Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ronald Reagan. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Ronald Reagan. Pokaż wszystkie posty

sobota, września 10, 2016

Takie sobie myśli (lato 2016)

Disco
Gdybym miał od jakiejś złotej rybki trzy życzenia, to nie, ale gdybym miał ich tak z sześćdziesiąt, to jednym z nich musiałoby być takie, by ludzie kompletnie pozbawieni muzykalności przestali wreszcie sobie wmawiać, że bez muzyki, czy raczej bez tego, co za muzykę uważają, nie potrafią żyć.

(Żeby mi nie było jakichś podejrzeń, że to się odnosi do jakichś moich znajomków! Powyższe zostało zainspirowane przez jakieś #$^@# dysko koło mojej siedziby, które mi tu hałasuje po nocy.)

* * *

Zaczyna mi się wydawać, że Trump może jednak wygrać te wybory. Obejrzałem sobie dziś na CNN rodzaj jego biografii - oczywiście nie sądzę, by to było obiektywne, ale trochę interesujących rzeczy się jednak dowiedziałem, które wyglądają na w miarę prawdziwe, no i mogę rzec co następuje... Trump, jak każdy wie, sporo budował, ale jego prawdziwy wielki talent, czy nawet geniusz, to talent czy geniusz SPRZEDAWCY.

On dużo lepiej sprzedaje to co zbuduje, niż cokolwiek innego co z tym robi. Najbardziej zachwycił mnie taki jego pomysł na biznes, że oto inni deweloperzy i właściciele budynków płacą mu jedynie za to, by na swoich budowlach móc umieścić słowo "Trump". Od powierzchni mu płacą, w stopach kwadratowych, na której to jest prolom pokazane.

Przeciętnie wartość takiego budynku od razu skacze o 30%, oczywiście w górę, więc jest to biznes wprost wymarzony - niesamowite ROI i absolutnie żadnego ryzyka dla żadnej ze stron! Określono to w tym programie jako franchising (na nasze chyba "franczyza"), raczej chyba słusznie, i porównano z MacDonaldem.

Poza tym, jak wiadomo i jak nam pokazano, słowo "Trump" znajduje się na dosłownie wszystkim co ten gość posiada: domach, samolotach, helikopterach, wódce, winie, befsztykach... (Może też to na żonach, kolejnych, tatuuje, ale nie wiem i w końcu nie moja sprawa.) Tak że branding to jego największa specjalność, ale to przecież po prostu wyrafinowana forma późno-liberalnej sprzedaży.

No i tak mi przyszło do głowy, że co najmniej za mojej pamięci, tylko jeden amerykański prezydentów było spoza, ściśle biorąc, oligarchicznego establiszmętu (a w każdym razie spoza nawet jego przedpokoju, w odróżnieniu np. od Cartera) - mianowicie Reagan - teraz zaś jest możliwość drugiego. No i jeden był aktorem, a ten drugi, potencjalny, sprzedawcą... Co sporo mówi o tym naszym-nienaszym amerykańsko-liberalnym świecie. N'est-ce pas?

triarius

sobota, kwietnia 23, 2011

To i owo wiosną 2011

Zastanawiam się, czy Reagan nie zrobił w sumie dla Polski więcej złego, niż dobrego - a konkretnie przez to, że uczynił liberalizm "prawicą", którym on nigdy, jako żywo, nie był. (A że jego rzekomy wielki sukces, czyli to nasze osławione "wyzwolenie spod komunizmu" jest do kitu, to już chyba nikomu rozsądnemu nawet nie trzeba tu tłumaczyć.)

Można by rzec, co i ja zresztą także wielokrotnie mówiłem, że na tle ruskiego komunizmu, to amerykański liberalizm był hiper-prawicą. Coś w tym jest, ale to chyba jednak nie tak. Przynajmniej, kiedy odejdziemy od praktycznych uproszczeń i zanurzymy na chwilę w głębszych analizach, czy nawet spengleryzmach.

Ja to widzę tak, że Sowiety to nie jest takie coś, gdzie by można jednoznacznie mówić o prawicowości-lewicowości. Jasne - bolszewicy do władzy doszli jako lewizna, no i sowiecka propaganda i agenturalna działalność też oczywiście przede wszystkim na lewiznę była nakierowana. (Dzisiaj też oczywiście jest. Neo-sowiecka, jeśli ktoś chce się bawić w rozszczepianie włosa.)

Ale co jest takiego lewicowego w sowieckim zamordyźmie - czy Stalina, czy Breżniewa, czy Putina, że spytam? Jeśli już bym musiał wybierać, to raczej prawica. Czy każda prawica musi być słodka, słuszna i sympatyczna? Co to za naiwne przekonanie! Niemiecka, na przykład, prawica będzie z reguły dla Polski o wiele niebezpieczniejsza od jakiejkolwiek ich lewizny.

Przynajmniej do czasu - fakt, że już chyba bliskiego - gdy poziom zlewaczenia mieszkańców tych naszych (do czasu i nie do końca nawet teraz) ziem osiągnie "odpowiedni" poziom. Do tego czasu nas ichnie lewaczenie się stosunkowo słabo ima - co innego zachodu Europy, więc pośrednio to oczywiście, ich lewizna TAKŻE jest dla nas b. niebezpieczna.

Z kolei czy USA to taki prawicowy kraj? Na tle dzisiejszej Europy może tak, ale dzisiejsza Europa jest zaledwie wypoliturowanym trupem, więc co to za porównanie? USA to jednak ukochane dziecię Oświecenia, kraj przeżarty tym Oświeceniem do szpiku kości... A Oświecenie to absolutnie nie żadna prawica. Tylko co? Tylko liberalizm!

Ergo - USA to też żadna wielka prawica, albo nawet wcale. Zresztą wystarczy się chwilę zastanowić, skąd do nas dotarła Polityczna Poprawność i gdzie to pokraczne coś wynaleziono. Wraz z "Równouprawnieniem Płci" (co za PEDALSKA idea!) i masą innych lewackich pierdołów.

Reagan był fajny i o tyle miał rację, że walka z Sowietami na terenie Stanów, i ogólnie Zachodu, polegała głównie na walce z lewizną, która Sowiety wspierała, a Zachód, w tym USA, rozkładała jak tylko mogła. Tyle, że jednak senator McCarthy do dziś jest opluwany przez praktycznie wszystkich - na "prawicy" wcale nie mniej, a do władzy do chodzi taki ktoś, jak Obama. (I nie chodzi mi o jego, dość w sumie nieokreślony, kolor!)

W Polsce jednak sytuacja jest inna - a przynajmniej inną była do stosunkowo niedawna - i zwalczanie Putinów tego świata, których mamy nie tylko całkiem niedaleko na wchodzie, ale nawet w samym środku naszego nieszczęsnego państwa ("państwa"?) nie polega, czy w każdym razie do niedawna nie polegała, na zwalczaniu lewizny jak takiej, tylko obcych agentur, komuchów ("post", ha ha!), ubeków (j.w.) i LIBERALIZMU właśnie! I tutaj to, co być może zrobił nam Reagan służy nam jak, powiedzmy, ratlerkowi krokodyli ogon. Albo i gorzej.

* * *

Przyszła mi (też) do głowy taka myśl, że ta nowa inicjatywa niezniszczalnego Korwina tym razem może mieć jako zasadniczy cel SPALENIE NAZWY "NOWA PRAWICA" w języku polskim i w naszym kraju. Wiadomo, że sensie wyborczym i, nazwijmy to tak, "realno-politycznym", ci ludzie, jak zawsze, nic nie osiągną. I normalnie to zdaje się być celem - zamieszać, ośmieszyć samą ideę prawicowości, odebrać parę procent...

Ale tutaj jednak z tą nazwą - powtórzę, chodzi o nazwę NOWA PRAWICA - sprawa wydaje mi się poważniejsza. W końcu ta nazwa jest "słuszna" i - potencjalnie - cenna. (Aż trochę pluję sobie teraz w brodę, że już dawno nie kupiłem domeny nowaprawica.pl, no ale w sumie po co ona komu w jakimś realu?) Zakładając oczywiście, że coś się w tym nieszczęsnym kraju zacznie w końcu dziać. Na co nie ma, oczywiście, najmniejszej gwarancji, ale też jeśli nie zacznie, to...

Człek chciałby jednak wierzyć, że nie wszystko stracone i że portrety Putina nie zawisną niedługo w zarządzanych przez tow. Hall tzw. szkołach. Wraz całą resztą podobnie fajnych atrakcji.

Widzę to tak, że "normalna" prawica była w tym naszym nieszczęsnym kraju od pół wieku obsadzona przez zaufanych agentów, którzy lewiźnie, Sowietom, III RP, światowemu leberalizmowi, i całej słodkiej reszcie nigdy by nie podskoczyli i w niczym im nie zagrażali. (Inaczej, to byłby "faszyzm" - z definicji!)

Teraz jednak sytuacja zaczyna się niektórym wydawać nieco napięta und nabrzmiała nieprzewidywalnością, więc, kiedy tamta "prawdziwa" prawica, nieco już się zgrała, trzeba by się zabezpieczyć zajmując miejsce, gdzie by ew. powstać mogła jakaś inna i mniej, jak to mówią (choć tego słowa nie znoszę) "spolegliwa".

Z kimś w końcu to jednak robić trzeba, bo z ulicy się ideologów nie weźmie, ani z konkursu, a Pan Tygrys na to nie pójdzie, więc bierze się takich mniej skoordynowanych, którzy za żadne swe wcześniejsze słowa odpowiedzialności nie ponoszą, bo w sumie sami sobie przeczą co trzy zdania, no i robi się co... Nową Prawicę of course! Są już twarze, jest super nazwa, na "program" wprost dziatwa pod trzepakami się skłonna nabierać, nawet ta, która zęby w szklance przy łóżku w nocy trzyma...

Jakieś dwa procent naszej "prawicy" znowu się nabierze, można już się było przyzwyczaić. Trochę jednak szkoda tej nazwy...

* * *

Powiedzieć, że o prawie mogą (i "mają prawo") dyskutować jedynie prawnicy, to dokładnie tak, jak by twierdzić, że o żarciu mogą mówić tylko kucharze, o złodziejstwie tylko złodzieje, a o karaluchach karaluchy.

No a jeśli ktoś mi wmawia, że o Unii Europejskiej nie mam prawa mówić, bo nie znam na pamięć jej struktury (tej oficjalnej, ma się rozumieć) i jej niezliczonych przepisów, to dla mnie całkiem tak tak, jakby mi ktoś wmawiał, że mafię ma prawo krytykować tylko ten, kto co najmniej raz w tygodniu pije wódkę z jej ogólnokrajowym bossem

triarius
---------------------------------------------------
Czy odstawiłeś już leminga od piersi?

poniedziałek, listopada 10, 2008

Obama Obamą, ale Semper Fi obchodzą dziś 233 urodziny

Ostatnie wybory w Stanach wypadły, z punktu widzenia kogoś kto czyta mój blog bez skrętu kiszek, zaiste paskudnie... Nie będę już nawet się nad tym rozwodził - zbyt smutne, zbyt obrzydliwe, zbyt fatalnie wróżące na przyszłość nam w Polsce, a także cywilizacji białego człowieka w ogólności.

Tym bardziej jednak warto uczcić 223 rocznicę powstania Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. Już sama ich dewiza "Semper Fidelis" (w skrócie "Semper Fi") - czyli "Zawsze Wierny", zasługuje na hołd. A już szczególnie w tych naszych podłych czasach, kiedy tak ostro kontrastuje ze wszystkim co nas otacza i czym się nasze dzieci karmi.

O amerykańskiej piechocie morskiej, czyli Marines, powiedział Ronald Reagan:
Niektórzy ludzie spędzają całe życie zastanawiając się, czy uczynili na świecie jakąkolwiek różnicę. Marines nie mają tego problemu.
Skoro już jesteśmy przy cytatach, to warto może przytoczyć słowa pewnego nieznanego z nazwiska Kanadyjczyka, który, mniej od Ronalda Reagana dbając o lapidarność, opisał tę formację w ten sposób:
Marines to najdziwniejsza rasa ludzkich istot, jaką kiedykolwiek spotkałem. Traktują swą służbę jak gdyby była jakimś rodzajem kultu, przyklejając swój emblemat na wszystko co posiadają, przybierając wygląd oszalałych fanatyków z włosami o długości całkiem niegodnej gentlemana, czcząc swego Komendanta niemal jakby był bogiem i wydając zwierzęce odgłosy jak banda dzikusów. Walczą jak wściekłe psy z najbłahszego powodu, jedynie po to by coś się działo, i są najbezczelniejszymi skurwysynami jakich kiedykolwiek znałem. Większość z nich ma najbardziej niewyparzone gęby i piją o wiele więcej niż wynoszą możliwości normalnego człowieka, ale ich duch i poczucie braterstwa czyni ich wyjątkowymi. Ogólnie mówiąc, amerykańscy Marines z którymi miałem do czynienia są najbardziej profesjonalnymi żołnierzami i najwspanialszymi ludźmi, jakich dane mi było spotkać.
Najcelniej jednak chyba powiedziała to samo Eleanor Roosevelt. Tak celnie, że jestem jej niemal w stanie wybaczyć różne znacznie głupsze wypowiedzi i skłonności. Tak oto:
Marines których spotkałam na całym świecie mają najczystsze ciała, najbrudniejsze umysły, najwyższe morale i najniższą moralność ze wszystkich grup zwierząt jakie kiedykolwiek widziałam. Dzięki Bogu za Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych!
Mógłbym niby ten wpis - oczywiście poza głównym adresatem czyli dzisiejszym solenizantem - zadedykować różnym zabawnym ludziom - od marszałka "Drzwi od Stodoły" Komorowskiego po paru światłych biskupów, namiętnie pragnących z każdego katolika uczynić kastrowanego ministranta o nieokreślonej orientacji seksualnej i rozbuchanej do schizofrenicznych rozmiarów zdolności wybaczania... Ale się powstrzymam - ci naprawdę zabawni ludzie i tak przecież nie czytają mojego bloga.

Powiem więc tylko: Najserdeczniejsze Życzenia Urodzinowe Semper Fi!

A swoją drogą to nasi śpiący rycerze pod Giewontem także by się mogli zacząć powoli budzić. To i owo do roboty by się dla nich chyba znalazło.

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, lipca 01, 2007

Jerry Springer i Ronald Reagan

Czy oglądasz czasem, O Mój Ukochany Czytelniku, szoł Jerry Springera? Ja czasem oglądam. Jako odtrutkę na moją wieczną wewnętrzną emigrację z własnych czasów głównie. Oraz jako studium ludzkich charakterów, bom kiedyś bardzo się interesował psychologią i sporo mi z tego zostało.

Jeśliś oglądał, to na pewno byłeś świadkiem takiej dość typowej dla tego szołu sceny... Facet jest domorosłym alfonsem i prostytuuje własną siostrę. A jak dobrze pójdzie, to jeszcze żonę, córkę i matkę. Zebrana w studio tłuszcza wrzeszczy na jego temat obelgi, a facet wstaje, ukazuje złote łańcuszki, czy inne materialne dobra, i krzyczy: "Zarabiam w dzień więcej, niż wy wszyscy w rok! Jesteście FRAJERZY!"

Albo wczoraj. Facet mieszkał w przyczepie na kempingu, wywalił z domu (czyli z tej przyczepy) swoją dziewczynę, ponieważ "nie robiła tego, co on chciał". No i związał się z inną, nieprawdopodobnie chudą anorektyczką, która wyglądała, jakby była cały czas ciężko naćpana, ale chyba nie była, bo ta parka nie miała na to z pewnością dość forsy. Więc to było - albo walenie głową w ścianę, albo wąchanie benzyny, albo po prostu była od urodzenia pozbawiona kory mózgowej.

No i ta druga dziewczyna, ta anorektyczka, robiła to co ten facet chciał. Mianowicie chodziła po kempingu i się prostytuowała. Bractwo tam specjalnie bogate nie było, więc dostawała za swoją pracę - to cztery papierosy, to puszkę napoju gazowanego... I tak się to kręciło. Poza tym, w wolnych od pracy chwilach, klęczała przed swoim facetem, albo wachlowała go przeogromnym wachlarzem, aż dziw, że go potrafiła podnieść.

Facet oczywiście sam nic nie robił i był z siebie niesamowicie, wyraźnie szczerze, zadowolony. W końcu było to też jakieś skromne wydanie amerykańskiego snu, był niezależnym przedsiębiorcą, a do tego jeszcze pokazywali go w telewizji. Cóż w końcu może być piękniejszego, niż osobisty i ekonomiczny sukces?

Jasne, że elita w programach Jerry Springera nie występuje, więc autentyczny przekrój amerykańskiego społeczeństwa to nie jest. Jednak z pewnością bardzo wiele mówią one o Ameryce. O tym najbardziej liberalnym ze wszystkich krajów, powstałym zresztą przecież z Oświecenia i jego dziecięcia - liberalizmu.

O Ameryce można by mówić i mówić, pisać i pisać. Kraj w sumie, w mojej opinii, na plus. No bo co nam w końcu zostało? Przy tej uszminkowanej na pedalską kokotę Europie, jest to jeszcze coś żywego i na swój sposób autentycznego. Jednak dla patrzącego z boku, dla Europejczyka, Ameryka jest w wielu aspektach czymś tak dziwnym, że po prostu chorym.

Ten przerażający brak smaku! (Są oczywiście wyjątki i wcale nie mówię o Boston Philharmonics.) Ten przeraźliwy konformizm! Ta niewiarygodna żądza pieniądza! (Albo chociaż papierosów i napojów gazowanych.)

Skoro jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze? Z Ameryką znaczy. Dlaczego uważam, jak zresztą cała masa innych przyznających się do prawicowości ludzi, że Ronald Reagan był WIELKI? Przecież był niewątpliwie liberałem, w tym znaczeniu przynajmniej, że ogromną rolę przywiązywał do wolnego rynku, indywidualnej wolności ekonomicznej, kapitalizmu wreszcie. "Kapitalizmu", czyli przecież dosłownie "władzy kapitału". Czy to naprawdę takie piękne? Odpowiem tak...

Takim znowu wielkim "liberałem", poza sprawą wolnego rynku i "kapitalizmu", Reagan nie był, skoro tak bardzo zależało mu na pokonaniu Imperium Zła, podczas, gdy mógł z nim przecież robić interesy, jak wszyscy dotąd. Walczył z nim wprawdzie w imię "kapitalizmu", czyli liberalizmu, więc może to akurat nie jest aż tak wspaniały argument...

Wprawdzie stojąc naprzeciw Ojczyzny Proletariatu, która "kapitalizmami" rzucała, jak najgorszą obelgą, dumne przyznanie się do niego było dość naturalną, dość często w historii spotykaną przekorą. Wy na nas "kwakrzy" ("trzęsący się", że przed Boskim gniewem niby), więc w porządku, będziemy "kwakrami". Wy na nas "sankiuloci" (tak to się po polsku pisze?)? Dobra, jesteśmy "bezspodenkowcowcami".

To jednak nie jest faktycznie wielki argument. Na szczęście mam lepsze. A w ogóle to chodzi mi o coś jeszcze innego. Dlaczego Ronald Reagan mógł być jakimś tam "konserwatywnym liberałem", fanatycznym zwolennikiem wolnego rynku i sporej części tego, co nam nam tutaj wdusza pewna realna do bólu partia, i to było OK, podczas gdy, poza Ameryką i w innym wykonaniu, wcale tak OK to już moim zdaniem nie jest? A w każdym razie nie musi.

No bo widzisz, Najsłodszy Czytelniku, taka właśnie jest Ameryka. Tak ją zbudowano. Niemal wszyscy jej mieszkańcy to imigranci albo potomkowie imigrantów. (Sorry za powtarzanie tych truizmów!) Czyli ludzie, albo potomkowie ludzi, którzy zostawili niemal wszystko, także swoje dawne wartości i przekonania, i przyjechali do Ameryki, bo tego właśnie chcieli, co tam można było znaleźć.

Dobre państwo (jak i w mniejszym stopniu każda społeczność) to przede wszystkim takie, w którym istnieją powszechnie zrozumiałe i powszechnie akceptowane reguły społecznego awansu. Jakaś walka, ale tak "zrytualizowana", by nie czyniła za wiele szkody w nią zaangażowanym, a całkiem jak najmniej osobom postronnym.

Mogą to być konkursy poezji i kaligrafii, jak w dawnych Chinach. Mogą to być majtki pięknej księżniczki na hełmie w wielkim turnieju i zostanie w nagrodę za wysadzenie z siodła 99 dziarskich rycerzy Oficjalnym Nadzorcą Królewskich Latryn. I może to być, jak właśnie w Ameryce, status prywatnego przedsiębiorcy. Najlepiej oczywiście zarabiającego masę forsy, ale jeśli to niemożliwe, to wystarczy i puszka pepsi. W każdym razie raczej za pomocą własnego pomyślunku i pracy innych ludzi.

No i oczywiście do pełnego szczęścia potrzebne jest jeszcze występowanie w ogólnokrajowej telewizji. Nieważne że na człowieka bluzgają, a potem będą go na ulicy pokazywać palcami! Nieważne co o nas mówią, byle mówili, to przecież podstawowa zasada reklamy.

W Ameryce sporo ludzi realizuje te marzenia, choćby w formie nieco specyficznej i ułatwionej. Spora część spośród pozostałych wierzy, że im kiedyś też się to uda. A więc znają reguły i je akceptują. Czyli w sumie jest to zdrowy układ. Dość charakterystyczne jest też to, że chyba jedyne dwie duże grupy ludzkie, które od dobrowolnych imigrantów nie pochodzą, mają z akceptacją Amerykańskiego modelu szczęścia całkiem sporo kłopotu. Chodzi oczywiście o Murzynów i Indian.

Nawet siatka ochronna dla przegranych w tej rywalizacji - dodatkowa wprawdzie sprawa, ale też dość istotna - jest w Stanach pewnym sensie rozciągnięta, bo ta nieszczęsna anorektyczka, co to za papierosy... Właściwie wcale się nie wydawała specjalnie niezadowolona z życia. A więc można i bez wielkiego kapitału! Zresztą, w końcu wystąpiła w telewizji, i to w jakiej! Więc co się dziwić.

No i tym się właśnie różni, Mój Lojalny (skoroś aż tu doczytał) Czytelniku, liberalizm od konserwatyzmu! Liberał mówi: "mam genialne rozwiązanie wszystkich problemów ludzkości, pasuje zawsze i wszędzie, a do tego JAKIE PROSTE!"

Tak nawiasem, to Oswald Spengler definiuje "etyczny socjalizm", jako przekonanie, że (moimi własnymi słowami): "dobrze będzie, jeśli wszyscy ludzie będą mieli te przekonania co ja". Bardzo celna definicja, moim zdaniem, bo wszystkie inne definicje "socjalizmu", albo przynajmniej ich większość, są albo jałowe, albo po prostu durne. Drugim zaś nawiasem powiem, że kusi mnie od dawna napisanie tekstu pt. "Korwin-Mikke - socjalista", jako że wedle tej wspaniałej definicji, jest nim jak najbardziej. Jak i każdy liberał zresztą.

Natomiast konserwatysta - który wcale zresztą nie musi być jakimś spokojnym, przywiązanym do własności, ubranym w krawat facetem - powie tak: "Coś może nam się dość średnio podobać, ale całkiem fajnie pasować powiedzmy Amerykanom. Jeśli się to rozwijało spokojnie, ewolucyjnie, a tamtejszemu ludowi się to podoba, to naprawdę nie nasza, tylko ich własna sprawa.

Życzę im więc dalszych sukcesów, chętnie się przyjrzę, może czegoś się nauczę, ale oni to oni, my to my, każda sytuacja jest inna, a ja przecież jestem uczniem Edmunda Burke'a. Polska jest w końcu całkiem innym krajem, z inną ludnością, inną tradycją, inną sytuacją. Sam pomysł, że mielibyśmy tutaj nagle coś stamtąd przemocą przenosić... Nie, to po prostu paranoja!"

I coś w tym konserwatywnym podejściu chyba jest - prawda Mój Niewątpliwie Już Tym Wszystkim Zmęczony, Ale Szczęśliwy, Boś Przeczytał Interesujący Felieton, Czytelniku?

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.

niedziela, czerwca 24, 2007

Jestem jak Szekspir - zaczynam o jednym, kończę o czym innym!

Sporo się ostatnio słyszy o tzw. "efekcie motyla", polegającym na tym, że (cytuję z pamięci): "ruch skrzydełek motyla w Brazylii potrafi, poprzez łańcuch kolejnych przyczyn i skutków, doprowadzić do tornada na drugim końcu globu". Brzmi to naprawdę efektownie, choć na mój (dość ścisły, jakby nie było, inżynierski poniekąd) umysł wydaje się ogromna przesadą, jeśli mielibyśmy to brać dosłownie. Dlaczego? Po prostu dlatego, że obok ruchów skrzydełek naszego brazylijskiego motyla w naszym łańcuchu przyczyn i skutków znajdą się miliardy i miliardy innych przyczyn, zapoczątkowujących następne łańcuchy... I te przyczyny często będą znacznie silniejsze, sprowadzając wysiłki naszego motyla do rangi wydarzenia bez znaczenia.

Dlatego też zresztą, choć to nie jest nasz główny temat w tej chwili, przyczynowość nie jest wcale aż tak skutecznym narzędziem w analizie wydarzeń tak skomplikowanych i na taką skalę, jak globalny klimat... Nie mówiąc już o globalnej historii. (Poza tym, że po prostu nie nadaje się do analizy samego siebie, jako żywej i działającej, a nie tylko jałowo mędrkującej, istoty.) Znacznie lepiej, a także znacznie obszerniej, wyjaśnia to Oswald Spengler, którego tu całkiem niedawno zachwalalem i którego uważną lekturę nadal gorąco polecam.

W sumie, wracając do "efektu motyla", chodzi o to, że czasem nikłe przyczyny mogą wywołać ogromne skutki. Zgoda, czasem mogą, tyle, że my nie jesteśmy specjalnie zdolni przewidywać, które przyczyny i jakie skutki. Nie mówiąc już o działaniu w ten sposób.

Jednak jeśli w jakiejkolwiek dziedzinie "efekt motyla" daje się celowo skutecznie zastosować, to będzie to oddziaływanie na poglądy elit. Jeśli gdzieś to może działać, to tutaj. Czego ponurym przykładem jest mały, spędzający w dodatku większość życia w więzieniu, garbusek Gramsci i niewątpliwie przez niego w ogromnej mierze spowodowany późniejszy "marsz przez instytucje" lewaków z '68 i wszelkiego tałatajstwa podobnej maści.

W odwrotną stronę działało to niestety znacznie słabiej, choć chyba były i takie przykłady. Co było największą siłą prloskiego realnego socjalizmu? Moim zdaniem przekonanie praktycznie wszystkich nim dotkniętych, że będzie on trwał - może nie przez wieki, ale na pewno dłużej, niż życie nasze i naszych dzieci. I że jeśli się jakimś cudem szybciej skończy, to będzie to skutkiem tragedii na taką skalę, że największy ekstremista tylko w momentach wyjątkowej frustracji mógłby sobie tego w duszy życzyć. Mimo całej swej nienawiści do tego syfa i koszmaru swej w nim egzystencji. (Wiem coś o tym, bo sam byłem właśnie takim sfrustrowanym ekstremistą i najklasyczniejszym wewnętrznym emigrantem.)

Kiedy zacząłem dostrzegać cień nadziei na to, że "najlepszy z ustrojów" może jednak mnie nie przeżyć? Trochę to chyba śmieszne, ale było to po przeczytaniu niewielkiej, wydanej oczywiście w podziemiu, książeczki Andrieja Amalrika "Czy Związek Sowiecki dotrwa do roku 1984?". Autor dowodził, że niekoniecznie, głównie argumentując na podstawie potwornego cywilizacynego i ekonomicznego zapóźnienia Sowietów, koszmarnego stanu zdrowotności, braku przyrostu naturalnego... Takie rzeczy. I b. dobrze współgrało to z zapoczątkowaną właśnie przez wielkiego Ronalda Reagana twardą polityką wobec Sowietów.

Jeśli ktoś chce sobie przeczytać ten tekst Amalrika, to po angielsku jest on tutaj: http://www.stetson.edu/~psteeves/classes/amalrik1.html i tutaj: http://www.stetson.edu/~psteeves/classes/amalrik2.html. Po polsku też powinien dzisiaj gdzieś być dostępny, po prostu trzeba poszukać.

Z Amalrikiem jest o tyle zabawna sprawa, że najpierw nikt nie mógł uwierzyć, by jakiś żyjący w Sowietach młody pracownik naukowy mógłby coś takiego napisać, potem wydać to na Zachodzie... I jeszcze przeżyć! Wkrótce te wątpliwość zostały jeszcze wzmocnione, gdy Amalrika wypuszczono na Zachód. Kiedy jednak niedługo potem zginął w Hiszpanii w wypadku samochodowym, żadne wątpliwości na jego temat nie zostały rozwiane, to w ogóle nie było komentowane. No i oczywiście nikt nie miał cienia wątpliwości na temat samego wypadku, skoro wypadek, to wypadek i wiadomo, że nikt w tym rąk nie maczał.

W moim przypadku być może pojawienie się tej nadziei, że komuna może się skończy szybciej, niż przez całe dotychczasowe życie myślałem, nie miała pewnie ogromnego praktycznego znaczenia, ponieważ i tak nie mogłem dla siebie w prlu znaleźć miejsca, więc żyłbym w sumie tak samo i robił to, co i tak robiłem. Wiedząc też, choćby z historii, że zdychająca, mające jednak wciąż w sobie sporo sił i determinacji, bestia wcale nie staje się z tego powodu łagodna, miałem też w sumie związane ręce i z konieczności sławę "pogromcy komunizmu" musiał człek od samego początku pozostawić innym. Po prostu nie dało się wieść ludzi na barykady, czy do Okrągłego Stołu (tfu!), nie wierząc za grosz ani w dobrą wolę komuszego reżimu, ani w "nowy, lepszy socjalizm", nie pragnąc zostać męczennikiem, nie mając lewicowych i wpływowych kumpli za granicą, ani poparcia kierowanej wtedy przez ujawnionego potem prloskiego agenta "Wolnej Europy".

Jest to sprawa, nad którą naprawdę warto się dobrze zastanowić, bo dokładnie taki był mechanizm działania polskiej opozycji - nawet jeśli obraz anytkomunistycznej opozycji przedstawiany przez Aleksandra Zinowiewa, gdzie każdy opozycjonista to jednocześnie agent, uznamy za intelektualną przesadę.

Z motyla, przez Amalrika, zeszło na moje własne, niezbyt w końcu same w sobie znaczące, doświadczenia z prlu i antyprlowskiej opozycji. Szczerze mówiąc, miałem zamiar napisać o czymś całkiem innym, i z Amalrika przejść do domysłów na temat tego, co też może być "biblią" dla naszych wrogów - europejsów i wszelkiego tego typu liberalnego lewactwa. Bo jestem całkiem pewien, że Marks nie odgrywa wśród ich inspiracji większej realnej roli. Jednak zeszło na wspominki, więc niech już tak zostanie.

Nie chodzi oczywiście o mnie, tylko o fakty z pierwszej ręki, nawet jeśli ta ręka nie należała do wielkiego działacza, jakiegoś prawdziwego bohatera, czy martyrologicznego masochisty (tym ostatnim akurat zawsze się brzydziłem i jak ognia unikałem).

Jednak, skoro jesteśmy przy doświadczeniach z pierwszej ręki i mówimy o specyficznych, istniejących wtedy, choć dla ogółu do dziś niewidocznych, ograniczeniach, pozwolę sobie wspomnieć, że gdzieś na początku chyba tzw. stanu wojennego (zresztą może było to wcześnie, za "Solidarności", albo i jeszcze wcześniej?) chciałem w podziemnej gazetce napisać coś o tym, że prawdziwym i legalnym rządem Polski jest Rząd w Londynie. I kolega zwrócił mi uwagę, całkiem zresztą słusznie, że powinienem "pomyśleć o drukarzach". Czyli wybić sobie takie fanaberie z głowy.

Miał niestety rację - nawoływanie do naprawy socjalizmu, jeśli się jeszcze miało możnych protektorów w KC i w lewicowym Paryżu, było stosunkowo bezpieczne, choć niekoniecznie wygodne. Mówienie o niepodłegłości ani wygodne, ani bezpieczne nie było. Co wiecej, nie było takim nie przede wszystkim dla tych ludzi (podwójna negacja!), którzy te poglądy formuowali, bo co do nich władza ludowa nie miała już większych złudzeń, tylko dla tych, którzy najbardziej się narażali pracując nad ich powielaniem i dystrybucją. Tak to działało i ludowa władza świetnie wiedziała co robi.

No dobra, inne doświadczenia podobnego typu zostawię sobie, Deo volente, na inną okazję. Tekst mi się rozjechał, ale mam nadzieję, że coś z niego nadal wynika. A razie czego może te linki do Amarlika będą stanowić jakąś skromną rekompensatę. (No i wszyscy wielbiciele Szekspira out there też powinni docenić tę moją bezforemność. Albo nazwijmy to tutaj "gawędą szlachecką", wtedy też będzie fajnie.)

triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.