sobota, grudnia 24, 2016

Pijacy wszystkich krajów łączcie się!

To nie są żadne @%#%% "media obywatelskie" - to jest mój prywatny blogasek, gdzie sobie co tylko chcę. To nie jest też blogas z założenia polityczny. No nie całkiem... Niemal się zgadzam, że "wszystko jest polityką" (jak rzekł był jakiś komuch) i w takim sensie to jest faktycznie blogas polityczny, jak i wszystko inne na tym świecie, ale poza tym to najwyżej jakoś tak wychodzi. Z założenia tak nie jest.

Tak więc wszyscy poważni ludzie, nieinteresujący się prywatnymi pasjami i prywatnym życiem Pana T. proszeni są o zaprzestanie czytania i udanie się na szalom albo jakąś "naszą" telewizję. Inni ew. mogą czytać dalej, ale za nic nie odpowiadam!

* * *

Niektórzy, co bardziej krewcy zawodnicy, pilnie śledzący losy Pana T. i przygotowujący materiały do jego dziesięciotomowej biografii, mogą pamiętać, że wspomniany Pan ostatnio się mocno był zakochał. (Nie rozpaczajcie Piękne Panie i posiadacze urodziwych, a patologicznie wybrednych krewniaczek - nikt tu nie twierdzi, że Pan T. nagle stał się monogamiczny!)

Wybranką serca naszego ulubionego stała się, jak wiadomo znawcom przedmiotu, panna (pani właściwie już, ale mniejsza o to - gość nie jest atrakcyjny) Carolina Ramírez - kolumbijska aktorka grająca meksykańską śpiewaczkę przecudnej urody, alkoholiczkę zresztą, a w każdym razie okrutnie lubiącą wypić, o imieniu Rosario Guerrero, w niezwykle i globalnie popularnym kolumbijskim serialu "La Hija del Mariachi".

Ta pani (niech już będzie, skoro tak tego chcecie) niestety osobiście nie śpiewa (nawet mi ktoś rzekł na YT, jak się nazywa ta niewiasta, co podkłada głos), ale tak cudnie udaje, że jestem niemal pewien, że gdyby odważyła się dać głos, byłoby niemal tak samo cudnie. A do tego te uszka i te cudne minki, ach!

Pani Carolina jest przez różne takie klasyfikowana jako jedna z 10 najpiękniejszych kobiet na świecie, a ja, choć na ogół te klasyfikacje wydają mi się idiotyczne, pedalskie i bez cienia gustu, tu byłbym się skłonny zgodzić. (Miłość, jak mówią, jest ślepa. Może to to.)

W dodatku Pani C. miała to szczęście, że oko Pana T. padło na jej przecudnej urodzie i jej nieludzko apetycznych uszkach akurat wtedy, gdy nasz kraj deptały stada koszmarnych bezpituli nadstawiających tyłków lewakom, a potem domagających się skrobania za nasze ciężko zarobione. Ale i tak Carolinę bym docenił - pani czy panna, cóż to za różnica dla błędnego rycerza!)

Ktoś może pamięta, że mój poświęcony tej pani tekścik (było tam też nieco o uwodzicielskim Siboneyu) był o tyle kulawy, że nie udało nam się wkleić tych filmików z YT. Były jakoś tak legalistycznie pozabezpieczane. Teraz jednak udało mi się dwa takie znaleźć. Są tu trzy piosenki, a wszystkie na taki czy inny sposób pijackie!

W dodatku z napisanymi na ekranie karaokicznymi tekstami, choć w przypadku tej pierwszej z niesamowitymi błędami - w sensie tekstu wziętego z czapy i nie zgadzającego się ze śpiewanym, bo ortografia zdaje się być OK. Są tu też dość długie scenki, gdzie owa urocza para przystojnych pijaków pije i kłóci się, a potem pije i się godzi, zaś w krótkich międzyczasach drug druga przeprasza. Wszystko do muzyki. I o to chodzi!

Sam niemal nie piję, ale skoro inni piją, to niech chociaż połączą się w bólu (Bul to co innego!) z innymi pijącymi narodami. (Nie piję wódki, albo niezwykle rzadko, a lżejsze alkohole nawet lubię, ale i tak rzadko także to, choć o wiele częściej. To dla moich przyszłych P.T Biografów. Swoją drogą Oscar Wilde fajnie był rzekł, że: "Praca to przekleństwo klasy pijącej", pod czym się na trzeźwo podpisuję oburącz.)

No więc tutaj zakochani (wciąż, jak wynika z ich słów) planują ostateczne rozstanie po obaleniu ostatniej wspólnej flaszki. To dość znana meksykańska piosenka, i nie bez przyczyny. (Że to wszystko proste, na czterech akordach i nieco przypomina Disco Polo? Co za paskudne skojarzenie! Sorry, ale sztuka to sprawa niuansów i sto razy wolę cudo na czterech, niż bełtanie się bez sensu na czterdziestu, jak to się ciągle słyszy.)




W poniższym zaś filmiku jest dość długa i całkiem zabawna, jeśli się rozumie co mówią, scenka, plus dobre napisy. Chodzi tu o to, że nasza Rosario po upiciu się poprzedniego dnia i jakimś chyba narozrabianiu (nie doszedłem jeszcze co takiego zrobiła, kiedyś będę musiał to sprawdzić) przychodzi pod okno ukochanego z cała orkiestrą, śpiewać mu serenadę. (Serenada, jak się dowiedziałem z tego filmiku, to co najmniej cztery piosenki. Tutaj są dwie, bo orkiestra jest już potwornie śpiąca i marudzi.)

Pierwsza piosenka jest śliczna i skoczna, taki dziki walczyk, a tytuł przetłumaczyłbym z elbląska (mówię o Elblągu w latach '60, teraz nie wiem jak tam jest) na "No i ch....!", choć bardziej cywilizowanie dałoby się to wyrazić jako np. "No i co z tego?".

W oryginale "Y ándale", czyli jakieś takie "A niech sobie idzie!", ale też nie całkiem to. Dokładniej może jakieś "Weź go, niech sobie idzie!", choć krócej. (Ech ten mój perfekcjonizm w tłumaczeniach!) W każdym razie dziewczyna opowiada w niej jak kocha się upijać, bo to rozkoszne, choć wszyscy, z ukochanym i jego rodziną włącznie, mają ją z tego powodu za nic. (Nie mówię, że z tą rozkosznością to na pewno prawda, więc nie róbcie tego w domu, a jeśli naprawdę musicie, to na własną odpowiedzialność.)

Także zapewnia, iż to nie z powodu miłości tak sobie namiętnie daje w szyję, co akurat jest o tyle zabawne, że zaraz w następnej zapewnia, że pije tylko z miłości, czego się wcale nie wstydzi i na każde wezwanie to przyzna. (Zrozum tu kobietę!) Piękny w każdym razie kawałek. A potem ten drugi, jakże inny i jakże piękny także i on. Acha - tytuł chcecie? "Pa' todo el año", czyli "Na cały rok" (nieco gwarowo). Chodzi oczywiście o zapas alkoholu, bo i o co innego by miało chodzić?

Potem orkiestra ma już wtedy całkiem dość, jak wynika z ich słów, choć wciąż spisują się bardzo dzielnie, i serenada się kończy, ale nie od razu, bo jeszcze wykonują krótkie coś, co mi wygląda na joropo, choć co ja tam wiem, tym bardziej, że joropo to pogranicze Wenezueli i Kolumbii, a nie Meksyk, choć z drugiej strony Carolina to Kolumbia właśnie....

W każdym razie ukochany skacowanej, ale wciąż cudnej, Caroliny/Rosario, ten filmowy (niech mu tam ziemia lekką), który wcześniej domagał się następnych rancheras, tłumacząc, że po takiej karłowatej serenadzie wybaczyć skłonny nie będzie, ale druga całkiem go rozkleiła i mamy znowu (na czas jakiś oczywiście tylko, ale do końca filmiku) sielankę. Wszyscy dialoganci cały czas mają masę radości z wczorajszego upadku i dzisiejszej skruchy naszej umiłowanej, chwalą także jej śpiew i słusznie (choć my wiemy, że to nie ona i serce nam to nieco rozkrwawia). Ech!

W każdym razie mamy tu trzy pijackie piosenki i stosowny kontekst cum atmosferę, czyli coś jak Pije Kuba do Jakuba, ale dla mnie, choć uważam się za patriotę, w sporo lepszej wersji. (Szwedzi też mają lepsze pijackie piosenki zresztą, w każdym razie jeśli oni naprawdę po pijaku śpiewają swojego Bellmana. Nie sprawdziłem tego zbyt dokładnie, mea culpa, ale faktycznie b. mało żłopię.)

Zostawiam was zatem z Boską Caroliną (ach te uszęta!) i żeby mi już nikt nie marudził, że was jedynie dręczę Monteverdim! No i macie tu odtrutkę na feministki i inne bezpitule, która na pewno będzie wam częściej potrzebna, niż byście tego chcieli. ¡Y hasta la próxima! 


triarius

P.S. A tak całkiem na marginesie, to filmowe imię i nazwisko naszej umiłowanej przekładają się polski jako "Różaniec Wojownik". Aluzja jakaś?