś całkiem niereligijnym i niemetafizycznym, co nie ma już cienia wartości, kiedy tylko przestaje tym naszym ścierwem poruszać. Człowiek chciałby wiedzieć, co to takiego, ale ogrom zadania go przerasta... Przecież to nie może być nic takiego, jak Świecka Świętość (np. Jacka Kuronia) czy Święta Świeckość - te SĄ wieczne i niezniszczalne, prawda?

c.d.n. (Deo, publico et triario volente)


triarius

---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

wtorek, września 25, 2007

Nicolás Gómez Drapieżca

Nie chce mi się komentować żałosności Donalda T., ani zresztą żadnych innych doraźnych spraw, choć to i owo czasem mi się na malinowe usteczka ciśnie... Będzie znowu Nicolás Gómez Dávila z krótkim komentarzem tu i ówdzie.

Dávilę, żeby to było jasne, daje się znaleźć w niewielkich ilościach w polskiej sieci (linki są zresztą w jednym komentarzu do poprzedniego wpisu na tym blogu), ale po pierwsze - na ogół są tam takie bardziej duszoszczipatielnyje myśli wielkiego Kolumbijczyka, podczas gdy:
  • mnie najbardziej zachwycają te najbardziej drapieżne, tym bardziej, gdy godzą w... wiadomo kogo (a jeśli nie wiadomo, to trzeba pilniej czytać to, co piszę);
  • tamte nie są chyba tłumaczone z hiszpańskiego oryginału, a moje są;
  • tam nie ma moich komentarzy, a w niektórych przypadkach wydają mi się one na miejscu.
Wydano też, z tego co wiem, w końcu jakiś czas temu, z wielkim zresztą bólem, "Scholia" Dávili i po polsku, daje się to także znaleźć w sieci i ew. kupić. Ja nie znam tej książki, bo, nauczywszy się kiedyś "el idioma del Diós", bez porównania wolałem sprowadzić sobie oryginał. Który mnie naprawdę zachwyca coraz bardziej i nie wiem, czy czytając czyjeś tłumaczenie byłbym całkiem pewien, że wszystko jest jak należy, w końcu traditore traitore, jak to mówią. Z czego oczywiście wynika, że moje także powinno być brane ze szczyptą soli, ale cóż ja mogę. Poza oczywiście retoryczną zachętą do zdobycia oryginału i przeczytania go własnoręcznie.

A teraz ponownie - hiper-aktualny, choć jednocześnie ponadczasowy, mega-drapieżny, bezlitosny dla... wiadomo kogo - Nicolás Gómez Dávila!


Współczucie w tym stuleciu to broń ideologiczna.

(Chodzi o stulecie XX, ale na razie nie widać, by się wiele pod tym względem zmieniło.)

* * *

Liberalizm głosi prawo jednostki do nikczemnienia, o ile to jego nikczemnienie nie przeszkodzi w nikczemnieniu jego sąsiadowi.

* * *

Głupiec umiera z nudów nie mając ekonomicznych problemów.

* * *

Współczesna mentalność ignoruje fakt, że na meta-ekonomicznym poziomie ekonomii, intensywność popytu wzrasta wraz z intensywnością oferty, że tutaj głód nie wzrasta wraz z brakiem, tylko wraz z obfitością, że apetyt zaostrza się wraz z rozwojem społecznym.

(Ten "meta-ekonomiczny poziom" to chyba taki, w którym ekonomia jest niemal wszystkim, czyli jak dzisiaj. Możliwe jest, językowo z pewnością, inne rozumienie tego terminu, ale wtedy nie bardzo rozumiem, co by miał on konkretnie tutaj oznaczać. Co zaś do tego rosnącego apetytu, to liberałowie wszelkiej maści uważają to już za wielką ZALETĘ, co najzabawniejsze jest u tych, którzy się jednocześnie mienią tradycyjnymi katolikami. Tak czy tak jest to recepta nie tylko na powszechne nikczemnienie, o czym było w jednej z poprzednich cytowanych tu myśli, ale także na końcową KATASTROFĘ całego tego opartego niemal już wyłącznie na chciwości i kredycie, w najszerszym możliwym rozumieniu tego słowa, systemu.)

* * *

Ponieważ aparat intelektualny naszych współczesnych wrażliwy jest wyłącznie na powszechne idee dozwolone przez obecne dogmaty, chytre demokracje zrozumiały bezcelowość cenzury.

(Ale ona wraca. Zresztą nie podważa to cytowanej tezy, ponieważ powstaje coś nowego, co z demokracją ma coraz mniej wspólnego, choć wciąż chętnie się jej maską posługuje. I to coś zapowiada się, o ile całkiem nie straciłem jasności spojrzenia, jeszcze znacznie od demokracji mniej sympatycznie.)

* * *

Jeśli dąży się jedynie do dostarczania coraz większej ilości towarów coraz większej ilości ludzi, nie zważając ani na jakość tych ludzi, ani też na jakość tych towarów, kapitalizm jest doskonałym rozwiązaniem.

* * *

Każde społeczeństwo rodzi się wraz z wrogami cicho mu towarzyszącymi aż do jakiegoś ciemnego zaułka, gdzie je zasztyletują.

* * *

Za pomocą pojęcia "ewolucji kulturalnej" demokratyczny antropolog próbuje uniknąć kwestii biologicznych.

(Dokładnie to samo mówi przecież Robert Ardrey! Jeśli to nie jest dowód, że Dávila zna i zgadza się z Ardreyem, to już nie wiem, co nim mogłoby być. Co jest tym bardziej interesujące i poniekąd optymistyczne, że Dávila był przecież żarliwym i b. tradycyjnym katolikiem! A więc jednak można?)

* * *

Tytanizm współczesnej sztuki rozpoczyna się od heroicznego tytanizmu Michała Anioła i kończy na tytaniźmie karykaturalnym Picassa.

(Też zawsze uważałem, że tzw. "sztuka współczesna" - przynajmniej ta "wielka" - powinna być analizowana w zupełnie innych kategoriach, niż ta dawna. A także, być może, niż wszelki folklor czy autentyczna sztuka ludowa. W związku z powyższym stosowanie tej samej nazwy "sztuka" do dwóch tak różnych zjawisk, wydaje mi się pewnego rodzaju intelektualnym nadużyciem. Nie twierdzę, że nigdy nie ma w tych rzeczach żadnych wartości, ale to po prostu jest całkiem inne zjawisko.)

* * *

Lewica nigdy nie przypisuje swej porażki błędom diagnostyki, zawsze natomiast przewrotności faktów.

* * *

Aby spętać lud trzeba w imieniu ludu stłumić wszystko, co się od ludu odróżnia.

* * *

Lud nie nawraca się na religię głoszoną przez bojową mniejszość, tylko na tę, którą narzuca mu mniejszość militarna. Chrześcijaństwo i islam o tym wiedziały, komunizm o tym wie.

(Jeśli to prawda, a ja nie widzę powodu, by w to wątpić, to co z tego wynika dla nas, że spytam?)

* * *

Współczesny myśliciel prowadzi nas przez labirynt konceptów do publicznego miejsca.

(Które to "publiczne miejsce" to zapewne kibel. W końcu nawet poporządny burdel znacznie przekracza możliwości tych ludzi.)

* * *

Gdy ujrzy się, jak praca eksploatuje i niweluje świat, lenistwo wydaje się matką wszelkich cnót.

* * *

Nacjonalistyczna próżność obywatela znaczącego kraju jest najzabawniejsza - ponieważ jeszcze większa jest różnica między tym obywatelem a jego krajem.

(Nie żebym zalecał akurat narodową PRÓŻNOŚĆ, ale zwracam uwagę, że Polska wciąż jeszcze nie jest, o ile kiedykolwiek będzie, krajem ZNACZĄCYM.)

* * *

Dialog nie polega na dyskutująych ze sobą inteligencjach, tylko na zderzających się ze sobą próżnościach.

(Nie da się ukryć, a już szczególnie to widać na blogach. ;-)

* * *

Beztroska, z jaką obecna ludzkość rozrzuca swe dobra, sugeruje, iż nie spodziewa się dziedziców.

* * *

Nie istnieje problem móżliwy do zrozumienia poza swym historycznym kontekstem, ani taki, który by się dał do niego całkowicie zredukować.

(Spengler jak żywy! No ale co w tym dziwnego? Przecież Dávila na tym właśnie się chował.)

* * *

Kiedy komercyjna chytrość jednych wykorzystuje kulturalną naiwność innych, mówi się, że kultura się rozprzestrzenia.

* * *

Każde polityczne rozwiązanie jest kulawe, ale niektóre kuleją z wdziękiem.

(To samo można pewnie powiedzieć o wadach wymowy, ale akurat my Polacy nie mamy chyba szczęścia do wad wymowy mających choćby odrobinę wdzięku - nie u polityków w każdym razie, czy Michników tego świata. Cieniasów zresztą też nie, bo politykami trudno ich raczej nazwać, co ujawni się po raz kolejny w wyborach.)

* * *

Nie każdy profesor to głupiec, ale każdy głupiec to profesor.

(Cóż tu można dodać? Ktoś by pomyślał, że Nicolás Gómez całe życie spędził w III RP.)

* * *

Wulgarność skolonizowała Ziemię.

Jej bronią była telewizja, radio i prasa.

(Trudno mieć pretensję, że Autor nie wspomniał o internecie i blogach. To jeszcze nie były te czasy.)

* * *

Demokratyczny ateizm nie spiera się o istnienie Boga, tylko o to, kim jest.

(Fakt - wszystkie te "Święte Prawa Własności", "Niezbywalne Prawa Człowieka", jak również wszelkiego typu świeckie (?) ceremonie z udziałem Relikwii Jacka Kuronia, świadczą o tym całkiem dobitnie.)

* * *

Demokracja nie jest antytezą totalitaryzmu, tylko jego warunkiem.

Totalitaryzm i hierarchia są z kolei końcowymi pozycjami przeciwnych ruchów.

(Powiedziano mi, w komęcie poniżej (dzięki Strusiu!), że takie samo scholium, jak ten pierwszy wiersz tutaj, istnieje na temat indywidualizmu, a nie demokracji. A więc zapewne drugie podobne, ale nie całkiem takie same. Istnieje też możliwość, że to ja się pomyliłem, choć wątpię. Teraz już tego nie sprawdzę, bo to jest gruba książką i byłoby sporo szukania. Tak jest fajnie, a w razie czego poinformowałem o możliwych wariantach i możliwościach.)

* * *

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

poniedziałek, czerwca 25, 2007

Liberalny totalitaryzm w natarciu

Jak donoszą wszystkie krajowe media (choć WSI24 z największą chyba satysfakcją, czemu się trudno zbytnio dziwić): "Giertych musi przeprosić, bo chciał poniżyć Jacka Kuronia".

Zacytujmy fragment informacji PAP na ten temat:
Sąd postanowił: Roman Giertych ma przeprosić syna i brata Jacka Kuronia za swoją wypowiedź. Pod koniec sierpnia ub.r. Giertych mówił, że nazwisko Kuronia powinno zostać wpisane do podręczników szkolnych między nazwiskiem Szczęsnego Potockiego i Janusza Radziwiłła - przywódców Konfederacji Targowickiej. Roman Giertych działał w zamiarze poniżenia Jacka Kuronia - uznał sąd. Minister edukacji ma też wpłacić 15 tysięcy złotych na Stowarzyszenie Gai i Jacka Kuroniów.

W sierpniu 2006 r. media doniosły, iż z akt SB wynika, że w latach 1985-89 Kuroń miał prowadzić z bezpieką rozmowy mające charakter negocjacji politycznych. Miał m.in. w 1988 r. rozmawiać z SB o przygotowaniach do Okrągłego Stołu.

Ja nie twierdzę, że Jacek Kuroń był agentem SB, ja twierdzę coś znacznie gorszego i zawsze tak twierdziłem - że to porozumienie, które zostało zawarte przy Okrągłym Stole m.in. przez niego, było porozumieniem, które szkodziło Polsce i było zdradą ideałów milionów ludzi, którzy należeli do Solidarności - powiedział wtedy Giertych.

Pytany, czy należy usunąć Kuronia z podręczników szkolnych, odparł: Nie, tak samo jak Szczęsnego Potockiego czy Janusza Radziwiłła nie należy usuwać z podręczników historii.

Młodszy brat, zmarłego w 2004 r. Kuronia oraz syn pozwali Giertycha, żądając przeprosin w "Gazecie Wyborczej" oraz wpłaty 50 tys. zł zadośćuczynienia na Fundację Gai i Jacka Kuroniów.
Sąd przychylił się do wniosku rodziny Kuronia i teraz Roman Giertych ma i przeprosić i zapłacić, choć zdaje się 15 a nie 50 tys. Teraz mój własny komentarz:

To jest naprawdę bezprawie, żeby sąd śmiał ferować rzekomo autorytatywne opinie, i jeszcze do tego wymierzać kary, za czyjeś SUBIEKTYWNE SĄDY! W dodatku takie sądy, na których rzecz przemawia naprawdę sporo przesłanek (choć oczywiście niektórzy dostrzegają i przesłanki za tezą przeciwną, co w tym akurat momencie nie ma większego znaczenia).

Ideologiczny system, w którym żyjemy, który ja nazywam realnym liberalizmem, i który stanowi zadziwiająco bliską paralelę z realnym socjaizmem - bo nawet rewizjoniści w obu tych systemach wykazują zadziwiające podobieństwa! - obraca się we własną parodię, i to coraz groźniejszą i bardziej totalitarną.

Wolność wyrażania opinii, ta rzekoma podstawa liberalnego światopoglądu, bez której cała ta ideologia nie ma już całkiem nic konkretnego na swą obronę - ta wolność słowa z dnia na dzień, na naszych oczach, zanika. I jeszcze gorzej, bo jest cynicznie obracana we własną parodię. To całkiem tak, jak stalinowskiej Rosji, albo w koszmarze przedstawionym przez Orwella w "Roku '84".

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

sobota, maja 27, 2006

Francuzi

Ktoś kiedyś powiedział, że najgorsze jest połączenie komunizmu drobnomieszczaństwem. Można podejrzewać wprawdzie, że to jakiś trockista w stylu Kuronia, jako że samo pojęcie "drobnomieszczaństwa" zalatuje marksizmem.

Coś jednak w tym poglądzie może być, więc uzupełnię... Ten kto tak twierdził wykazywał, jak paskudny jest komunizm w NRD w porównaniu z np. polskim. Najpotworniejszą zaś rzeczą miałby być komunizm w tak drobnomieszczańskim kraju, jak Francja.

Nie znam niemieckiego (i szczerze mówiąc tylko bardzo rzadko mnie to martwi), ale nieźle znam francuski, dlatego też trochę się na temat Francji orientuję. Zresztą mamy teraz nie tylko niemiecką i żydowską prasę dla polaków, ale całkiem sporo francuskiej telewizji w tych wszystkich usługach telewizji kablowej, także, a nawet w większości po polsku.

No i oglądam sobie czasem gnuśnie taki kanał "Planète". Jest na niezłym obiektywnie poziomie, jak na telewizję, ale oddycha takim lewactwem, a przede wszystkim taką antyamerykańskością, że aż zgroza przejmuje.

Zatrudniają tam ewidetnie do robienia drapieżnych programów wszelkich lewaków, nową lewicę, antyglobalistów i podobne bractwo. Ci robią swoje, pewnie nawet niezbyt pilnowani, monitorowani czy kierowani z góry. Krytykują różne rzeczy, czasem faktycznie dość wątpliwe, rozkładają to nasze smętne współczesne zachodnie społeczeństwo...

Pracując w sumie dla czegoś znacznie jeszcze bardziej kontrolującego, manipulującego, mniej mającego wspólnego z jakąkolwiek demokracją. W końcu Unia Europejska - poza tym, że prawnie nie istnieje, co dobitnie wykazał niedawno Korwin-Mikke w "Najwyższym Czasie!" - to utopia oparta na biurokracji i chęci sterowania wszystkim.

W moich oczach Unia Europejska to naprawdę bardzo dziwny twór. Francja, która od dwustu lat niemal się nie rozmnaża, a do tego od niemal tak samo długiego czasu przegrywa wszystkie wojny (o ile Amerykanie nie uratują im tyłka, za co są potem znienawidzeni), postanowiła swoją późną, przerafinowaną inteligencją okiełznać silnego i prymitywnego Kalibana, czyli Niemcy. I jestem niemal pewien, że większość w miarę inteligentnych Francuzów jakoś sobie z tego zdaje sprawę.

Niemcy oczywiście skwapliwie z tej szansy skorzystali, trudno im się dziwić. Ale na naszych oczach powstaje wyjątkowo dziwaczny rodzaj imperium, jakiego świat dotąd nie widział. Nie wróżę mu długiego życia, ale Europa będzie zapewne w bardzo marnym stanie po jego upadku. W końcu Unia to już trochę takie przedśmiertne drgawki, a nie rozpadnie się z pewnością gładko, tylko rozwali wszystko dokoła.

Chciałbym mieć teraz pod ręką słynne dzieło Oswalda Spenglera, które uważam za niesamowicie wybitne. Czytałem je w Szwecji po angielsku, w autoryzowanym przekładzie. I z tego co z tej niełatwej lektury pamiętam, schyłek Europy postępuje zgodnie z przewidywaniami.

(A przy okazji, może zgadniesz Czytelniku, jakie to są te nieliczne powody, dla których czasem, rzadko, chciałbym znać niemiecki.)