niedziela, grudnia 25, 2011

O języku, śmierci i frajerach

Żył dawno temu pewien pewien arabski mędrzec, czy może poeta, o którym czytałem niemal równie dawno temu, i wszystko zapomniałem, poza jedną rzeczą. Taką mianowicie, że ów gość wyraził (a może nawet stale to głosił) taką oto myśl, że: "woli by mu wymyślano po arabsku, niż chwalono po persku". (Co oczywiście nie ma najmniejszego związku z żadną biężączką, jakby ktoś miał wątpliwości!)

Pewnej pikanterii dodaje tej sprawie fakt, że ów mędrzec (czy może poeta) sam był Persem i perski był jego językiem matczystym. (Określenie "ojczysty" w odniesieniu do języka jest nieco głupie. Oddajmy raczej babom co babskie - nadal oczywiście wysoko wznosząc sztandar męskiego szowinizmu i pogardy dla "równouprawnienia".)

Z której to sprawy by wynikało, że może istnieć coś takiego, jak zdolność do "obiektywnej", w sensie ponad własnym językowym zakorzenieniem, oceny urody różnych języków. Niby każdemu jego własny język jawi się najpiękniejszym, ale jednak taki Brell, choć Flamand, flamandzkiego na tyle nie lubił, że śpiewał po francusku. Słyszałem też komików z, wyglądającym na autentyczne, obrzydzeniem opowiadających o szpetocie własnego języka. Jeden był Holendrem, drugi Finem.

Sam miałem drobną przygodę nieco podobnego rodzaju, na szczęście akurat pozytywną. Otóż kiedyś rozmawiałem sobie, jak zwykle, luźno z rodziną na wytwornym handlowym deptaku w rodzinnej Uppsali, i jakaś elegancka pani spytała mnie: "co to za ładny język, którym mówicie?". Oczywiście spytała po szwedzku. Z dumą odparłem, że polski, i zdawało mi się, że na jej twarzy dostrzegłem coś na kształt zaskoczenia, czy może rozczarowania.

W końcu to by nie było aż tak dziwne - kobieta z pewnością słyszała polski wcześniej i niczym jej nie zachwycił. Słyszała go, jak należy się domyślać, wykonaniu licznej polskiej tam emigracji - co najmniej od michników tego świata (zanim się kulawo nauczyli języka tubylców), po nieco późniejsze styropiany, agentów i małych cwaniaczków.

Potem się zastanawiałem, czy nie mogłem uprzedzić i rozbroić rozczarowania tej kobiety, mówiąc jej, że to "överklasspolska". (Co się oczywiście, dla niepojętnych, tłumaczy jako: "polski wyższych sfer".) Ale to mogłoby już być nieco przedobrzeniem, a w dodatku pod koniec lat '80 "wyższe sfery" mogły się opacznie kojarzyć.

W każdym razie, jeśli Św. Piotr czuje się Polakiem, to ja poczytuję sobie tę sprawę jako drobny plusik w moim życiowym bilansie i w walce o miejsce wśród grających na harfie bosych aniołków w nocnych koszulach.

To był oczywiście wtręt z cyklu "nawet taki naturszczyk jak pan Triarius byłby lepszy od Ziemkiewicza, gdyby tylko tyle o sobie nie pisał" (cytat z pamięci). Dodam w każdym razie, iż fakt, że w moich ustach narzecze przodków tak cudnie tej kobiecie zabrzmiało... (M.in. w moich, oczywiście, bo tam jeszcze była żona i dzieci, ale ja bywam mowny, a one nie przeklinają, więc co by mogło aż tak zachwycić? A swoją drogą, po latach widzę, że tutaj zgubiłem wątek.)

Wracając do poważnych naukowych rozważań. Na razie sobie przyjęliśmy, roboczo, że być może istnieje możliwość w miarę obiektywnej oceny urody języków, mimo tego, że z natury mamy ograniczone możliwości w tej kwestii, no i że przyzwyczajenie, matczyne "niu, niu, niu", matczyne kołysanki, matczyny cycuś, matczyne bajeczki (np. o żelaznym wilczku), pedofil opowiadający nam bajki w rodzimej TV... I cała ta szemrana reszta nam ten obiektywizm stara się zaburzyć.

Spengler na przykład (wiem, wiem, mam obsesję!) sporo ciekawych rzeczy mówi o sprawach językowych... (Jak i ja zresztą, choćby w dawnym tekście pt. "W oparach języka". I nawet linki Wam ludzie dam: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-1.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-2.html, http://bez-owijania.blogspot.com/2007/07/w-oparach-jzyka-odcinek-3.html. A tu, z pokrewnego cyklu, macie jak cwanie przewidziałem obecne płciowe parytety w III RP: http://bez-owijania.blogspot.com/2007/05/w-oparach-jzyka-i-inne-pereki.html.)

Spengler więc sporo robi z językiem i wyciąga z niego fajne (choć zgoda że intuicyjne, hermeneutyczne i z "naukowego" punktu widzenia cholernie ryzykowne) wnioski. Na przykład fakt, że nagle z rzymskiego, łacińskiego "fui", czyli "byłem", całkiem po prostu, coraz bardziej robiło się dosłownie "miałem byte". (Tyle że Spengler podkreśla, iż stało się to dziwnie szybko. Uwaga dodana po wielu latach.) Albo podobnie. Także w językach "romańskich" - bezpośrednich poniekąd dziedzicach łaciny. Plus cała masa podobnych form w całej masie języków, z angielskim (który wszyscy przecież znamy, bo to dziś jak spuszczanie wody, wiązanie butów, albo włączanie kąpa!) włącznie.

Także jednak o samym brzmieniu różnych konkretnych słów w różnych konkretnych językach Spengler sporo rzeczy dziwnych i ciekawych. Na przykład stwierdza, że po niemiecku "niebo" brzmi jak wezwanie... Nie chce mi się teraz szukać, a nie znam narzecza, ale to chyba "Himmel" (z dużej litery!). Tak w każdym razie jest po szwedzku i chyba to akurat to samo... No więc tu wezwanie, za to po rosyjsku, pisze Spengler, mamy "niebo", co brzmi całkiem inaczej. Z czym się zgodzę.

Wezwania niet', za to jakaś taka rozmemłana słodycz. Spenglerowi się to zdaje się kojarzy także z amorficznym bezkresem. I tak się zabawnie składa (całkiem jak z tym Persem na początku poniekąd!), że "niebo" mamy także i w naszym własnym, jakże ukochanym (i nie bez powodu!) narzeczu.

I też, ja, choć za obiektywnego się oczywiście uważać nie mogę, słyszę tutaj takie słodkawe rozmemłanie, albo może rozmemłaną słodycz. W każdym razie żadnego tam wezwania. Zresztą bezkresu, amorficznego czy otherwise, też nie słyszę. Przelatując pobieżnie różne języki... Mamy francuskie "ciel" (wym. "sjel") , słodkie, gładziuchne, ale krótkie i jędrne...

Mamy angielskie "heaven", szorstkie, może wezwanie, ale jakby głównie do pracy i znoszenia niewygód... Mamy hiszpańskie "cielo" (wym. "sjelo", choć to wymowa raczej latynoska, bo inaczej to plujemy i syczymy), gdzie ja słyszę mniej więcej to, co we francuskim... Po włosku chyba jest "celo" (wym. "czelo"), jakby to samo, ale więcej "wezwania"... Starczy!

A nie - jeszcze przecież łacina! (Głupio mi się wydawało, że niepotrzebna, bo Rzymianie niebo mieli raczej w nosie, ale przecież to także język katolicyzmu. Tom dopisał.) No więc - "celum, celi" (wymowa jak kto sobie chce).

Nie ma tu chyba żadnej tragedii, z tym rozmemłaniem znaczy... Zresztą co ja tam wiem. Niech się raczej jacyś ministranci nad tym zastanawiają (a dla nich to akurat chyba super sprawa), ale są inne słowa, które mnie naprawdę bardziej niepokoją. W tym sensie mnie niepokoją, że tak się luźno zastanawiam, czy spora część naszego narodowego rozmemłania, tej, za przeproszeniem, niezdolności do konkretnej walki, tej dziwnej skłonność do lizania własnych ran, nurzania się w martyrologii, ta chorobliwa niechęć do brodzenia we krwi wrogów (jak to zgrabnie ujmuje "Polonez Kościuszki")...

Jednym słowem wszystko to, co w nas niemęskie i skutkiem czego mamy tak, jak mamy, to może być także, częściowo, skutek języka. Oczywiście - nie mieliśmy silnej władzy królewskiej, więc I RP nie była do końca państwem, które mogło sobie radzić z innymi... Oczywiście, z 10% szlachty, I RP była "republiką szlachecką", więc nikt inny się nie liczył, a gorzelnie, karczmy i manufaktury mogli sobie prowadzić obcy... (Handel dalekomorski też zresztą, choć raczej nie ci sami.) Oczywiście metodycznie mordowano nam potem, przez setki lat, elity.

I zmuszano je do emigracji, co się zresztą odbywa na większą skalę w tej chwili, niż chyba kiedykolwiek. No i ogłupiano, indoktrynowano, spedalano i dawano do oglądania takich "naszych reprezentantów", jak choćby obecna komóra. Jednak czy język też nie ponosi części winy? Oczywiście ten język też został stworzony przez Polaków, więc tu mamy ewidentne sprzężenie zwrotne i oddziaływanie w obie strony. Jednak kiedyś nam ci przodkowie jakieś takie amorficzno-rozmemłane niektóre te słowa, powiedzmy (bo to tylko luźniutka hipoteza!), stworzyli, no i my teraz je mamy... I one nas urabiają.

Jako temat do samodzielnych przemyśleń proponuję słowo "walka". Po angielsku mamy "fight" (no dobra, niedouki out there, wym. "fajt"). Po niemiecku (to pamiętam!) "Kampf". Po szwedzku "kamp". Po hiszpańsku "lucha" (wym. "luczja"). Portugalski "luta". Włoski jakoś podobnie. Po łacinie "pugna, pugnae". W różnych słowiańskich językach, z rosyjskim włącznie, mamy "borba". No i teraz - gdzie tu jest Valhalla?

Gdzie tęsknota za nią? Gdzie szczęk mieczy, jęki rannych, ryki odrąbanych, radosny kwik zwycięzców, piski podnieconych kobiet? Gdzie zaś (ewentualnie, bo nie przesądzam, że gdzieś tu koniecznie być musi!) - tak dobrze nam już znane - amorficzne rozmemłanie?

Na zakończenie naszych dzisiejszych rekolekcji chciałbym jeszcze wziąć na warsztat takie dość istotne i treścią nabrzmiałe, jakby nie było, słowo jak "śmierć". Szczególnie ważne w kontekście walki, np. o niepodległość, o czym sobie wspominaliśmy, ale ważne też w każdym praktycznie innym kontekście, bowiem stosunek do śmierci (że zaimprowizuję sentencję) przesądza o stosunku do życia.

No a religia to na przykład, jak ja ją rozumiem (i np. Spengler), w dużej mierze właśnie sprawa stosunku do życia, śmierci, i ich ew. sensu. (Dlatego też lewizna ze swoimi namiastkami religii może wleźć z mozołem na drzewo. Niestety ma też inne środki i potężnych sojuszników, np. we wrodzonym spedaleniu wielkomiejskich lemingów.)

Po naszemu "śmierć" to będzie...? No właśnie! Brawo za koncentrację i czujność! "Śmierć" to będzie i nic innego. Po łacinie (i nie bez powodu od niej zaczynamy, choć to tylko subtelnostka) "mors, mortis". (To drugie, jakby ktoś nie wiedział, to genetivus, czyli ten przypadek od "kogo czego". Tak się to podaje, bo bez tego nijak.) Po francusku "(la) mort" (dzisiejsza wymowa: "(la) mor", ale to od stosunkowo od niedawna bez końcowego "t"). Po angielsku "death" (wym. "de..." z takim syczeniem i pluciem na koniec).

Po szwedzku (bo to znamy) "död". A, jak często to występuje, z rodzajnikiem określonym (na skandynawski sposób, czyli na końcu) - "döden". ("Ö" to jest takie coś, jakby ktoś nie wiedział, pomiędzy "o" i "y". Przećwiczyć parę razy!) Po hiszpańsku "(la) muerte". Po włosku podobnie, ale bez typowego dla hiszpańskiego zmiękczenia samogłoski na "ue", więc (o ile się strasznie nie mylę) "(la) morte". Po rosyjsku chyba "smiert''" (ze zmiękczonym "t" na końcu". I w innych bratnich (jakby nie było) słowiańskich językach podobnie. To nam powinno starczyć.

I teraz... Ale uwaga: JA O NICZYM NIE PRZESĄDZAM i nie chcę nikomu żadnych wrażeń narzucać! Tylko po prostu mnie pewne rzeczy brzmią w jakiś sposób i nie da się od tego uciec. Ile jest w tym obiektywności? Jest jakaś w ogóle? Naprawdę nie wiem, ale to nie jest tekst ściśle "naukowy", więc sobie pospekulujmy i się powczuwajmy, tak? Wnioski, niewykluczone, że jednak mogą mieć swoją wagę. Jeśli się np. dadzą z czasem weryfikować, albo coś.

W której z tych wersji słowa "śmierć" (wiem, że to niezbyt miłe, ale w końcu c'est la vie, że tak to figlarnie wyrażę) brzmi Wam, kochane ludzie Valhalla? W których wieczne zbawienie (harfy, bose stópki, skrzydełka na plecach, nocne koszule)? W których wieczna ekstaza i wieczny orgazm (na słodko)?

W której walka na topory i nabijane gwoździami maczugi, której skutkiem ta śmierć? W której jęki pokonanych wrogów i chlupot ich krwi, w której sobie zwycięsko brodzimy? W której piski podnieconych kobiet zza wysokich murów (słyszalne jedynie dla nietoperzy, psów i wojowników), niecierpliwie oczekujących rozpasanego żołdactwa i jego gwałtów?

W której wreszcie... Czy ja zresztą wiem co? Nie zapominając jednak, oczywiście, bo takie to czasy, o zgranej ekipie aplikującej nam eutanazję. Czy ja zresztą wiem, czy którakolwiek z tych pięknych rzeczy, którą powyżej nazwałem, w ogóle w którymkolwiek z tych słów śmierć oznaczających występuje? Rzuciłem tylko parę luźnych pomysłów, co by tam mogło niby być. Ale nie musi, naprawdę! Wsłuchajcie się sami i sami oceńcie.

A teraz - mimo wypieków podniecenia na Waszych słodkich twarzyczkach i żądzy poznania dalszego ciągu z pointą na czele - odłóżcie na chwilę mojego blogaska i SIĘ ZASTANÓWCIE. Naprawdę - zróbcie to teraz, bo jak przeczytacie, to się zasugerujecie. I albo będziecie automatycznie sądzić tak samo, albo też - jak słynni fornale Nicka - ustawicie się w opozycji i będziecie sądzić dokładnie odwrotnie, na przekór i wbrew. ("Na złość mamie uszy sobie odmrożę i będę słuchał raczej fornala niż Ardreya!")

Dalej na razie nie czytajcie - dopiero po przeanalizowaniu brzmienia słowa "śmierć" w różnych językach, i tego co owe różnojęzyczne słowa ewokują w Waszych duszyczkach.

* * * * *

Już po dojrzałym się zastanowieniu, tak? Jeśli nie, to galopem przestać czytać i powrót do poprzednich akapitów!

A teraz Wam ludzie powiem, z czym mi się w każdym razie kojarzy słowo śmierć w moim ukochanym języku polskim. Mniejsza już o Valhalle i jęki pokonanych dziewic, czego ja tam nijak nie słyszę. Ale w tego typu analizach ważne jest nie tylko "obiektywne" brzmienie danego słowa, ale także jego pokrewieństwa, gramatyczne, z innymi słowami.

Tego samego języka, w każdym razie przede wszystkim tego samego. No i, kochane ludzie, tak mi się jakoś wydaje, że nasze ukochane rodzime słowo "śmierć" ma prasłowiańskie konotacje tego typu... Może najchętniej to wyrażę króciutką anegdotką, co mi pozwoli o parę sekund później zacząć się w tym osobiście babrać.

Otóż dawno, dawno temu na deskach elbląskiego teatru wystawiono "Operę za trzy grosze" Brechta, no i na scenie, w charakterze rekwizytu czy scenografii (kto to rozróżni?), był m.in. transparent z napisem "Śmierdź frajerom!" Sam Brecht tego z pewnością nie wymyślił, bo to typowo językowy żarcik. Ten pierwotny angielski autor sprzed setek lat, też z pewnością nie, i z tego samego choćby powodu. Jednak w tym dowcipie jest, jak się obawiam, cholerna głębia.

Bo słowo "śmierć" naprawdę chyba jest spokrewnione właśnie ze "smrodem", "śmierdzeniem" i innymi tego typu atrakcjami. Żadnych Valhalli z pewnością tu nie ma - góra smród pokonanych wrogów w stanie daleko posuniętego rozkładu. Tylko kogo, do cholery, może on aż tak cieszyć, by wrogów unicestwiał akurat po to, by ich wąchać?!

Przecież nawet nie gościa pozbawionego zmysłu powonienia, bo dla niego to już całkiem żadna atrakcja, nawet chora. Tym bardziej, że przecież swym trupim aromatem ci wrogowie też od razu pachnieć nie będą - bo na to potrzebują parę dni poleżeć. (No i nie może być zbyt dużego mrozu.) To ma być taka odłożona atrakcja? Żadna atrakcja zatem, jeśli odłożona! Psychologia ma o skuteczności takich odwlekających się radości bardzo negatywne zdanie. (Kar zresztą też. Czyż nie słyszymy bez przerwy: "To nie surowość kary ma znaczenie, tylko jej nieuchronność i natychmiastowość! Ble, ble, ble."?)

A wszystkie inne aromaty, które by mogły ew. wchodzić w grę, są jeszcze o wiele gorsze. Aż mi się nie chce o nich myśleć! Więc jak, że spytam, mieliby Polacy, z takim nastawieniem do śmierci - własnej, wroga, koleżanki z pracy, nieważne - lubić walczyć na śmierdź... O sorry! "Na śmierć" chciałem powiedzieć... I życie? A jak nie lubią, to jak mieliby to robić dobrze? A jak nie lubią i dobrze nie robią... I tak dalej, sami możecie sobie resztę dośpiewać.

A u innych? Nic nie narzucam, ale dla mnie tu pobrzmiewa Valhalla... Tam słodki chlupot pokonanych wrogów... Tutaj piski dziewic i ich matek, całkiem jeszcze niczego sobie... Tutaj znowu emocjonująca walka na miecze, w trakcie której nasza własna śmierć zjawia się niepostrzeżenie, niczym kochająca siostra, żeby dać nam odpocząć... A potem już na wieki w Valhalli, tylko to się w jednym krótkim słowie explicite nie zmieściło.

A u nas co? "Śmierdź frajerom!" I tyle. Żeby chociaż "Śmierdź lemingom!" Choć poniekąd leming okazuje się coraz gorszym frajerem - z każdym dniem, z każdym kolejnym plenum KC UE - więc to też ma swój sens. I wdzięk. A w dodatku to by mogło być także niezłe hasło na transparenty i inne takie napisiki. Czyż można, choćby i w nagrzanym sądzie III RP od napalonej sędziny z ubeckim rodowodem, dostać czapę za wzywanie do śmierdzenia Ukochanej Władzy? Chyba nie - nawet tutaj i nawet od bardzo napalonej sędziny.

A więc, zatoczyliśmy ogromne koło, sporo ponarzekaliśmy na tę naszą mowę ojczystą... Przepraszam - "matczystą"! Ale może ona jednak jakiś (kontr)rewolucyjny potencjał, ta nasza mowa, zawiera. Jeśli się do niej podejdzie od nieco innej strony, oczywiście, bo tak to nienajlepiej to wygląda. A Wy, kochane ludzie, co o tym sądzicie?

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca. (Przyzwoitego lewicowca - nie lewaka albo leminga!)

wtorek, grudnia 06, 2011

O metalach ciężkich, włosach i pedalskich ślubach

Jak nie ma bokserów odpornych na ciosy, a tylko źle trafieni, tak też nie ma mądrych prawicowców - a jedynie prawicowcy czytający właściwe książki. Nie ma też głupich prawicowców, a tylko ci, którzy właściwych książek nie czytają. Właściwe książki, to oczywiście przede wszystkim Ardrey i (dla hiper-elity) Spengler, ale są i inne, które czytać należy.

Do takich zaliczam na przykład tę, o której niedawno tu wspominałem, czyli "Myślenie systemowe" Geralda M. Weinberga. (Gdyby ktoś się poczuł i posiadał język obcy, to oryginalny tytuł brzmi: "An Introduction to General System Thinking". Bo rodzime wydanie z mrocznych czasów Gierka jest już trudno dostępne, natomiast zagraniczne może być do zdobycia.)

"A do czego nam się niby taka książka W REALU może przydać?", spyta ktoś (a ja nawet wiem kto). Na co ja podam drobny, acz wymowny, przykład. Otóż z czasów, kiedy ją w epoce głębokiego Gierka pożyczoną sobie czytałem, zapamiętałem taką oto sprawę... Autor zadaje (sobie i nam) pytanie: po co właściwie człowiek ma włosy? Nie skąd się one wzięły, bo wiadomo, małpie jest w tym owłosieniu do twarzy i nie miałaby bez nich powodzenia u płci, a nam to zostało w spadku. Ale czemu nie znikło do końca, skoro przecież przy małpiej sierści to są już u nas tylko smętne resztki?

No i stawia hipotezę, ten autor znaczy, iż najważniejszym powodem posiadania przez nas włosów może być to, że we włosach wydalają się z organizmu metale ciężkie. Które, trzeba wiedzieć, bynajmniej nie są zdrowe. Najważniejszą zaś w tym sprawą jest to, że - jak to autor sugeruje - trudno ludziom na tę hipotezę wpaść, ponieważ włosy wydają się im naturalnie należeć DO organizmu, niejako do jego wnętrza, a w tej hipotezie wydalania metali znajdują się one właśnie JUŻ POZA organizmem.

Więc najistotniejsza tutaj, przynajmniej dla myślenia systemowego, jest to, żeby zbyt pochopnie nie wytyczać różnych takich granic i nie trzymać się ich potem bez sensu jak pijany płota, bo zmiana widzenia tych granic może dać całkiem nową perspektywę i potencjalnie płodne hipotezy.

Co do korzyści z naszych włosów, choć tylko na marginesie, dodam, że do mnie to z metalami trafia, choć należałoby dodać feromony, które właśnie na włosach się gnieżdżą, no i kwestię "urody", czyli tego, że jak już się płeć przyzwyczaiła, że płeć włosy ma tu i tam, a tutaj nie, albo prawie, to płeć się na taką płeć mocniej napala, a na tych, bo włosy mają odwrotnie, słabo, co ma oczywiste skutki dla danej populacji i gatunku.

Jednak mniejsza o włosy jako takie i rozejrzyjmy się raczej dokoła i zastanówmy się - czy to o tych granicach, że nie należy z nimi zbyt pochopnie, ani się przy jakimś ich przebiegu pochopnie bez sensu dziko upierać - daje się gdziekolwiek przyłożyć do realnej (masło maślane) rzeczywistości? Oczywiście wielu powie, że nie, a niektórzy dodadzą, że ich fornale nie tylko żadnych hipotez o włosach nie stawiają, ale nawet nie wiedzą, jak wygląda książka (o Ardreyu już nie wspominając), a za to robotne są z nich chłopaki i mają mocne głowy.

OK, niech będzie! Jednak chciałbym Szanownemu Licznie Tu Zgromadzonemu Gremium Czytelniczemu przedstawić taki oto przykład... Miłościwie Nam Panujące Totalitarne Lewactwo co raz to wymyśla nowe światłe i postępowe "prawa" - jak nie prawa pedałów do zawierania małżeństw, to prawa szympansów, żeby się nazywać ludźmi. Zgoda? Z tym to się chyba nawet Nickowi fornale zgodzą, chyba że nie mają dostępu do mediów.

Co robi w takich przypadkach prawica? Prawica oczywiście podnosi dziki wrzask, że kudy pedałom do małżeństwa a szympansom do homo sapiens! Na co Miłościwie Nam Panujące podnosi jeszcze dzikszy, i w dodatku skutecznie rezonujący wrzask, że o to skrajna prawica, faszyści po prostu, pozbawia całkiem niewinnych i nic tej prawicy nie wadzących ludzi praw. Którymi sama się cieszy od lat itd.

No a prawica na takie dictum nie ma żadnej odpowiedzi, więc tylko się mocniej zapluwa i próbuje głośniej krzyczeć, ale ani to nigdzie nie rezonuje, a w dodatku oddech krótki, zadyszka, uderzenia gorąca (przynajmniej w czasie klimakterium, co jak raz pasuje) i stan przedzawałowy. A leming, jak to leming, okrutnie wrażliwy i humanitarny jest na tego typu brzydkie zakusy - na odbieranie komuś, kto nic przecież nie wadzi, należnych praw.

Wraz zaś z rasowym lemingiem w ten wir wciągana jest, nie da się ukryć, milcząca większość, która niby nie jest Postępem, Miłościwie Panującą i pedalstwem zachwycona, ale żadnych argumentów nie ma, więc (tu kłania się teoria dysonansu poznawczego, za którą zresztą nie przepadam) jej własna mózgowa kora nieuchronnie ciągnie ją w stronę rasowych lemingów, a dalej od prawicy i wszystkiego co nam bliskie...

Naprawdę smutna sprawa, prawda? I nic na to nie można poradzić. Ale może jednak coś by się dało. Na przykład zmienić perspektywę. Czyli coś takiego, jak z tym uznaniem, że włosy to już na zewnątrz organizmu, więc poniekąd... Między innymi co najmnej... Pardon le mot - wydalanie! (Metali ciężkich. Co za ulga!)

No i tutaj, jak mi się zdaje, można by także z pożytkiem zmienić perspektywę i sobie uświadomić, że nie tyle razi nas fakt, że pedały, czy inne szympansy, dostają jakieś tam słodycze, którymi my się cieszymy od stuleci... Dla małpy tytuł honorowego homo, a dla niehonorowego homo jakiś taki związek uroczysty.... Międzyludzki... Z welunem, bukietem, upiornym marszem Mendelsohna... (Sorry rebe Bratkowski! Wiem że są plemiona, o których tylko na kolanach, ale mnie po prostu ten marsz odrzuca i tyle! To czysto muzyczna sprawa.) I czym tam jeszcze.

Jednak kiedy my zmienimy te granice, czyli zmienimy perspektywę, no to nie jest trudno zauważyć, że nas wcale nie to tak razi, że szympansy czy pedały dostają jakieś tam słodkie pierniczki - choć oczywiście nie ma żadnego powodu, by byli bardziej uprzywilejowani od nas, zwykłych zdrowych LUDZI! - tylko to, że Kochana Władza gmera swymi wulgarnymi paluchami przy NASZYCH prawach NASZYCH sprawach. Tych odwiecznych, dla każdego oczywistych i, na razie przynajmniej "niepodważalnych".

No bo przecież, jeśli "prawa ludzkie" rozszerza się na szympansy, a potem zapewne na żyrafy, żeby w końcu dojść do kijanek i karaluchów, to te prawa zostają, całkiem obiektywnie, "rozwodnione", "rozcieńczone", ich treść zostaje rozmyta. A poza tym nikt po prostu nie powinien przy nich gmerać, a przecież gmera, tak?

Jeśli "małżeństwo" od początku istnienia tej instytucji, czyli co najmniej tak dawno, jak istnieje pisana historia, oznacza związek faceta z kobietą. Ew. w rzadszej i "rozszerzonej" wersji z wieloma kobietami, choć tu można by dyskutować, czy jednak też "małżeństwo" nie jest pomiędzy tym (szczęśliwym, a może wcale nie?) facetem i każdą z jego żon.

Gdzieś tam pono istniały też haremy, w których baba miała wielu facetów. Co jednak też nic nam istotnie nie zmienia. Tym bardziej, że ani to u nas występowało, a nawet Miłościwe Lewactwo na razie tego nie proponuje zmieniać.

Od czasu istnienia pisanej historii co najmniej, powiedziałem, ale po prawdzie, to prehistoria też, z tego co wiem (a zajmowałem się nią przez parę lat pilnie), nie ukazuje ani śladu jakichkolwiek hipotetycznych "jednopłciowych małżeństw". (A byłyby one  raczej widoczne, choćby w grobach, w których się prehistorycy z takim upodobaniem grzebią.)

Tak samo z małpami. Ja tam życzę źwięrzętom wszystkiego najlepszego i naprawdę chciałbym, żeby im się żadna krzywda nie działa. Z ludźmi nie jest już tak słodko, na pewno nie ze wszystkimi, ale ze źwierzętami właśnie tak mam. Jednak nadawanie szympansom "praw ludzkich" to po prostu paranoja! A raczej byłaby to paranoja, gdyby to nie było działanie totalitarnej władzy dążącej do zniszczenia wszystkiego, co jeszcze żyje w doświadczonym nią społeczeństwie.

W każdym razie, jak sądzę, nie muszę już tego tematu dalej wałkować, bo każdy może się chwilę zastanowić, czy i na ile się zgadza z tym moim poglądem. A jeśli się z nim zgadza w jakimś istotnym stopniu, no to wniosek - i to dość w sumie praktyczny - sam się narzuca:

Uświadomić sobie, i uświadamiać otoczeniu, że tu nie tyle chodzi o to, że pedał czy szympans nie ma mieć dobrze (choć oczywiście nie ma powodu, by stawał się jakimś "lepszym obywatelem" i/lub pupilkiem władzy!) - niech sobie dobrze ma i na zdrowie! Tu chodzi o to, żeby nam te chuje... Przepraszam - Kochana Władza - nie majstrowali przy naszych instytucjach, prawach, zwyczajach, przekonaniach, wierze i czym tam jeszcze!

Nie ma tego robić W OGÓLE, a konkretnie to nie ma tych naszych instytucji, praw, zwyczajów i całej reszty rozwadniać, rozbełtywać, zanieczyszczać... I o to tutaj chodzi! Nie o to, że my się nie zgadzamy na słodkie pierniczki dla małp czy zboczeńców, tylko o to, żeby nam tych zboczeńców i małp nie pakowano pod nasze małżeńskie pierzyny, przed nasze ołtarze, przed nasz rodzinny kominek i ukochany telewizorek! Tylko tyle i aż tyle!

No a nasza prawica mogłaby wreszcie zacząć ostrzej myśleć, a nie tylko skamleć i wyć z oburzenia, co lewiźnie sprawia dziką radość i na dłuższą metę jest powolnym samobójstwem. Niektórzy oczywiście myślą, nawet zbyt wiele, ale po pierwsze - to nie jest myślenie, które ja bym uznawał za "ostre", a po drugie - to przeważnie nie jest wcale prawica, tylko jej czyste zaprzeczenie.

Warto się (także) zastanowić nad ewolucją, jaką w tak przecież krótkim czasie, przeszli różni xiazelukowie i Kashmiry - rzekomo hiper-prawica i jedyna prawdziwa prawica - którzy dzisiaj niczym istotnym nie różnią się już od hunwejbinów Palikota. A Pan Tygrys mówił przecież od lat, że Korwinizm to żadna prawica, a "Liberalizm to lewactwo sklepikarzy". Coś jednak człowiekowi dają słuszne książki, nawet jeśli naprawdę nie ma mądrych samych z siebie prawicowców, tak samo jak nie ma bokserów odpornych na ciosy.

W każdym razie zadanie do domu to rozejrzeć się wokół i zastanowić, czy gdzieś nie dałoby się z pożytkiem zastosować takiego "przesunięcia granic", jak w kwestii tych włosów i sensu ich istnienia, albo jak w kwestii tych małp i pedałów, cośmy sobie o nich rozmawiali. I wbić sobie raz na zawsze do głowy: To nie jest tak, że my komuś odmawiamy jakichś praw! To jest tak, że my nie godzimy się na to, by nasze własne prawa, z przyległościami, taplano w szambie!

A teraz, Młodzi Spengleryści, wychodzimy pojedynczo, góra po dwóch na raz. Rozchodzimy się każdy w swoją stronę, udajemy że nie znamy drug druga... I uwaga na ewentualne ogony!

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

niedziela, listopada 27, 2011

Jęki zbyt mało dręczonej masochistki czyli prawicowość

Pisałem całkiem niedawno o brzydocie lewicy u władzy i (amicus Plato itd.) symetrycznej niejako sprawie, czyli o tym, iż prawica bezsilna, pozbawiona widoków na władzę, staje się chora i też sobą specjalnie atrakcyjnego widoku nie przedstawia.

No i cholera - wykrakałem! Jak tyle już razy, przyszło mi znowu robić za @#$% Kassandrę! W sytuacji, kiedy nawet Filip Macedoński by sobie nie poradził i dość szybko zapewne zacząłby się nadawać do czubków (choćby go dodatkowo skrzyżować z Cezarem i pokropić stężonym wywarem z Oxenstjerny), Jarosław Kaczyński (z całym dla niego szacunkiem, bo nie to tylko zasługi i niewątpliwa klasa, ale po prostu nikogo choćby zbliżonego użytecznością nie mamy) zaczyna gonić w piętkę. Do tego stopnia, że np. domaga się przywrócenia kary śmierci.

Grzebię w pamięci, grzebię, i jakoś nie mogę sobie przypomnieć, kiedy to jacyś niewolnicy, albo jakiś okupowany przez wroga naród, gdy formalnie przynajmniej kary śmierci "nie było" (poza ew. monitorowanymi 24 godziny na dobę celami, czy państwowymi wizytami w ościennych państwach), zaczęli się przywrócenia jej gwałtownie domagać.

I jeszcze dodatkowo sytuacja by się ostro zaostrzała, więc pan owych niewolników, albo okupujące ów naród mocarstwo, bardzo byliby zadowoleni, gdyby im dano nieco więcej luzu, a tych, których za mordę trzymają udało się dodatkowo pokazać, jako krwiożerczych bandziorów in spe, których trza jakoś bardziej zdecydowanie zacząć fizycznie tępić, bo to moralna zgroza i zagrożenie dla przyzwoitych ludzi na całym świecie! Kary śmierci się te krwiożercze bestie domagają! To nie ludzie, to... Itd.

Niby tutaj jest tak, że, teoretycznie przynajmniej, jeden niewolnik morduje drugiego, więc zgraja niewolników, głosem swego trybuna, domaga się od pana, żeby zdjął miękkie pantofelki z pomponikami i zaczął kopać okutym buciorem. "I oficjalnie ma mi być, żeby, Panie, było jak trzeba, po prawicowemu!" Jednak nie do końca jest to aż tak pewne, czy ten co morduje, to na pewno jeden z braci niewolników, bo może jednak to po prostu agent pana wśród nas... W którym to przypadku raczej jednak mało prawdopodobne, by pan wolę swych niewolników gorliwie zrealizował i dokonał egzekucji akurat tego, który niewolnikom podpadł.

Niezawisłe sądy, rozgrzane sędziny, monopol na propagandę i niemal monopol na informację dla mas... Nie - naprawdę nie sądzę, by jacyś zdrowi na umyśle niewolnicy mogli sobie oficjalnego przywrócenia kary śmierci w podobnej sytuacji życzyć! A co dopiero głośno i publicznie się tego domagać. Nie mówiąc już o powszechnych na naszej "prawicy" orgazmach z tego powodu. Cóż, bezsilność deprawuje, a absolutna bezsilność deprawuje absolutnie (jako rzecze Pan Tygrys).

I zamiast przekierować w takiej (smutnej, zgoda) sytuacji uwagę i energię na jakieś inne, może poboczne, ale możliwe do zrealizowania, albo chociaż żeby dało się o nie walczyć, cele - nasza "prawica" woli najpierw maniacko zagrzewać się do boju na blogach, potem "wesoło świętuje Święto Niepodległości" (w kraju jej pozbawionym), potem napala się, że lud wyjdzie na ulice (kibole i co tam jeszcze), skutkiem czego brzydka władza zostanie zmieciona... A na koniec, kiedy już złoża noradrenaliny się wyczerpią, a nadnercza mają całkiem dość i nowej nie produkują, mamy pokazową wprost histerię i cieszenie się, że oto "Kaczor pokazał pazury! Kaczor wreszcie przestał się cackać! Hurra, hurra i jeszcze po trzykroć HURRA!"

Plus podniecanie się różnych świrów, że trza jeszcze zrobić egzekucje publiczne. I na pewno też gdzieś (bo tego już sporo było, choć teraz akurat nie śledzę zbyt dokładnie i nie spotkałem) napalanie się na kastrowanie, chłostę w szkołach, obcinanie rąk... I co tam jeszcze. Przypominam - cały czas chodzi o NIEWOLNIKÓW, całkiem zależnych od bardzo przez nich nielubianej (i moim skromnym słusznie) władzy, bardzo też przez tę władzę nielubianych... Przy rozgrzanych sędzinach i napalonych służalczych sędziach... Antifie, Bulbulu, Merkeli, Putinie, Katzenbrennerze i Gazowniku...

Nie - dla mnie nie do pojęcia! Choć przecież, z drugiej strony, od dawna wiem, że bezsilność dobrze na psychikę nie robi, a prawicy akurat najgorzej, niestety. Pomijam już drobiazgi w stylu tego, że z tą karą śmierci - w aspekcie etycznym, politycznym zresztą też - nie wszystko jest aż tak proste i oczywiste, jak się naszej "prawicy" wydaje.

To jednak drobiazg przy całkiem NIEWIARYGODNYM widoku (w dodatku z fonią) ofiary domagającej się od oprawcy zdjęcia bamboszków i używania do kopania w dupę okutych buciorów. Już całkiem oficjalnie i bez uciekania się do Tupolewów czy sznurków od snopowiązałek. Do czego potrafi człeka doprowadzić totalna bezsilność, brak intelektualnej dyscypliny i beznadzieja! Do czego potrafi doprowadzić mężczyznę HISTERIA! Skargi zbyt mało dręczonej masochistki, jeśli mnie ktoś pyta o zdanie!

Ale cóż, nikt nie jest idealny, a prawica akurat sprawdza się u władzy (choćby to było jedynie państwo podziemne) - nie kiedy jest skutecznie i może już na wieki wieków tępiona i prześladowana. (No i jeszcze stojące na marginesie jednostki o prawicowych przekonaniach potrafią być atrakcyjne wizualnie: Dávila, Spengler, Pan Tygrys.) Co nie zmienia faktu, że ze swą, spowodowaną bezsilnością i otrzymywanymi razami, histerią - zrozumiałą może, zgoda - warto by się było mniej obnosić. No i trochę czasem pomyśleć, a nie jedynie zgrywać się na twardziela, choćby w najżałośniejszy z możliwych sposobów.

triarius - bloger bezzębny i wcale nie wzdychający do kary śmierci

piątek, listopada 25, 2011

Prawa nabyte

Tak się ostatnio zastanawiam - może ktoś wie, może ktoś sprawdzał? - jak głośno krzyczy teraz Korwin z oburzenia na łamanie praw nabytych, kiedy to przedłużają ludziom lata pracy, zanim sobie będą mogli przejść na emeryturę? Nie! Jak znam życie, to nie! W końcu ta nasza egzystencja to dlań to jedna ohyda - życie na kredyt, bez przesadnej wiary w wolny rynek, za fiducjonarne (tak to się nazywa?) pieniądze, bez parytetu złota, bez codziennego palenia kadzidełka na ołtarzu "von" Misesa... To całą pewnością z nawiązką sprawia, że nam się takie coś należy.

Co innego oczywiście w przypadku byłych ubeków, bo ci przecież nie żyli na kredyt, a swoją pracą pomnażali i rozwijali wolny rynek (i co tam jeszcze rozwijać należało), prowadząc nas wszystkich, choć tego w głupocie swojej nie chcemy, neurotyki jedne (jak nas, niepodniecających się wolnym rynkiem i prawami nabytymi ubeków, pieszczotliwie w co drugim zdaniu nazywa "von" Mises), do Świetlanej Przyszłości. W sumie logiczne, kto tego pana zna, ten się raczej nie powinien dziwić. A jak jego wierna trzódka drepcących za fujarką długoogoniastych gryzoni?

Swoją drogą, gdyby taki przeciętny leming - a przez leminga rozumiem tutaj nie tyle młodego wykształconego, tylko w miarę zwykłego człowieka, ale takiego co Pana Tygrysa i innych takich panów nie czyta, do tej zgrai degeneratów u wszystkich praktycznie światowych żłobów większej antypatii nie czuje, i w ogóle w sumie nie jest mu źle, choć oczywiście ponarzekać, rzecz ludzka, lubi - więc gdyby taki leming sobie nagle uświadomił... Albo ktoś to jemu - pracowicie, przebijając się przez jego grubą czachę, żeby się dostać do cieniutkiej warstewki kory - uświadomił...

Że w tym opóźnianiu emerytur nie chodzi przecież wcale o to, że człowień sobie dotychczas za mało na tę swoją emeryturę zarobił, więc mu nie starczy na balangi i ogólnie fajne życie, więc musi sobie jeszcze trochę porabotać, żeby na to mieć... Tylko że tu chodzi o to, żeby on, jak już na tę emeryturę przejdzie, to od razu przeniósł się na łono Abrahama (któren miał, jak każdy chyba wie, masę interesujących cech i parę kontrowersyjnych zagrań, ale sza, bo rebe Bratkowski czuwa!) I Z TEJ SWOJEJ WYPRACOWANEJ EMERYTURY PO PROSTU NIGDY W PRAKTYCE NIE MIAŁ OKAZJI SKORZYSTAĆ!

Prawda? Bo tu chodzi o to, żeby korzystali Tuski, Borrele, Katznenbrennery, o Lehman Brothers nie zapominając, a nie jakiś durny robol, albo inny prol uważający się za wielkiego inteligenta - no bo to przecież była paranoja, o pomstę do nieba wołająca, żeby taki prol NIE PRACOWAŁ, A W OGÓLE JESZCZE ŻYŁ! Jasne, niby można im od razu robić eutanazję, ale są problemy techniczne i organizacyjne, i jak taki prol miałby emeryturę i sobie luźno żył - BEZ PRACY! - to by się bronił, wykręcał, pisał protesty, smarował po murach, śpiewał protest songi, chował się po kątach.

A tak tego wszystkiego nie będzie. Prol wykituje w robocie i przy okazji łowcy skór będą mieli swoją robotę ułatwioną, bo personalna od razu zadzwoni, swoją prowizję pauczit, z kim trzeba się podzieli, i wszyscy będą zadowoleni. Prol zresztą też, bo w końcu raz w życiu odpocznie. Władza mu, w dobroci swojej, zapewni, że naprawdę będzie w tych ostatnich minutach szczęśliwy! (Co innego oczywiście przez całe swe ziemskie życie, tu też władza nie odpuści. Ktoś ma wątpliwości?)

Może by im - lemingom znaczy, czyli prolom z mentalnymi powikłaniami, którym się wydaje, że mają jakąś szansę załapania się do elity, albo nawet, że prolami nią są! - to spróbować wytłumaczyć? Ciekawe co by było, gdyby po długim żmudnym, ale dla leminga przystępnym, tłumaczeniu coś z tego do nich doszło... Degeneratów u żłobu by raczej nie próbowali obalać, ale może by się mniej przejmowali pracą na Tuska i van Rumpuja?

A na koniec bonmot, co go właśnie w tej chwili wymyśliłem: Korwinistę od zwykłego leminga różni jedynie długość ogona i instynkt podążania akurat za fujarką.

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

środa, listopada 23, 2011

Pabieda

Poudoskonalałem nieco moje opowiadanko, ale w końcu nie będę Wam tu wklejał nowej wersji po każdej poprawce, prawda? Jednak dopisałem też nowy fragment, który uważam za zarówno zabawny, jak i być może proroczy, który Wam wkleję, I nawet na mniejsze akapity rozbiję, taki jestem!

* * *

Praca przyszłego Prezydenta wyraźnie znajdowała uznanie przełożonych (ach, gdyby potrafili się domyślić przyszłości!), bo w dwa lata po rozpoczęciu służby w Departamencie, w dniu Rocznicy Rewolucji, otrzymał talon na samochód. Wtedy było to ogromne wyróżnienie i wielka korzyść. Samochody w ostatnich latach stały się dobrem w najwyższym stopniu luksusowym, dostępnym jedynie wybranym spośród najściślejszej Elity.

Pamięta dokładnie ten, jak się wtedy mówiło, „wóz”! Był to ostatni krzyk europejskiej techniki. Samochód marki Pabieda, zbudowany na klasycznych wzorach dawnej dobrej Pabiedy z okresu pierwszego Kraju Rad, z pewnymi ulepszeniami wziętymi z klasycznej priwiślińskiej Syreny. Ekologiczny i z hybrydowym napędem. Aby zminimalizować emisję szkodliwych dla Wszechświata gazów, rura wydechowa nie wychodziła na zewnątrz – jak w dawnych, prymitywnych, nieekologicznych „samochodach” - tylko do wnętrza.

W modelach najbardziej luksusowych, jakim była właśnie owa Pabieda Gran Turismo Super de Luxe, samochód był nieco przedłużony, a z tyłu znajdował się niewielki przedział z siedzeniem na półtorej osoby (i raczej chodziło o chude osoby, ale o takie akurat było coraz łatwiej), oddzielony szczelnie od elitarnego pomieszczenia z przodu, gdzie były wypuszczane gazy wydechowe. Można było w tym celu zabierać ze sobą dalszych i gorzej postawionych członków rodziny, podwładnych, a w ostateczności przypadkowych ludzi z ulicy.

Choć tych ostatnich trzeba było oczywiście trzymać cały czas na muszce, na wszelki wypadek, gdyby nie do końca zadziałała na nich propaganda sukcesu. Na muszce trzymał ich uzbrojony po zęby towarzysz goryl, a właściwie trzech takich towarzyszy, którzy mogli się wymieniać na służbie, tak, by samochód zawsze był do dyspozycji. Talon na samochód opiewał automatycznie także na owych towarzyszy, których się co rok odnawiało.

Jazda w trybie spalinowym taką luksusową wersją bez pasażerów w tylnym przedziale była oczywiście surowo zakazana – ponieważ spaliny, które w niewielkim stopniu, ale jednak, do atmosfery się w końcu mogły wydostać, nie mogły się oczywiście marnować, a proli i tak było o wielu za dużo i trzeba było z nimi coś zrobić. Młodzi pracownicy Departamentu dość często ignorowali ten zakaz, co czasem kończyło się sądem doraźnym i równie doraźną egzekucją, przy czym ew. rodzina pokrywała koszty sznurka do snopowiązałki.

Samochód miał także i inne unikalne rozwiązania, jak wspomniany napęd hybrydowy, który działał w ten sposób, że z samochodem była zintegrowana specjalna dwukołowa przyczepa, wypełniona akumulatorami i wyposażona w korbę. Jeśli się przez całą noc ową korbą kręciło, to rano można było przejechać nawet do pół kilometra (absolutny rekord wynosił ponoć całe 723,31 metrów, wprawdzie, jak mówiono, nieco z górki) bez wdychania spalin (poza rezydualnymi) i konieczności bez polowania na proli. (Co było oczywiście niezłą rozrywką, ale nie, kiedy człowiek się akurat spieszył, a ulice były puste.)

Na szczęście ludzi do kręcenia korbą przez całą noc było sporo, wystarczyło dać im, albo tylko obiecać, miskę cienkiej zupki. Albo postraszyć wizytą o szóstej rano. Sił wiele nie mieli, ale ilość przechodzi w jakość i w dwudziestu jakoś sobie w końcu radzili. Oczywiście dzieci poniżej lat pięciu, a także nieco starsze, ale z krzywicą i widoczną anemią, otrzymywały góra pół miski.

Jak on wtedy kochał ten samochód! Wtedy już jego heteroseksualne upodobania ujawniły się z taką siłą, że tylko z trudem udawało mu się je ukrywać. Ryzyko było, ale i emocje. W końcu udało mu się znaleźć takiego chłopaka, który, tak samo jak on, nie był chłopakami w istocie zainteresowany. Więc jeździli tym samochodem razem za miasto, a potem kładli się na trawie, albo siadali na jakimś autobusowym przystanku, wyjmowali baterie z telefonów, i opowiadali sobie nawzajem swoje marzenia związane z tym, co odważali się nazwać „dupami”. I nie chodziło wcale o kolegów z kategorii B(CTSPJDRBZ), których w Departamencie była cała masa.

(Co oznacza ten skrót? Oznacza: Bezpitulkowcy (Całkiem Takcy Sami Poza Jedną Drobną Rzeczą Bez Znaczenia). Jednocześnie coraz bardziej intrygowało – wprost dręczyło i nie dawało spokoju – go to, co niedawno wyczytał na „blogu” Jaguara.

* * *

Tyle!

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

wtorek, listopada 22, 2011

Dzień jaguara (wstępny szkic ew. opowiadania)

Przyszło mi do głowy napisanie opowiadanka. Temat, który mi się nasunął b. mi się spodobał. I zacząłem je pisać. Ale jak to ja, jakoś nie mam ochoty siedzieć parę dni i dziełka cyzelować nie widząc reakcji Szan. Publiczności, a także mając problemy z formatowaniem... Wie ktoś, tak przy okazji, jak się robi krótkie wstawki czyjejś wypowiedzi w toku narracji i, z drugiej strony, krótkie wstawki narracyjne w toku wypowiedzi? Bez tego nijak mi się nie uda tego zrobić porządnie, wiec jeśli ktoś wie, to proszę o radę i ew. przykład! Mówię serio. Chodzi o te miejsca, które są tu oznaczone na żółto.

Na razie zamieszczam to, co mi się w godzinę napisało. Tuszę, że na swój postmodernistyczny sposób, to nie jest całkiem nieinteresujące i w sam raz nadaje się na bloga. Jeśli się mylę - proszę mi to bez ogródek powiedzieć! Zniosę to jak samiec. I w ogóle ciekaw jestem głosów i reakcji P.T. A teraz... DZIEŁO! A raczej pierwszy szkic, w postaci paru fragmentów. Które ew., jeśli się oceni że warto, trzeba by oszlifować, uzupełnić, i połączyć.  "Tragedia w Harlemie" to to pewnie nie jest, ale za to jakie na czasie!

Te "bullety" w dialogach powinny oczywiście być kreskami, a nie kulkami, ale cóż, tak mi się z Open Office przekopiowało i tak na razie musi być. Akapity są, jak na internet i na mnie, długie, ale to miało być w zamierzeniu drukowane w książce! A każdym razie: Przyjemnej Lektury!

* * * * *


Triarius the Tiger


Dzień jaguara

Matka trollowała praktycznie od kiedy pamiętał, przeważnie na dodatkowy etat. Ojciec też przez większość swego zawodowego życia łączył pracę lokalnego działacza Partii z koordynowaniem internetowych trolli i cenzurowaniem internetu. Sam zaczął bardzo młodo i przez długi czas bardzo mu się ta służba podobała. Oczywiście nie robił tego za darmo, ale dla niego, inaczej niż dla większości, to była raczej służba. Wierzył w to, co robił. Nie chodziło tylko o forsę na nową komórkę, czy na wspólne wakacje z ukochanym chłopakiem. Zresztą jego nigdy całe to, jak to wtedy nazywano, "gejostwo" nie pociągało. Musiał się przymuszać do fizycznych kontaktów, a nawet do trzymania innego chłopca za rękę. Nawet wtedy, gdy była to jedyna opcja dla młodego człowieka z ambicjami.

Wzdrygnął się kiedy sobie przypomniał szczegóły tamtego swojego życia. Teraz myślał o tym z odrazą. Jak wiele dałby, by o tym w końcu potrafić zapomnieć! Spowiedź? Oczywiście, ale świadomość, że Bóg mu wybaczył, nie sprowadzała automatycznie niepamięci. Cóż, za wszystko się widać w życiu płaci, także za młodzieńcze ambicje bycia cool... Tak to się wtedy określało, z angielska. Niedługo potem nastała moda na słowa rosyjskie i północnokoreańskie. I to trwało właściwie aż do końca. Do końca TAMTEGO. Aż do... Wielkiego Przewrotu.

Gorliwość i skuteczność młodego człowieka została wkrótce zauważona. Rodzinne kontakty także z pewnością nie zaszkodziły. Wiedział to zresztą już wtedy, lub może raczej przeczuwał. W każdym razie zaraz po ukończeniu gimnazjum został skierowany do berlińskiej filii słynnej moskiewskiej Akademii NKWD. Ukończył ją jako jeden z najlepszych na swoim roku. Przed nim, wciąż to pamięta, po tylu latach, byli Francuz i Amerykanin. Bardzo ich wtedy nie lubił. - Zaśmiał się cicho. - Ciekawe czy żyją, czy też zginęli, jak tylu innych absolwentów owej akademii. A jeśli im się udało przeżyć, to co robią?

Po studiach wrócił do Priwiśliszczyny i podjął pracę... Lub raczej służbę – w każdym razie sam tak to widział – w Służbach. Konkretnie w Departamencie III Priwiślińskiego NKWD. Który zajmował się kontrolą, regulacją i pacyfikowaniem internetu. Szaleństwo było wtedy z tym internetem, teraz trudno to sobie nawet wyobrazić. Przez kilka miesięcy robił różne rzeczy. Śledzenie niebezpiecznych treści, drobne prowokacje, składanie wniosków o poranną kontrolę, o zakaz dostępu do internetu, o aresztowanie, o przesłuchanie... Przesłuchania były różnego stopnia. Lekkie dla zwykłych katolików... Wtedy jeszcze Kościół Księży Internacjonałów znajdował się w powijakach i wielu było takich, którzy wciąż próbowali zachować wierność dawnemu papieżowi. Od paru lat ukrywającemu się gdzieś na wyspach Pacyfiku. W każdym razie dla tych niepokornych katolików były przesłuchania stosunkowo lekkie, za to zdecydowanych eurosceptyków traktowało się już zgodnie z wszystkimi regułami sztuki.

O tym, co działo się z ludźmi nielubiącymi Ojca Narodów nigdy nie lubił myśleć, a już szczególnie teraz, po tym, jak... Zawsze, w każdym razie, była to śmierć naturalna. Albo prawie zawsze. Albo sprawa była na tyle niewyraźna, że z zatuszowaniem nie było nigdy problemów. Boże, jak nisko może człowiek upaść! Czy kiedykolwiek sam sobie potrafię te wszystkie rzeczy wybaczyć?

Rozległo się pukanie, drzwi się lekko rozwarły i ukazała się w nich głowa Prywatnego Sekretarza, Kowalskiego. Wciąż dość młody człowiek, choć już niemal całkiem łysy. Co jednak nie przeszkadzało mu w znakomitym wypełnianiu swoich funkcji.
  • Panie Prezydencie, przypominam, że za dokładnie godzinę powinien Pan być w śmigłowcu! Na Placu Spenglera są już w zasadzie wszystkie delegacje, a tłum liczy ponoć ponad pół miliona i wypełnia całą dzielnicę.
  • Dziękuję Kowalski, pamiętam i będę gotowy. A swoją drogą, jak tam – nie mieliście problemów z rozsadzeniem delegacji? Bo wiem, że spodziewano się drobnych tarć.
  • Nie, Panie Prezydencie. Jest w porządku. Udało nam się wszystko rozwiązać. Chan Moskiewski wprawdzie boczył się nieco na Sułtana Lubeki, który otrzymał bardziej honorowe miejsce na trybunie, ale obiecaliśmy Moskwie zwiększone dostawy perkalików i szklanych paciorków od nowego roku. Co załagodziło sprawę.
  • To bardzo dobrze! A jak z Amerykanami?
  • Tak... Było też rzeczywiście nieco kłopotu, bo Król Północno-Zachodniej Kaliforni i Emir Chicago z Przyległościami - obaj rościli sobie prawo do tytułu przedstawiciela Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. W sumie nic wielkiego. W bardzo dyplomatyczny sposób zagroziliśmy obu zmniejszeniem dostaw szklanych paciorków i perkalików. Od razu zrezygnowali ze swoich pretensji. Teraz atmosfera jest naprawdę serdeczna. O takiej miłości między narodami ci dawni uszczęśliwiacze świata nie mogliby nawet marzyć, Panie Prezydencie!
  • I bardzo dobrze Kowalski! Chyba nam się jednak w końcu udało osiągnąć coś, jak na ludzkie i ziemskie warunki, znośnego. Też tak uważasz?
  • Oczywiście, Panie Prezydencie!
  • A jak byś nie uważał, to też byś to powiedział, bo jesteś gorliwym i lojalnym urzędnikiem, prawda?
  • Tak jest, Panie Prezydencie!
  • I tak trzymać, Kowalski! Dobrze, że się rozumiemy. Chyba nam się nadal będzie nieźle współpracować. Też tak sądzisz?
  • Oczywiście, Panie Prezydencie!” Odparł tamten ze śmiechem.
  • Świetnie! No to teraz zostaw mnie jeszcze na chwilę samego, bo muszę parę rzeczy przemyśleć. Będę gotowy na czas.
  • Tak jest, Panie Prezydencie!
Drzwi się zamknęły i Prezydent znowu został sam w swym ogromnym, wykładanym orzechem i skórą gabinecie. Krótką chwilę próbował wyłapać cokolwiek z cichego szumu dobiegającego od strony centrum miasta, gdzie, jak wiedział kłębiły się, w tym świątecznym dniu, rozentuzjazmowane tłumy. Chwilami dawało się też jakby uchwycić pojedyncze dźwięki czegoś, co brzmiało jak marszowa muzyka. Potem wrócił do swych wspomnień.

Po upływie tych kilku miesięcy, kiedy to robił mniej więcej to, co wszyscy niżsi pracownicy Departamentu, wezwał go do siebie sam Szef. Z niepokojem – pamięta to tak żywo, jakby to było wczoraj – wszedł do gabinetu, gdzie siedział Szef w towarzystwie samego Sowieckiego Doradcy Przy Departamencie III. Doradca przez cały czas nie odezwał się słowem, ale wyraźnie słuchał z uwagą.

Szef rozpoczął od pytania. Pytania o to, czy podwładny zetknął się w swej dotychczasowej pracy z niejakim Jaguarem? Na co podwładny, zgodnie z prawdą, odparł, że spotkał ów pseudonim w sieci kilkukrotnie, ale dotychczas niewiele ponad to.

Szef naciskał dalej. Przyszły Prezydent (cóż by dał ów Szef, żeby móc to wtedy przewidzieć! Pomyślał i roześmiał się cicho.), wyraźnie zmieszany, pogrzebał w pamięci i dodał, że z jakichś powodów ów Jaguar nazywanych jest często przez swych wielbicieli Panem Jaguarem. Ale w sumie to są jakieś intelektualne, czy raczej pseudo-intelektualne, bzdety. Którymi nie ma raczej powodu się zajmować, bo nie wydaje się to przedstawiać najmniejszego zagrożenia.

To chyba nie zaimponowało Szefowi, który stwierdził, że zagrożenia prawdopodobnie rzeczywiście nie przestawia, choć to nie jest sprawa podlegająca ocenie pracownika na tak niskim stanowisku, „ale w ramach działań pacyfikacyjnych w internecie chcemy się temu jaguarowi i jego dziwnym gadkom bliżej przyjrzeć i do tego zadania wybraliśmy właśnie was, towarzyszu. Partia was oddelegowuje na ten konkretny odcinek.”
  • Zgodnie z rozkazem!
  • Tak więc, towarzyszu, przyjrzycie się dokładnie tym wszystkim rzeczom, co on tam pisze, i co piszą ci inni, co się z nim kontaktują... A potem sporządzicie dokładny, szczegółowy raport. Powiedzmy, że ma być na moim biurku... 10 września, tydzień przed Świętem Pokoju i Miłości. Zrozumiano?
  • Tak jest, Panie Pułkowniku!
  • No to odmaszerować!
Do dziś nie wie, czy skierowanie na ten specjalny, i w oczywisty sposób dziwny odcinek, to był wyraz zaufania, wstęp do awansu, czy też szykana ze strony Szefostwa. W każdym razie jego kariera nie zatrzymała się, a nawet wyraźnie przyspieszyła. Już podczas najbliższego Święta Pokoju i Miłości, czyli wkrótce po złożeniu raportu, otrzymał Złotą Budionnówkę z Sierpem i Młotem Oraz Diamentami III Klasy. Było to podczas uroczystego rozdawania tzw. Feliksów, transmitowanej przez wszystkie media i długo, długo potem we wszystkich mediach Priwiśliczyny omawianego. Ach, jakiż był wtedy dumny! - zaśmiał się gorzko. A jak dumna była jego rodzina! Szczególnie matka, która zawsze chyba wierzyła, że robota internetowego trolla może być znakomitą trampoliną do sukcesu. Dobrze, że nie dożyła!

***

Wraz ze śmiercią internetu Jaguar znikł z pola zainteresowania Służb. Przestał cokolwiek znaczyć. Długo potem prywatne poszukiwania w bazach danych wykazały, że żył jeszcze parę lat, po czym zmarł. Jak tylu innych w owym czasie, właściwie z głodu. Choć młody już nie był, fakt. Zresztą może to i dobrze, bo ten wielki umysł wyraźnie zaczął tracić już swoją ostrość. Jeszcze trochę i... „Cóż, takie jest życie!”, pomyślał filozoficznie, choć oczywiście wiedział, że nie jest to filozofia najwyższej próby.

***

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca.

czwartek, listopada 17, 2011

Z czego ja jestem taki mądry?

Pod tym kokieteryjnym i prowokacyjnym tytułem (grunt to marketing!) chciałem dzisiaj napisać parę słów o książkach. Tytuł był wymyślony już parę miesięcy temu, kiedy udało znaleźć na allegro i nabyć drogą kupna jedną fajną książkę, co mi ją kiedyś koleżanka z pracy, w mrocznych latach schyłkowego Gierka, była pożyczyła... A o której mało kto w ogóle wiedział, że wyszła, jak to bywało w PRL. No i chciałem o tej książce napisać, pod takim właśnie tytułem..

Teraz jednak wykorzystam go do napisania nie tylko o tej, ale także o paru innych książkach. (To się nazywa "ekonomia wysiłku", czy jakoś tak.) Nie żeby ta książka jakoś istotnie odmieniła moje życie (a kilka takich było), to nie o o to tu chodzi, ale naprawdę bardzo mi się przydała w późniejszym myśleniu, jako i w późniejszym argumentowaniu. Jaka to książka, spyta ktoś zniecierpliwiony tym długim wstępem...

Otóż chodzi o "Myślenie systemowe" Geralda M. Weinberga, wydane przez WNT w roku 1979 (a w amerykańskim oryginale w 1975). O czym to jest? Jest to b. inteligentna książka o myśleniu w takich kontekstach, które leżą niejako pomiędzy takimi, w których da się stosować myślenie czysto przyczynowo-skutkowe, i takimi, gdzie działają już prawa statystyczne.

Czyli na przykład mamy z kilkadziesiąt współzależnych i różnych drug od druga elementów. (Choć wiele z analizowanych w tej książce zjawisk jest o wiele bardziej skomplikowanych, niż by to z takiego ujęcia wynikało.) Książka wcale nie jest gruba i dla Młodego Spenglerysty lektura nie powinna być problemem, a raczej przyjemnością, bo to fajnie napisane.

Jeśli kogoś interesują tego typu sprawy - z pogranicza metodologii nauk, zdrowego rozsądku na nieco podwyższonym poziomie, filozofii, nauk ścisłych i "nieścisłych" -  to zachęcam do poszukania i zdobycia tej książki. Dopóki jeszcze wszystkie egzemplarze nie rozpadły się w pył, i dopóki kochana władza nie zostawi nam do czytania jedynie oficjalnej biografii Bolka!

* * *

Skoro mówimy o książkach, to wypada przypomnieć, że Ardrey nadal jest PODSTAWĄ, a Spengler najmądrzejszą z elitarnych książek kiedykolwiek napisanych! Żeby to było jasne. Tym niemniej istnieje nieco innych dobrych książek, które warto przeczytać. I o nich właśnie teraz rozmawiamy.

* * *

Na Nicka blogu piotr34 właśnie dał link do tekstu gen. Glubba na temat schyłku imperiów. I go, słusznie, polecił. Gość, gen. Glubb znaczy - o którym kiedyś już tu zresztą pisałem i nawet dałem przekład najistotniejszego (jak sądzę) fragmentu tego tekstu - był zawodowym wojskowym i wielkim znawcą krajów arabskich, w których służył przez długie lata. W tym owych krajów historii. (Można sobie to moje tłumaczenie dość łatwo odszukać, gdyby ktoś.) A oto linek do samego oryginału: http://people.uncw.edu/kozloffm/glubb.pdf. (Dzięki piotr34! Choć to było u Nicka.)

* * *

Od dawna oczywiście obijały mi się o  uszy pochwały książki "Płeć mózgu", ale jakoś nigdy nie chciało mi się wierzyć, że w tych zeunuszałych i załganych czasach mogą gdzieś tu wydać coś sensownego na temat różnic między płciami, co w dodatku zawierałoby cokolwiek dla mnie - starej męskiej świni i badacza owej problematyki - nowego. A jednak nie jest tak źle!

Wczoraj wieczorem zacząłem sobie słuchać tej książki w wersji audio, no i widzę, że to wcale nie jest głupia rzecz. Jeśli ktoś na przykład ma na wychowaniu jakąś młódź, albo jakieś kobiety, to zachęcam do ewentualnego podsunięcia im tej lektury (albo tego audio, jak coś, to prosić!).

A większość z nas dowie się z tego sporo ciekawych rzeczy - jeśli nawet nie całkiem takich, które by nam radykalnie zmieniły życiowy kurs i widzenie świata (bo na to już przeważnie za późno), to co najmniej takich, które dostarczą fajnych i całkiem naukowych argumentów w różnych rozmowach, sporach, walkach ulicznych... Z wychowaniem kobiet i dzieci na czele. Tytuł "Płeć mózgu", autorzy Anne Moir i David Jessel, PIW 2007.

Oczywiście nie mogło by się tam całkiem obyć bez zapewnień, na samym wstępie, że tezy i odkrycia prezentowane w tej książce nijak nie godzą w "zdobycze kobiet w ostatnich 30 latach", co może być nieco wkurzające, ale jest to tak wyraźnie danina pod przymusem złożona politycznej poprawności, że raczej śmieszy, niż naprawdę wkurwia.

Zresztą cóż - skoro pozwalamy, by rzeczywistość wokół nas była właśnie taka, to nie ma się co obrażać na ludzi, którzy właśnie z nią fajnie walczą, że muszą zastosować nieco rytualnego ketmana, prawda? Bądźmy od nich lepsi... A co najmniej przeczytajmy, lub wysłuchajmy, co mają do powiedzenia, i starajmy się to wykorzystać. I cieszmy się, że ta książka w ogóle jeszcze jest w "publicznej debacie", bo taki na przykład Ardrey został z niej całkowicie usunięty, a jeszcze o wiele ważniejszy!

* * *

No i to by w zasadzie było wszystko, chyba wszystko, chyba że ktoś chciałby przeczytać coś... Że tak powiem "bezinteresownie". W takim razie polecam rewelacyjną książkę H.G. Wunderlicha "The Secret of Crete". Dostępną  w wielu miejscach, np. tutaj: http://cretashop.gr/br/productsbr/booksbr/9602262613.htm i co najmniej trzech językach (niemiecki, angielski, grecki).

Książka jest, moim zdaniem znakomitą, detektywistyczną robotą w prehistorii i archeologii, a tak całkiem "bezinteresowne" (z punktu widzenia oszołomów odwiedzających tego bloga) to znowu nie jest, bo ujawnia jak okrutnie jesteśmy okłamywani na temat (niektórych przynajmniej) starożytnych zabytków i prehistorii przez cały ten pokraczny kompleks, który nam miłościwie - przemysł turystyczny, popularną pseudo-naukę, leberalne media, hollywoody i automatycznie ustawiających się rufą do wiatru naukowców.

Nie mówiąc już o tym, że z tej książki wyłania się miejscami rewolucyjnie inny od utartego obraz pewnych spraw z początków "naszej łacińskiej" (żarty sobie robię, chodzi o grecką i nijak nie naszą) cywilizacji. Bardzo ciekawe rzeczy się z tego wyłaniają, istne tworzywo dla wielkiej literatury! Geneza niektórych mitów i takie tam, ach!

* * *

No to jeszcze coś zarówno "bezinteresownego", jak i rodzimego: Krzysztof Kowalski "Eros i Kostucha", LSW 1990. Kiedyś można było dostać za grosze, paskudnie wydane, wprost rozpada się w rękach, ale świetna rzecz, jak ktoś lubi tego typu sprawy. (Prawda Iwona?) Polecam!

* * *

(I teraz, tuszę, każdy umie już odpowiedzieć na tytułowe pytanie, zgoda? ;-)

triarius

P.S. A teraz idź i przytul lewicowca!

poniedziałek, listopada 14, 2011

Tygrysia galeria

Tygrys z trzydniowym zarostem. Co mu się dość często zdarza, choć go, sierotę, drapie. Czego się jednak nie robi dla Sprawy!

Mit, że Tygrys miałby nie lubić wody to jedynie... Mit właśnie. Byle była ciepła! (I bez mydła.) A ta marsowa, mina to bonus dla naszych P.T. No i może także trochę skutek braku okularków chroniących przed chlorem.

Tygrys jakiego wszyscy znamy i kochamy.
Wiele pań wykazuje sporo inwencji, by w oryginalny sposób pokazać światu jak kochają Tygrysa. Oto jeden ze świeższych przykładów.

Tygrys jakiś taki zamyślony... Czyżby i On musiał czasem czekać na inspirację?! Ależ nie - jemu się po prostu podoba ta wielbicielka powyżej!

sobota, listopada 12, 2011

Moje intuicje na temat wczorajszej prowokacji

Od kiedy tylko dowiedziałem się - przyznam, ze zdziwieniem, bo to naprawdę skrajna już bezczelność i dość gambitowe zagranie - że żydokomuna od Gazownika ściąga nam tutaj na 11 listopada potomków SS-manów (o potomkach Rosy Luxemburg nie wspominając), tak sobie to zinterpretowałem, że miłościwie nam panujące elity chcą szybko i radykalnie oddzielić wychodzących, już teraz, na ulice prawicowych oszołomów, od tych, którzy być może będą chcieli wychodzić na ulice za pół roku, za rok, i długo, długo potem (jeśli im się oczywiście tego na czas z głowy nie wybije).

Miałoby to działać w ten sposób, że siedzący przed telewizorem leming - wciąż "proeuropejski", wciąż wykształcony i z wielkich miast, wciąż jakoś tam z trudem wierzący w świetlaną przyszłość, i który całkiem niedawno zagłosował na swoich ulubieńców, więc o żadnym nagłym przebudzeniu i poznawczym dysonansie, podważającym jego elementarną zdolność kojarzenia nie marzący - TERAZ nastawi się do tych demonstrujących na ulicach oszołomów i "polskich szowinistów" negatywnie, a do zwalczających ich "sił porządku", władzy i czego tam jeszcze pozytywnie, to i za jakiś czas nagle nie będzie mu łatwo zmienić o 180 stopni swych sympatii, samemu wyjść wraz z tymi oszołomami na ulice i robić wbrew tej samej władzy, którą teraz tak głośno i z przekonaniem będzie popierał.

(Ludzie - to było tylko jedno zdanie i nie dało się nijak podzielić na mniejsze akapity! Niesamowity jestem.)

To bardzo, przyznam, sensowny pomysł, praktykowany zresztą od tysiącleci - wystarczy sobie przypomnieć Alkibiadesa i aferę z hermami. To był oczywiście nieco inny wariant, bo tam chodziło (zapewne, bo nic na sto procent wiedzieć już nie będziemy) o spójność grupy, jak powiedzmy w gangu, gdzie nowoprzyjęty musi na początek dokonać poważnego przestępstwa, żeby były haki i żeby gość był naprawdę "z nami". Jednak, w wariancie nieco "luźniejszym", reżimy totalitarne, a w każdym razie komuchy, bardzo skutecznie od zawsze potrafili umaczać masę ludzi, nie całkiem "swoich", we własne zbrodnie, kompromitacje, idiotyzmy...

I ci ludzie nie musieli być ani do końca przekonanymi komunistami, ani nawet partyjni - po prostu udało ich się postawić to "właściwej" stronie linii (frontu) oddzielającej komuszą władzę od (wciąż) większości zwykłych, raczej przyzwoitych i nawet jakoś tam patriotycznych ludzi. No a potem przejście przez tę linię frontu na drugą stronę - od światłej elity do głupków, oszołomów, nieudaczników itd. - nie było już wcale prostą decyzją.

Mamy tu zarówno skomplikowane i dość nawet wyrafinowane maczanie artystycznych, intelektualnych (przeważnie do wzięcia w DUŻY cudzysłów zresztą) elit, jak i przymuszanie całkiem zwykłych ludzi do udziału w wiecach potępiających wrogów socjalizmu, że nie wspomnę już o pochodach, czynach społecznych i głosowaniach.

Prosta sprawa w sumie i nie powód, żeby ktoś taki jak Pan Tygrys poświęcał temu cały wpis. Ale właśnie przed chwilą przyszło mi do głowy - już po fakcie, a nawet po przeczytaniu na jego temat w sieci, plus usłyszeniu tego, co mi mimo woli wpadło w ucho z reżimowej telewizji - że w tym być może jest jeszcze coś więcej. Otóż kiedy już wiem, jak ordynarna, jak grubymi nićmi szyta była ta prowokacja, czyli jak ostry gambit pozwoliła sobie ta władza, wraz ze sprzyjającą jej lewizną, rozegrać...

I ze wszystkim innym, co za tym prawdopodobnie stoi, bo rzecz była naprawdę "międzynarodowa" i raczej nie sądzę, by to była wyłącznie robota czysto warszawskiej żydokomuny i zupełnych kagiebowskich dołów z priwiślinskiego kraju... Raczej jednak "europa" także, a co najmniej nasz wielki przyjaciel z zachodu, który nam tu przysłał te bojówki... No więc przyszło mi do głowy, skoro to na taką aż skalę, i z pewnym jednak wiążącym się z tym ryzykiem, zrobiono, no to tu może chodzić o to, żeby wykopać PRZEPAŚĆ nie do przebycia pomiędzy WSZELKĄ LEWICĄ I WSZELKĄ PRAWICĄ.

Nie wiem, czy oni przeczytali niedawny tekst Pana Tygrysa o tym, że to już nie podział na lewicę i prawicę jest teraz istotny (choć oczywiście TOTALITARNE i/lub NIHILISTYCZNE LEWACTWO tym bardziej stanowi wroga dla obu!), i że jedyną naszą, naprawdę naszą - nie czekając na dintojry między nimi tam, u góry, na co nie mamy bezpośrednio żadnego wpływu - siłą są masy "ludowe", a te z definicji "należą" do lewicy, podczas gdy prawica nigdy nie miała i nie ma do nich ani serca, ani rozumu, ani żadnego na nie przełożenia. (Wandee i obrony Alcazaru to "wyjątki potwierdzające regułę"! Teraz sytuacja jest całkiem inna.)

No i oni tak sobie może wykombinowali, że jeśli teraz ostro zaczną wykopywać tę przepaść, a przy okazji wojenny topór, pomiędzy prawicą, wszelkimi patriotami swoich narodów (szczególnie dzisiaj w Europie), ludźmi niezależnie myślącymi, ojrosceptykami itd.- z jednej strony; i lewizną - z drugiej...

To ta przepaść ma szansę się rozszerzać, dzięki czemu powstanie skuteczna (z ich punktu widzenia) przepaść pomiędzy PRZYZWOITĄ I NIEGŁUPIĄ lewicą, która w obecnej dobie będzie dla nich zapewne stanowić NAJWIĘKSZE ZAGROŻENIE, i prawicą, ludźmi nastawionymi patriotycznie, sceptycznie wobec tego co się teraz na świecie dzieje, naturalnymi wrogami Nowego Światowego Porządku itd.

I że dzięki temu - albo uda się zrobić tak, że jeśli jedni wyjdą na ulice protestować z powodu głodu, chłodu i czego tam jeszcze, to drudzy na pewno nie wyjdą... Albo, lepiej, że od razu zaczną się między sobą naparzać... A władza, w roli mądrego arbitra, będzie napuszczać swoje kundle na kogo zechce, i w ogóle robić co zechce, bo już będzie miała całkiem wolną rękę.

To by było w sumie na tyle. Proponowałbym się nad tym zastanowić. I powtarzam - nie mam pojęcia, czy oni to wyczytali u Pana Tygrysa, co i tak zasługiwałoby na pewien podziw, bo znaleźli, zrozumieli i szybko zastosowali. Zresztą żartuję, że u mnie to wyczytali, choć ja ten swój tekst uważam za naprawdę bardzo ważny i wart rozpropagowania.

Oni na pewno na to wpadli sami i naprawdę wszystkie te głupie mordy, wraz z jeszcze głupszymi nieraz wypowiedziami, nie powinny nas mylić. Ani ci wszyscy durni hunwejbini, których oni używają dokładnie do tego, co czego się tacy nadają. Jak mawiał dawno temu mój ojciec, odnosząc się do kremlowskich przywódców i ich sukcesów w zwalczaniu szeroko pojętego: "To banda idiotów, ale postępuje niczym stado geniuszy!"

Warto się chyba zastanowić, bo mogę mieć tutaj rację. A jeśli by się okazało, że jest spora szansa, że ją mam, i w takim właśnie celu są podejmowane te ich ryzykowne działania, no to warto się zastanowić, co my na to. W sensie co robimy, jak odpowiemy. No i naprawdę nie lekceważyć wroga, bo jak się patrzy na mordy tych Michników i Blumsztajnów, to się faktycznie człekowi żal robi i dałby jałmużnę, ale to nie tak.

Czy ta ich gra - z nami, w sensie przeciw nam - jest już aż tak łatwa i prosta, czy też oni tam mają naprawdę niegłupich przywódców, i, w odróżnieniu od naszej, ich hierarchia autorytetu, hierarchia decyzyjna itd. działają bez zarzutu... Nieistotne, istotne jest, że, mimo tych durnych ryjów, i mimo wszystkich tych pierdołów, które niektórzy z nich raz po raz publicznie wygłaszają, ich się nie powinno lekceważyć!

Tym bardziej, że nawet cieszenie się z tego, jak "im się ta wczorajsza prowokacja nie udała" i "jacy to Polacy są silni", moim zdaniem robi im jak najbardziej na rękę, co najmniej dlatego, że to nie całkiem prawda, a na samooszukiwaniu daleko nie zajedziemy.

Jeśli ktoś się przejmuje tym, co ja piszę, to zachęcałbym do przeczytania tego mojego tekstu o prawicy i lewicy, przemyślenie go, i wyciągnięcie wniosków... Jakich? Sam nie wiem do końca, ale jak ktoś coś wymyśli, to mógłby się np. ze mną podzielić. Tak czy tak, prawica patrząca wyłącznie w przeszłość jest chyba nawet bardziej bez sensu, niż taka lewica.

Oni mają, przynajmniej potencjalnie, Masy... (Mówię oczywiście o Przyzwoitej lewicy, nie o totalitarnej lewiźnie! O naszych, da Bóg, sojusznikach.) Lewica zatem ma Masy, no to i Prawica powinna chyba coś wnosić do tego związku, a także po prostu coś sobą reprezentować. Ja głosuję na ROZUM. Nie przerost kory mózgowej, ale prawdziwy Rozum. Przynajmniej na tym etapie. ("Mądrość etapu" w wydaniu prawicowym.) Ma ktoś lepsze sugestie?

A dla wszystkich leniuszków out there oto linek do tego mojego tekstu, o którym mówiłem: http://bez-owijania.blogspot.com/2011/10/wszystko-co-chcieliscie-kiedykolwiek.html.

triarius

wtorek, listopada 08, 2011

Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?

Wiele spośród mózgowych idiotyzmów - jak na przykład pseudo-religia "wolnego rynku" - bierze się z hipostazowania, albo z tego, że ludzie biorą czysto umowne granice za rzeczywistość, ignorując przy okazji ewentualne granice rzeczywiste. Hipostazowanie (w największym skrócie, żeby nam tu nie robić wykładu z propedeutyki filozofii) to uznawanie bytów wyimaginowanych, albo w jakiś sposób "pochodnych", za rzeczywiste.

Przykładem są "prawa człowieka". OK, jeśli ktoś ma tego typu POSTULAT, czyli uważa, że jest taka lista "praw", których należy przestrzegać, to ja mogę się z nim zgodzić, albo i  nie, ale zasadniczego błędu w myśleniu tu nie dostrzegam. Jednak rzecz w tym, że nikt tego, przynajmniej dzisiaj, w taki, stosunkowo zdrowy sposób nie traktuje.

Za to, korzystając z dwuznaczności słowa "prawo" - bo mamy przecież "prawo przyrody", które jest z definicji prawdziwe zawsze i niezależnie od niczyjej woli; oraz "prawo" w sensie wydanej przez kogoś ustawy (zakazu, nakazu i czego tam jeszcze), w którym to przypadku, aby nie było po prostu przez ludzi (bo tylko do ludzi się takie coś odnosi) ignorowane, musi za nim stać realna siła, groźba realnej siły, albo też ostra (i wsparta oczywiście realną siłą lub jej groźbą) indoktrynacja.

"Prawa człowieka" to jest, jak nam próbują zasugerować jego propagatorzy, choć wprost tego oczywiście nie mówią, to coś, co panuje nam obiektywnie i niezmiennie - jak prawo przyrody - choć jednak w oczywisty sposób nie, bo można ich nie przestrzegać.... Tyle, że wtedy na arenę wkracza jakaś stosowna "społeczność narodowa", albo "międzynarodowy trybunał praw człowieka", i daje zbrodniarzowi w dupę. Oczywiście wszystko absolutnie bezinteresownie, a same te "prawa człowieka", w szczegółach, spływają na owych jego stróżów i sędziów owych trybunałów z nieba, w postaci białej gołębicy... Jakoś tak.

W każdym razie nie to, że ktoś sobie to, wedle własnego gustu, czy (apage Satanas!) interesu, wymyśla. Bo wszystko tam jest, trzeba wam ludzie wiedzieć, absolutnie jednoznaczne, absolutnie prawdziwe, nikt poza kompletnym potworem nie mógłby tam w jedną literę wątpić... No bo jak można wątpić np. w święte prawo grawitacji? A to całkiem takie samo coś! Te prawa są odkrywane stopniowo, jak prawa przyrody, ale jednak w każdej chwili są ostateczne i absolutnie prawdziwe... Po prostu Święta Księga. I bez oświeceniowego deizmu wszystko to po nie ma krzty sensu.

I w sumie bardzo podobnie jest z "wolnym rynkiem", któren sobie oczywiście istnieje - jako czysto intelektualny model - ale nikt nigdy nie jest w stanie jednoznacznie i obiektywnie określić co w danej konkretnej realnej sytuacji jest "wolnym rynkiem", a co nim nie jest. Bowiem w realu wszystko się w sumie ze wszystkim wiąże, a "wolny rynek" zajmuje się tylko b. wąskim wycinkiem tego wszystkiego. Itd., bo ja w sumie nie o tym dzisiaj.

Hipostazy albo wadliwe ustalenie granic, tak sobie powiedzieliśmy na początku. No i to z "wolnym rynkiem" zawiera także tę sprawę z granicami, ale są i piękniejsze przykłady. Na przykład wojna. Spengler w swoim Magnum Opus stwierdza, że wszelkie długie okresy pokoju okazują się złudzeniem, jeśli uwzględnimy wojny domowe, ludowe bunty, walki klasowe... Jakoś tak, podaję to z pamięci.

Do tego oczywiście dyplomację, która potrafi być tak brutalna, jak ta, która doprowadziła do rozbiorów Polski. Do tego to, co mamy dzisiaj, choć w istocie istniało niemal zawsze, tyle że dopóki sprawa nie zostanie nazwana przez autorytety i pod tą nazwą roztrąbiona przez media, nie istnieje, przynajmniej w tych czasach. Mówię oczywiście o terroryźmie.

W którym oczywiście my, zwykli szarzy ludzie, nie mamy prawa dostrzegać wojny - a co dopiero wojny obronnej - bo to ma dla nas być "po prostu zbrodnia i tyle" (przeciw ludzkości w dodatku). Z masą rzeczy, które z tego wynikają, ale o których, Deo volente, jakimś innym razem.

No a jak sobie człowiek wyobrazi ten "pokój" w jakimś związku kochających inaczej... Te spojrzenia, te intonacje, te gotowe do ataku pazurki, te drgające opięte porciętami tyłeczki, ach! Albo powiedzmy wśród... No i właśnie, zaraz będzie właśnie o tym.

Cały ten wywód wziął mi się z bardzo konkretnego powodu, a nawet z całkiem aktualnej biężączki. Ktoś by po prostu napisał tę biężączkę i byłoby bardzo fajnie, ale ja chciałem przed tym napisać parę zdań filozoficznego wstępu, żeby to miało pewną głębię, no i oczywiście wyszedł wykład. Ale owa biężączka będzie u nas na deser. Dobre i to!

Otóż przed chwilą przejechałem sobie po kanałach TV, no i na francuskim kanale dla zagranicy (bardzo oczywiście "proeuropejskim" i w ogóle dla młodych wykształconych) było o tym, że dziennikarze podsłuchali w czasie tego ostatniego szczytowania... (Kiedy to punkt G Boskiej Merkeli był obrabiany przez elity w imieniu nas wszystkich, stąd nazwa "Szczyt G20", ale to już mój własny domysł.) Więc podsłuchali oni tam, że Sarkozy z Obamą bardzo nieładnie wyrażają się o szefie Izraela (co on się chyba Netaniahu nazywa, czy jakoś tak).

Chodziło o to, że poproszono ponoć dziennikarzy, by już nie dziennikarzowali, i zaczęto sobie rozmawiać prywatnie. Sarkozy z Obamą znaczy. No i Sarkozy mówi coś takiego, że już całkiem ma dość tego kłamcy Neta... Jakoś tam. (On wiedział, wam musi tyle starczyć. Sprawdźcie se sami, jeśli wam to potrzebne.) A na to Obama, że "a co ja mam powiedzieć, skoro ja się z nim muszę spotykać codziennie?" No i to po paru dniach wyciekło.

Izraelskie media podobno huczą. (Ale kiedy one nie huczą? Dobrze że raz nie na temat Polski.) No i oni tam, na tym francuskim kanale, co jest tak pro-ojro i w ogóle, zacytowali też blogasa jakiegoś ważnego gościa, z Francji, któren stwierdza, że rozmowy wśród europejskich elit rozpoczynają się teraz rutynowo od słów: "Powiesz mi co on o mnie powiedział, czy ja mam ci powiedzieć co on powiedział o tobie?"

Oczywiście nie jest to całkiem to samo co totalna wojna - w sensie bomby, rakiety, samoloty, czołgi i talibany - ale tak całkiem na pokój też to raczej chyba nie wygląda. Spengler, jak zawsze, ma genialną rację, ale cóż w tym nowego dla odwiedzających tego bloga? W każdym razie, jeśli oni tak się mało lubią, to i chyba łatwiej będzie im (a przy okazji nam) przejść z tych oplotkowywań za plecami do prawdziwych działań wojennych, niż to się może wielu ludziom wydawać...

Co może też dla nas stanowić pewien promyk nadziei, jeśli oni tam się naprawdę ostro pożrą, a zwykli ludzie nie aż tak. No a po drugie, trza skonstatować - z podziwem mieszanym z przerażeniem - co to za obłudna zgraja, ci "europejscy" przywódcy, skoro na wizji tak się zawsze do siebie mizdrzą, a w realu najchętniej to by sztylet w plecy albo i gorzej! (Czyli w sumie całkiem jak u Biedronia, czemu się zresztą dziwić?)

Swoją drogą, skoro oni tak się między sobą opyskowują i tak mało mają drug do druga (b. dobre określenie w ich przypadku zresztą!) szacunku, to JAK ONI MUSZĄ TRAKTOWAĆ CAŁKIEM JUŻ ŻAŁOSNE TYPKI W RODZAJU TUSKA? O Komórze nawet nie wspomnę, bo ten trzeci już z kolei (z krótką przerwą, której szybko zaradzono) avatar TW Bolka, niestety służy właśnie do tego, by Polskę i Polaków w świecie kompromitować, i on to, jak wszystkie poprzednie Bolki, robi po prostu znakomicie.

I naprawdę nie ma się z czego cieszyć. Tusk jednak? Ten to się całym sobą stara, żeby go możni tego świata lubili, ego też faciowi nie brakuje... Może kiedyś wycieknie zresztą to, co o Tusku mówią te wszystkie Sarkozy i Barrosy? Chyba że panowie (z Merkelą na czele) wcześniej obnażą pazurki i skoczą sobie do ocząt. Sylwio, letko czegoś wkurwiony, powie na przykład Merkeli, co o niej ostatnio powiedział Putin... Albo choćby van Rumpuy. I dalej się szarpać za włosy (który tam jakieś ma)! Dalej się drapać! Pluć! Tarzać po dywanach! Piszczeć! Syczeć!

Po czym będzie totalna wojna, obiecana nam przez Rostowskiego. I może być różnie, albo lepiej, albo gorzej. Ale warto przecież sobie uświadomić, że wojna z TAKIM CZYMŚ, to wydarzenie jedyne w dotychczasowej historii świata, i warto być czegoś świadkiem! Ale ubaw! Niech żyje Europa! Tram tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam tam ta ta!

triarius

sobota, listopada 05, 2011

W stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii

W jednym z opowiadań O. Henry'ego (którego, nawiasem, innym opowiadaniem obdarowałem niedawno Naszą Narodową Kulturę, a oto i link: http://bez-owijania.blogspot.com/2011/05/na-odmiane-nieco-literackiej-klasyki_08.html) jeden pięciodolarowy banknot, w ciągu niewielu godzin, rozwodzi pewną parkę, potem jest rabowany (przez chwilowo-byłego męża, żeby za rozwód zapłacić), następnie służy do zapłacenia odszkodowania byłej żonie za straty moralne, w końcu zaś ponownie tę parkę żeni. Wszystko to w niewiele godzin, a ów banknot odbywa swe wędrówki pomiędzy trzema zaledwie osobami.

Podobna przypowiastka krąży zresztą obecnie po sieci, całkiem aktualna i związana z Grecją, jednak ten O. Henry jest o tyle interesujący, że to nie był gość, który by się oficjalnie zajmował akurat ekonomią (choć ciekawostką jest, że pisać zaczął ponoć siedząc w pierdlu za jakieś kanty), no i było  to dobrze ponad sto lat temu, kiedy o ojro nikomu się jeszcze nie śniło.

Opowiastka ta jest moim zdaniem b. interesująca. Przede wszystkim dlatego, że, choć tyle nam wciąż o ekonomii przemądrych rzeczy mówią, to jakoś nikt nie bierze się za same jej podstawy i ich nam łaskawie nie wyjaśnia. Nie chodzi mi o podstawy z rodzaju tych, które są oczywiste dla każdego absolwenta podstawówki sprzed min. Hall - jak to, że 2 x 2 jest 4, a 5 + 9... Ileśtam.

Tylko o takie mi chodzi, jak to, czy owe liczne szybkie transakcje ową pięciodolarówką to jest to, co w ekonomii najistotniejsze, czy też w sumie nie o to chodzi, a np. o to, żeby każdy miał dużo, z czego może sobie w spokoju korzystać, a jeśli zechce, to z innym się ewentualnie na coś fajnego wymienić, ale nie żeby koniecznie musiał.

Sprawa naprawdę jest istotna i dotąd niejasna. Ja wiem, że dla ekonomisty, przynajmniej tego dzisiejszego, mniej lub bardziej rynkowo-liberalnego, szybkość z jaką ta pięciodolarówka zmienia właściciela jest rzeczą miłą, świadczy bowiem o "ekonomicznej aktywności". I nie będę się z tym kłócił - jakiś tam wdzięk ta szybkość pewnie i ma.

Pytanie jednak, czy to jest tylko coś w rodzaju "dobrze nasmarowanej maszyny ekonomicznej", czyli, mówiąc ekonomicznym żargonem, fajnej "płynności", czy też TO WŁAŚNIE stanowi o owym "bogactwie danego społeczeństwa", które nam ekonomia tak wychwala, do którego ponoć dąży i które nam obiecuje, jeśli będziemy się jej guruw (od "guru") pilnie słuchać.

W pierwszym wypadku - jasne, iż fakt, że jak coś mamy, to możemy sobie to szybko zamienić na coś innego... Jak np. mamy pieniądze, to nie są one w postaci kamiennych kręgów o średnicy 4 m, które sobie gdzieś leżą i żeby zmieniły właściciela trzeba zawierać specjalne umowy dotyczące posiadania owego terenu... Składać stosowne ofiary, spożywać stosowne uczty, upijać się stosownie jak świnia, itd.

Albo weźmy takiego Cycerona i jego współczesnych, którzy mieli często ogromne majątki, ale jak chcieli sobie coś większego kupić, np. kolejną posiadłość ziemską, zawsze były ogromne problemy ze zgromadzeniem na to funduszy. Bo wtedy wszystkim właśnie tej płynności brakowało. Więc płynność - przynajmniej dla ekonomisty - jest rzeczą słodką i pożądaną.

Tyle, że w przypadku owej pięciodolarówki nie wiemy, czy TO właśnie jest ISTOTĄ EKONOMII i czy od tych czterech (o ile dobrze liczyłem) transakcji bogactwo Ameryki się zwiększyło, czy też nie? Albo czy zwiększyło się nieco, ale nie całkiem w proporcji do ilości tych transakcji czy sumy tych "obrotów"?

Powie ktoś, że tam był przecież i rabunek, a rabunek nie może przyczyniać się do bogactwa. (Ach!) Na to ja odpowiem, że z czasów, kiedy jeszcze czytałem mądre ekonomiczne książki, pamiętam, że do PKB jak najbardziej wlicza się więziennictwo i inne tego typu sprawy, więc dlaczego rabunek miałby być czymś istotnie innym, niż płacenie urzędnikowi za udzielenie w parę minut ślubu, albo zapłacenie żonie za straty moralne, bo tak sobie urzędnik uwidział?

Ludzie nam się wymądrzają na ekonomiczne tematy, walą nas po głowach wzorami, ale nikomu jakoś nie przychodzi do głowy zacząć ab ovo i wyjaśnić jednoznacznie na początek sprawy podstawowe. Czyli czy np. bogactwo społeczeństwa zależy od szybkości, z jaką pięciodolarówka zmienia właściciela, czy też jedynie od ilości pięciodolarówek, jakie są w posiadaniu obywateli? (Zakładając oczywiście, że mają one pokrycie, nie ma dzikiej balcerowiczowskiej inflacji, deflacji itp., a bankierzy nie cierpią na flatulencję.)

Tego typu zjawisko - że ględzi się niesamowicie dużo i mądrze jak cholera o drobiazgach, całkiem pomijając sprawy najistotniejsze i najbardziej podstawowe - występuje na każdym kroku, ale akurat w ekonomii jest specjalnie rażące. Przynajmniej dla mnie. Bo to raz - taka niby ścisła i obiektywna wiedza. No i dwa - bo akurat mamy historyczne wydarzenia, piękną katastrofę, koniec "kapitalizmu", i przewidziane przez Spenglera niemal sto lat temu zwycięstwo gołej polityki nad kapitałem.

Kiedy sobie tak, pod wpływem powtórnej, po latach, lektury tego opowiadanka O. Henry'ego (w istocie to ja go wysłuchałem, a w dodatku po szwedzku), zacząłem rozmyślać o ekonomii, wpadłem na jeszcze inne ciekawe, jak sądzę, problemy. Nawet być może ważniejsze i ciekawsze od losów owej pięciodolarówki. Problemy dotykające samej istoty ekonomii - takiej, jak my, dzisiejsi, wychowani w leberaliźmie ludzie, ją widzimy, i uważamy za jedyną możliwą, słuszną, prawdziwą, obiektywną i co tam jeszcze.

Weźmy sobie na przykład tłumacza, który dostał robotę do zrobienia. Jakieś unijne biurokratyczne koszmarstwo, którego nie sposób nawet zrobić naprawdę dobrze, bo już jest zrobione marnie i tłumaczenie nie zdoła mu pomóc. No i nasz dzielny tłumacz ma za tę robotę dostać powiedzmy tysiąc złotych. Jaki będzie z tej roboty jego ZYSK? Brutto tysiąc złotych, tak? A netto po odliczeniu podatku itd.?

Dowcip polega na tym, że jak się na to spojrzy z mniej uświęconej przez Marksy, von Misesy, i całą tę zgraję, strony, to nabiera człek wątpliwości. Jedną z pierwszych rzeczy, o której mówiono w takim wielkim amerykańskim podręczniku ekonomi, com go kiedyś (całkiem dobrowolnie) czytał, było to o "opportunity cost". Czyli dosłownie jakoś "koszt zależny od okazji". (Na pewno ma to jakieś oficjalne rodzime tłumaczenie, ale co mnie obchodzi zdanie na ten temat tego czy innego TW?)

Czyli że, jeśli np. zarobię 5 zł za cały dzień roznoszenia gazet, a w tym czasie mógłbym zarobić tysiąc złotych na, powiedzmy, dopieszczaniu wdów i sierot, to w istocie mój zysk nie wynosi 5 zł, tylko minus 995 zł! To jest, jak tam mi powiedziano, b. ważna koncepcja i bez tego nowoczesnej ekonomii niet'.

W porządku, mi się to nawet bardzo podoba. Tylko teraz ja się zapytowywuję... Jeśli tak właśnie jest, to dlaczego nikt temu naszemu tłumaczowi nie uwzględnia faktu, że on w czasie, kiedy robi to unijne koszmarstwo, mógłby robić coś innego? Niekoniecznie zarobić więcej na wdowach i sierotach, bo skoro by mógł, to pewnie by dla Unii nie tłumaczył. (Uroda nie ta, albo nieśmiałość wrodzona. Albo coś.)

Jednak cała ta leberalna i post-oświeceniowa ekonomia widzi to tak, jakby ten gość nic w życiu nie miał do roboty, jak tylko pracę. Praca albo nic. A przecież on w tym czasie mógłby tańczyć, śpiewać, wycinać kogutki z papieru, spać... Mógłby też coś tam robić z wdowami i/lub sierotami - niekoniecznie za pieniądze, ale jednak. Czy wszystkie ta rzeczy - a można by ich przecież wymyślić tu na poczekaniu tysiące! - NIE MAJĄ ŻADNEJ WARTOŚCI?

Dla leberalnego ekonomisty na pewno nie - dla niego liczy się tylko praca i ew. konsumpcja. W dodatku jedynie TA praca, bo żadnej alternatywnej nawet nie raczy spróbować uwzględnić, tak ja my tu robimy. Czy to nie paranoja? Dla ekonomisty - gdzieżby ktoś śmiał się z tego wzniosłego schematu wyłamywać! Ale dla nas? Czemu niby nie?

I dla nieszczęsnego tłumacza? Czyż jemu jest naprawdę wszystko jedno, czy tego tysiąca zarobi na ukochanej przez siebie grze na mandolinie, czy też na znienawidzonych, ogłupiających i okaleczających duszę unijnych tłumaczeniach? Że ta kwestia pozostaje POZA polem widzenia ekonomii? A to niby dlaczego właściwie?

Skoro ekonomia chce się zajmować praktycznie wszystkim, i wszystko, co poza jej zakres wykracza, staje się w jakiś dziwny sposób co najmniej półlegalne - to może nadszedł czas, by i od ekonomii zacząć wymagać nieco więcej wysiłku i szerszych horyzontów?

Mnie się to nierozróżnianie tak skrajnie różnych sytuacji wydaje - z punktu widzenia zdrowej psychiki, niezatrutej przez min. Hall i leberalną propagandę - całkiem bez sensu. A nawet gorzej, bo cynicznym i brutalnym kłamstwem, na którym, niewykluczone, że opiera się iście niewolniczy wyzysk. W dodatku dotyczy to nie tylko pracowników najemnych ("ludu roboczego miast i wsi"), ale całkiem w tym samym stopniu także i tzw. "prywatnych biznesmenów" (płci wszelakiej).

Jeśli oni akurat z tej prywatności i biznesu mają wielką radość, no to wszystko jest w porządku, ale i tak należałoby od zarobku takiego kogoś odliczyć tę radość, choćby i przeliczoną na pieniądze, którą gość by miał robiąc w tym czasie koziołki na łączce, bawiąc się w berka, pisząc wiersze o wiośnie, śpiąc, uwodząc sąsiadkę, podgryzając korzonki ustroju... I co tam jeszcze.

Dopiero po odliczeniu owej straty od naszego rzekomego "zysku", otrzymamy prawdziwy zysk! W końcu co jest w życiu człowieka cenniejszego niż czas? Doba ma 24 godziny, życie ludzkie jest krótkie. I nawet jak się da je nieco przedłużyć, to niewielka z tego będzie radość, bo i tak nad człekiem będą stali z długopisem i podaniem o eutanazję.

Pracujecie w biurze i zarabiacie ileś tam tysięcy, tak? Otóż nie! Ja wam mówię, że od tego rzekomego "zarobku" powinniście odliczyć czas za te osiem godzi dziennie, plus nadgodziny, plus dojazdy, plus firmowe wieczorki integracyjne... Wszystko! To jest wasz czas, którego nikt wam nie odda! To są wasze KOSZTY, których tylko dlatego nie uwzględniacie we wszystkich obliczeniach, że was do tego stopnia ogłupiono leberalną propagandą!

Jako się rzekło - jeśli ekonomia ma dominować nad światem, a przecież próbuje i jej gurusy (od "guru", choć od "garus" też by mi pasowało) nam to wychwalają, to niech łaskawie obejmie WSZYSTKIE aspekty życia, a co najmniej takich podstawowych dla siebie spraw, jak praca! To chyba nie do obalenia logiczne i sensowne, prawda? Tym bardziej, że to przecież nie ja wymyśliłem pojęcie "opportunity cost", które z jakichś powodów w jednych miejscach jest powszechnie stosowane, a w innych kompletnie ignorowane. A więc - stosować! Wszędzie!

I to by był jeden drobny kroczek w stronę Kopernikańskiej Rewolucji w Ekonomii. Po którym, da Bóg, przyjdą następne. Skoro aż tak was ta ekonomia podnieca, no to zacznijmy może od samych jej podstaw - a nie, żeby się tylko brenzlować matematycznymi wzorami i autorytetem szemranych von'ów!

triarius

poniedziałek, października 31, 2011

O dłoniach i uczłowieczaniu małpy (część 4)

Stoimy sobie zatem na owym wzgórku - wyniosłym, schludnym, wręcz stworzonym na miłych harców przystań lubą... (Żeby zacytować Poetę, w polskim przekładzie pewnego utalentowanego Skurwiela.) Nieopodal zaciszny śliczny gaik (i ta sama parka). My jednak nie mamy głowy do miłych harców, ponieważ trwa wykład. W dodatku zapada już mrok, Artur M. Nicpoń domaga się "więcej treści, żeby było w co wbić zęby", jeden z uczestników kursu wpadł do rozpadliny...

Bo tam, zaraz obok, jest taka wąska ale głęboka rozpadlina, wąwóz właściwie, opadająca wraz ze zboczem, a na dnie chyba jakieś źródełko, bo coś pluszcze. Facet po coś polazł do zacisznego gaiku i wpadł do tej szczeliny. Będzie go trza spróbować wyciągać, choć na razie wrzeszczy, żeby go zostawić w spokoju, bo mu dobrze, i że się chce żenić. Szkoda kolegi, więc tylko krótka modlitwa i wznawiamy wykład. Ale co to?

Oto na wschodniej stronie ciemnego już nieba pojawiają się wielkie ogniste litery! Spontanicznie, niemal jednogłośnie, odczytujemy tajemnicze słowo... YAWARA. Gdzieś z dołu słychać ciche chóralne zawodzenie licznych starców, a z góry grzmoty i anielskie harfy.

Bierzemy laptopa, wrzucamy tajemnicze słowo "yawara" w gugla i wikipedię. Co odkrywamy? Odkrywamy, że Pan Tygrys jest zdecydowanie ZA i uważa to coś za niemal optymalne rozwiązanie naszych problemów z nachalnym lewactwem, nie wykluczając wnucząt dobrych hitlerowców z NRD, sprowadzanych tu przez duchowego potomka Ersta Röhma z Gazety Wyborczej (nawet z pyska podobny!).

Zostawiając na chwilę Poezję na uboczu, a naszego Kolegę jęczącego w Rozpadlinie, powiedzmy sobie nieco konkretów na temat tej yawary. Otóż jest to stara japońska broń (zapewne, jak większość z tych prowizorycznych broni, rodem z Okinawy), składająca się z patyczka. Tyle - to wszystko! patyczek ma jakieś kilkanaście centymetrów, albo nieco więcej, i jest trzymany w dłoni.

Patyczek yawara ma młodszego braciszka, stosunkowo niedawny wynalazek, o imieniu KUBOTAN. (Od nazwiska wynalazcy, pana Kuboty.) Ten to króciutki patyczek, ale swoje kilkanaście centymetrów jednak ma, "upozowany" na breloczek do kluczy. W tym sensie, że mamy do niego przyczepiony pęk naszych kluczy (od domu, samochodu, kochanki, piwnicy sąsiada itd.) Więc z jednej strony jest to hiper legalne, bo kto może obywatelowi zabronić kluczy z patyczkiem jako breloczkiem?

A z drugiej malutkie, poręczne, a te klucze dają dodatkową możliwość, bo trzepnięcie lewizny na przywitanie przez ryłko (z oczkami na czele) tymi luźnymi kluczami nieco ją zdekoncentruje i da nam szansę na różne dalsze ciągi. Istnieją kubotany proste i budzące u osób postronnych mało skojarzeń z jakąkolwiek bronią (dopóki ich nie zaczniemy używać w tym wzniosłym celu), oraz bardziej wyrafinowane, a nawet przerafinowane - np. z dodatkowymi prostopadłymi szpikulami, czyli w sumie niemal regularny kastet (plus te klucze, chyba że się ich nie przyczepi).

Zarówno "yawara" (albo "yawara stick" jeśli po angielsku), jak i "kubotan", warto sobie wrzucić w różne gugle i wikopedie. A także np. w różne allegro. Bo właśnie na allegro, i w innych podobnych miejscach, można sobie znaleźć fajne yawary i kubotany, czasem wprost za grosze. I więcej powiem! Uroda takiej yawary polega w znacznej mierze właśnie na tym, że - jako po prostu niewielki patyś trzymany w łapce - mogą to w istocie być b. różne rzeczy. Niektóre porażająco niewinne, do których nie sposób się przyczepić. A jednocześnie, całkiem często, b. dobrze spełniające swoje marsowe zadania.

Że wspomnę tu różne mini-latarki. Takie w typie "MagLite". Długość od kilkunastu centymetrów (minimum, w mojej ocenie, to 13 cm) do jakichś powiedzmy 25 cm, średnica gdzieś od 8 mm (ale raczej wyraźnie więcej) do gdzieś poniżej 20 mm. Takie coś ma zazwyczaj takie coś, klamerkę, czy jak to nazwać, jak automatyczny ołówek, że można sobie to zaczepić w kieszeni, więc nosimy to sobie w kieszonce na piersi z dumą, a w razie czego...

Niektóre mają też z tyłu oczko do sznurka, gdzie sobie, jeśli chcemy, możemy przyczepić nasz pęk kluczy. Nie, żeby to było super maskowanie, ale jeśli podoba nam się pomysł walenia na przywitanie kluczami po ślepkach, to mamy możliwość.

Na allegro znalazłem też właśnie fajne markery, minimalnie "podrasowane" (głównie przez oświechtanie papierem ściernym, żeby mniej śliskie) markery, za jedyne 2,95 zł od sztuki (dostawa 5 zł nawet za większą ilość), które, choć jeszcze ich w realu nie widziałem, zdają się być idealną yawarą. I nawet są jako yawara oficjalnie sprzedawane - jeśli ktoś zainteresowany, niech wrzuci w wyszukiwarkę na allegro "yawara" i się rozejrzy.

Do takiego markera polecam wziąć sobie do kieszeni parę karteczek papieru i w razie czego - choć naprawdę nie sądzę, by jakieś "w razie czego" mogło tu nastąpić, z tym, że nie chodzi mi o okazję do zastosowania, tylko o podejrzliwą psiarnię i niezawisłe sądy - oświadczamy z niewinną miną, że niedawno wywieszaliśmy gdzie się dało ogłoszenia, bo np. zginął nam kotek, i zapomnieliśmy wyjąć.

Te latarki to dość standardowy pomysł na podręczną i nierzucającą się w oczy yawarę (dodatkowo można czasem lewaka oślepić, w sensie poświecić w oczęta, nie mówiąc już o po prostu świeceniu), te markery fajny mniej typowy pomysł, ale w sumie masa rzeczy nadaje się do wykorzystania w tym charakterze. Z naszą ukochaną Gazetą Wyborczą włącznie! W końcu kawał Gazownika, mocno zwinięty, zgięty we dwoje, daje, przy długości o jaką nam tu chodzi, naprawdę twardy patyś!

Mówiliśmy już o tym zresztą kiedyś, rozmawiając o Floro Fighting System, ale tutaj jest jeszcze łatwiej, bo te patysie przeważnie są krótsze, więc i sztywność większa. Swoją drogą Floro Fighting System znakomicie nadaje się także do wykorzystania z yawarą! Czemu się trudno dziwić, skoro daje się go ładnie wykorzystać nawet z telefonem komórkowym, kartą kredytową, o Gazowniku nie zapominając! (Nie mówiąc już o śrubokręcie, pilniku, czy podstawowym narzędziu w FFS, czyli nożu.)

No, tośmy sobie nieco powiedzieli co to ta yawara i co może w jej charakterze służyć. A także skąd to sobie zdobyć. Pozostaje istotna kwestia - jak to wykorzystać w praktyce. Tutaj pomocą mogą, i powinny, być nam gugle i YouTube'y tego świata, gdzie na ten temat jest sporo. Jeśli  ktoś zdecydowanie woli to usłyszeć ode mnie, to, specjalnie dla niego, parę słów o tych sprawach teraz powiem.

Po pierwsze - choć to tu wcale nie jest najważniejsze - trzymając taką yawarę (czy kubotan zresztą) mocno zaciśnięty w pięści, bardzo zwiększamy tej pięści odporność na uszkodzenia przy uderzaniu. Do tego, jeśli ktoś ma pojęcie o boksie, bez trudu zrozumie, ile dodatkowej radości może dać taki patyś trzymany w dłoni, podczas zadawania ciosów mniej lub bardziej bokserskich.

Np. cios prosty "nieco niecelny" w pysio - przed którym przeciwnik, jeśli boksuje, może nawet się celowo nie bronić - a tu nagle koniec naszego patysia wali go w oko czy kość skroniową! No, ale boks to wyższa szkoła jazdy, więc dotyczy nielicznych.

Podstawowe zastosowanie naszej yawary (czy to będzie latarka, czy breloczek do kluczy, czy marker, czy Gazownik, czy coś) to, czego się nietrudno chyba domyślić, dziabanie każdym z tych obu końców wystających nam z dłoni po bokach. Przy czym ten koniec od strony małego palca jest częściej używany, bo i przeważnie uderzenia tą stroną są mocniejsze, i więcej do nich okazji.

Często najlepszym uchwytem jest taki, gdzie koniec wystający od strony kciuka trzymamy między kciukiem i palcem wskazującym. Innym użytecznym uchwytem jest taki, kiedy wystaje nam to od strony małego palca, a my blokujemy drugi koniec kciukiem. Takie zmiany uchwytu są zresztą niemal naturalne i nie sprawiają problemu.

Także naciskanie na punkty wrażliwe (wie ktoś, jakie to są?) to standardowy sposób walki yawarą. Jeśli np. nas lewak czule obejmie i chce, powiedzmy, zaciągnąć do łóżka, jak to oni. Jak to robić konkretnie? Długo by było opisywać, co ew. zrobię, gdyby ozwało się spore zainteresowanie, na razie odsyłam do gugli i YouTube.

Na koniec wrócę na sekundę do FFS, o którym sobie już wspomnieliśmy. Otóż do tego nasz patyś-yawara powinien być przesunięty maksymalnie w stronę małego palca, a kciukiem możemy sobie blokować ten drugi koniec, żeby nam się urządzonko nie przesuwało. (O takim chwycie już zresztą przed chwilą wspominaliśmy.) Na czym polega FFS? Kiedyś już o nim pisałem, a nawet było do ściągniecia, niestety linki już dawno nie są aktualne i kto nie ściągnął sam jest sobie winien.

W każdym razie tym patysiem wystającym od strony małego palca, jeśli chcemy robić coś w stylu FFS, zadajemy szybkie niczym kobra, luźne dziabnięcia w przód (!). W twarz, z oczyma na czele, w szyję, ale w tułowiszcze też, jeśli wyżej się nie da, tylko trza mocno. Jeśli będzie zapotrzebowanie, to se jeszcze ew. o tych sprawach pogadamy. Nawet ew. te linki można by znowu uruchomić i możliwość ściągnięcia.

To by było na tyle. Życzę wszystkim P.T. Czytelnikom WESOŁEGO LEWACTWA.

Oraz oczywiście, jak zawsze zresztą: Mnogich Uśpiechów W Pracy Zawodowej I Życiu Osobistym. No i, broń Boże, nie zapominajcie, że Arbeit Macht Frei! (Przynajmniej w leberaliźmie.)

triarius

P.S.  No to może jeszcze bonmot, com go wymyślił już po napisaniu. (Zadedykowany Nickowi i oczywiście zainspirowany Pattonem.)

Bez poświęceń się oczywiście nie da, ale nie chodzi o to, żeby się umartwiać, a o to, żeby umartwiać wroga. Aż mu się odechce, albo aż nie będzie w stanie.