Pokazywanie postów oznaczonych etykietą realny liberalizm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą realny liberalizm. Pokaż wszystkie posty

piątek, sierpnia 26, 2016

Wokół różnicy między liczbą 4 i niektórymi innymi liczbami

szczęśliwa kobieta, bo może się zrealizować w życiu zawodowym
Sporo ciągle słyszymy o ekonomii, zgoda? Pada też czasem określenie "minimum biologiczne", w różnych kontekstach, ale czy ktoś kiedyś usłyszał DEFINICJĘ tego pojęcia? No bo w końcu rozmawiać możemy sobie o niemal wszystkim, i nierzadko z pożytkiem, ale musimy jednak wiedzieć o czym właściwie rozmawiamy - i tu wchodzą na scenę właśnie definicje.

Właśnie znalazłem dla was ostatnio, i dla siebie zresztą też, definicję pojęcia "minimum biologiczne", która wydała mi się interesująca, a nawet płodna. Mam nadzieję, że wam też się spodoba i da do myślenia, ale jeszcze najpierw kilka wstępnych informacji.

Znalazłem ci ja to w głośnej (swego czasu) książce Michaela Voslenskyego (żeby zastosować transkrypcję rosyjskiego nazwiska, jaką ja tutaj mam w tym francuskim tłumaczeniu) pod tytułem, który na polski przekłada się jako "Nomenklatura - uprzywilejowani w ZSRR". Autor, mimo że wykształcony i przez większość życia działający w Ojczyźnie Proletariatu, a do walenia w tę ojczyznę używający Marksizmu, nie jest żadnym idiotą - wprost przeciwnie!

To bardzo bystry człowiek, orientujący się faktycznie w talmudycznych subtelnościach Marksizmu z Leninizmem na dodatek, ale wcale nie bezkrytyczny wobec Marksa - który, co by nie myśleć o jego czysto ideologicznych wymysłach i propagandzie dla idiotów, jako ekonomista wcale durniem nie był i coś tam z tego rozumiał - nie mówiąc już o Leninie... (Właściwie to aż dziw że tacy się tam potrafili uchować, i to na całkiem wysokich stanowiskach, choć przecie nie w Nomenklaturze!)

No a rozwalanie komuny akurat za pomocą Marksa z Leninem to po prostu znakomity pomysł i mało co, jeśli cokolwiek, może być tak skuteczne w zachwianiu wiary aparatczyków i lemingów, a może nawet w otwarciu tych czy innych oczek. Mówię to wszystko, żeby pokazać, iż co pisze Autor owej książki, to nie są żadne bzdury nieuka, ani też jakaś komusza propaganda. Naprawdę tak to widzę, a zazwyczaj bywam czujny i trudno mi, jak sobie pochlebiam, takie rzeczy wcisnąć.

Nie jest to też przedpotopowa książka, bo wydano ją w początkach lat '80, więc poniższa definicja, jeśli została cichcem zmieniona czy unieważniona, to nikt nas nie raczył o tym zawiadomić.

No więc, tak oto pisze pan Voslenseky... (Tlumaczę z francuskiego, maksymalnie wiernie.)
Nauka ekonomii zaznajomiła nas z pojęciem "przeciętnej statystycznej rodziny": mężczyzna, kobieta i dwoje dzieci. Oblicza się statystyczne minimum biologiczne [minimum vital statistique] biorąc tę wybraną rodzinę - próg zostaje osiągnięty, kiedy głowa rodziny może utrzymać jej cztery osoby. 
Sowiecka statystyka ignoruje pojęcie minimum biologicznego [i poza elitą jeżdżącą limuzynami i nie widzącą prostych ludzi] nie ma w Związku Sowieckim obywatela zdolnego do wyżywienia ze swej pensji czteroosobowej rodziny.
Mógłbym to skomentować, nawet dość obficie i być może z pożytkiem dla Ludzkości, ale zostawię to tak jak jest - w końcu macie swój własny rozum, Kochane Ludki, więc możecie się ew. same zastanowić np. nad kwestią...

A jak to właściwie jest z tą sprawą w REALNYM LIBERALIŹMIE? No i może jeszcze nad kwestią dodatkową, taką oto: Jak to się ma do cudnych i absolutnie, bez cienia wątpliwości słusznych spraw, jak "RÓWNOUPRAWNIENIE", "RÓWNOŚĆ SZANS"...? (Że już o "AKTYWIZACJI ZAWODOWEJ KOBIET" nawet nie wspomnę, bo to trywialna łatwizna.)

No to może jeszcze drugi śliczny obrazek, bo ten u góry jest co prawda przesłodki, ale właśnie aż za, i za kobiecy, więc teraz coś bardziej á propos ponurych spraw, o których piszemy, a mniej łaskotania osobistej erotomanii Pana Tygrysa. Coś bardziej zalatującego realnym liberalizmem. Oto i...

Żeńszczyny do roboty - czy to komunizm, czy też coś innego, nieważne!

triarius

sobota, marca 26, 2016

Psycho 2

A więc dotarliśmy wspólnie do początku drugiego odcinka, a że każda podróż musi się rozpocząć od pierwszego kroku, więc wykrzyknijmy "hip hip hura!" i do roboty. W tym odcinku, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem i nie spadnie nam na łeb asteroida, ani dron, napiszemy wreszcie coś, co by uzasadniało nasz wzniosły tytuł. (Łał? No a co innego?)

* * *

W jakiejś telewizji mignęła mi ostatnio informacja, że niejaki Rzepliński płakał był znowu w niemieckich mediach, że to: "Kaczyński chce w Polsce stworzyć nieliberalną demokrację, co jest absurdem". Powiedz to Peryklesowi, durniu, albo średniowiecznym szwajcarskim kantonom!

Z tego typu indywiduami nie ma oczywiście sensu rozmawiać inaczej, niż przy pomocy twardych argumentów, ale między nami, możemy sobie rzec, iż jest to oczywista bzdura, to co ten typ bredził, ale w drugą stronę działa to całkiem ładnie. Czyli że liberalizm bez demokracji - będącej przecie "wolnym rynkiem" na polityków i ideologie - jest jeszcze większym oszustwem, niż ten "zwykły", pożal się Boże, "demokratyczny". To tak na marginesie.

Teraz, jeśli pozwolicie, chciałbym westchnąć, że nikt po naszej stronie, w mojej skromnej opinii, nie kojarzy nic na temat psychologii, i że to jest cholernie smutne. Jasne - większość tego, co stręczy się prolom jako "psychologię", rzekomą naukę, to naukawe brednie bez cienia wartości, co jednak nie zmienia faktu, że jako problem psychologia - nauka o "dusznych mechanizmach", że tak to wzniośle a figlarnie określę, jak najbardziej istnieje, a nawet w tej szemranej nauce są rzeczy cenne, z których powinniśmy, niczym z wymion kozy Galatei, w dzień i noc pić do syta i prosić o jeszcze.

(Dla uczulonych na kozy i/lub wymiona: "jak z krynicy mądrości, ach!") Smutne to jest, i to jak, że w naszym słodkim kraju tylko wraże służby zdają się mieć jakiekolwiek o psychologii pojęcie, a my sami kręcimy się niczym... niech będzie "korek"... w przerębli małorolnych (jak ja to od niedawna określam, jakże genialnie!) historiozoficznych teorii, napędzanych czystą ekonomią i takimż chciejstwem.

"Czystą ekonomią" oczywiście taką, jaką jest w stanie pojąć, a w każdym razie wchłonąć, mały Kazio. Małe Kazie występują zaś u nas w dwóch zasadniczych odmianach: 1. Kazio-entuzjasta, niemal na pewno nieszczęsne k*winiątko, lub k*winizmu nieszczęsna niedoleczona ofiara; oraz 2. Kazio-czujny paranoik.

Tego drugiego niejednokrotnie daje się z przyjemnością (choć ostatnio ich czołowy egzemplarz jakby intensywniej przynudza) i może nawet pożytkiem, czytać, co nie zmienia faktu, że ich wizja świata to stołek z jedną tylko nogą, jak najbardziej z boku, i to nogą mocno krzywą.

No bo też taki Kazio potrafi nam wygenerować kunsztowną intergalaktyczną teorię, spiskową oczywiście, a to łagodne w tym przypadku określenie, opartą na przesłance, że ci tam zamachowcy od Charlie Hebdo (a tak przy okazji - nadal vous êtes Charlie?) "musieli przecież mieć ogromne wsparcie, skoro byli pewni, że uda im się zbiec", podczas gdy początkujący nawet Tygrysista, jeśli oglądał tego nieco w zagranicznych telewizjach, od razu wiedział, że oni wcale zbiegać i przeżywać nie zamierzają. Co najwyżej na krótki czas, żeby gdzieś jeszcze zadziałać.

To tylko drobny przykład, choć ten akurat wrył mi się w pamięć, ale jest to też ostrzeżenie, iż bez podciągnięcia się z psychologii - tej prawdziwej, nie tej naukawej, stręczonej prolom na ostatnich stronach i w ostatnich sekundach - nijak. Teraz zaś chciałem przejść do psychiatrii. Wszyscy kojarzą "schizofrenię bezobjawową"? Piękna sprawa, ale tego typu kopnięte totalitarne ideologie tak właśnie mają.

"Schizofrenia bezobjawowa", "agresywne milczenie", wszystkie te diagnozy Stefków Niesiołowskich tego świata, stręczone ludowi... Leberalizm ma to lepiej rozwinięte od sowieckiego komunizmu, choć faktycznie czegoś tak lapidarnego i chwytliwego, jak "schizofrenia bezobjawowa", jeszcze się nie dopracował. Jednak psychiatria to poniekąd PODSTAWA liberalizmu. Zdziwił się ktoś? Mogę zrozumieć, ale postaram się wyjaśnić, że jednak tak właśnie jest.

Otóż leberalizm posiada, jak wiemy, genialną i niezawodną receptę na uszczęśliwienie dosłownie każdego... Zdrowego, normalnego człowieka. Powtarzam: "zdrowego i normalnego"! A że nikt nie jest w nim szczęśliwy, w leberaliźmie znaczy, więc bez przerwy mamy zastosowanie dla psychiatrii. W łagodnych przypadkach dla od niechcenia rzucanych telewizyjnych diagnoz - w ostrzejszych dla całodziennych przymusowych badań w Tworkach i więcej. (A to ma naprawdę piękny potencjał rozwojowy i na pewno nie poznaliśmy jeszcze ostatniego słowa.)

Choroba psychiczna to dla leberalizmu swego rodzaju CZARNA DZIURA, w którą wrzuca się wszystko, co burzy genialną i niezawodną receptę na uszczęśliwienie Ludzkości (ach!). Mamy więc psychiatrię dla pojedynczych ludzi, ale mamy też dla całych narodów, wyznań, grup społecznych i czego tam jeszcze, na co akurat jest zapotrzebowanie. Genialne!

Mówiliśmy tu sobie kiedyś o epicyklach Ptolemeusza i faktycznie leberalizm opiera się na tym genialnym pomyśle - stając się dzięki temu (jak i system ptolemejski poniekąd, do czasu) kompletnie, w sensie popperowskim, niewywrotnym, ale z tą psychiatrią to jest jednak o parę pięter wyżej i o wiele genialniejsze.

W dodatku nikt inny, z tego co wiem, jeśli nie uwzględnimy bratniej ideologii bolszewizmu, na coś tak błyskotliwego nie wpadł. Niemal każdy dziś ma depresję, niemal każdy coś tam ćpa albo się, powiedzmy, przed telewizorem czy kąpem czymś niezdrowo podnieca... W ogóle to ten tekst narodził się w taki sposób, że wpadłem ci ja na piękną definicję, a potem się to rozrosło do rozwichrzonej, niczym włosy łonowe kołchoźnicy (fajnie wymyśliłem?), gawędy.

Definicja jest taka: "Uzależnienie, inaczej nałóg - prywatny sposób na poradzenie sobie z koszmarem życia w realnym liberaliźmie." Do tego można dodać drobny komęt, że jest to często rozwiązanie rozpaczliwe, niezdrowe, a co najmniej niekompatybilne (oczywiście) z realnym liberalnym otoczeniem, przez co dany człek ma dodatkowe problemy... Itd. Jednak sama istota tej definicji wydaje mi się tyleż błyskotliwa, co genialna, i tyleż przewrotna, co rewolucyjna. Wam nie?

Z leberalizmem (tak sobie dla krótkości, Szpotańskim, nazywamy REALNY LIBERALIZM, który nas miłościwie dręczy) jest w ogóle zabawnie. 40% populacji ma w nim, miało i będzie miało, albo też "nie ma, bo się leczy na", deprechę, ale wszyscy oczywiście są w nim niewyobrażalnie szczęśliwi i nie wyobrażają sobie lepszego życia. Inni zaś deprechy nie mają, bo ćpają... Albo coś. Już to mówiliśmy, tak? No dobra, no to tylko na koniec przywołam analogię z jakimś Kaligulą ("otoż ten Kaliguła rękę w pludrach trzyma" - wiecie o kim to było?), czy Neronem.

W otoczeniu nikt ich, po paru latach rządów, nie lubił... (Nerona lud kochał, ale lud był daleko.) To były tysiące ludzi, w sumie dość często potężnych... A mimo to Kaligula tych ludzi wykańczał, albo przelatywał im żony, a oni mu, do czasu, mogli co najwyżej skoczyć.

Przyczyna? Wytłumaczenie? Całkiem podobne do tego, które stosuje się do dziwnego faktu, że nikt w leberaliźmie nie jest szczęśliwy, a nawet jakby odwrotnie, a jednak każdy uważa, że jest to jedyna recepta na szczęście i każdy poza nim kwiczy z rozkoszy 24/7.

Zaś co bardziej radykalny leming przekonany jest nawet, że on sam też W ISTOCIE jest nieprawdopodobnie szczęśliwy, a gdyby np., Boże uchowaj, przyszło mu biegać po dżungli nad Amazonką z cyckami na wierzchu i kością udową małpy w przegrodzie nosowej, to by się wprost z rozpaczy zapłakał. Nawet gdyby nigdy przedtem leberalizmu, z całym jego szczęściem, nie był zaznał.

Dużo by jeszcze można, dużo by jeszcze właściwie trzeba, ale mam nadzieję, że i tak widzicie już, że psychologia to potęga i naprawdę nam jej cholernie "na prawicy" brakuje. Dzięki za uwagę!

triarius

P.S. Na deser, jako nagroda za wytrwałość w czytaniu, drobny fakcik na temat Pana T. i jego niezwykłych upodobań: Otóż wolałbym w sumie pieprzyć kozy, a do tego wielbłądy i co tam jeszcze, niż sam być nadal pieprzony przez Merkele, Tuski i Kopacze. Tak jakoś dziwnie mam i chyba już się nie zmienię.

Chcecie drugi drobny fakcik, równie zabawny i szokujący? Otóż wcale nie marzę, by co drugi człek w Gdańsku posiadał kałacha. (Szczególnie zaś takiego z niezablokowaną opcją ognia ciągłego.) Taki ze mnie, widzicie, pacyfista. To dla tych wszystkich napaleńców out there, domagających się "powszechnego dostępu".

środa, stycznia 27, 2016

Silvula rerum

(Tytuł nie jest jakimś popisywaniem się moją łaciną, która obecnie nie może raczej nikogo zachwycić - po prostu musiałem jakiś tytuł temu dać, a ten jest w miarę adekwatny. Jak ktoś nie rozumie, też nie będzie tragedii.)

*

Na początek chciałbym, zanim zapomnę, utrwalić na wieki wieków (in saecula saeculorum) amen, tego bąmota, cośmy go sobie wczoraj wsadzili na fronton tego gmachu. W końcu kiedyś znowu (Deo volente) zmienię fronton, a genialny bąmot zniknie, czego nie chcemy. A więc...

Kiedyś depresja była rzadką chorobą duszy, dotykającą emerytowanych alchemików. Dzisiaj Realny Liberalizm uczynił ją powszechną i dostępną każdemu.

* * *

Nie wiem, czy do was też docierają przemądre intelektualne argumenta za przyjmowaniem "uchodźców" z rozwartymi ramionami... (Żeby już nic o rozchylonych pośladkach nie wspomnieć, ani choćby nogach, co w tych czasach można uznać niemal za pruderię.) Ale w zachodnich telewizjach jest tego masa - chodzi o argumenta tego typu, że przecież zachodnie społeczeństwa są tak bogate, że żadna ilość emigrantów im nic nie robi. Itd.

Jest to dokładnie taki argument, nawet przy założeniu maksymalnie dobrej woli mówiącego, oraz absolutnej autentyczności "uchodźców", jak gdyby taki autorytet (z zamkniętego osiedla) wam, ludzie, rzekł: "sąsiadowi zalało mieszkanie, więc przyjmijcie go do swego małżeńskiego łoża - macie przecież pod dostatkiem poduszek i kołder!"

Cała ta przeinteligentna (inaczej) "dyskusja" sprawia mi - gorzką, ale jednak satysfakcję - no bo, gdyby, zgodnie z moimi, tu wyrażanymi od lat, pragnieniami und postulatami, znalazło się teraz w Polszcze z pięciuset ludzi, którzy przestudiowali i zrozumieli owe cztery Ardreya książki, które my, wołając magna voce na puszczy, próbujemy wylansować, to byłyby po naszej stronie jakieś sensowne, a jednocześnie radykalne i nie znoszące sprzeciwu argumenta przeciw szaleństwom Merkeli tego świata (nie swoim oczywiście kosztem, ale oni tak mają).

Terytorialność - moi rostomili ludkowie! Nie tylko to, ale i tego z nawiązką wystarczy na wszystkie te słowicze tryle o "uchodźcach"! Nie dziwię się, że nasz Ardrey jest teraz trudniej dostępny od Adolfa H., a do tego starannie zamilczany, bo to dynamit i więcej, tylko że na razie jeszcze można, a wkrótce, jeśli ten cały @#$%% ma jeszcze zamiar pożyć, a co dopiero nadal porządzić, zamiast....

Zupełnie przeciwnie... to Ardrey będzie raczej musiał zająć miejsce największych paskudników w historii. Itd. Zachęcałbym więc do przeczytania, póki jeszcze to możliwe, a także do ew. powielania, dystrybuowania, polecania, tłumaczenia, cytowania i STOSOWANIA.

* * *

Chodzi mi po głowie myśl, że być może (jeśli Bóg pozwoli) nigdy jeszcze w historii parę milionów ludzi w tak łatwy, prosty i bezpieczny sposób nie zmieniło jej, historii znaczy, biegu. Po prostu idąc na zwyczajne demokratyczno-liberalne, mało w sumie estetyczne, nieco co najmniej oszukane itd., WYBORY i oddając właściwy głos. Chodzi o Polaków, chodzi o wybory cośmy je mieli w zeszłym roku, chodzi o wybranie Dudy, a nie Bula, oraz PiS, a nie czegokolwiek innego, z Platfąsami na czele.

Naprawdę tak to widzę, choć to tylko faktycznie taka intuicja. Jednak jeśli naprawdę, jak mi się to teraz widzi, te tam Merkele postanowiły docisnąć do dechy i za jednym razem dokończyć dzieła... Czyli załatwić chrześcijaństwo i parę innych rzeczy, do których lud wciąż jakoś, mimo tylu lat nad jego rozwojem pracy, nieco przywiązany, przez co stawia opór racjonalnej hodowli...

Z katolicyzmem oczywiście na czele, szczególnie z jakichś powodów znienawidzonym przez to towarzystwo, choć i tak "więzień Watykanu" - będąc od setek lat więźniem właśnie, mając więc swoich strażników i swoją miseczkę zupki co najmniej raz dziennie (chyba że poważnie strażnikowi podpadnie) - wolniej lub szybciej, chętniej lub mniej chętnie (obecnie jednak chyba bardzo, rozczarował mnie ten Franciszek, ale też co on może?)... I tak idzie tam, gdzie oni chcą, katolików za sobą, w nieunikniony sposób (bo katolicyzm jest hierarchiczny z Papieżem na czele!) prowadząc.

Więc tutaj bym większych nadziei nie miał. Przynajmniej, o ile łaskawy Bóg nie zacznie znowu, i to względnie szybko, czynić cudów tak efektownych i tak skutecznych, jakie są do podziwiania w ST. Jedno czy drugie nie-do-końca-udowodnione uzdrowienie jakiegoś przejedzonego z niestrawnością tutaj niestety już nie wystarczy. (Zresztą "efekt placebo" itd.) Co najmniej ogień z nieba, rozstąpienie się morskich wód - takie rzeczy proszę! Na razie czekamy.

Tylko że ja nie o tym. Ja o tym, że te Merkele i Sorosy zagrały gambitowo, sądząc, że wygrają. (Raczej z takiego powodu się z reguły gambitowo grywa, jeśli nie jest się kompletną nogą.) Nasprowadzają, będzie chaos i bordello, oni jako arbiter, wszystkich za mordę, oczywiście islamistów o wiele mniej, bo oni sobie nie dadzą, ale co Merkelom właściwie islamiści szkodzą...

Społeczeństwo stanie się już do końca bagnem behawioralnym pod znakiem multikulti, a jeśli ktoś będzie chciał budować coś nowego - COKOLWIEK - no to ma do dyspozycji praktycznie czystą kartkę papieru, żeby sobie szkicować, robić samolociki, czapeczki, pisać donosy, manifesty, zagrzewające do stachanowskiej wydajności poemata... Żyć nie umierać! Można by o tym więcej, można by o tym lepiej, zgoda, ale chyba da się zrozumieć.

No ale niewykluczone, że Merkele i Sorosy jednak się przeliczyły, i to właśnie z powodu wschodniej Europy, właśnie z powodu Polski, właśnie z powodu tamtych niedawnych, zaskakujących swymi wynikami wyborów! Gdyby wszystko szło grzecznie, czyli mielibyśmy u władzy Platformę lub jakiś jej @$% avatar, to Niemce przebrały by sobie w tych imigrantach, zatrzymały tych użytecznych, a nam, i innym podludziom, oddały resztę.

Czyli islamistów, psychopatów, lub co najmniej ludzi z IQ na poziomie Bula i niezdolnych do żadnej pracy. A tutaj z rozsyłania nici, zaś opór narasta z każdym dniem w całej złączonej w bratnim uścisku Europie. Niemce mają problem - jacyś smętni idioci, jak Szwedzi, którzy się o to proszą od pół wieku co najmniej, też, ale co to komu szkodzi? Chcącemu zresztą z definicji nie dzieje się krzywda.

Spengler patrzy na to wszystko z jakiejś chmurki i na pewno kibicuje nam tutaj - Tygrysistom znaczy - a nie Merkelom, jak i nie kibicował Hitlerowi, choć były propozycje. Polska, względnie jednorodna i ze zdrajcami ładnie się obecnie odklarowującymi (niczym brudna oliwa w szklance czystej wody) od przyzwoitych Polaków, jest w sytuacji względnie (b. względnie, ale i tego trudno się było spodziewać rok temu!) korzystnej, a Niemcom wiatr nagle w oczy.

W długiej perspektywie - jeśli przetrzymamy - to się naprawdę ma szansę szpęglerycznie odwracać...

* * *

Ktoś uważa, że jakiś moralne skrupuły powstrzymywałyby szeroko pojętą Platformę przed stosowaniem płatnych internetowych trolli? Nie? Śmieszne pytanie, prawda? No to może Platforma nie potrafiłaby dostrzec "pożytku" z owych trolli i wolałaby postawić na inne środki - na przykład na dopieszczenie Polaków i dbanie o polski interes? Też nie? No to już nie wiem... Może by im nie starczyło forsy na parę setek tego typu "bezrobotnych magistrów ekonomii" i "kalek z Berlina" na to klepanie głupot w sieci?

A jeśli to by nie musiało być od razu na "Sowę i Przyjaciół"? Ani na policzki cielęce i ośmiorniczki z Biedronki gdziekolwiek? Znalazłyby się jednak jakieś środki, prawda? (Tak przy okazji, to ten "bezrobotny" i ten drugi to akurat prawda. Ilość ewidentnych folksdojczów na takim szalomie jest nieprawdopodobna i woła o pomstę do nieba, poza tym, że o jakieś @#$$% adekwatne działanie. A to, że lewak, obrażając wszystkich, jednocześnie skamle o litość, to takie dla nich typowe.)

Jeśli więc uznajemy, że Platforma na to wpadła, stać ją i nie ma skrupułów, które by ją powstrzymywały... A mówimy o "Platformie" w NAJSZERSZYM rozumieniu... To powiedzcie mi proszę, z jakiego to powodu taka masa prawicowych i patriotycznych ludzi, z pozoru rozsądnych, dyskutuje "kulturalnie" z trollami, którzy, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie piszą nawet tego, co im naprawdę w duszach śpiewa, tylko powielają, ZA FORSĘ, otrzymane propagandowe kawałki?

Tak mi się to jakoś kojarzy z jedną naszą narodową przypadłością, o której sobie tutaj mówiliśmy, z tym, że to akurat nie chodzi o tę, która dotyka emerytowanych alchemików. O tej drugiej mówiliśmy tu sobie nieco dawniej, ale to były sprawy naprawdę ważne i jako takie zostało to przez całkiem wielu ludzi za ważne, a do tego dość odkrywcze, uznane.

Wiecie o co chodzi? Różne rodzaje... Czegoś tam. No to zastanówcie się łaskawie, czy nie mam racji, a potem jeszcze łaskawiej powiedzcie mnie, i światu, w komęcie, co na ten temat sądzicie. (NIE w prywatnym mailu, do @##$$ nędzy!)

Szczególnie ci, którzy, jako niezłomni patrioci, nie zniżający się do głosowania w bantustanach i woląc zamiast tego masować sobie cnotkę, czekając na białego konia ze Zbawcą na grzbiecie - stracili szansę na zrobienie wbrew Merkelom i Sorosom, teraz mają drobną szansę nieco się zrehabilitować. (A na drugi raz głupio nie mądrować, tylko robić co Pan T. mówi!) Teraz trochę oczywiście żartuję, ale nie do końca, a wy - poprawcie się!

triarius

P.S. I oczywiście zapomniałem o najważniejszym. Mógłby mi ktoś spróbować wytłumaczyć, dlaczego druga część tego kawałka o wiązaniu ogonów jest aż tak dziko popularna? Do popularności Kuraka czy K*wina to się wprawdzie nie zbliża, ale setki wejść przez parę dni, wielokrotnie więcej, niż jakikolwiek mój tekst ostatnio? 794 wejścia na ten jeden tekst 28 stycznia o 17:20. i (jakżesz typowo!) ani jednego komęta.

Dlatego, że wsadziłem tam jeden krótki erotomański wtręt? W sumie żart przecie, choć z drugim dnem? Cieszę się, że wam przypadł do gustu, ale też takie wtręty były już przecież wiele razy i aż takiej sensacji nie robiły.

Zresztą, gdyby mi płacili grosz za każdy erotomański koncept, to byłbym dziś chyba najbogatszym człowiekiem na ziemi, gdyby mi się tylko nie znudziło, bo mógłbym je generować tańcząc na linie na wysokości dwudziestego piętra. (Choć z samym tańczeniem byłoby gorzej.) Więc?

A może chodziło o ujawnienie imienia mojego osobistego kota?!

niedziela, listopada 01, 2015

O patyczkach i płatkach śniadaniowych (odcinek 1, niewykluczone że jedyny, choć byłoby szkoda)

Sklep. Rzędy półek. Na jednej cztery rodzaje płatków śniadaniowych. Żadna wielka sensacja, ludzie się nie tłoczą, żeby zobaczyć to miraculum, żeby przyjechała telewizja kręcić sensacyjny reportaż, też nie ma co marzyć. A przecież...

A przecież interes pędzi przed siebie niczym zerwane z uwięzi, ogarnięte boskim szałem pędolino ze szczerego złota! Ku przyszłości! Oszalałe pędolino, które (ach, jakże brzemiennym w skutki!) zrządzeniem losu użyło gazety, na której ktoś z zapałem utłukł ćwierć funta najprzedniejszego kajeńskiego pieprzu. Co za dynamika! Jak te drobne raciczki szybko biją o podłoże: "Tratatam tratatam!"

Teraz już nie chodzi nawet o to, czy pieprz naprawdę był z samego Cayenne. Może nigdy nawet nie wystawił nosa poza Prędocinek (dzielnica w Radomiu, kochane Wiki!) - nieważne! I mało już teraz nawet istotne ile to było funtów. Przecież w tym jest taka niewiarygodna siła! I ten blask! Zorza polarna to przy tym wyłowiona z kałuży zapałka.

Co za dynamika, moi państwo! I popatrzcie tylko, jak ten figlarne zawinięty w sprężynkę ogonek wesołą wibracją pozdrawia mijane stacje - nawet te najmniejsze. Zresztą nie tylko stacje, bo nawet pojedynczych pastuszków pilnujących bydlątek. Ci zaś radośnie odwzajemniają pozdrowienie. To jest nie-do-opisania cudne!

Wśród pastuszków rej oczywiście wiodą korwinięta, pasące gąski w haszczach przy nasypie. W sumie to głównie siedzą i myślą, a gąski chodzą tu i tam, coś sobie skubiąc. Nad czym tak myślą korwinięta? Korwinięta zastanawiają się dlaczego im fujarka nie działa. Żadnego @#$%^ dźwięku. Cholerny socjalizm! Jednak widząc pędzące na złamanie karku szczerozłote pędolino, korwinięta odkładają na chwilę swe głuchonieme instrumenty z zielonej wierzbiny i obiema rączkami radośnie machają do podróżnych.

Pędolino odpowiada im wesoło merdając ogonkiem. Korwiniętom wygładzają się poradlone od troski czoła. Ach, jakie są teraz śliczne w złotym blasku pędzącego pędolina! Wycierają rękawem zasmarkane noski. "Oto jak wygląda złoty parytet", mówią same do siebie, specjalnie pogrubionym, niemal-dorosłym głosem. A gąski się pasą jakby nigdy nic. Pędolino zaś jest już daleko, daleko...

Właścicielowi płatkowego interesu, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, na firmowym koncie pojawiają się dutki. Dutki zaczarowane, mające (po odliczeniu podatku) tę cudowną właściwość, że cieszą, a pod ich wpływem (działającym zdalnie, w sposób dotąd przez naukę niewyjaśniony) wszyscy co do jednego zdolni, wszyscy ambitni, wszyscy cokolwiek warci biegną do najbliższej placówki banku i jak najprzymilniej poproszą o kredyt na rozpoczęcie działalności.

Potem wszyscy zdejmują buty, biorą sie za ręce, tańczą w koło, śpiewając magna voce Odę do Radości. (A starcy, jak to oni, chóralnie zawodzą, choć przecież jest to zawodzenie jak najbardziej optymistyczne, więc niech sobie pozawodzą. Już i tak niedługo to będzie.)

Sklep. Zupełnie taki jak poprzedni. A może całkiem ten sam? Też radośnie wybijający raciczkami werbel powszechniechnie dostępnego ziemskiego raju. Już niemal teraz, już niemal na wyciągnięcie dłoni. Jedyna różnica jest taka, że z półki, na której poprzednio, w tamtym złotodajnym sklepie, były płatki, aż cztery ich rodzaje, zrzucamy proszki do prania, czipsy mega-szampańskie (Ole!), oraz podpaski. Dla matek rodzin wielodzietnych, na porę między Nieszporami i Jutrznią. No i to cwane coś, co ostatnio pokazywali w telewizji.

Zaś na opróżnione w ten sposób miejsce kładziemy... Płatki? Śniadaniowe? Tak, właśnie! Ale inne. Całe 696 rodzajów płatków śniadaniowych - łał! A każdy rodzaj w innym wielobarwnym pudełku. (TO jest tu ważne - smak może sobie być ten sam. Albo nawet żaden.)

W sumie mamy więc w jednym sklepie 700 rodzajów płatków śniadaniowych. Podpaski muszą być wprawdzie teraz kupowane gdzie indziej (swoją drogą, wie ktoś gdzie można dostać to niebieskie do polewania?) , ale i tak -  tłum się wali, żeby oglądać to zjawisko mirabile, telewizje, prasa, księga rekordów Guinessa... Tylko nikt żadnych płatków nie kupuje.

Nagle wszyscy chcą tylko podpaski dla matek i czipsy. No i to coś z telewizji. Nikt nie chce płatków śniadaniowych. Co jest, do cholery?! Imprezę organizują? Cholerni klienci, żadnego z nich pożytku!

I co? I nagle smutno się robi. Nasze złote pędolino momentalnie zblakło, zszarzało, skurczyło się. Jest teraz pomarszczone jak źmiok (to po kielecku ziemniak, ja nie stamtąd, ale to śliczne), który zapomniany przeleżał trzy roki w piwnicy, całą vis vitalis przekazując swym licznym dorodnym pędom - tylko tych pędów nigdzie nie da się znaleźć.

Leży to nasze pędolino w trawie obok toru i rzęzi. Rzekome złoto przy bliższym oglądzie okazało się już nawet nie tombakiem, tylko po prostu... Nawet nie chcemy tego wypowiadać. Raciczki podrygują konwulsyjnie, wyciągnięte w stronę szarego, chmurami zasnutego nieba. Ogonek zwisł, oklapł i całkiem się, turpe dictu, wyprostował. Najgorsze zaś jest to, że żadne dutki na konto nie wpływają - jak mocno by nie potrząsać skarbonką. Nie ma na comiesięczną spłatę kredytu. Przychodzi Pan Komornik... Oj niedobrze!

Powyższa historia traktuje, gdyby ktoś jeszcze nie zgadł, o życiu. Jest odwieczna i to się nie ma szansy nigdy zmienić, jak długo istnieć ono będzie na planecie Ziemia. A jeszcze bardziej ta nasza historia traktuje o liberaliźmie. Co, zdawałoby się, może nas całkiem nie interesować, ale, o ile (powodowany niczym ostrogą waszym, Potencjalni P.T. Czytelnicy, feedbackiem) napiszę dalszy ciąg, zobaczycie (Ludzie), że to się wiąże z wielką ilością różnych spraw, które nas jak najbardziej dotyczą.

No bo przecież ten @#$%^ co go mamy dookoła, to jak najbardziej Realny Liberalizm - więc jak by mogło nie? Więc mamy tę, tak pięknie tu opisaną, dychawiczność, zwiotczały ogonek... I to dziwne, czy może nie tyle "dziwne", co raczej... Nieprzyjemne? Mało estetyczne? Zamiast szczerego złota.

Do następnego razu zatem! (Może nawet dojdziemy do kwestii amerykańskich pierdlów, które mnie do napisania tego arcydzieła literatury natchnęły. I do patyczków. Ach, habent sua fata libelli!)

triarius

P.S. Chciałem ci ja znowu napisać, że "wychodzimy pojedynczo, uważać na ogony", ale niby władza się nam ostatnio zmieniła, więc zaniecham. Żeby mnie ktoś przypadkiem (?) nie wpisał w kampanię przeciw nowej władzy. Z którą, mimo mojej na ogół nikłej skłonności do optymizmu, wiążę i której życzę. Wszystkiego. No, prawie.

P.S.2 A tak po prawdzie, to miałem pomysł na zupełnie konkretny i zdrowy na umysle tekst - którego zapewne nigdy bym nie napisał, bo jak mnie nie bawi samo pisanie, to po co pisać? - ale uwiodły mnie, znowu, te różne groteskowe wizje i słowne wygibasy. Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa! Choć nie, żebym uważał, iż w tym nie ma głębokiej treści.

piątek, maja 08, 2015

Niemal wszystko co musicie wiedzieć o realnym liberaliźmie

Realny liberalizm brawurowo zwalcza problemy, które bez niego nawet by się nikomu nie przyśniły. Posiada do tego rozliczne tajne bronie, okresowo mniej lub bardziej modne, z których czołową jest w ostatnich czasach totalna inwigilacja.

* * *


Powyższe to oczywiście parafraza znanego stwierdzenia Stefana Kisielewskiego na temat socjalizmu. Nawiasem mówiąc ten Kisielewski wygląda mi coraz bardziej na wyjątkowo paskudnego agenta wpływu, alternatywnie na wyjątkowo durnego użytecznego idiotę. Kiedyś, w mrocznych czasach PRLu, przyznaję, sam go ceniłem, ale do czego nas wiara w te jego wymóżdżone pierdoły doprowadziła, to aż zgroza pomysleć. W końcu Kiszczak to część systemu i po prostu wróg, Michnik, wbrew złudzeniom niektórych, tak samo. Pozostają tacy jak Kisielewski i K*rwin, a tutaj ten pierwszy wydaje się być "prorokiem większym" (by użyć znakomitego określenia by St. Michalkiewicza). 

No, ale co ja tam mogę wiedzieć na takie agenturalne tematy. To czyste intuicje, tyle że one często nieźle mi służą.

triarius

niedziela, marca 29, 2015

O piersiowych tonach nabrzmiałych troską

Przezabawne jest słuchać tych wszystkich głębokich piersiowych tonów, wyrażających najwyższej próby troskę o los biednych proli latających na te swoje arbajty tanimi liniami lotniczymi... I przez to zdanych na łaskę i niełaskę podlegających depresjom drugich pilotów... Oraz pierwszych pilotów z pęcherzem wielkości ziarnka gorczycy...

Przezabawne, kiedy nikt nawet słowem przy tej okazji nie piśnie o ludziach mających w swych rękach losy setek milionów takich proli, czego drobną jedynie częścią jest kwestia stanu psychicznego pilotów tanich linii lotniczych.

Tamtych nikt nie kontroluje, nikt ich na zdrowie psychiczne nie bada, ogół nie ma pojęcia jak NAPRAWDĘ ich się do tej roboty selekcjonuje (a ci co mają jakieś intuicje, po nocach spać z tego powodu nie mogą)... Ich track record jest taki, jaki widzimy - że już nie cofnę się do lat, powiedzmy, trzydziestych, ale choćby ten ostatni, płodny w wydarzenia, rok... I co? I nic!

triarius

sobota, listopada 01, 2014

O nieznanym geniuszu i największej z Kopernikańskich Rewolucji

Widząc jałowość wszystkich dotychczasowych wysiłków stworzenia ziemskiego raju, oraz nikły związek wszelkiego postępu z ludzkim szczęściem, jakiś nieznany geniusz wpadł w końcu na pomysł, że o wiele prościej będzie po prostu stworzyć piekło, tylko trzeba wbudować w nie mechanizm zdolny przekonać wystarczającą ilość ludzi, że żyją w raju. Jak pomyślał, tak i zrobił. a teraz my mamy to na codzień.

(Trochę mnie kosztuje, by to przyznać, bo, jak niektórzy wiedzą, mam swoich faworytów wśród Kopernikańskich Rewolucji , ale) TO własnie była Kopernikańska Rewolucja największa z nich wszystkich, a ten geniusz powinien mieć pomnik na każdym skwerku, być opiewany w tysięcznych "Odach do radości", i co tam jeszcze - bo też nikt tak jak on nie ukształtował naszego dzisiaj życia i nikt nie uczynił nas tak nieludzko szczęśliwymi.

triarius

wtorek, lipca 22, 2014

Propedeutyka Tygrysizmu Stosowanego, odcinek 2

Poprzedni odcinek był nudny, choć przynajmniej krótki. Był też cenny dla kogoś, kto, po przeczytaniu następnych (Deo volente) pięćdziesięciu tysięcy odcinków, ma nadzieję zgłębić zawiłości Tygrysizmu Stosowanego. Było trochę feedbacku, głównie zresztą oko w oko, prywatnie...

(Swoją drogą, co za cudowna metoda utrzymywania przy życiu jednego z tych nielicznych blogasków, które jeszcze utrzymują życie duchowe w tym nieszczęsnym kraju nieco powyżej poziomu darni - zamiast normalnych komętów, prywatne. O których pies z kulawą nogą nie usłyszy. Ale nie ma tak dobrze - właśnie usłyszał!)

Śmy sobie zrobili co właściwie w tym poprzednim odcinku? Całym zdaniem? Tak proszę! No to śmy sobie, panie psorze, wzięli farbkę i śmy sobie namalowali tło. Bardzo dobrze! Coś jeszcze? Więc, panie psorze, śmy pomalowali dół kartki na zielono, że to niby trawa, a górę na niebiesko.

Znakomicie, trzy z minusem! (Ten dialog miał za zadanie wprowadzić ew. P.T. Czytelnika w nastrój sprzyjający wchłanianiu wiedzy. Wyobraźcie sobie, że za parę tygodni matura z Tygrysizmu.) Teraz sobie luźniutko jeszcze trochę o tych Fellachach i ich epoce uzupełnimy...

* * *

Tych Fellachów będziemy sobie widzieć tam, gdzie jest rolnictwo. Różnych tam łowców i (mitycznych) zbieraczy zostawimy sobie na boku. Dlaczego, spyta ktoś? Nie dlatego byśmy ich lekceważyli jako osoby ludzkie, tylko dlatego, że my tu w sumie zmierzamy do kwestii (jak to mówią ludzie prości, dlatego w cudzysłowie) "cywilizacji" a łowcy (i mityczni zbieracze) raczej jej nie stworzą.

Nie stworzą dlatego, że to są małe społeczności, żyjące w dużym, z konieczności, rozproszeniu, ale także - i może przede wszystkim, dlatego, że ich życie zdaje się zaspakajać wszystkie istotne ludzkie potrzeby (pomijając oczywiście palącą potrzebę różowych golarek do damskich części intymnych, ale to zlozona kwestia).

W związku z czym oni, jak się zdaje, żadnej wielkiej potrzeby tworzenia czegoś wyższego, jakiegoś bardziej złożonego systemu społecznego, który by był, lub mógłby jakoś w miarę bezpośredniio zaowocować "cywilizacją" (znowu w sensie popularnym tego słowa!).

Łowców zlodowaciałych mamutów też sobie zostawiamy poza sferą naszych rozważań, choć to nasi bezpośredni przodkowie i mają na naszą naturę o wiele wiekszy wpływ, niż to się zazwyczaj uważa. Jednak porządny Fellach to jest gość zajmujący się rolnictwem, więc mówimy o czasach od Neolitu, czyli od wynalezienia rolnictwa, hodowli, garncarstwa, co w "żyznym półksiężycu" sięga parunastu tysiecy lat wstecz, a w innych regionach odpowiednio mniej.

Dopiero rolnictwo (a o wiele później oczywiście długodystansowa wymiana dóbr na wielką skalę) może zapewnić odpowiednio dużą gęstość zaludnienia, oraz pewne mechanizmy społeczne, które mogą w przyszłości zaowocować (tym, co lud nazywa) "cywilizacją", a my - jakby nie było szpęgleryści - nazywamy sobie dwojgiem imion: Kultura i Cywilizacja.

Wzorem "niemieckiej idealistycznej historiozofii" (cóż, uczyć się choćby od diabła!), jak to się zabawnie nieco określa, ze Speglerem na czele. Ale to sobie wyjaśnimy dopiero kiedyś, jeśli oczywiście dobry Bóg pozwoli.

Duże litery w naszym wykładzie oznaczają (przynajmniej w większości przypadków), że to jest określenie mające konkretne znaczenie w naszym (ach, jakże ezoterycznym!) języku, i to znaczenie może być inne niż to, co się pod takim słowem zazwyczaj rozumie.

Większość takich nazw będzie pochodzić z wielkiego dzieła wielkiego Spenglera, ale wcale nie wszystkie, bo np. Barbarzyńcy A (nAiwni) i Barbarzyńcy B (zBlazowani) to już nasze własne, o sto lat późniejsze wynalazki i uzupełnienia "kopernikańskiej rewolucji w historiozofii".

Tośmy sobie trochę porozmawiali o sprawach niemal czysto formalnych, więc nie od rzeczy będzie powiedzieć coś w kwestii merytorycznej. Jak to, że ów Fellach, czy raczej całe społeczeństwo z tego typu ludzi złożone...

Choć oczywiście nie każdy tam w sensie dosłownym grzebie patykiem w ziemi, sieje i orze - bo ktoś te ofiary (czasem ludzkie, a jakże) musi składać, i ktoś musi być tym Chilperykiem, który Chlotarowi... I wzajem. Sami rozumiecie.

W każdym razie to jest ta baza, to tło, na którym, nad którym, czasem potrafi wyrosnąć coś o wiele bardziej złożonego, mającego, w odróżnieniu od społeczeństwa tamtych Fellachów pewien kierunek rozwoju, pewną zdolność ewolucji...

A co my sobie nazwiemy Kulturą (jedną formę), Cywilizacją (drugą formę), plus sobie wyróżnimy parę form pośrednich i hybrydowych. Na razie tyle. Nauczyć sie tego na pamięć, w przód i w tył. Na jakiś czas wam roboty starczy, a ja idę zarabiać na chleb, bo niestety ten cholerny realny liberalizm wciąż tu jest, i wygląda, że w ciągu najbliższych paru dni nie zniknie.

triarius

P.S. Już wreszcie chyba wiecie, tak? Więc najwyżej parami, nie zwracać na siebie uwagi, nie rozmawiać za głośno o tajemnicach Tygrysizmu, i pamiętać o możliwych ogonach.

środa, lipca 02, 2014

O piekle

Wszystkie kawałki układanki wskakują na swoje miejsca, kiedy ujrzy się we współczesnym świecie realizację odwiecznego marzenia ludzkości o stworzeniu piekła na ziemi.

*

To była esencja naszego kazania na dzień dzisiejszy, ale jeśli ktoś chętny, to mamy więcej. Nieco mniej lapidarnie, może mniej zgrabnie, ale też chyba warto by to rzec...

Przed chrześcijaństwem wydaje się pewne, że nikt nawet nie wpadł na pomysł piekła. W katolicyźmie do piekła szli tylko najgorsi niegodziwcy. (Co w mojej opinii bylo bardzo miłe i sprawiedliwe.) W protestantyźmie, przynajmniej w niektórych jego największych odłamach, do piekła szla po śmierci większość ludzi, w dodatku niekoniecznie z powodu jakiejś swojej osobistej winy.

Dzisiaj, dzięki nieznużonej pracy milionów robotnych rąk, dzięki niesłabnącemu wysiłkowi tysięcy najtęższych umysłów - piekło jest już dostępne każdemu i nawet nie trzeba w tym celu umierać. Jeszcze nieco zbiorowego wysiłku całej Ludzkości, i piekło będzie funkcjonowało 24 godziny na dobę, w dzień powszechny i w święta.

*

Realny Liberalizm (czyli to co, w różnych wariantach, miłościwie rządzi Zachodem od lat) brawurowo pokonuje problemy, które bez niego nigdy by się nie pojawily. Vide depresja, która kiedyś była rzadką chorobą psychiczną, dotykającą bardzo nielicznych, dziś zaś jest (brawurowo pokonywaną) codziennością dla wielu.

Jeśli ktoś ma wątpliwości co do tych "wielu", to proszę, oto pierwszy z brzegu przykład:

http://www.nimh.nih.gov/health/publications/the-numbers-count-mental-disorders-in-america/index.shtml

*

Wszystkie te wypełniania formularzy... Wszystkie te zostawiania obcym ludziom półrocznego dziecka, aby pójść "dla zysku" mizdrzyć się do klientów i/lub przełożonych... Wszystkie te zaciskania pośladków, żeby "moja wolność nie ograniczała, broń świecki boże, wolności innych"... ("POŚLADKÓW", powiedziałem, nie "ZWIERACZY"!)

Można by jeszcze długo wymieniać przykłady... Wszystko to, bez czego życie wielkomiejskiego leminga jest dziś absolutnie niemożliwe, nie dałoby się po prostu znieść, gdyby nie co najmniej lekka, chroniczna depresja.

Bez powszechnej depresji - w sensie jak najbardziej dosłownym, w odniesieniu do jednostek, oraz w sensie bardziej przenośnym, w odniesieniu do zbiorowości i "ducha" - świat realnego liberalizmu nie mógłby po prostu trwać.

A teraz, wbrew złudzeniom wszystkich tych, którzy z taka pewnością głosili, że wizja bardziej kolorowych telewizorów i wakacji na Majorce w mig uczyni z każdego wojowniczego dzikusa, z każdego religijnego fanatyka, potulnego, ciężko tyrającego w tygodniu, żeby się "zabawić" w weekend, leminga...

Co ja będę klarował - rozejrzyjcie się po prostu wokoło, a jeśli potraficie, spróbujcie sobie odpowiedzieć na pytanie: w którym momencie zaczyna się kłamstwo, w którym momencie piekło, oraz kiedy to wszystko zaczęło się sypać?

triarius

niedziela, grudnia 01, 2013

O szczęściu - część 5

Jednak sobie chyba po prostu w tym odcinku zrobimy podsumowanie. Miałbym jeszcze sporo ciekawych, mniej lub bardziej "naukowych", rzeczy do powiedzenia o szczęściu, ale skorośmy sobie już powiedzieli to, co uważam za najważniejsze dla naszych blogaskowych celów, to właściwie po co? Po co, skoro mnie już to trochę zmęczyło, a ew. Czytelnik dostał już pointę?

(Zmęczyło mnie głównie chyba dlatego zresztą, że, jak w wielu podobnych przypadkach, ułożyłem to już sobie dokładnie w głowie, a teraz trzeba by to wszystko wulgarnie z tej głowy "spisać". Bardzo mało twórcza robota, jeśli już samo formułowanie zdań nie stanowi dla kogoś wielkiego wyzwania.)

Więc powtórzmy sobie, w innej nieco formie, naszą konkluzję. Plus ew. jakieś praktyczne i życiowe wnioski, jeśli się uda. A zatem...

Duża część obecnej, wszechświatowej już niemal, machiny indoktrynacji i propagandy ma na celu przekonanie leminga, że jest niesamowicie szczęśliwy. Plus dodatkowo (i co zapewne jest o wiele prostsze) przekonanie go, że nigdy nie istnieli tak szczęśliwi ludzie, jak dzisiejsze pokolenie lemingów...

Że wszyscy poza lemingami są głęboko nieszczęśliwi i przeżarci zawiścią wobec świata - z lemingami i elitami na czele. (I że to z ich winy nie wszystko zawsze jest w życiu leminga idealne, na razie, ale na to się przecież zaradzi.) Że kiedy leming w jakiejś chwili nie jest do obłędu szczęśliwy, widocznie nie dość jest w owej chwili lemingiem, widać jakieś wrogie miazmaty na chwilę go zainfekowały... (Popraw się lemingu, dla twojego własnego dobra!)

I tego typu rzeczy, bo może jeszcze nie wszystko wspomniałem. Najważniejsze jednak jest to, że leminga przekonuje się na wszelkie sposoby, że szczęśliwy. Co składa się z paru elementów, bo to też nie jest aż taka prosta robota, o nie! Po pierwsze - definicja szczęścia. O czym już sobie w poprzednich odcinkach wspomnieliśmy zresztą.

Po drugie - takie kierowanie świadomością leminga, aby koncentrował się niemal wyłącznie na momentach "dobrej zabawy" i ogólnie zadowolenia z życia, a pozostałe momenty, mniej przyjemne albo po prostu liberalno-depresyjne: swoją koszmarną przeważnie pracę, całe to wypełnianie druczków, uśmiechanie się do obcych lub wprost nieznoszonych ludzi, wszystkie te męczące i bezsensowne gadki, które trzeba uprawiać, żeby funkcjonować jako leming, jako "prywatny przedsiębiorca", jako "człowiek sukcesu"...

Wszystko to zapominać jak szybko się da, uciekając myślami i wyobraźnią do następnego "clubbingu". Albo wspominając z rozczuleniem poprzedni "clubbing". Wcale to nie jest takie głupie ze strony tych globalnych realliberal-macherów, trzeba im to przyznać! Jest w tym całkiem sensowna praktyczna psychologia, jakiej, nawiasem mówiąc, zdaniem Pana Tygrysa, cholernie brakuje na prawicy. (Oczywiście nasza miałaby cele nie tylko inne, ale wprost przeciwne, jednak ona dziś po prostu nie istnieje. Mimo Panatygrysich wysiłków.)

Bardzo długo można by to opisywać, ale chyba najlepiej będzie (o ile ktoś się na tyle przejął tym, co napisałem), jeśli P.T. Czytelnik sam teraz na ten temat chwilę pomyśli. Wtedy chyba powinno stać się jasne o co tu chodzi, i czy mam rację.

No a jakie z tego (o ile mam rację, oczywiście) wnioski? Na przykład taki, że warto by było godzić w leminga poczucie szczęścia, czy raczej, żeby to precyzyjniej określić - w jego poczucie, że:

1. jest najszczęśliwszym pokoleniem w historii;

2. że każdy poza lemingiem (i zupełnym ew. idiotą o szczęśliwym usposobieniu) jest okrutnie nieszczęśliwy, żyjąc w ciągłym lęku, rozpaczy i seksualnej frustracji;

3. że ew. zadowolenie leminga z własnego życia wynika ściśle i wyłącznie z jego statusu leminga właśnie; no i najważniejsze, choć i najtrudniejsze zapewne...

4. że leming jest, czuje się, naprawdę szczęśliwy.

Co do punktu 4., to sądzę, że należałoby to robić przez odwracanie jego świadomości od tych wszystkich clubbingów i Tańców z Idiotami, nakierowując ją na leminga wszawą codzienność, czyli te wszystkie formularze, sztuczne uśmiechy, pieluchy dla dorosłych... Setki, jeśli nie tysiące spraw, które czynią jego życie nędzniejszym i marniejszym od życia większości niewolników na dawnych plantacjach. To jeden praktyczny wniosek, ale chyba niebylejaki, prawda?

No to może jeszcze mały remanent. Powiem, może mi się to kiedyś przyda, co jeszcze miałem do napisania o szczęściu, ale to już nie tym razem. Miałem do napisania o tym doświadczeniu, w którym jakieś biedne źwierzątko samo sobie pobudzało elektrodą ośrodki mózgu odpowiedzialne za uczucie przyjemności.

I ani nie jadło, ni nie spało, aż zmarło. I o tym też chciałem powiedzieć, w nawiązaniu, że poczucie zadowolenia, które się ze szczęściem oczywiście bardzo mocno wiąże, pełni istotną biologiczną funkcję (a od biologii raczej szybko nie uciekniemy, czytać Ardreya!), z czego też wynika, że bardzo długo szczęśliwi i zadowoleni raczej być po prostu nie możemy, bo byłoby to z punktu naszego przetrwania i naszej biologii "niepolityczne".

Poczucie czy przekonanie, iż nasze własne życie jest "szczęśliwe", musi więc z konieczności wynikać z czegoś innego i o wiele bardziej złożonego. (N'est-ce pas?) To musi być naprawdę niesamowicie złożony proces, zapewne wprost nie do "naukowego" zbadania kiedykolwiek. W związku z czym, jakiż tu potencjał (że wrócę do naszej głównej myśli) dla manipulacji, propagandy, "wychowania", "edukacji" i innych clubbingów!

Nie tylko zapewne tych rzeczy, bo może być tu i jakiś hiper-pozytywny potencjał, ale potencjał "satanistyczny" jest, przy dzisiejszych środkach i dzisiejszej sytuacji, przeogromny. No a PRAWICOWE I SENSOWNIEJSZE OD LEBRALNEGO SZCZĘŚCIE, spyta ktoś? Bardzo dobre pytanie, odpowiem! Sam się tą sprawą (drogi Adasiu) w wolnych i gnuśnych chwilach zajmuję od lat. Nie mówię, że do żadnych wniosków nie doszedłem, ale do "naukowości" tym moim wnioskom wciąż daleko, i tak chyba być po prostu musi.

Całkiem możliwe mi się jednak wydaje, iż owo niezwykle skuteczne i chyba niezwykle zaciekłe, przemilczanie i ignorowanie Ardreya przez obecny establiszmęt, globalny, może w znacznej mierze wynikać właśnie z tego, co ten Ardrey czyni z leminga przekonaniem o własnej niesłychanej szczęśliwości i tych wszystkich, związanych z ową kwestią, sprawach, które wymieniłem w punktach powyżej.

Nie wiem jak dla leminga - choć co któryś musi przecież być dość bystry, by kiedyś z nudów Ardreya zacząć czytać i coś z niego zrozumieć (gdyby oczywiście dano mu taką szansę) - no ale dla ludzi sensownych, nie mówiąc już dla Tygrysistów, te wszystkie źwierzątkowe i ludzio-pierwotne sprawy, jak się w to wczuć i trochę pomyśleć, dają do myślenia. Nie tylko zresztą te.

I to by w sumie było na tyle. Zresztą niemal powiedzieliśmy sobie to, cośmy mieli do powiedzenia na kiedyś, tylko krócej, ale może wystarczy i to akurat dobrze, że krócej. Być może zresztą ten tekst nie ma wiele sensu i jest niestrawny, ale to może tak działać (oby!), że ktoś połknie sam problem szczęścia i dojdzie do własnych wniosków, które okażą się, o dziwo, podobne do moich... To, jak sądzę, by było fajnie i nawet pożytecznie. Co najmniej dla samego "delikwenta". (Żeby to tak wdzięcznie, choć obiektywnie bez sensu, określić. Ale jak niby można by inaczej to wyrazić? Czy jest na sali TW?)

triarius

piątek, listopada 29, 2013

O szczęściu - część 4

Ponieważ zbliżamy się powoli do końca, powiem wreszcie o tym Felixie i Makariosie. (Wiem, że to nikogo nie interesuje, ale niespecjalnie mi to w sumie przeszkadza, a kwestię szczęścia będę miał odfajkowaną po wsze czasy, i to jest miłe.) No więc "szczęśliwy" w obu tych przypadkach (łacińskim i greckim) to nie to samo co my dzisiaj przez to słowo rozumiemy. Czyli konsumpcja i dobra zabawa w sumie, albo niemal. Tamto była bowiem sprawa w dużej mierze religijna.

Tak było na początku całkowicie, potem ten religijny aspekt istniał tam przez większą część czasu funkcjonowania tych słów w łacinie i dawnej grece, i coś z tego pozostało do końca. "Szczęśliwy" w tym sensie, to nie był gość "który miał szczęście", ani gość który mógł sobie bez przerwy powtarzać "ach, jaki ja jestem z tego życia zadowolony, ach jak mi dobrze!, tylko facet któremu sprzyjały moce nadprzyrodzone, który z wdziękiem i bez wielkiego wysiłku unikał przekraczania wszelkich tabu...

Czyli w sumie gość "obdarzony łaską", a nawet trochę jakby "błogosławiony", choć oczywiście starożytna religia była w porównaniu z chrześcijaństwem w takich sprawach dziwnie uboga. Oczywiście - takie dobre stosunki z siłami nadprzyrodzonymi owocowały także i przeważnie powodzeniem w życiu, a kiedy ludzie, w miarę "postępu" i "rozwoju" stawali się mniej religijni, za to bardziej mózgowi i bardziej od religijnych kategorii potrzebowali określenia na faceta, któremu się dobrze wiedzie i zadowolonego z życia, mieli gotowe określenia i nie potrzebowali nowych.

Dobra! To była sprawa poniekąd uboczna, ale dobrze żeśmy ją sobie odfajkowali. Teraz znowu do sedna, a potem będzie koniec, alleluja! No więc w kwestii szczęścia dostrzegam dwie naprawdę poważne sprawy, które tu decydują. Jedną jest fakt, iż "być szczęśliwym" to nie jest całkiem to samo, co "uważać się za szczęśliwego". Możliwe jest, teoretycznie przynajmniej, przeżycie całego swego ziemskiego pobytu (że "Bogurodzicą" pojadę, bo mi się inaczej brzydko rymuje) w szczęśliwości o jakiej większości ludzi się nawet nie śni i nie powiedzenie sobie nigdy "jestem szczęśliwy". To sprawa poniekąd oczywista i nawet banalna.

Ciekawsze jest o wiele to, że można - teraz to moje własne przekonanie, a nawet ODKRYCIE - być nieprawdopodobnie nieszczęśliwym i uważać się jednocześnie za niesamowicie szczęśliwego. Dlaczego miałoby to być takie ciekawe, spyta ktoś? (Zapewne nasz etatowy niedowiarek.) A dlatego, że tak mi się widzi, iż to właśnie może być przypadek leminga i realnego liberalizmu. (Powtarzam: PRZYPADEK LEMINGA I REALNEGO LIBERALIZMU!)

Wszystkie te clubbingi, dysko, rekreacyjne narkotyki, imprezy integracyjne, tańce z gwiazdami, celebryci... Cały ten, krótko mówiąc, syf, którego elementy można by godzinami niestety wymieniać, ale też chyba wystarczy tyle, żeby zrozumieć o co mi chodzi. No więc, moim skromnym, jest to tak, że taki leming jest w istocie upiornie nieszczęśliwy, po prostu w depresji przez cały tydzień, a potem uprawia clubbing, albo inne rave party, w przekonaniu, że to właśnie daje mu szczęście o jakim mniej oświeceni nawet nie śmią marzyć, i że innego szczęścia właściwie być nie może.

Ładnie się to komponuje z tym, co kiedyś, z pełnym zresztą przekonaniem, mówiłem o liberaliźmie. Ktoś pamięta? Mówiłem, że liberalizm bez powszechnej depresji w sumie nie może gładko działać i trzeba go wciąż podpierać - a to weekendowym samobójcą, a to atakiem dronów...

Przyzwoity człowiek wedle liberalnych kryteriów, czyli przewidywalny obywatel, jakiego realny liberalizm kocha i jakiego sobie ze wszelkich sił hoduje, to gość w stałej depresji, który jednak zmuszą się bez przerwy do wypełniania druczków, składania raportów, wykrzywiania twarzy w uśmiechu, załatwiania odroczeń, dofinansowań, linii kredytowej, zawieszeń wyroków i występów w telewizji.

Tak - trzeba było te clubbingi uzupełnić "działalnością biznesową", ale teraz mamy już właściwie pełny obraz stanu ducha (ducha?) klasycznego leminga realnego liberalizmu i kontekstu w którym żyje (żyje?). Cała ogromna machina propagandowa, czyli rozrywka, "informacja", "edukacja", plus w dużej mierze sądy, sport... I co tam jeszcze...

Wszystko to służy obecnie, w moim przekonaniu, głównie temu, żeby naszego (?) leminga przekonać, iż jest szczęśliwy do rozpuku, i że nigdy nigdzie nikogo tak szczęśliwego jak on, realno-liberalny leming, być nie mogło. Nawet poniżanie i psychiczne niszczenie szeroko pojętych moherów, nawet szczucie leminga na te mohery nie jest równie ważną funkcją całego tego aparatu propagandy!

No bo w końcu co z tego niby wynika, że w lemingu cały niemal czas płacze jego mała zmaltretowana duszyczka? To dziecko, którym on kiedyś był - co z tego, że jest ono nieludzko nieszczęśliwe? Czy nie istotne jest CO LEMING NA SWÓJ TEMAT MYŚLI? Co myśli na temat swojej niewiarygodnej wprost szczęśliwości, którą oczywiście zawdzięcza....?

A jeżeli na tej szczęśliwości są jakieś plamki, jeśli przesłaniają ją jakieś chmurki - no to przecież wina w tym mohera, klechy, heteroseksualizmu i czego tam jeszcze! No i zawsze jest psychoterapia, zawsze są moralne autorytety, które wysłuchają i doradzą. Zawsze też otwarta jest droga do pokuty, żalu za grzechy, zbawienia - można przecież wyrzec się błędów, wstąpić do Zielonych, można wystawić światoburcze dzieło, można zadenuncjować wroga postępu...

I na tym, jak sądzę, opiera się właśnie w znacznej mierze cały ten... Interes. I TO BYŁO TO NAJWAŻNIEJSZE CO O SZCZĘŚCIU MIAŁEM DO POWIEDZENIA!

Tak zupełnie nawiasem, to na pierwszy ślad tego mojego odkrycia wpadłem niemal pół wieku temu, czytając w jakiejś w prlowskiej szmacie o depresji i samobójczej śmierci Marilyn Monroe. Która właśnie tak żyła - przykrywając stale swą depresję "intensywnym i fascynującym życiem" i udając przed światem i sobą, że nieludzko szczęśliwa.

(Oczywiście, mogli ją także utrupić, nie jest to pogląd bez sensu, ale z tą depresją ewidentnie było właśnie tak. I, jak sądzę, każdy rasowy leming to pod tym względem nastojaszcza Marilyn Monroe.)

Drugą ciekawą i ważną sprawą w związku ze szczęściem (a także po prostu zadowoleniem i pokrewnymi stanami) jest jego funkcja biologiczna, z której też niejedno wynika, co jeszcze zresztą raczej wzmacnia niż osłabia moją poprzednią tezę. O czym, Deo et Triario velentibus, następnym razem.

triarius

czwartek, sierpnia 15, 2013

O piekle i czyśćcu

Czyściec to realny liberalizm, piekło to jest to, w co on się na naszych oczach przepotwarza.

(Co jest przedsionkiem piekła, spyta ktoś? Proste - to Rosja w każdej ze swych dotychczasowych postaci.)

triarius

sobota, lipca 30, 2011

Biężączka? Chyba jednak biężączka... Choć nietypowa

Po każdym wydarzeniu w rodzaju tej niedawnej masakry w Norwegii (o czym, swoją drogą, planuję nieco napisać, z głębi swego syntetycznego umysłu i kompletnego braku jakichkolwiek wiarygodnych faktów) na "prawicy" (trudno to słowo dzisiaj pisać bez cudzysłowu!) od razu rozlega się jazgot na temat kary śmierci i dostępu do broni palnej.

Co do kary śmierci, to trudno mi byłoby znaleźć coś równie idiotycznego, skoro cała ta "prawica" (pomijając oczywiście agenturę!) jest obecnie w sytuacji proletariatu (Marksa czy Toynbee'ego),  proletów (Orwella), humiliores z okresu późnego Rzymu, itp., itd. Domaganie się zniesienia jednego z niewielu funkcjonujących jeszcze skrupułów tej (światowej) władzy/elity, które mimo wszystko jakoś podludzi chronią, to naprawdę skrajny idiotyzm, w dodatku samobójczy.

Te skrupuły oczywiście, w mojej opinii, wynikają znacznie mniej z jakichś intelektualno-moralnych przyczyn, a w znacznie większym stopniu z tego, że owe elity (jak zgrzytliwie by to słowo w ich przypadku nie brzmiało) odrobiły prostą lekcję historii i wiedzą, iż wszelki terror, choć rozpocznie się, jak Bóg (świecki albo co najmniej łagiewnicki) przykazał, od hołoty, ale prędzej czy później uderzy i w samą elitę. Przykłady są w historii naprawdę liczne, ale im zapewne wystarczyło jedynie drobne przemyślenie kariery Robespierre'a czy Stalina na stosownych kursach Marksizmu Leninizmu, czy w innych Uniwersytetach Postępu i Szczęścia Ludzkości. Dlatego też oni się do stosowania terroru zupełnie nie palą, a dotychczas po prostu nie musieli.

Dlaczego nie musieli? Liberalna gospodarka - mówimy tu o realnym liberaliźmie, nie o jakichś utopiach czy rewizjonizmach! - funkcjonowała... Powie ktoś, że marnie. OK, jednak znowu chyba nie do końca się zgadzamy w kwestii tego, jaki jest w sumie cel realnego liberalizmu, wraz z jego gospodarką, i co jest w tym przypadku sukcesem. Ktoś powie, że jest to stałe "zwiększanie dostępu do dóbr" (w sumie konsumpcja, mało co, moim zdaniem, jest równie mało prawicowe!) i wtedy będzie miał poniekąd rację. Ja jednak nie wypuszczam się na tego typu wody wzniosłych (?) abstrakcji i dla mnie celem jest trzymanie hołoty (ludu, lemingów, proletów itd.) za twarz - raczej metodą niewielkiego kijka i sporej, choć w dużym stopniu jedyne wyimaginowanej, marchewki, zamiast masowego terroru.

I tutaj liberalna gospodarka dotychczas sprawdzała się naprawdę dobrze. Od zakończenia drugiej wojny światowej. Oczywiście nie na całym świecie, ale kto by się przejmował takimi krajami jak Polska czy Czechy, no a Rosjan nie było trudno (i nadal nie jest) wygodnie utożsamić z ich władzą i raczej zazdrościć im sukcesów - a konkretnie skutecznego podbijania świata, plus "braku bezrobocia", "równości płci" (miłość mych uczniowskich lat  traktaristka Frosia!) i czego tam jeszcze.

Ten stan - miły poniekąd dla obu stron, poza już całkiem tygrysią prawicą, której nie pasuje ów powolny i łagodny w sumie przecież postęp mrówczego i "humanitarnego" (z założenia) globalnego totalitaryzmu... W dodatku owa tygrysia prawica nie chce uwierzyć, żeby zawsze to miało już być jedynie mrówczo i humanitarnie (tutaj, swoją drogą, fajna sprzeczność), bo to się ich zdaniem musi prędzej czy później, z takich czy innych bezpośrednich przyczyn, zmienić. (Na co zmienić? Trza pomyśleć!)

Ten stan, jako rzekłem, dotychczas w sumie działał zadowalająco. Jednako ostatnio jakby przestawał. Przestawał zadowalająco działać, znaczy. A nawet ten i ów - bardzo zły człowiek, albo alternatywnie skrajny pesymista - zaczyna w tym genialnym systemie dostrzegać sprzeczności nie do pogodzenia, wraz ze zjawiskami wróżącymi rychłe się tego systemu zatarcie, aż po totalny kolaps. (Słowo "kolaps" nie wydaje mi się przesadnie polskie, ale w tym kontekście fajnie brzmi i sobie je zapożyczymy.)

Z jednej strony mamy europejską Unię, która, niesyta, wciąż, mimo wszystko, trwającą sytością swoich poddanych (co nie jest Unii zasługą!), oraz tym, że potulnie jak dotąd łykają oni wszystkie postępowe nauki i grzecznie wcielają je w życie - pakuje się w ryzykowne (mniejsza już, że wątpliwe moralnie, a nawet prawnie) awantury w rodzaju interwencji w Libii... Jednocześnie zaś ekonomia jej się wali, z ukochanym jej projektem wspólnej waluty. Który to projekt w oczach coraz większej ilości ludzi musi wyglądać jak coś motywowanego całkiem innymi niż zdrowo-i-uczciwie-ekonomiczne (dobro i konsumpcja poddanych) przyczynami. Przyczynami, które temu i owemu mogą się zacząć nawet wydawać przewrotne. (Żeby jedynie przy tym słowie pozostać.)

Oczywiście, tak samo jak w Rosji po zwycięstwie bolszewickiej "rewolucji" (przed też zresztą), były różne skrzydła i frakcje. Na przykład "prawicowa", która miała ochotę ograniczyć podbijanie świata na czas jakiś, aby zająć się uszczęśliwieniem i przekonaniem miejscowej ludności... Oraz "lewicowa", która za wszelką cenę chciała nieść tę rewolucję gdzie się da. (I, jak się zdaje, właśnie późne pociotki tej ostatniej nam tu w Unii miłościwie teraz panują.)

Tak samo w Unii, gdzie rozlegają się bojowe pohukiwania, że "obecny kryzys, oczywiście nie ojro, tylko krajów, które nie dość Unii się słuchały i chciały coś bez niej", to "znakomita okazja do przyspieszenia dalszej integracji", bo unijny minister finansów od razu rozwiązałby wszystkie te problemy. A jednocześnie ci spośród unijnej biurokracji i nowej nomenklatury (niniejszym wprowadziliśmy to pojęcie, to precedens!), którzy mniej w młodości palili marychy i mają jeszcze nieco czynnych zwojów kory mózgowej, plus odrobinę instynktu samozachowawczego, muszą już mieć portki pełne ze strachu. Przy czym zawartość strachu w tych portkach zapewne zwiększa się z dnia na dzień.

Sprawa, która sobie tak wolniutko, bez wstrząsów i prawie niezauważalnie podążała do szczęśliwego (dla niektórych, inni nie mają i tak nic do gadania) celu, nagle zaczęła się sypać. Konflikty - klasowe, nie bójmy się tego słowa! - zaczęły się zaostrzać. Tu i ówdzie upiorne widmo kontrrewolucji zaczęło podnosić swój paskudny łeb, a nawet w samej elicie (jak należy sądzić) zaostrzają się różnice zdań... Wkrótce (tutaj stosowny wykrzyknik, do wyboru) może tam dojść do konfliktów - ba, nawet powstania frakcji!

Liberalizm realny się nie sprawdził - nie tylko w oczach oszołomów w rodzaju Pana Tygrysa, ale nawet w oczach elit. Dla jednych to zbyt mało - i zawsze tak było, po prostu zmuszono ich, by siedzieli cicho i co najwyżej publikowali sobie Lenina w jakichś "Krytykach Politycznych"... Dla innych, skoro nie ma już dla wszystkich marchewek, a hołota podnosi łby... Albo wkrótce może zacząć je podnosić - to trzeba zdjąć aksamitne rękawiczki i użyć bardziej szorstkich środków.

Problem tylko - kim to zrobić? W istocie, jeśli się teraz ktoś wśród owej elity, z tych, co mają jeszcze parę aktywnych zwojów, zastanowi, to zacznie się zastanawiać i zastanawiać... Coraz intensywniej... Że przecież elita też nie jest monolitem. Że taki na przykład unijny biurokrata (oczywiście to się tak tam nie nazywa, ale, że nie wiemy jak, to sobie tak go roboczo określiliśmy) ma samochód, komórkę, mieszkanie z widokiem, diety, kotlety, przeloty, dzieci na studiach i z zapewnioną karierą... Ale, jakby tak to cynicznie wszystko wycisnąć, to co on naprawdę ma? Na czym opiera się jego władza? Na czym opiera się właściwie posłuszeństwo tego ludu - suwerennego, a jakże! I w ogóle celu wszystkich tych uszczęśliwiająco-umoralniających zabiegów - ale jednak w sumie to przecież bydło, prolety i hołota!

I tak sobie ten hipotetyczny myślący przedstawiciel tej dzisiejszej światowo-europejskiej elity rozmyśla. A nie są to myśli wesołe. My zaś możemy się w tym akurat przypadku z ową elitą - normalnie od nas, szaraczków, o lata świetlne odległą, wyniosłą i niedostępną - o tyle zrównać, że też możemy sobie pomyśleć. Nawet na te same tematy! Czyż to nie jest rewolucyjna okoliczność?

Na początku wspomnieliśmy o pistoletach, a raczej, durnych naszym zdaniem, wrzaskach wszelkiej "prawicy" za ich pełną dostępnością po każdym tego rodzaju wydarzeniu, jak niedawna masakra. Nie jest to, naszym tygrysim zdaniem, aż tak durne i tak samobójcze, jak domaganie się kary śmierci, ale durne jest. Jednak tekst wyszedł nam i tak długi, bo nie dało się wyjaśnić kwestii tej kary śmierci bez poruszenia nieba i ziemi - jako że wszystko się ze wszystkim w tym świecie łączy, a niektóre rzeczy łączą się nawet bardziej - więc o pistoletach już tym razem nie będzie. Może tylko bonmot na pociechę: "Pistolet to kobieca broń - jak trucizna albo czary". (Wymyśliłem to parę dni temu i zadedykowałem, znowu, hajduczkowi Iwonie Jareckiej.)

Mam nadzieję, że powyższe moje rozważania nie są całkiem nieinteresujące, że kogoś zapłodnią (zanim uczyni to, uzbrojony w stosowny nakaz, któryś z działaczy gejowskich), i że, jeśli się ostro pomyśli, daje się tu nawet znaleźć związek tego wszystkiego z karą śmierci i postulatami w jej sprawie, które uważam (jak większość z tego, co robi czy gada, dzisiejsza "prawica") za równie głupie, co samobójcze! Jasne - tradycyjne wartości, normalne zdrowe społeczeństwo... Wszystko to racja. Jednak stanowczo krytykowanie obecnego syfa i całej tej rzekomo "humanitarnej" ideologii, która za nim stoi, ja bym zaczynał od całkiem innych spraw. A już szczególnie w tak rewolucyjnych i nabrzmiałych gwałtownymi wydarzeniami czasach, jak te, które nam właśnie nadchodzą. Dixi!

* * *

Zaraz, byłbym zapomniał o bonmocie, który przed chwilą do mnie przyszedł. Trochę się wiąże z powyższym. Oto i on:

Jedyną znaną mi i w miarę sensowną alternatywą dla wizji niezależnych od siebie cywilizacji, proponowaną przez Spenglera, jest ortodoksyjna wizja ciągłego rozwoju jednej ogólnoludzkiej cywilizacji - czyli w największym skrócie: "Od Sargona do Magdaleny Środy", albo może: "Od udomowienia owcy do letnich skoków narciarskich w telewizji HD".

(Być może jednak zapomniałem o Konecznym. No więc proszę - dla jego zwolenników to może być: "Od Romulusa do Bronisława Komorowskiego".)

Tak czy tak, bardzo budujące i wzniosłe wizje, prawda?

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, grudnia 25, 2010

Luźne myśli, całkiem bez związku z Hanuką

Nic tak nie uczy cierpliwości, jak połączenie internetowe z górnej półki i Drugiej Irlandii, którego przepustowość zmniejsza się do około dwóch bitów na godzinę - ponieważ akurat spadło nieco śniegu. Możecie wierzyć, wiem to z własnego doświadczenia!

* * * * *

Teraz coś w nawiązaniu do mojej dawnej "Nie-Sowieckiej Encyklopedii Tygrysiej":

Antysemityzm - choroba umysłowa polegająca na niezdolności zauważenia oczywistego faktu, że jeśli jakieś konkretne plemię jest od tysięcy lat znienawidzone praktycznie przez wszystkich, którzy z nim się w jakikolwiek sposób zetknęli, to wina leży po stronie tych wszystkich, a owa niechęć właśnie dobitnie i niepodważalnie potwierdza, że owo plemię jest czyste jak łza, niewinne i słodkie.

(W odróżnieniu od wszelkich innych chorób umysłowych, które stanowią okoliczność łagodzącą w przypadku popełnienia przestępstwa, ta jedna akurat nie stanowi, natomiast - przeciwnie - sama w sobie stanowi przestępstwo. To taka ciekawostka, dowodząca, że nie ma reguł bez wyjątków, w każdym razie w realnym liberaliźmie.)

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

czwartek, września 30, 2010

Wpis bez tytułu (a co, musi być tytuł?!)

Realny liberalizm zapewnia każdemu człowiekowi bezpieczne, godne i szczęśliwe życie - od skrobanki po eutanazję.

* * * * *

Idea przewodnia "Prawdziwego Konserwatyzmu"/Monarchizmu/Itp. jest taka: "Nasza myśl (po poza myśl to NIGDY nie ma prawa wyjść!) musi być tak radykalna, skrajna i bezkompromisowo czysta, by na naszym tle każda prawica wydawała się albo zgrają galaretowatych różowych zgniłków, albo też bandą krwawych bolszewików, a JEDNOCZEŚNIE (i właśnie DZIĘKI temu!) musi się ona (i słusznie!) każdej, nawet najbardziej lewackiej i totalitarnej władzy (a może takim szczególnie) wydać tak kompletnie oderwana od realiów, jałowa i schizofreniczna, by nikomu nie chciało się nas niepokoić."

Addenda:

1. Pomijam tu kwestię agenturalności (konkretnie agentury wpływu).

2. Dzięki tow. Anonimowy z komentarza pod poprzednim moim wpisem (http://bez-owijania.blogspot.com/2010/09/oko-za-oko-czyli-demokracja.html), datowanym "czwartek, wrzesień 30, 2010 8:34:00 AM" za inspirację!

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

sobota, maja 22, 2010

O niewywrotnych teoriach i niezatapialnych ideologiach (część 1)

Popper, wraz z brzytwą Ockhama, należy do standardowego wyposażenia każdego liberalnego czy lewackiego internetowego trolla, nie mówiąc już o liberalnym czy lewackim intelektualiście. Życie, i tak zwany "real", mają jednak swoje prawa, więc liberalni i lewaccy intelektualiści (trolle na razie zostawiamy sobie na boku), waląc Popperem na lewo i prawo jak maczugą...

Rżnąc wszystko co się nawinie brzytwą Ockhama... Sami w swych, kunsztownych teoriach (nie mówiąc już, że kiedy nasuwa się konieczność ich obrony), od brzytwy zdecydowanie stronią, czyniąc przy tym wszystko, by te teorie były maksymalnie NIEWYWROTNE - a zatem, zgodnie z popperowskim kryterium, NIENAUKOWE.

Dzisiaj zajmiemy się jedną z tych spraw - mianowicie niewywrotnością owych teorii - i ją sobie tu, pokrótce, poanalizujemy.

Na początek na miejscu będzie jednak stwierdzenie, że ja wcale nie domagam się od wszelkich teorii czy hipotez, by były wywrotne, a mówiąc bardziej oficjalnym językiem "falsyfikowalne", bo cała masa bardzo sensownych teorii i hipotez, albo nie jest, albo też byłoby to w ich przypadku skomplikowane i niepewne. W końcu samo popperowskie kryterium naukowości nie jest przecież falsyfikowalne, zatem zgodnie z samym sobą, jest nienaukowe... I tak właśnie się te sprawy mają.

Tutaj jednak zamierzam wykazać, że wspomniani już lewaccy i liberalni intelektualiści, nie tylko lekce sobie to kryterium ważą (co by nie było żadną intelektualną zbrodnią, choć zabawne to jest, gdy się na nie z takim zapałem raz po raz powołuje), ale po prostu tak konstruują swoje teorie, by były one maksymalnie NIEFALSYFIKOWALNE, niewywrotne. I by polemika z nimi, z tego właśnie powodu, z założenia nie miała sensu. TO już jest grube intelektualne nadużycie, które warto by było wreszcie ujawnić, bo na razie nie udało mi się nigdzie znaleźć tego zjawiska ogólniejszej analizy.

Przejdźmy więc do sedna rzeczy i spróbujmy opisać sposoby, na jakie te brzydkie rzeczy oni robią. A jest tych sposobów co najmniej kilka. Opiszę te, które udało mi się dotychczas, w wyniku niezbyt długiego analizowania tej sprawy, określić.

Sposób pierwszy na swój prywatny użytek określam sobie za pomocą przypisywanej Napoleonowi formuły "Maszerujemy osobno, atakujemy razem". Mnie się to w każdym razie tak kojarzy, choć zgadzam się, że potrzeba do tego pewnej elastyczności umysłu. Inną dobrą, bo od razu oddającą istotę sprawy, nazwą jest "Ideologia rozpisana na głosy". (Tu też zresztą, jeśli ktoś pragnie, możemy posłużyć się hasłem: "Śpiewamy razem, mówimy osobno".)

Rozpracujmy to na konkretnym przykładzie. Weźmy taki feminizm. Niby jest jeden, prawda? Walczy o prawa kobiet i to jest jego istota. A jednak, weźmy dowolną sprawę, która wiąże się w jakikolwiek sposób z "dolą kobiet"... I w ogóle zresztą z czymkolwiek, o czym feminizm raczy się wypowiadać... I nie znajdziemy tam chyba żadnej (nie-trywialnie oczywistej) tezy, dla której nie proponowano by nam dwóch co najmniej, całkiem różnych, i często sprzecznych odpowiedzi czy rozwiązań.

Jakaś zmęczona pani domu, jakaś zabiegana matka dzieciom, jakaś nudząca się w bezczynności żona zamożnego biznesmena, wzniesie w momencie zwątpienia oczy ku niebu i zawoła: "Ależ życie kobiety jest ciężkie!" Momentalnie pojawia się obłoczek dymu, z którego, jak diabełek z pudełka, wyłania się feminizm ze swoją, skrojoną na miarę, ofertą i odpowiedzią na wszelkie duszne bole. "Tak, kobiety są całkiem takie same, a faszystowskie, paternalistyczne społeczeństwo na siłę wtłacza je..."

Diabełek cały czas patrzy swej ofierze w oczy i reaguje. Jeśli ta nie zareagowała pozytywnie na wstępną ofertę, oferta zostaje natychmiast zmieniona. W optymalnym przypadku tak, by ofiara nawet się nie zorientowała. Feministyczny diabełek ciągnie więc w tym duchu: "Chcą żebyśmy były jak oni! A przecież oni to tylko niedonoszone my, kobiety! Mamy być takie same?! Jesteśmy od nich o niebo lepsze, złoty wiek to był przecież wiek matriarchatu, a potem te podstępne, sadystyczne samce... itd."

Feministyczny diabełek nadal uważnie patrzy tej pani w oczy i reaguje na język jej ciała, nadstawiając przy tym ucha - bo może ona coś powie wprost. Ofiara dostała już dwie oferty - obiektywnie sprzeczne ze sobą, ale kto by się tam takimi formalnościami przejmował! Liczy się współczucie, liczy się siostrzana solidarność, liczy się wspólnota. Zaiste aż trudno zrozumieć, jak możliwe jest, by wciąż tyle kobiet odrzucało tę hiper-atrakcyjną ofertę, ten syreni śpiew... Może diabełek na razie jeszcze nie dotarł do wszystkich kobiet? A może większość z nich, jakimś atawistycznym instynktem wiedziona, otrząsa się po chwili z owego stanu hipnozy i wraca do normalności?

Nie wiem, w każdym razie muszę przyznać, że podziwiam te kobiety, które tak chytrze przedstawioną ofertę po prostu odrzuciły i nie poświęcają słowiczym trelom feminizmu uwagi. W końcu kiedyś, mimo że ich "dola" była zapewne cięższa, mogło to być w miarę łatwe - ale dziś? Kiedy nawet mężczyźni - swą eunuchowatością - sprzysięgli się niejako, by pchać kobiety w szeroko otwarte ramiona feminizmu?

W naszym, błyskotliwym, choć z konieczności uproszczonym, literackim przykładzie, uwzględniliśmy jedynie jednego diabełka-akwizytora. Jednak w rzeczywistości działa to przeważnie w sposób mniej elegancki, wymagający o wiele większych nakładów i zasobów, ale też o wiele pewniejszy. Działa to po prostu bardziej zgodnie z cytowaną tu przeze mnie napoleońską zasadą. Po prostu ktoś mówi jedno, kto inny drugie, a jeszcze ktoś inny trzecie. A jeśli którykolwiek z nich odniesie sukces, sukces ten idzie oczywiście na konto CAŁOŚCI - w tym wypadku całego feminizmu. No i mamy kolejną udaną sprzedaż ideologii. Mamy też kolejną ideową feministkę.

Działa to oczywiście całkiem tak samo jak np. platformiana propaganda z "konserwatywnym", robiącym jezuickie miny i sączącym nabrzmiałe mądrością słowa Gowinem, i "wesołym", "działającym wyłącznie na własny rachunek" Palikotem. (Plus Niesiołowskim, nieaktualnym już na szczęście Karpiniukiem, i masą innych platformianych mend do zadań specjalnych.) Zresztą na lewiźnie, także tej realno-liberalnej, "europejskiej", jest tego rodzaju osobników skolko ugodno i nie ma chyba wielkiej potrzeby ich tu wymieniać. Nie o tym zresztą teraz mówimy.

Ci faceci to po prostu (pomijając już epitety, na które zasługują, a które wyrażają aspekty etyczne tego co robią) HARCOWNICY. Tacy jak ci w Trylogii, i w ogóle w historii wojskowości przez tysiąclecia. Jeśli odniosą sukces, całe wojsko się cieszy i morale mu się zwiększa. (Nie mylić z moralnością! To całkiem co innego.) Jeśli dostaną w dupę - cóż, zdarza się, nikt przecież za nich odpowiedzialności nie brał, wszystko co robią, robią na własny rachunek.

Podobnie zresztą używa się czasem komandosów czy służby specjalne - ludzie dostają misję, ale wiedzą, że nikt się o nich w razie, gdyby wpadli w ręce wroga, nie upomni, i o żadnych tam Konwencjach Genewskich mowy nie będzie. Oczywiście tym wszystkim lewackim, leberalnym czy feministycznym (nie, żeby to były całkiem różne rzeczy!) na ogół nic takiego nie grozi, ale zasada ich użycia jest ta sama.

Mam nadzieję, że udało mi się pokazać, jak opisanym tu sposobem czyni się pewne ideologie niezatapialnymi. Byłby to pewien mój sukces, ale nie należy go wyolbrzymiać, bowiem ta akurat metoda jest stosunkowo prymitywna i stosunkowo dobrze wszystkim znana. Następne, które (Deo volente) opiszę w następnych odcinkach, są o wiele bardziej wyrafinowane i o wiele mniej, z tego co wiem, rozpoznane.

c.d.n.

triarius
--------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, grudnia 25, 2009

Aktualności ze świata - MANSCAPING

Jak sobie zrobić manscaping jak gentleman


autor: Gigi Starr

Czy nazwiemy to "przycinaniem żywopłotów", czy też "strzyżeniem trawnika" - nadszedł czas, by mężczyźni zrobili porządek ze swymi dzikimi kłakami na rzecz gładszego wyglądu. Najnowszy trend dla mężczyzn, to usunięcie włosów gdziekolwiek rosną - pachy, plecy i inne regiony są teraz bezwłose, zgodnie z narastającym trendem zwanym "manscaping"*.

New York Daily News notuje, że wielu pracowników i zarządzających wielkimi biznesami obecnie troszczy się o swoje owłosienie w przedłużonym trendzie z roku 2003, zwanym "Gejowski wygląd dla heteroseksualnego faceta" ("Queer Eye for the Straight Guy"). Choć troska o owłosienie jest popularna w gejowskiej społeczności, wielu heteroseksualnych mężczyzn obecnie poddaje się regularnym zabiegom woskowania w swych lokalnych salonach piękności. Pisząca w New York Daily News Amy Eisinger zanotowała, "Jeden taki klient, który regularnie płaci 150 dolarów za wywoskowanie swoich pleców, stwierdził, że to wcale tak bardzo nie boli, a dziewczyny to doceniają."

Badanie przeprowadzone na Uniwersytecie Południowej Florydy ujawniło, że około 64 procent studiujących w college'ach mężczyzn zajęło się niektórym nieestetycznym owłosieniem, "ze względów higienicznych, albo żeby być bardziej atrakcyjnym". Czy to oznacza koniec dla włochatego typu mężczyzny w rodzaju Burta Reynoldsa? Dla mężczyzn pragnących zmiany. oto nieco sugestii na temat tego, jak dokonać manscapingu we właściwy sposób

Instrukcje

Czego będziesz potrzebował:

  • Salon oferujący usługę woskowania
  • Nożyczki
  • ostre żyletki, elektryczna golarka, lub depilator
  • Krem do golenia lub żel
  • Środek przed goleniem
  • Skrobaczka depilująca do ciała (Exfoliating body scrub)
  • Środek nawilżający
Krok 1

Skoncentruj się w swoim manscapingowych wysiłkach na tych regionach: przedramiona, klatka, baki, plecy i "region kostiumu kąpielowego". Ankietowani ludzie stwierdzają, że włosy w tych regionach ich odrzucają. [...]

Koniec cytowania, jest tego więcej, ale mam dość, sorry! Oryginał, wraz z dalszym ciągiem, można sobie przeczytać tutaj:

http://www.ehow.com/how_5741768_manscape-like-gentleman.html

Czym się przejmować? Czy to sprawa do podnoszenia jej w święta? Pewnie nie, ale ja mam specyficzne gusta. Zresztą proszę zauważyć, że, choć ten internetowy serwis nie jest może przesadnie poważny, to cytowane tu gazety i uniwersytety to już nieco inna sprawa... Co ja będę gadał - realny liberalizm jaki jest, każdy widzi. To znaczy, kto widzi ten widzi, a kto nie widzi, to i tak nie zobaczy.

Jakby coś, to przetłumaczyłem to maksymalnie dokładnie. Pogrubienia co pikantniejszych fragmentów tekstu za to są moje własne. Za użycie słowa "gej" przepraszam wszystkich wrażliwych, ale musiałem zachować ducha. A poniżej przypis.

-----------------------------
* Ewidentna analogia do powszechnie znanego terminu "landscaping", oznaczającego projektowanie i realizację parków, zielonych - ogólnie krajobrazu.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, maja 04, 2008

Leberalizmem w leberała

Zadedykowane Arturowi M. Nicponiowi, który w komentarzu obiecał, że jak znowu kiedyś zacznę przykopywać leberałom, to on zabierze głos. A ja jego głos pasjami lubię!


Leberały są jak feministki. Na przykład pod względem logiki rozumowania. Obie te kategorie lewaków (bo "liberalizm to lewactwo sklepikarzy", jak słusznie zauważył Triarius the Tiger) uwielbiają m.in. dynamiczne definicje. Czyli definicje, które zmieniają się i przepoczwarzają w całkiem nieprzewidziany sposób, czasem na przestrzeni kilku zdań. Oczywiście dotyczy to bardziej leberałów głodnych - przede wszystkim władzy i uznania, czyli wedle mojej terminologii "leberalnych rewizjonistów" - niż panujących nam miłościwie do najmniej od lat 18 (w Polsce), zaś na Zachodnie mniej więcej od wojny.

Ci ostatni bowiem w autentyczne próby dyskusji się raczej nie wdają, bo nie muszą, skoro i tak mają czego potrzebują. Zaś w świecie faktów największym ich argumentem - którego ja zresztą wcale nie lekceważę, bom także człowiek faktów, a nie "Prawd" - jest SUKCES. Nie sukces, w jakimkolwiek rozumieniu, rządzonego przez nich miłościwie społeczeństwa oczywiście, tylko ich własny, ale o to im w istocie przecież chodzi.

Ci pierwsi, czyli leberalni rewizjoniści, mają jednak w świecie faktów mniej sukcesów, to i dyskutować, tudzież przekonywać, jeszcze (?) nieprzekonanych bez przerwy próbują. Niektórzy z nich mają wprawdzie jakieś tam życiowe sukcesy, ale co to w sumie jest dla ambitnego człowieka prosperujący sklepik, czy gęsta i wibrująca od bąków uprawa rzepaku, kiedy marzy mu się monarchia absolutna? I to najlepiej od razu nad Wszechświatem!

No więc argumentują te leberały z zapałem, w świętym przekonaniu, iż sama zdolność do zarobienia jakiego takiego utrzymania dla rodziny musi zawsze oznaczać wybitny umysł. Podczas gdy człowiek w miarę normalny, o jakich dziś zresztą już trudno, najpierw by się zastanowił, czy naprawdę warto aż tak tyrać, aż tak się denerwować, aż tak użerać z biurokracją, żeby zarobić trzy razy więcej niż ktoś, kto ma wszystko w dupie i po prostu zarabia na chleb, bo musi. I kto w takim razie jest ten mądry, kto zaś idiotą?

Ale jak już dyskutują te liberalne rewizjonisty, to naprawdę jest czym się zachwycić! Mówią nam np., że "podatek progresywny to wynalazek ostatnich lat, a konkretnie socjalistów". Jednak biorąc sprawę ściśle ekonomicznie, a takiego myślenia ja bym akurat szczególnie od tych opętanych obsesją ekonomii ludzi oczekiwał, niech mi ktoś powie jaka jest w istocie różnica pomiędzy (mówię oczywiście o skali makro, czyli o kosztach dla pewnych grup w długiej skali czasowej), z jednej strony podatkiem w stylu jakiegoś CIT (tfu!), a z drugiej:

1. podatkami pośrednimi, jak np. od soli - słynna gabelle, która przyczyniła się ponoć znacznie do wybuchu Rewolucji Francuskiej;

2. służbą wojskową (która kiedyś dotyczyła głównie szlachty, która Z TEGO WŁAŚNIE POWODU nie płaciła podatków);

3. mytem, cłem, rogatkowym itp...

4. obowiązkiem kwaterowania dworu kiedy akurat był w pobliżu i nie miał lepszego locum (co akurat spadało na najlepsze, najbogatsze domy w okolicy, czyli... nie "podatek progresywny"?);

5. starożytnymi liturgiami czyli obowiązkami finansowymi na rzecz swej społeczności, które dotykały właśnie bogatych i były traktowane jako cena ich statusu;

6. różnymi "dobrowolnymi" darami w postaci np. złotych łańcuchów dla władcy, które np. rzymskie miasta bez przerwy władcom ofiarowywały;

7. brakiem prawa do zawarcia małżeństwa bez zgody króla (co dotyczyło wcale nie tylko Rosji, ale np. także angielskiej szlachty);

8. "daniną" płaconą zbójcom na rozstajnych drogach, czy grasującym po kraju bandom żołdaków jak na przykład francuscy êcorcheurs w czasie wojny stuletniej, przypiekających chłopstwo na wolnym ogniu, by wydobyć z niego informację o zakopanym dobytku;

9.  mieszaniem się władzy do spadków (w końcu nie biedaków na ogół), jak stale się działo np. w cesarstwie rzymskim;

10. sfingowanymi często procesami i konfiskatami mienia, które dotykały najbogatszych, a szczególnie wierzycieli władców;

12. koniecznością płacenia okupów, kiedy się dostało do niewoli;

13. różnymi ekstraordynaryjnymi daninami i podatkami, kiedy np. trzeba było wykupić z niewoli króla (np. Jana Dobrego we Francji);

14. koniecznością oddawania krewnych, w tym szczególnie potomstwa na dwór władcy, albo jako zakładników na obce dwory;

15. kosztami wynikającymi z braku jednego rynku, choćby w całym państwie, dobrej komunikacji itd. (w końcu ta sprawa ma z władzą wiele wspólnego, nieprawdaż?)

16. brakiem prawa, albo praktycznym brakiem prawa, do wykonywania jakiegokolwiek zawodu dającego zysk, co przecież dotyczyło szlachty w b. wielu krajach, a nawet czhyba w ich większości;

17. obowiązkiem oddawania swoich żon na nałożnice, gdyby akurat król miał na to ochotę (we Francji było to sprawą praktycznie oczywistą i nikt nawet przeciw temu nie próbował się bronić czy protestować)... oczywiście proste kobiety też nie były dla monarchy niedostępne, ale arystorkatki jednak były częściej pod ręką i te związki trwały często o wiele dłużej... no a przecież ta żona, hrabini czy księżna, skoro taka fajna była z niej dupa, że monarcha raczył ją tentego, to by mogła, z czysto liberalnego punktu widzenia, ZAROBIĆ MASĘ FORSY JAKO PROFESJONALNA DZIWKA, prawda? I TO nie był podatek progresywny (avant la lettre of course)?

18. i tak dalej, i tak dalej...

Z całą pewnością podobnych zjawisk, o czysto ekonomicznym znaczeniu o tyle pokrewnym podatkowi, że oznaczają KOSZTY dla jednostek i grup, wynikające z działań (jak w przypadku udzielania gościny), albo braku działań (jak w przypadku zbójców) władzy, można by jeszcze wymienić tuziny. Nie wszystkie dają się w jakiś prosty i dla nas dzisiaj oczywisty sposób przeliczyć na pieniądze - bo jak np. przeliczyć niewygody kampanii wojennej i odnoszone rany? - ale pewna część by się w sumie dała, np. wyposażenie i szkolenie.

Jednak to, ze czegoś się nie da ściśle i naukowo przeliczyć, nie oznacza, że ta rzecz jest nic nie warta, prawda? Jeśli ktoś nie płaci podatków i jeszcze otrzymuje kawałek ziemi za obowiązek stawania konno i zbrojno na wezwanie władcy, to jakąś tam rynkową wartość jego usługi mają, choćbyśmy mieli problemy z ich dokładnym oszacowaniem.

No i to był drobny przykład poziomu argumentacji i rozumowania różnych nawiedzonych ludzi określających się "prawdziwymi" leberałami. A to tylko naprawdę drobny przykład, w dodatku nawet nieco peryferyjny. Dużo istotniejszy dla samej istoty leberalizmu jest problem "wolnego rynku" - samo jądro gęstwiny tej ideologii. Leberał - taki "prawdziwy", od Korwina, czyli po mojemu leberalny rewizjonista - w tym samym zdaniu powiem wam, że "naprawdę wolny rynek nigdzie nie istnieje i dotąd nie istniał", że "jego ideologia nie jest utopijna", oraz że "wszędzie jest wolny rynek, bo ekonomia występuje u ludzkości wszędzie i od zawsze". I ani mu powieka drgnie!

Jednak, panie leberał, ekonomia, to nie jest żaden "wolny rynek"! Ekonomia, owszem, istnieje, nawet u roślin w pewnym sensie. Co dopiero u zwierząt. W końcu też muszą zdobywać różne zasoby itd. A zwierzęta to czasem i dzielą się nimi, np. żarciem. Albo się nie dzielą. W każdym razie i u nich mamy kwestię "dystrybucji dóbr". I to właśnie jest już ekonomia na całego. Jednak "wolny rynek" - co to właściwie jest? Jasne, jest to pewien teoretyczny model systemu wymiany dóbr. Jeśli cokolwiek w realnym świecie go w ogóle przypomina, to współczesne giełdy. Dopiero!

Jednak kiedy leberał mówi o wolnym rynku, chodzi mu o to, że "państwo ma się nie mieszać do wymiany". Państwo nie, a co np. z gangsterami? Ci mogą? Cóż to zresztą jest to "państwo"? Gdzie jakaś zrozumiała i w miarę przekonująca definicja? Jeśli ja czegoś "państwu" nie pozwolę, a do tego mnie ta sekta wciąż nawołuje, to kto wtedy będzie "państwem", jeśli mi się uda - ja, czy tamto poprzednie "państwo"? Wot zagwozdka!

No ale niech będzie... "Państwo" nasze nie ma się mieszać, ale już cudze może? W końcu kto mu zabroni? "Rynek"? Ten "wolny"? Nie da się po prostu w realnym życiu oddzielić tego co można by uznać za "wolny rynek" od tego, co "wolnym rynkiem" nie jest. Zawsze w proces wymiany - jeśli mówimy o realu, a nie o wymóżdżonych utopiach - wchodzą cali ludzie, bo tylko tacy ludzie w realu istnieją.

W więc wchodzą ludzkie przekonania, często irracjonalne uczucia, przesądy, uprzedzenia (nietolerancja!), idiosynkrazje... Sympatie, np. rodzinne (nepotyzm!). Prawdziwie "wolny rynek" to wymiana gdzie wszyscy gracze są równi i nic poza "rynkiem" nie ma na wymianę wpływu. I nie musi tym czymś być państwo - niby dlaczego miałoby to by być akurat państwo? Po prostu ma być "wolna, nieskrępowana, oparta na racjonalnym rachunku oczekiwanych korzyści i kosztów wymiana". Tyle! A takie coś jest po prostu w realnym świecie nieosiągalne. Rynek sam w sobie oczywiście jest osiągalny, owszem - na przykład na pietruszkę w jakimś konkretnym miejscu. Ale czym tu się aż tak podniecać, żeby z tego robić utopię? Abstrakcyjnym, czysto intelektualnym modelem? Bo taki czy inny rynek istnieje przecież zawsze.

"Wolny rynek" - ten idealny model znaczy - zakłada pełną i rzetelną wiedzę we wszystkich sprawach związanych i mających wpływ na wymianę. A to przecież jest w ogromnej większości przypadków nie do zrealizowania i po prostu tak w praktyce niemal nigdy nie jest. Żeby to zapewnić i/lub tego dopilnować, potrzeba by było czegoś "ponad" rynkiem. Żeby pilnowało i narzucało standardy. I tutaj są dwie możliwości - NAPRAWDĘ klasyczni leberałowie wierzą, że rynkiem powinno być DOSŁOWNIE WSZYSTKO i wtedy będzie dobrze. Dopiero wtedy!

Leberałowie nazywający się "konserwatywnymi" (czyli rewizjoniści) przyznają, że ponad rynkiem musi coś być. Konkretnie Prawo, a czasem jeszcze władca z Bożej łaski... Czy inna władza, która nie jest już "rynkiem", bo niby jak? I powstaje wtedy istny potwór Frankensteina - twór poskładany z niespójnych kawałków, bo tamta koncepcja, choć całkiem sprzeczna z rzeczywistością, miała chociaż swoją czysto prostotę i z niej wynikającą intelektualną elegancję. Ten zaś paskudny potwór Frankensteina, choć naprawdę niewiele bardziej pasuje do ziemskiego bytu, żadnej elegancji za to już nie posiada.

No, to na razie tyle. Niech się zbiegną leberały i zaczną rzucać argumentami! Mam nadzieję na taką samą owocną dyskusję, jak ta parę miesięcy temu na salonie, kiedy to leberały stwierdziły, ze w USA nie ma wprawdzie cienia prawdziwego lebralizmu, ale za to jest w Chinach. A było to chyba coś z dwa dni przed gruchnięciem na cały świat informacji o brutalnym tłumieniu rozruchów w Tybiecie przez Kitajców. Fajnie mi się wtedy udało, cieszę się teraz na podobne sukcesy!

Z nieleberalnym pozdrowieniem

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

piątek, marca 28, 2008

Radości i troski z zasadą przyjemności (1)

Wyraziłem sie niedawno na tym blogu z lekceważeniem o tzw. "zasadzie przyjemności", po czym paru znajomych w prywatnych rozmowach zgłosiło pretensje w stylu: "przecież nie powiesz, że zasada przyjemności to jest nieprawda". W porządku, jest "prawda" - dokładnie taka sama, jak prawdą jest stwierdzenie "7,43 x 2,91 różne od 18,65". Prawda, jak najbardziej, ale bardzo niewiele z tego wynika. Bowiem próba budowania na tym ostatnim, prawdziwym niewątpliwie, stwierdzeniu jakiejś realnej matematyki ma tyle samo mniej więcej szans powodzenia, co próba zbudowania realnej psychologii na "zasadzie przyjemności".

Zaraz... Może ktoś jeszcze nie wie, co to jest "zasada przyjemności"? No to mówię, w końcu naszym hasłem "ucząc bawić, bawiąc uczyć"...

Ta zasada to podstawa całej niemal obecnej psychologii, jeśli nie liczyć kompletnych lewackich bredni w rodzaju "młodego Marksa" podlanego Freudem, albo u innej sekty Freuda podlanego "młodym Marksem". Ale mówimy nie o tych niszowych środowiskach, tylko o głównym nurcie realnego liberlizmu. Który zasadą przyjemności oddycha, który ją propaguje wszelkimi dostępnymi środkami, który pilnie baczy by jej nie podważano, rzucając w takich przypadkach oskarżeniami, na samych brzmienie których skóra cierpnie najodważniejszym... A czyni tak, ponieważ na takiej właśnie psychologii opiera się cały niemal współczesny świat, a w każdym razie te jego części, które realnym liberałom, technokratom, postępowcom i uszczęśliwiaczom ludzkości przypadają do smaku.

Więc należałoby powiedzieć, że o ile w samej "naukowej" psychologii (jest taka?) dominacja tego podejścia nie jest może aż tak ogromna, to na takim właśnie podejściu opiera się cała niemal społeczna praktyka. Z inżynierią społeczną na czele, która "zasady przyjemności" potrzebuje jak powietrza, jak wody...

No więc, na razie koniec wtrętów i mówię co to jest. Zasada przyjemności to zasada, że zawsze robimy to, po czym spodziewamy się największej z dostępnych nam w danej chwili przyjemności. Proste, prawda? I genialne? Moim zdaniem to akurat nie tak do końca. Albo i wcale. Tą cudownie prostą zasadę, jak i sporo innych równie błyskotliwych intelektualnych wytrychów zresztą, można bowiem wykorzystać na dwa sposoby: albo w zasadniczo rzetelny, tyle że jednocześnie całkiem trywialny i jałowy...

Przez co absolutnie nic się nie uzyskuje, więc do dupy z taką zasadą... Albo też można próbować z niej coś rzeczywiście istotnego wycisnąć... Tyle, że wtedy uzyskuje się w sferze intelektu twory pokraczne i mętne, zaś w sferze realiów po prostu fałsze. Czegoż zresztą można się spodziewać próbując coś wycisnąć z niczego?

Oto najbardziej zasadnicza przyczyna, dla której zasada przyjemności, jeśli się nie zacznie jej w jakiś dziwny sposób naciągać i uzupełniać czym popadnie, jest kompletnie jałowa. Co to jest "przyjemność" bowiem? No, proszę! Zanim Czytelnik odpowie, chciałbym na wszelki wypadek przypomnieć, że nie stoimy na gruncie żadnej introspekcyjnej psychologii, tylko szeroko pojętej psychologii behawioralnej. Które to podejście, wypracowane w Oświeceniu i stanowiące samą esencję takich dominujących dziś ideologii jak liberalizm, o jeszcze bardziej postępowych ideologiach już nie wspominając.

Fakt, że czasem trzeba oświeceniową wizję świata czymś uzupełnić - a to "zwykłą ludzką przyzwoitością" (bardzo specyficznie w tych grupach zresztą rozumianą), która do prawicowego światopoglądu nieźle przystaje, ale do "zasady przyjemności" absolutnie wcale... A to świecką świętością Jacka Kuronia... Co już jest paranoją, której idiotyzmy tylko kora zmacerowana latami WybGazetnika może nie dostrzec... Tak jak w późnym średniowieczu system Ptolemeusza musiał być uzupełniany coraz to nowymi epicyklami. Choć tamto jednak było elegantsze i uczciwsze. Zasadniczo jednak przyjmuje się - i my mamy przyjmować, bo inaczej będzie to już zalatywało "faszyzmem" - że człek to tabula rasa, na której dopiero społeczeństwo coś pisze, a kieruje się on wyłącznie dyskutowaną tu przez nas "zasadą przyjemności".

Tyle że "przyjemne", wedle tej behawiorystycznej psychologii, to jest właśnie coś dlatego - z definicji - że sprawia, iż takiego a nie innego dokonujemy wyboru. Coś wybieramy, spodziewając się w wyniku tego wyboru jakichś skutków, więc te skutki muszą być z definicji "przyjemniejsze" od skutków innych czynności, które mogliśmy wybrać, ale nie wybraliśmy. Czy to nie genialne? Fakt, genialne, a już do potęgi genialne, kiedy zaraz potem zaczniemy wszem i wobec trąbić, że ludzie kierują się "zasadą przyjemności", która polega dokładnie na tym, że wybieramy przyjemne. Które to przyjemne przyjemnym jest dlatego, że je wybieramy. Czyli tautologia, błędne koło, a jeśli ktoś koniecznie chce Poppera, to system niefalsyfikowalny, czyli z definicji nienaukowy.

Zresztą gdyby ktoś utrzymywał, że "przyjemność" w "zasadzie przyjemności" daje się zdefiniować jakoś inaczej, bo bo można w końcu ją definiować np. na podstawie stanów neurologiczno-hormonalnych, to i tak niewiele z tego wynika w praktyce. O czym za chwilę.

Trudno się więc dziwić, że mając tak genialną podstawę psychologii - w końcu wiedzy o ludzkich motywach, potrzebach, zachowaniu - żyje się w świecie złudzeń, kłamstw, a z czasem zaczyna się coraz bardziej tę autentyczną ludzką psychologię niszczyć, jako coś niesfornego, zdrożnego, głupiego... Wszystko, co się nie daje zastosować do jednej z niewielu "rozsądnych i logicznych zasad", na której świat jest zbudowany... Czyli zasady przyjemności oczywiście. Zasady, którą ludzie rozsądni i prawdziwi kochający ludzkość humaniści pojmują bez trudu, ale większość tępego i oszołomskiego bydła ciągle wysila się, by coś zepsuć i postąpić nieracjonalnie. Czym sami sobie najbardziej oczywiście szkodzą. I tak zwykły, normalny, w dupie mający "zasadę przyjemności", człowiek staje się z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień coraz większym przestępcą. Z samej swojej natury.

Intelektualnie to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy, co mam nadzieję, wyjaśniłem. A jak się ma zasada przyjemności - w swej gołej, naiwnej postaci - do wyjaśniania, że nie będziemy już nawet wspominać o przewidywaniu, realnego zachowania realnych ludzi? Prosta sprawa: proszę sobie wyjaśnić z użyciem zasady przyjemności Powstanie Warszawskie, rewolucję Chomejniego, samospalenia tybetańskich mnichów, samobójstwa, w tym samobójcze zamachy bombowe? Będą to bez wątpienia wytłumaczenia skomplikowane i pokrętne, pełne dodatkowych założeń, wtrętów, ochów i achów. Zresztą świecki kult Jacka Kuronia też proszę mi wyjaśnić zasadą przyjemności.

I tutaj właśnie nie ma całkiem znaczenia, jak zdefiniujemy sobie "przyjemność" - tego i tak nie da się w taki prymitywny sposób, ignorując osobowość i instynkty, przywiązanie do swojej grupy, miłość do kraju, religijność, nienawiść do wrogów czy obcych, wytłumaczyć. Chyba, że ktoś ma zamiar mnie przekonać, iż rzucanie butelkami z benzyną w niemieckie czołgi to był dla tamtych chłopaków najprostszy i najskuteczniejszy sposób na orgazm. I to samo dla samopalących się mnichów czy uczestników walk zapaśniczych na rozsypanych pineskach. Przykro mi, ale to nie jest prawda i sam znam prostsze, szybsze i bezpieczniejsze sposoby na orgazm.

Chętnie zresztą o nich zainteresowanych poinformuję, choć mogą się o pewnych, tyleż specyficznych co postępowych, ich formach bez trudu dowiedzieć choćby z adresowanych do dziatwy szkolnej przez bojowników z homofobią publikacji. Którzy to bojownicy także, zgodnie z ową zasadą, muszą mieć z tego powodu orgazm większy, niż gdyby sobie zostali w domu z pisemkiem poświęconym imponująco wyposażonym chłopysiom, i sobie... Jak już się rzekło, to się po prostu nie trzyma przysłowiowej kupy!

Nie trzyma się, ale przecież można? Oczywiście że można. Papier jest cierpliwy, fale różnych tam TokFM tak samo, a jak ma się poparcie Gazetnika Wyborczego czy innego TVN, to można sobie gadać co się chce i do woli. Zasada przyjemności nie zostaje obalona przez samobójcze zamachy? No to sorry, ale system Ptolemeusza także nie został obalony. Co najwyżej trzeba go nieco uzupełnić, może tu i ówdzie lekko przeformułować... Tyle, że z prostej i eleganckiej zasady wyjaśniającej wszystko, otrzymujemy właśnie pokraczny twór, złożony z nieuprawnionych założeń i masy chciejstwa. To już nie jest logiczna i błyskotliwa "zasada", moi państwo - to raczej coś jak zawartość mózgu czytelnika Gazety Wyborczej. Czyli mętne i lepkie kłębowisko nieprzetrawionych informacji, słów kluczowych i odruchów Pawłowa, które owe słowa jak za pociśnięciem michniczego guzika w POstępowym ęteligęcie wywołują.

No to wersję bezpłodną "zasady przyjemności" mamy z głowy. Wypadało by może dodać, że szczerze mówiąc to ja dziękuję za taką "bezpłodność", która służy za maczugę do łamania sumień, dusz i kręgosłupów ogółowi normalnych i wciąż jeszcze w miarę zdrowych ludzi, w interesie garstki nawiedzonych świrów, których psychologia z pewnością zresztą działa jakoś inaczej. Ale ściśle intelektualnie na pewno to jest bezpłodne. Jak i w praktyce byłoby bezpłodne w normalnym, zdrowym świecie. Co innego oczywiście w dzisiejszym chorym świecie realnego liberalizmu, ostatnio zresztą w oczach z dnia na dzień bardziej totalitarnym... W którym jeśli "obywatel" nie przystaje do światłego, z góry zatwierdzonego modelu, tym gorzej dla "obywatela".

No dobra, a co z próbami wyciśnięcia z "zasady przyjemności" czegoś konkretnego - i nie mówię o jedynie totalitaryźmie, tylko o próbie zrozumienia realnego działania ludzkiej psychiki? Tutaj idealnym moim zdaniem przypadkiem jest Zygmunt Freud.

c.d.n. (Deo volente)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.