"Nie istnieje polityka liberalna, a tylko liberalna krytyka polityki", powiedział Carl Schmitt i było to tyleż celne, co dla liberałów mało pochlebne. Podchodząc do tej sprawy od drugiej strony, można by stwierdzić, że dla człowieka sensownego i mającego pojęcie o czym mówi - czyli z definicji nie liberała - krytyka, sensie wykazywania jego braków, jakiegokolwiek funkcjonującego systemu politycznego nie jest wcale łatwa, ani w wielu przypadkach specjalnie owocna. Dlaczego?
Ponieważ każdy realnie istniejący system polityczny tworzy po pewnym okresie swego istnienia sytuację, która do niego pasuje i której zmiana wymagałaby nie tylko rewolucji w sensie gwałtownego (niekoniecznie krwawego, choć z dużym prawdopodobieństwem tak, bo tak te rzeczy się dzieją) przewrotu, ale też żmudnego i dość długotrwałego budowania czegoś nowego na jego miejsce.
Weźmy na przykład to, co ja nazywam realnym liberalizmem. Czyli po prostu system panujący w całej zachodniej Europie co najmniej od wojny, natomiast w Ameryce (plus Australii i Nowej Zelandii) jeszcze dłużej. Nie jestem nim aż tak zachwycony, jak by tego pragnęli światli obrońcy praw człowieka oddelegowani przez swych ukrytych w cieniu mocodawców na "liberalno-prawicowe" pozycje. Jest w tych krajach i w tym systemie masa rzeczy, które ewidentnie z niego właśnie wynikają, i nie są wcale czymś, o czym by można było z zachwytem pisać do domu z kolonii (letniej, kolonializm zostawmy sobie na sezon ogórkowy).
Nie da się jednak ukryć, że wszystkie systemowe zmiany, jakie można by tam teoretycznie wprowadzić, będą albo oparte na czymś, co w teorii sygnałów nazywa się "modelem małosygnałowym", albo też spowodują zawalenie się całego systemu. Który w końcu jakoś przecież działa i naprawdę rozsądny człowiek nie może stwierdzić, że coś, co sobie wykombinował na jego miejsce, będzie z pewnością lepsze. A tym bardziej nie może ignorować kosztów takiej hipotetycznej rewolucji.
Wyjaśnijmy sobie może, co to jest ten model małosygnałowy. Więc chodzi o to, że jak mamy całą masę współzależnych parametrów, to nie da się w praktyce dokładnie przewidzieć, co będzie, jeśli zmienimy jeden z nich (nie mówiąc już o sytuacji, gdybyśmy zmienili od razu kilka). Wynika to z faktu, że parametr A wpływa na sporą spośród ilość pozostałych parametrów (jeśli nie wszystkie), a więc na przykład na parametr B, którego zależność od A nas interesuje, ale także na parametry C i D, każdy z których z kolei wpływa na parametr A i na na parametr B, a najprawdopodobniej i na sporo innych, które też z kolei wpływają... Już chyba z grubsza wiadomo, w czym leży problem i jak jest trudny do rozwiązania.
Jak się ten powszechnie występujący problem praktycznie rozwiązuje? Na przykład w radiotechnice? Zakłada się, że wszystkie parametry nie są zależne od naszego A, który zamierzamy zmieniać, a jest od niego zależny tylko parametr B, którego wartość nas interesuje. (Ekstrapolacja, interpolacja, i te rzeczy, dla nas tu bez znaczenia.) Takie założenie ma sens i stanowi niezłe przybliżenie rzeczywistości, ale jedynie w sytuacji, gdy zmiany parametru A i wynikające z tego zmiany parametru B będą dostatecznie małe. Stąd nazwa "model małosygnałowy".
Co ma do polityki i liberalizmu model sygnałowy, spyta ktoś? Otóż moim zdaniem sporo. Na przykład ci, których ja nazywam liberalnymi rewizjonistami, stosują sobie do woli i bez krępacji taki model sygnałowy do "poprawiania" dotychczasowych, realnie mimo wszystko, w odróżnieniu od ich rojeń, istniejących systemów społeczno-politycznych. Tutaj sobie wprowadzą jakąś zmianę, przeważnie zmniejszenie władzy państwa z jednoczesną "budową społeczeństwa obywatelskiego", tutaj jakąś inną..
Nie troszcząc się wcale o to, że w takim systemie, jak społeczeństwo czy państwo, wszystko jest ze wszystkim powiązane, więc jedna istotna zmiana powoduje tysiące innych zmian, z których sporo może też być istotnymi i zmieniać stan całego systemu. Wszystko oczywiście w imię "prawdziwego liberalizmu", którego dotąd nigdzie nie było. (Ciekawe swoją drogą dlaczego?) Ale być powinien, a nawet musi! Tak nam mówią.
Oczywiście, gdyby te postulowane zmiany były naprawdę niewielkie, nie byłoby może wielkiego problemu. Można by to uznać za posłużenie się uprawnionym modelem małosygnałowym. Tyle, że co to za pomysł, żeby zmiany postulowane przez ludzi znających wszystkie tajemnice świata i niecierpliwie przebierających nóżkami, by je najdalej od jutra wprowadzić w życie, miały być niewielkie!? Jasne, że mają być jak największe, po prostu OGROMNE!
I tutaj napotykamy interesujące podobieństwo, a jednocześnie różnicę, z postawą lewactwa. Takiego oficjalnego, z otwartą przyłbicą, marzącego o nowym człowieku i nowym, opartym na lepszych, nigdy jeszcze nie wprowadzonych w życie zasadach społeczeństwie. Ci, jeśli nawet przeważnie o żadnym modelu małosygnałowym nie słyszeli, z całą świadomością, czy może należałoby powiedzieć - wiedzeni klasowym instynktem - pragną właśnie tak pomerdać parametrem A, a przy okazji każdym innym parametrem, do którego uda im się dorwać, by cały model, zdecydowanie przestając być małosygnałowy, dostał szału i się rozpadł. A jeśli zmiany parametrów dokonano nie tylko w modelu, ale także w tym, co jest przezeń opisywane, to całkiem prawdopodobne, że to coś także się rozpadnie. Nie da się w każdym razie tego wykluczyć.
Oczywiście, lewacy nie mają pojęcia, ani jak będzie wyglądało załamanie się tego istniejącego systemu, który tak im się nie podoba - i którego największą wadą jest w ich oczach bez wątpienia to, że realnie istnieje! Tym bardziej nie mają pojęcia o tym, jak będzie wyglądało to, co pozostanie, czy też powstanie, już po tym załamaniu. Mogą sobie mówić, że oni będą na to mieli wielki wpływ, ale podejrzewam, iż co mniej upośledzeni umysłowo spośród nich mają co do tego spore wątpliwości, zdając sobie sprawę, że tu się po prostu kompletnie nie da niczego przewidzieć, a oni sami też najprawdopodobniej zostaną przez "historię" zmieceni w niebyt.
Tyle, że im to widać specjalnie nie przeszkadza, a w każdym razie godzą się z tym zagrożeniem, uważając, że jest dla nich mniej groźnie i zapewne mniej upokarzające, niż dalsze istnienie tego, co jest. Czyli naszego w sumie świata, mimo wszystkich durnych i paskudnych rzeczy, które w nim są, i których sporą część zawdzięczamy przecież właśnie im - lewakom - a także różnym innym mędrkom z pieprzem w tyłku i chronicznym swędzeniem kory mózgowej. Inaczej niż "konserwatywny liberał", który wyobraża sobie - ba, pewien jest! - że nawet jak będzie katastrofa, to on właśnie wyjdzie z niej królem i będzie liberalnie, zamordystycznie, absolutnie panował nad wielkim połciem ziemskiego globu.
Jeśli ten tekst wydał się komuś obroną liberalizmu, to co mogę na to powiedzieć... W porównaniu z lewactwem może zgoda, liberalizm jest mniej wariacki. Liberalizm jest jak neuroza, podczas gdy lewactwo to schizofrenia, tak bym to przystępnie określił. To drugie jest o wiele poważniejszą sprawą, nie ulega wątpliwości, ale pisanie do domu "droga mamo, jestem ciężkim neurotykiem", także nie wydaje mi się celem wartym osiągania.
Można by tutaj także przywołać kwestię konserwatyzmu, z którego wynika pewien przynajmniej szacunek dla realnie istniejących systemów społeczno-politycznych, o ile nie robią rzeczy wstrętnych i bezcelowych, jak wypuszczanie ludzi przez komin, ludożerstwo traktowanego, jako elitarna rozkosz gastronomiczna, czy przymus spontanicznego chodzenia na czyny społeczne i pochody pierwszomajowe. Zostawmy jednak tę sprawę na uboczu, bo i tak mamy o czym rozmawiać.
Jeśli zdaję sobie sprawę, że ewentualne wyjście z systemu realnego liberalizmu to sprawa ciężka, ryzykowna i niepewna, nie oznacza to jednak, bym, po pierwsze, nie sądził, że sam się całkiem niedługo może zawalić, a po drugie, że nie warto się zacząć wyplątywać z kłamstw, które nam - dobrodusznie albo większą lub mniejszą przemocą - wpoił i ciągle nadal wpaja. O ile system, który stworzył ma przynajmniej tę zaletę, że (dotychczas) działa, zaś alternatywy dla niego nie widać. Z różnych zresztą przyczyn, nie zawsze tak naturalnych i oczywistych, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać.
Bo najgorszym aspektem liberalizmu, że powtórzę wcześniej wyrażoną myśl, nie jest to, jaki na jego podstawie powstał system, tylko to, że filtruje rzeczywistość, która do nas dociera, i czyni to coraz bardziej zajadle i coraz bardziej skutecznie z każdym niemal dniem. Nie wszystko są to oczywiście po prostu kłamstwa, czy choćby propaganda, zgoda! Jest tam wiele uproszczeń i wiele złudzeń, często złudzeń humanitarnych i płynących z głębi wrażliwego serduszka tego czy innego przyjaciela całej ludzkości. Są to jednak i tak kłamstwa, uproszczenia i złudzenia. Wynikające, żeby wrócić na zakończenie do terminologii nauk mniej więcej ścisłych, z nieadekwatnego i trywialnie uproszczonego modelu stosowanego przezeń do opisu ludzkiego życia, ludzkiej psychiki i mechanizmów społecznych.
Deo volente, poświęcę tym sprawom jeszcze sporo miejsca i czasu. Na razie mamy całkiem długi tekst, więc kończę, zachęcając wszystkich, którzy doczytali do końca, do zainteresowania się dziełem Roberta Ardreya, a najambitniejszych i o najmniejszej stosunkowo dysleksji, także dziełem Oswalda Spenglera (ale w pełnej wersji). Nie, żeby nie istniała masa innych świetnych rzeczy, wartych przeczytania i mogących stanowić odtrutkę na kłamstwa, którym jesteśmy karmieni w pewnym sensie już od Oświecenia (choć Oświecenie nie było oczywiście czymś jednoznacznie negatywnym, tego wcale nie twierdzę) - po prostu te rzeczy są naprawdę znakomitą odtrutką, a Ardrey jest nawet dostępny w sieci za darmo. Można sobie poszukać linków i, jak ktoś chce, także cytatów i moich komentarzy na tym blogu.
Dodam jeszcze, że jeśli ktoś po moim poprzednim wpisie uznał, że uznałem potworność swych dotychczasowych błędów i teraz na liberałów nastał tutaj okres ochronny... Albo jeszcze lepiej - że że będę ich okadzał mirrą, namaszczał wonnym olejkiem, nosił (co chudszych) na rękach, lulał do snu i oganiał od much - to odpowiedzieć mogę na to jedynie takim oto okrzykiem: "Pieszczoty z liberałami? Tak, niech będzie, ale tylko od wielkiego święta!"
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Ponieważ każdy realnie istniejący system polityczny tworzy po pewnym okresie swego istnienia sytuację, która do niego pasuje i której zmiana wymagałaby nie tylko rewolucji w sensie gwałtownego (niekoniecznie krwawego, choć z dużym prawdopodobieństwem tak, bo tak te rzeczy się dzieją) przewrotu, ale też żmudnego i dość długotrwałego budowania czegoś nowego na jego miejsce.
Weźmy na przykład to, co ja nazywam realnym liberalizmem. Czyli po prostu system panujący w całej zachodniej Europie co najmniej od wojny, natomiast w Ameryce (plus Australii i Nowej Zelandii) jeszcze dłużej. Nie jestem nim aż tak zachwycony, jak by tego pragnęli światli obrońcy praw człowieka oddelegowani przez swych ukrytych w cieniu mocodawców na "liberalno-prawicowe" pozycje. Jest w tych krajach i w tym systemie masa rzeczy, które ewidentnie z niego właśnie wynikają, i nie są wcale czymś, o czym by można było z zachwytem pisać do domu z kolonii (letniej, kolonializm zostawmy sobie na sezon ogórkowy).
Nie da się jednak ukryć, że wszystkie systemowe zmiany, jakie można by tam teoretycznie wprowadzić, będą albo oparte na czymś, co w teorii sygnałów nazywa się "modelem małosygnałowym", albo też spowodują zawalenie się całego systemu. Który w końcu jakoś przecież działa i naprawdę rozsądny człowiek nie może stwierdzić, że coś, co sobie wykombinował na jego miejsce, będzie z pewnością lepsze. A tym bardziej nie może ignorować kosztów takiej hipotetycznej rewolucji.
Wyjaśnijmy sobie może, co to jest ten model małosygnałowy. Więc chodzi o to, że jak mamy całą masę współzależnych parametrów, to nie da się w praktyce dokładnie przewidzieć, co będzie, jeśli zmienimy jeden z nich (nie mówiąc już o sytuacji, gdybyśmy zmienili od razu kilka). Wynika to z faktu, że parametr A wpływa na sporą spośród ilość pozostałych parametrów (jeśli nie wszystkie), a więc na przykład na parametr B, którego zależność od A nas interesuje, ale także na parametry C i D, każdy z których z kolei wpływa na parametr A i na na parametr B, a najprawdopodobniej i na sporo innych, które też z kolei wpływają... Już chyba z grubsza wiadomo, w czym leży problem i jak jest trudny do rozwiązania.
Jak się ten powszechnie występujący problem praktycznie rozwiązuje? Na przykład w radiotechnice? Zakłada się, że wszystkie parametry nie są zależne od naszego A, który zamierzamy zmieniać, a jest od niego zależny tylko parametr B, którego wartość nas interesuje. (Ekstrapolacja, interpolacja, i te rzeczy, dla nas tu bez znaczenia.) Takie założenie ma sens i stanowi niezłe przybliżenie rzeczywistości, ale jedynie w sytuacji, gdy zmiany parametru A i wynikające z tego zmiany parametru B będą dostatecznie małe. Stąd nazwa "model małosygnałowy".
Co ma do polityki i liberalizmu model sygnałowy, spyta ktoś? Otóż moim zdaniem sporo. Na przykład ci, których ja nazywam liberalnymi rewizjonistami, stosują sobie do woli i bez krępacji taki model sygnałowy do "poprawiania" dotychczasowych, realnie mimo wszystko, w odróżnieniu od ich rojeń, istniejących systemów społeczno-politycznych. Tutaj sobie wprowadzą jakąś zmianę, przeważnie zmniejszenie władzy państwa z jednoczesną "budową społeczeństwa obywatelskiego", tutaj jakąś inną..
Nie troszcząc się wcale o to, że w takim systemie, jak społeczeństwo czy państwo, wszystko jest ze wszystkim powiązane, więc jedna istotna zmiana powoduje tysiące innych zmian, z których sporo może też być istotnymi i zmieniać stan całego systemu. Wszystko oczywiście w imię "prawdziwego liberalizmu", którego dotąd nigdzie nie było. (Ciekawe swoją drogą dlaczego?) Ale być powinien, a nawet musi! Tak nam mówią.
Oczywiście, gdyby te postulowane zmiany były naprawdę niewielkie, nie byłoby może wielkiego problemu. Można by to uznać za posłużenie się uprawnionym modelem małosygnałowym. Tyle, że co to za pomysł, żeby zmiany postulowane przez ludzi znających wszystkie tajemnice świata i niecierpliwie przebierających nóżkami, by je najdalej od jutra wprowadzić w życie, miały być niewielkie!? Jasne, że mają być jak największe, po prostu OGROMNE!
I tutaj napotykamy interesujące podobieństwo, a jednocześnie różnicę, z postawą lewactwa. Takiego oficjalnego, z otwartą przyłbicą, marzącego o nowym człowieku i nowym, opartym na lepszych, nigdy jeszcze nie wprowadzonych w życie zasadach społeczeństwie. Ci, jeśli nawet przeważnie o żadnym modelu małosygnałowym nie słyszeli, z całą świadomością, czy może należałoby powiedzieć - wiedzeni klasowym instynktem - pragną właśnie tak pomerdać parametrem A, a przy okazji każdym innym parametrem, do którego uda im się dorwać, by cały model, zdecydowanie przestając być małosygnałowy, dostał szału i się rozpadł. A jeśli zmiany parametrów dokonano nie tylko w modelu, ale także w tym, co jest przezeń opisywane, to całkiem prawdopodobne, że to coś także się rozpadnie. Nie da się w każdym razie tego wykluczyć.
Oczywiście, lewacy nie mają pojęcia, ani jak będzie wyglądało załamanie się tego istniejącego systemu, który tak im się nie podoba - i którego największą wadą jest w ich oczach bez wątpienia to, że realnie istnieje! Tym bardziej nie mają pojęcia o tym, jak będzie wyglądało to, co pozostanie, czy też powstanie, już po tym załamaniu. Mogą sobie mówić, że oni będą na to mieli wielki wpływ, ale podejrzewam, iż co mniej upośledzeni umysłowo spośród nich mają co do tego spore wątpliwości, zdając sobie sprawę, że tu się po prostu kompletnie nie da niczego przewidzieć, a oni sami też najprawdopodobniej zostaną przez "historię" zmieceni w niebyt.
Tyle, że im to widać specjalnie nie przeszkadza, a w każdym razie godzą się z tym zagrożeniem, uważając, że jest dla nich mniej groźnie i zapewne mniej upokarzające, niż dalsze istnienie tego, co jest. Czyli naszego w sumie świata, mimo wszystkich durnych i paskudnych rzeczy, które w nim są, i których sporą część zawdzięczamy przecież właśnie im - lewakom - a także różnym innym mędrkom z pieprzem w tyłku i chronicznym swędzeniem kory mózgowej. Inaczej niż "konserwatywny liberał", który wyobraża sobie - ba, pewien jest! - że nawet jak będzie katastrofa, to on właśnie wyjdzie z niej królem i będzie liberalnie, zamordystycznie, absolutnie panował nad wielkim połciem ziemskiego globu.
Jeśli ten tekst wydał się komuś obroną liberalizmu, to co mogę na to powiedzieć... W porównaniu z lewactwem może zgoda, liberalizm jest mniej wariacki. Liberalizm jest jak neuroza, podczas gdy lewactwo to schizofrenia, tak bym to przystępnie określił. To drugie jest o wiele poważniejszą sprawą, nie ulega wątpliwości, ale pisanie do domu "droga mamo, jestem ciężkim neurotykiem", także nie wydaje mi się celem wartym osiągania.
Można by tutaj także przywołać kwestię konserwatyzmu, z którego wynika pewien przynajmniej szacunek dla realnie istniejących systemów społeczno-politycznych, o ile nie robią rzeczy wstrętnych i bezcelowych, jak wypuszczanie ludzi przez komin, ludożerstwo traktowanego, jako elitarna rozkosz gastronomiczna, czy przymus spontanicznego chodzenia na czyny społeczne i pochody pierwszomajowe. Zostawmy jednak tę sprawę na uboczu, bo i tak mamy o czym rozmawiać.
Jeśli zdaję sobie sprawę, że ewentualne wyjście z systemu realnego liberalizmu to sprawa ciężka, ryzykowna i niepewna, nie oznacza to jednak, bym, po pierwsze, nie sądził, że sam się całkiem niedługo może zawalić, a po drugie, że nie warto się zacząć wyplątywać z kłamstw, które nam - dobrodusznie albo większą lub mniejszą przemocą - wpoił i ciągle nadal wpaja. O ile system, który stworzył ma przynajmniej tę zaletę, że (dotychczas) działa, zaś alternatywy dla niego nie widać. Z różnych zresztą przyczyn, nie zawsze tak naturalnych i oczywistych, jak by się na pierwszy rzut oka mogło wydawać.
Bo najgorszym aspektem liberalizmu, że powtórzę wcześniej wyrażoną myśl, nie jest to, jaki na jego podstawie powstał system, tylko to, że filtruje rzeczywistość, która do nas dociera, i czyni to coraz bardziej zajadle i coraz bardziej skutecznie z każdym niemal dniem. Nie wszystko są to oczywiście po prostu kłamstwa, czy choćby propaganda, zgoda! Jest tam wiele uproszczeń i wiele złudzeń, często złudzeń humanitarnych i płynących z głębi wrażliwego serduszka tego czy innego przyjaciela całej ludzkości. Są to jednak i tak kłamstwa, uproszczenia i złudzenia. Wynikające, żeby wrócić na zakończenie do terminologii nauk mniej więcej ścisłych, z nieadekwatnego i trywialnie uproszczonego modelu stosowanego przezeń do opisu ludzkiego życia, ludzkiej psychiki i mechanizmów społecznych.
Deo volente, poświęcę tym sprawom jeszcze sporo miejsca i czasu. Na razie mamy całkiem długi tekst, więc kończę, zachęcając wszystkich, którzy doczytali do końca, do zainteresowania się dziełem Roberta Ardreya, a najambitniejszych i o najmniejszej stosunkowo dysleksji, także dziełem Oswalda Spenglera (ale w pełnej wersji). Nie, żeby nie istniała masa innych świetnych rzeczy, wartych przeczytania i mogących stanowić odtrutkę na kłamstwa, którym jesteśmy karmieni w pewnym sensie już od Oświecenia (choć Oświecenie nie było oczywiście czymś jednoznacznie negatywnym, tego wcale nie twierdzę) - po prostu te rzeczy są naprawdę znakomitą odtrutką, a Ardrey jest nawet dostępny w sieci za darmo. Można sobie poszukać linków i, jak ktoś chce, także cytatów i moich komentarzy na tym blogu.
Dodam jeszcze, że jeśli ktoś po moim poprzednim wpisie uznał, że uznałem potworność swych dotychczasowych błędów i teraz na liberałów nastał tutaj okres ochronny... Albo jeszcze lepiej - że że będę ich okadzał mirrą, namaszczał wonnym olejkiem, nosił (co chudszych) na rękach, lulał do snu i oganiał od much - to odpowiedzieć mogę na to jedynie takim oto okrzykiem: "Pieszczoty z liberałami? Tak, niech będzie, ale tylko od wielkiego święta!"
triarius
---------------------------------------------------
Caeterum lewactwo delendum esse censeo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz