2. Jeden tygrys na jedno wzgórze
Spóźnione
rozpoznanie przez naukę terytorialnych zachowań na wiele sposobów
potwierdza przenikliwość spojrzenia poetów i prostych chłopów.
Półtorej stulecia przed Eliotem Howardem, Oliver Goldsmith
zastanawiał się dlaczego rzadko udaje się dostrzec dwa samce tego
samego ptasiego gatunku na jednym krzaku. A „jeden tygrys na jedno
wzgórze” to ludowa obserwacja o podobnej przenikliwości. Jednak,
choć rolnik czy poeta mogą dojrzeć prawdę, obowiązkiem nauki
jest zdefiniować ją, udowodnić, włączyć jej substancję w ogół
naukowej myśli, oraz uczynić wnioski z niej zarówno dostępnymi,
jak i zrozumiałymi dla społeczeństwa, którego nauka jest częścią.
Są to obowiązki, które różne nauki spełniają z ogromną
skrupulatnością w każdej dziedzinie związanej z wysadzaniem
człowieka w powietrze, ale w sprawach związanych ze zrozumieniem
go, występuje tendencja do traktowania tej odpowiedzialności
znacznie lżej.
To,
czy za ludzkimi zachowaniami stoi, czy też nie stoi, wszechmocny
instynkt terytorialnego posiadania, stanowi kwestię, która nie
powinna być trzymana w zamrażalniku. A jednak żadna biblioteka na
świecie nie oferuje, ani zwykłemu czytelnikowi, ani nawet
naukowcom, żadnej pracy na ów temat. Żadna encyklopedia, jak
dotąd, nie zawiera najkrótszego choćby omówienia pod hasłem
„terytorium”. Słowo to nie występuje w słownikach w
jakichkolwiek związkach z biologią. Jedynie pierwotne źródła,
jakimi my się tu zajmiemy w tym rozdziale, pozwolą nam wydestylować
na własny użytek definicję, zrozumienie i ocenę jednego z
najważniejszych naukowych odkryć. Zanim jednak całkiem zatracimy
się w świecie zwierząt, rzućmy przez chwilę okiem na cenę, jaką
płacimy, kiedy nauka nie potrafi stawić własnych owoców.
Sir
Solly Zuckerman jest jednym z najbardziej prominentnych światowych
uczonych. Tak jak Raymond Dart, jest anatomem, który spędził
większość swej kariery jako szef wydziału anatomii, w tym
przypadku uniwersytetu w Birmingham. Tak jak w przypadku Darta, jego
zainteresowania były szerokie, a swą sławę ugruntował on w
dziedzinie różnej od sfery swej głównej kariery. Kiedy Zuckerman
był jeszcze dość młodym człowiekiem, opublikował studium na
temat zachowania naczelnych, przedstawiające seks jako podstawę
zwierzęcej społeczności. Niewiele naukowych książek w tym
stuleciu zdobyło sobie równie szerokie i równie trwałe uznanie.
Jednak wnioski w niej były wysnute głównie z obserwacji w ogrodach
zoologicznych.
Istnieje
prześliczna opowiastka – z pewnością zbyt śliczna, by była
prawdziwa – opowiadana przez ówczesnych przyjaciół Zuckermana z
Bloomsbury. Młody uczony pochodził z Południowej Afryki i nie
poznał jeszcze wszystkich niuansów zachowań obowiązujących w
dostojniejszych brytyjskich instytucjach. Kiedy przerażeni
przyjaciele dowiedzieli się, że nowa książka ma nosić tytuł The
Sexual Life of the Primates
(„Życie seksualne naczelnych”), uświadomili go szeptem, że
„primates” („naczelne”, ale także „prymasi”, przyp.
tłumacza) w Anglii nie może się odnosić do niczego innego, niż
do hierarchii Kościoła Anglikańskiego. Książka ukazała się pod
tytułem The
Social Life of Monkeys and Apes
(„Życie społeczne małp wąsko i szerokonosych”).
Niezależnie
od tego, czy owa historia jest prawdziwa, czy nie, wynika z tego
konkretna prawda. Oryginalny tytuł precyzyjnie odzwierciedlał treść
książki, będącej arcydziełem obserwacji seksualności
naczelnych, choć przeprowadzonych w nienormalnych warunkach niewoli.
Kiedy jednak czytamy ją jako analizę społeczeństwa naczelnych,
wszystko pada pod ciężarem popełnionego błędu. W londyńskim zoo
nie ma innych zwierzęcych społeczeństw, niż sztuczne.
Tamta
książka została napisana w roku 1932, zanim różnica pomiędzy
zachowaniem zwierząt w niewoli i ich zachowaniem w stanie naturalnym
stała się oczywista. Sławny anatom nie ponosi winy za przyjęcie,
iż seksualna obsesja i wynikające z niej zachowania londyńskich
pawianów odzwierciedlają prawdziwe zachowania naczelnych, ani za
wyciągnięcie logicznego wniosku, że potężny magnes seksualnego
przyciągania musi być tą siłą, która spaja społeczności
naczelnych. Będziemy jednak raz po raz napotykać w toku niniejszej
narracji katastrofalne konsekwencje stosowania niepodważalnej logiki
do fałszywych założeń. A założenie Zuckermana było fałszywe.
Stworzenie, które oglądamy w zoo, to stworzenie pozbawione, w
wyniku panujących w zoo warunków, normalnego przepływu
instynktownej energii. Ani dręczący głód, ani też strach przed
drapieżnikiem, nie zakłócają bezczynności jego godzin. Ani
przymus ze strony normalnego społeczeństwa, ani wymóg obrony
terytorium nie wyczerpują energii, w którą natura je wyposażyła.
Jeśli wydaje się stworzeniem opętanym seksem, to tylko dlatego, że
seks jest jedynym instynktem, który pozwala mu się zaspokoić w
niewoli.
Zgubne
dla twojego i mojego życia były filozoficzne konsekwencje konkluzji
Zuckermana. Antropologia – nauka o człowieku – przyjęła na
słowo twierdzenie zoologii, że społeczeństwo naczelnych opiera
się na seksie, i całkowicie logicznie wywnioskowała, że skoro
ludzkie społeczeństwo nie, więc znane nam społeczeństwo musi być
wynalazkiem człowieka, niczego nie zawdzięczającym biologicznej
ewolucji. Następnie socjologia – nauka o społeczeństwie –
przyjmując na słowo tezę antropologii, że nasze społeczeństwo
jest ludzkim wynalazkiem, logicznie wywnioskowała, iż co bardziej
nieprzyjemne aspekty życia społecznego, takie jak wojna,
przestępczość, czy dość powszechna w końcu niechęć do
kochania bliźniego swego, muszą wynikać z warunków ludzkiej
egzystencji. W wyniku czego ty i ja, przyjmując opinie różnorodnych
autorytetów, które przecież chyba wiedza, co mówią, mamy
skłonność rozumować w ten sposób, że jeśli, na przykład,
można by wymazać z ludzkiej sceny presję ekonomicznej biedy,
stalibyśmy się świadkami spadku przestępczości, nieuniknionego
złagodzenia wojowniczych instynktów, oraz uwolnienia społecznej
energii dla powszechnej miłosnej harmonii. Ogary naszych lęków
ujadają nad starymi, wystygłymi tropami, podczas gdy lisy natury
przyglądają się rozbawione.
Romantyczne
złudzenie, które przeanalizujemy we właściwym temu miejscu, to
coś równie dawnego jak Rousseau. Nie można go raczej przypisać
garstce londyńskich pawianów. Jednak niechęć nauki do ponownego
rozważenia ewolucyjnych podstaw ludzkiego społeczeństwa w świetle
obserwacji późniejszych i bardziej realistycznych od obserwacji
Zuckermana, uczyniło wiele, by doktryna o ludzkiej wyjątkowości
pozostała żywym problemem aż do dzisiaj. Dla ciebie zaś i dla
mnie to naprawdę wielka szkoda, jako że wnioski Zuckermana stały
się nieaktualne dokładnie w dwa lata po ich zaprezentowaniu.
W
roku 1934 Uniwersytet Johna Hopkinsa opublikował klasyczną
monografię autorstwa amerykańskiego zoologa C. R. Carpentera The
Behavior and Social Relations of Howling Monkeys
(„Zachowanie i stosunki społeczne małp wyjców”). W ciągu
ośmiu miesięcy, na przestrzeni dwóch lat, dr. Carpenter
systematycznie obserwował zachowania jakichś dwudziestu trzech stad
wyjców na wyspie na jeziorze Gatun, w Panamie. W przeciągu swej
pracy badawczej Carpenter stworzył i udoskonalił techniki
obserwacji zachowania zwierząt w naturalnym stanie, które stały
się standardem w nowoczesnej zoologii. Uczynił jednak znacznie
więcej. Odkrył rolę terytorium w społeczeństwie naczelnych.
Każdy
czytelnik monografii dr. Carpentera musi odnieść jedno przeważające
nad wszystkim innym wrażenie: że już nigdy nauka nie będzie mogła
zadowolić się wnioskami uformowanymi wyłącznie w ogrodach
zoologicznych. Jednak nauka nadal była z siebie zadowolona. Jak
bardzo zadowolona, i przez jak zadziwiająco długi okres, można
osądzić na podstawie artykułu w Scientific
American
w sierpniu 1960. Artykuł napisany był przez amerykańskiego
antropologa dr. Marshalla B. Sahlinsa, a dotyczył pochodzenia
ludzkiego społeczeństwa. Pojawia się on jako jedna części
ogólnego studium historii człowieka, prezentująca najbardziej
autorytatywne poglądy i informacje, które mają być na ten temat
publikowane przez wiele lat.
„Porównania
dokonane pomiędzy odkryciami socjologii naczelnych i badaniami
antropologicznymi”, pisze dr. Sahlins, „sugerują uderzającą
opozycję pomiędzy choćby najbardziej pierwotnym ludzkim
społeczeństwem i najbardziej zaawansowanym społeczeństwem
przedludzkich naczelnych. Ten brak ciągłości sugeruje, iż
pojawienie się ludzkiego społeczeństwa wymagało pewnego
stłumienia, raczej niż bezpośredniego wyrażania, istniejącej w
człowieku natury naczelnych. Ludzkie życie społeczne jest
kulturowo, nie zaś biologicznie zdeterminowane.
„Decydująca
bitwa pomiędzy wczesną kulturą i ludzką naturą”, ciągnie dr.
Sahlins, „musiała toczyć się na terenie seksualności
naczelnych. Potężny społeczny magnes, jakim jest seks, stanowił
najistotniejszą siłę w pod-ludzkich społecznych skłonnościach
naczelnych. To było wiadome od dawna. Ale to brytyjski anatom Sir
Solly Zuckerman – którego zainteresowanie tą sprawą rozwinęło
się z obserwowania niemal zdeprawowanego zachowania pawianów w
ogrodach zoologicznych – uczynił seksualność kluczową kwestią
w dążeniach społecznych naczelnych.”
Wniosek
dr. Sahlinsa jest uderzający wyłącznie dla niego samego. Jest to
powtórzenie w formie naukowej, i w stylu lat 1960' –
filozoficznych konkluzji wyciągniętych przez osiemnastowiecznego
neapolitańskiego zakonnika! Społeczeństwo
to dzieło człowieka.
To tylko kolejna podpórka, sporządzona w warsztacie naukowych
ortodoksji z drewna dostarczonego przez Zuckermana mitu, w celu
wsparcia złudzenia o ludzkiej wyjątkowości. I kiedy teraz
przejdziemy do eksplorowania instynktu terytorialnego, mądrze będzie
mieć na uwadze wybuchową naturę materii, którymi się zajmujemy.
Będzie też mądrą rzeczą poszukać innego, niż zainspirowanego
przez zoo, autorytetu dla tematów, które w zoo nie dają się
obserwować.
W
roku 1940 dr. Carpenter opublikował inną monografię, A
Field Study in Siam of the Behavior and Social Relationships of the
Gibbon
(„Badania w terenie dokonane w Syjamie, dotyczące zachowania i
stosunków społecznych u gibbonów”), której żaden egzemplarz
nie istnieje dzisiaj nawet w ogromnych bibliotekach British Museum. W
tej rzadko czytanej pracy, we wczesnym okresie współczesnej
rewolucji, ów amerykański zoolog był w stanie sformułować
podstawy dla własnych badań i dla badań innych: „Wydaje się, że
posiadanie i obrona terytorium, którą tak szeroko znajdujemy wśród
kręgowców, łącznie z ludzkimi i pod-ludzkimi naczelnymi, może
być fundamentalną biologiczną potrzebą. Pewne jest, że to
posiadanie terytorium motywuje znaczną część zachowania
naczelnych.
Było
to czyste, dokonane przez naukowca, potwierdzenie błyskotliwej
intuicji Waltera Heape, wyrażonej w roku 1931 w klasycznym dziele
Emigration,
Migration, and Nomadism
(„Emigracja, migracja i nomadyzm”). Konkretnych danych było w
tamtych dniach niewiele, ale Heape miał odwagę stwierdzić: „Nie
może być, jak sądzę, wątpliwości co do tego, że prawa do
terytorium są uznanymi prawami wśród większości gatunków
zwierząt. ... W istocie można twierdzić, że uznanie praw
terytorialnych, jeden ze znaczących atrybutów cywilizacji, nie
został wyewoluowany przez człowieka, a od zawsze stanowił
odziedziczony czynnik w historii życia wszystkich zwierząt.”
To
właśnie na zasadność takich stwierdzeń musimy zwrócić naszą
uwagę.
2
Jak
szeroko w życiu zwierząt występuje instynkt terytorialny? Jakim
naturalnym celom służy? Jak terytorium zostaje zdobyte? Jak jest
bronione? Przeciw komu? Co to w końcu jest to terytorium?
Pani
Margaret Morse Nice, pisząc w roku 1941 w The
Midland Naturalist,
podała definicję terytorium, od której i dziś trudno znaleźć
lepszą: „Teoria terytorialności w życiu ptaków to w skrócie
coś takiego: że pary są rozmieszczone w pewnych od siebie
odległościach w wyniku wojowniczości samców w stosunku do innych
samców tego samego gatunku; że śpiew i prezentacja upierzenia
stanowią ostrzeżenie dla innych samców, jak i zaproszenie dla
samic; że samce walczą przede wszystkim o terytorium, nie zaś o
samice; że posiadacz terytorium jest niemal niezwyciężony na swym
własnym terenie; i, na koniec, że ptasi samce, którzy nie zdołali
zdobyć dla siebie terytorium, tworzą rezerwę, z której pochodzą
zastępstwa w przypadku śmierci posiadaczy terytoriów”.
To,
co stosuje się do ptaków, w większości stosuje się także do
wszelkich tych gatunków kręgowców, gdzie rywalizacja o terytorium
jest indywidualna. U tych gatunków trudno jest czasem oddzielić
rywalizację terytorialną od seksualnej. Kiedy jednak przechodzimy
do gatunków społecznych, u których grupa broni terytorium przeciw
innym grupom, seksualny cel nie może już tam pełnić żadnej roli.
Wewnętrzny przymus związany z terytorium wyraźnie występuje tam
samodzielnie. Czemu zatem istnieje?
Kiedy
Eliot Howard publikował swoje obserwacje dotyczące związku życia
ptaków z terytorium i wprowadził do nauk przyrodniczych nową
koncepcję zachowania zwierząt, wierzył, iż jedynym motywem
skłaniającym ptasiego samca do uchwycenia i bronienia jakiegoś
terenu, jest ochrona dostępu do żywności potrzebna dla założenia
rodziny. Pojawiały się jednak pytania: nieliczne gatunki, jak na
przykład łozówki, korzystające z obfitych zasobów żywności
przypadających na niewielkie populacje, walczą o wyłączność
własnego terytorium równie zajadle. Albo możemy przyjrzeć się
kukułce. Samice składają jajka w cudzych gniazdach. Dzięki temu
jednemu udanemu posunięciu, troski związane z wychowaniem potomstwa
stają się problemem kogoś innego, nie zaś samej kukułki. A
jednak ta nieposiadająca gniazda kukułka ogłasza wszem i wobec
swoje prawa do określonego terytorium.
Dlaczego
więc zwierzęcy samiec jest tak wyjątkowo oddany sprawie własnego
miejsca na ziemi?
Wysunięto
sugestię, że instynkt zapewniający właściwe odległości
pomiędzy jednostkami nie tylko zabezpiecza dostęp do żywności,
ale także stanowi ochronę przed rozprzestrzenianiem się chorób.
Jednak niektóre gatunki ryb bronią wodnych terytoriów w zazwyczaj
zakażonych morzach. Kraby z rodziny Ocypodidae,
karmione i zagrożone przez te same bezstronne przypływy i odpływy,
ryją w piasku linie, których centrum w każdym przypadku jest
niewielka, piaszczysta posiadłość, o szerokości w przybliżeniu
dwóch jardów.
To,
że popęd terytorialny daje korzyści dla rozmnażania i
bezpieczeństwa młodych, jest całkiem oczywiste. Badania Paula
Erringtona nad koloniami szczura piżmowego na amerykańskim
środkowym zachodzie pokazują, że ilość zdolnych do rozmnażania
par, jaką dany habitat toleruje, ma tendencję do pozostawania z
roku na rok mniej więcej na tym samym poziomie. Susze, ciężkie
zimy, zarazy, aktywność lisów, potrafią rzucić znaczny cień na
uroki życia szczura piżmowego. Jednak wydaje się, że dla każdego
konkretnego terytorium istnieje jakiś próg bezpieczeństwa, i
powyżej tego progu życie zawsze będzie trwało. Prawa terytorialne
gwarantują, że rodziny szczurów piżmowych podzielą ów teren na
nie więcej części, niż taka, która zapewni wymagany poziom
bezpieczeństwa.
Dobre
czasy także mogą nadejść dla społeczności szczurów piżmowych,
a wtedy przeludnienie zagraża przyszłości. Lisy mogą odpuścić,
ale zapotrzebowanie na terytorium nigdy. Ponadliczbowe szczury
piżmowe wypędzane są z domowych pieleszy i muszą sobie poszukać
własnych w nieznanej sobie krainie. Niektórym się udaje. Jednak
zmienna ich liczba kontynuuje swą ryzykowną wędrówkę bez
wyraźnego celu, i to je właśnie Errington odmalowuje w takich oto
niewesołych barwach: „Zmaltretowane i prześladowane, zbierają
się na krańcach obszarów zdominowanych przez rezydujące już
szczury piżmowe. Są czymś chwilowym – tworzą biologiczną
nadwyżkę, w przeważającej części, w taki czy inny sposób, już
skazaną.”
Natura,
zaszczepiając jednostkom potrzebę wyłącznej przestrzeni życiowej,
zapewnia dwie konsekwencje: Po pierwsze, że pewna minimalna ilość
jednostek w każdej populacji będzie miała możność rozmnażania
się we względnym bezpieczeństwie i z dużą pewnością przekazać
dalej swoje cechy. I po drugie, że nadwyżka zostanie rzucona na
pożarcie wilkom, sowom, lisom, zarazom, klęskom głodu i samotnym,
nie znanym miejscom, gdzie trzeba sobie poradzić z najbardziej
niebezpiecznymi warunkami, albo zginąć.
To,
co można by nazwać ekonomicznymi korzyściami z terytorium jest
oczywiste. Równie łatwo jest dostrzec korzyści z dobrze znanych
rodzimych okolic dla apetycznej istoty, muszącej się stale troskać
o ochronę przed głodnymi drapieżnikami. Stara prawda mówi, że im
więcej kotów, tym mniej myszy. Jednak, jak wiele innych takich
prawd, nie jest to do końca prawdą. Sowieccy ekolodzy dali nam
statystyczne oszacowanie roli czynnika terytorialnego w stosunkach
między drapieżcą i jego ofiarą.
Jedno
rosyjskie badanie terenowe było dokonane na Syberii, drugie na
Kaukazie. Pierwsze zajmowało się tempem, w jakim nowoprzybyłe
drapieżne ptaki – jastrzębie i sowy – wybijały takie lokalne
gryzonie, jak polne myszy i chomiki. Studium to ujawniło, że w
przeciągu jednego miesiąca populacja gryzoni na jednym syberyjskim
terenie została zredukowana z pięćdziesięciu ośmiu na akr, do
dziewięciu. Ale wtedy stała się rzecz nieoczekiwana. Mimo
wytężonych starań jastrzębi i sów, ilość polnych myszy i
chomików nie została już znacząco dalej zmniejszona.
Drugie
studium zajmowało się losem polnych myszy i doszło do
porównywalnych konkluzji. Choć drapieżne ptaki zjadały myszy w
zastraszającym tempie wynoszącym półtora procenta mysiej
populacji dziennie, w końcu jednak nadszedł moment, gdy polowania
przestały się udawać. Udawało się złapać coraz mniej ofiar, a
pozostała populacja trwała na praktycznie niezmiennym poziomie.
Naturalne osłony okazały się wystarczające do uchronienia tych,
którzy przeżyli. Najlepsze norki i najbardziej sekretne kanały
ewakuacyjne zapewniły sanktuarium najmądrzejszym, którzy najlepiej
znali rodzimy teren. Terytorium ochroniło garstkę wybrańców, a
jastrzębie pozostały głodne.
Zasady,
którym podlegają
ci,
na których
się
poluje,
stosują się także do łowców. Drapieżnik posiadający własne
łowieckie terytorium także powinien mieć największą szansę na
obiad. Jednak brak autorytatywnej naukowej literatury na temat
zachowania mięsożerców jest równie zaskakujący, co wyraźny.
Życie lampartów, lwów i wilków fascynowało wyobraźnię zwykłego
człowieka od czasów naszych najwcześniejszych przekazów – w
dziwny sposób nie zdołało jednak zwrócić na siebie uwagi
współczesnych uczonych. A zatem, skoro zachowanie drapieżników w
niewoli ma niewielkie znaczenie, zaś obszerna anegdotyczna
literatura na temat żyjących dziko niewielką wiarygodność,
poczułem się zmuszony uzupełnić obserwacje nauki pewną liczbą
moich własnych. Jednak, choć czytelnik powinien sobie zdawać
sprawę, wobec naszego własnego od drapieżników pochodzenia, ze
znaczenia ich zachowania, musi także zostać ostrzeżony, iż
prezentowane tutaj informacje pochodzą z niezwykle wątpliwego
źródła – od samego autora.
Sławny
południowoafrykański rezerwat zwierząt, Kruger
National Park,
składa się z dziewięciu tysięcy mil kwadratowych subtropikalnego
lasu i graniczy z portugalską Afryką Wschodnią. W południowej
części rezerwatu, wokół dolnego biegu rzeki Sabie, zwierzyna
została tak przyzwyczajona do obecności samochodów z turystami, że
jej zachowania nie można już uznać za normalne. Na północ jednak
od rzeki Olifants, na mniej odwiedzanym terenie od obozu Shingwidzi
do rzeki Limpopo, warunki, tak samo, jak we wielkich
środkowoafrykańskich rezerwatach, niewiele się różnią od tych w
stanie nienaruszonej natury.
Strażnicy
zwierzyny w rezerwacie Krugera oceniają, że dorosły lew musi
konsumować przeciętnie jedną przyzwoitych rozmiarów antylopę na
tydzień. Jednak populacja antylop w tym rezerwacie nie przekracza
pół miliona, podczas gdy populacja lwów liczy ponad dwa tysiące.
Rywalizacja, wynikająca z prostej arytmetyki, sprawia, że życie
lwa nie jest tak łatwe, jak wygląda, i że rozległy, na wyłączność
posiadany, teren łowiecki stanowi cenną własność. Każde stado
lwów, normalnie pojedyncza rodzina, utrzymuje taką wyłączną
domenę i jej broni. W północnej części rezerwatu Krugera ma ona
przeciętnie promień sześciu mil, zmieniając się zależnie od
wielkości stada. Terytorium to będzie bronione przed inwazją
innego stada przez wszystkich dorosłych, niezależnie od płci.
Śmierć w wyniku konfliktów terytorialnych trzeba umieścić na
drugim miejscu wśród przyczyn lwiej śmiertelności. Jednak czy
najbardziej szarpiący nerwy ze wszystkich dźwięków, nocny ryk
afrykańskiego lwa, jest, tak samo jak śpiew ptaków, terytorialnym
ostrzeżeniem – nie wiem. Może służyć temu przede wszystkim
celowi, choć jego funkcja zdaje się bardziej wynikać z subtelnej
taktyki polowań, czemu przyjrzymy się w innym kontekście.
Najbardziej
abstrakcyjne ze wszystkich terytoriów, którymi się będziemy
zajmować, właśnie to lwie, nie zajmuje żadnego stałego miejsca.
W zachodniej Afryce springbok, a w Tanganice gnu, migrują wraz z
deszczami i świeżą, zieloną trawą po ogromnych przestrzeniach.
Każde stado antylop utrzymuje ruchome terytorium i go,
zdeterminowane przez dostępną paszę i nacisk rywalizujących stad.
Lwy idą za stadami antylop, utrzymując własne ruchoma terytoria i
broniąc ich, zdeterminowanych przez dostępne lwie pożywienie i
nacisk rywalizujących lwów. Ruchome terytorium może się wydawać
skomplikowanym rodzajem nieruchomości biznesmenowi, ale z tego co
wiem, lwy akceptują je jako względnie prostą sprawę.
Istnieje
inny typ terytorium łowieckiego, kolisty i mniej skomplikowany,
który może istnieć w zachodniej Ugandzie. Tam, poniżej Gór
Księżycowych i na samym równiku, rozciąga się płaski, obszerny
Queen
Elizabeth Park,
z masą trawy, krzewów i drzew euphorbia, wyglądający jak jakiś
nadmiernie stylizowany krajobraz, mający ewokować wrażenie
samotności. W takich równikowych warunkach lwia żywność
pozostaje dość stacjonarną. I to właśnie w takiej scenerii
strażnik zwierzyny w tym parku opowiedział mi bardzo dziwną
historię. Kilka lat wcześniej, w ciągu dość długiego czasu,
stado lwów pojawiało się regularnie co trzy tygodnie w sąsiedztwie
stanowiska obserwacyjnego Mweya. W tajemniczy sposób pojawiało się,
pozostawało przez kilka dni, potem w tajemniczy sposób znikało.
Pojawiało się tak regularnie, że ludzie pragnący przyjrzeć się
lwom mogli ustalić sobie termin wizyty przy tym stanowiska
obserwacyjnego zawczasu, ze sporym prawdopodobieństwem, że lwy tam
będą. Strażnik nie miał na to żadnego wytłumaczenia.
Ja
pamiętałem jednak jedno z nielicznych studiów nad drapieżnikami,
dokonane przez Franka Illingwortha. Wataha wilków porusza się po
kolistym terytorium, o średnicy od dwudziestu do stu mil. Wataha
przemieszcza się kilka mil dziennie, na noc chowając się w
legowiskach i opuszczając ów okrąg jedynie w celu polowania. Te
ruchy są tak regularne, że myśliwy znający obyczaje danej watahy,
może przewidzieć jej przybycie do konkretnego punktu nieraz z
dokładnością do pół godziny. Jeśli lwy z Queen
Elizabeth Park
patrolowały takie koliste terytorium, ich pojawianie się koło
stanowiska obserwacyjnego byłoby wyjaśnione.
Wśród
egzotycznych rodzajów zwierzęcej własności jest podwójne
terytorium hipopotama. Żadne zwierzęce społeczeństwo tak się nie
kocha przytulać, i żadne nie ma tak na stałe umiejscowionego
terytorium jak hipopotamy w dzień. Stado hipopotamów w afrykańskiej
rzece składa się z ciasno sprasowanej masy sadła, o średnicy nie
większej niż pięćdziesiąt stóp, a zawierającej od pięciu, do
trzydziestu indywidualnych bestii. Nie mam pojęcia, dlaczego
hipopotam tak uwielbia towarzystwo innych hipopotamów, ani dlaczego
całe stado miałoby wykazywać aż takie przywiązanie do swych
wodnych rodzinnych okolic. W rezerwatach zwierzyny w południowej
Afryce, gdzie hipopotam jest rzadkim zwierzęciem, ich stado można
spotkać na takich rzekach, jak Rzeka Krokodyla albo Luvuvhu.
Zarządzający rezerwatami mogą spokojnie budować drogi długie na
wiele mil do punktów obserwacyjnych ponad stadem hipopotamów.
Hipcie pozostaną na miejscu, w tym roku, w przyszłym, i przez
wiele, wiele następnych lat.
Hipopotam
jest jednak zwierzęciem roślinożernym, które musi przetrawić
wielkie ilości paszy, aby utrzymać swoją masę. Tak więc w nocy
wychodzi z rzeki, by żerować. Na południu Afryki ma niewiele
problemów z konkurencją. W Środkowej Afryce, jednak, dziesiątki
tysięcy hipopotamów, wokół takich jezior Ugandy, jak Edwarda,
Jerzego i łączący je kanał Kazinga, jak też wokół takich rzek
Konga, jak Rutshuru i Ruindi, musi on każdej nocy wędrować kilka
mil, aby móc konkurować o paszę. Na takich terenach hipopotam
wyznaczy i będzie bronił drugiego swego terytorium, o ruchomym
charakterze, jak w przypadku antylopy, którego lokalizacja będzie
zdeterminowana dostępnością trawy i konkurencją ze strony innych
hipopotamów.
Instynkt
terytorialny może być zaspokojony na wiele sposobów, zależnie od
natury danego gatunku. Terytorium posiadane indywidualnie może
zapewnić swemu właścicielowi wiele korzyści: zapewnione zasoby
żywności, czy to dla mięsożercy, czy dla roślinożercy;
rozmieszczenie poszczególnych jednostek w określonych odległościach
od siebie na przestrzeni habitatu; oddzielenie sprawnych od
niesprawnych; przyciąganie seksualnych partnerów; bezpieczeństwo
od drapieżników. Jednak, choć me możemy mówić o korzyściach i
celach, zwierzę anonsujące se prawa bierze jakieś terytorium w
posiadanie po prostu aby je wziąć w posiadanie. Jeśli człowiek
jest tak rzadko świadom ostatecznych powodów własnych działań,
wydaje się bardzo mało prawdopodobne, by zwierzę było lepiej
poinformowane. Będzie zaspakajało swój terytorialny instynkt, jak
to zostało w widowiskowy sposób wykazane, niezależnie od tego, czy
uzyska z tego jakąś korzyść, czy też nie.
Podczas
swych badań nad zachowaniem naczelnych dr. C. R. Carpenter osiedlił
350 rezusów z Indii na niewielkiej wyspie niedaleko Puerto Rico. Był
to sławny eksperyment łączący zachowanie zwierząt w stanie
dzikim z badaniem i kontrolą w laboratorium. Wiele wniosków
wyciągnięto z tego badania i my odwołamy się do nich w dalszym
toku niniejszej narracji. Jednak zadziwiającym wnioskiem dotyczącym
terytorium zajmiemy się już teraz.
Małpy
zostały zebrane z przypadkowych miejsc w Indiach. Przetrwały
gwałtowną burzę morską, podczas której panowały warunki, które
można opisać jedynie jako zwierzęcą anarchię. Kiedy jednak
dotarły do wyspy Santiago, weszły w coś, co każdy naczelny musi
uważać za małpią Utopię. Było tam sporo przestrzeni,
trzydzieści sześć akrów na kilka setek rezusów. Żaden lampart
nie zakłócał ich nocnych godzin, żaden pyton nie zakłócał ich
dziennych wypraw. Żywność była obficie rozdzielana, codziennie i
równo, przez opiekujących się wyspą. A jednak w ciągu jednego
roku cała ta małpia społeczność podzieliła się na kilka grup,
z których każda utrzymywała i broniła stałego terytorium, żyjąc
w stałej wrogości wobec swych sąsiadów.
3
Kiedy
Eliot Howard, we wczesnych latach dwudziestych dwudziestego wieku,
stanął naprzeciw swych krytyków z radykalną obserwacją, że
samce ptaków konkurują nie o atrakcyjne samiczki, tylko o
atrakcyjne posesje, romantyzm umierał z trudem. Powoływał się na
gatunki wędrowne. Wśród nich samiec przybywa na miejsce przed
samicą. W ptasim świecie nieskażonym niewieścią obecnością,
formułuje się roszczenia, walką rozstrzyga się spory, głośno
ogłasza się zdobycze, a słaby zostaje wyrzucony poza nawias. Kiedy
panie przybywają, wszystkie walki są już zakończone.
Padła
odpowiedź: samiec rozgrywa swe terytorialne konflikty z obrazem
samicy w umyśle.
Nie
była to specjalnie dobra odpowiedź, ale trzeba pamiętać, jak
ważna była zasada, o którą toczyła się walka. W każdym razie
Howard zaripostował powołując się na przypadek ptaka osiadłego.
Podczas zimy stada czajek zbierają się radośnie na neutralnych
żerowiskach. Kiedy zbliża się czas lęgu, samce opuszczają stada,
aby ustanowić terytoria na terenie lęgowym. Tam szybko się toczyć
prawdziwa wojna. Do momentu, gdy każdy samiec czajki, który zdoła
to zrobić, zdobędzie sobie własne terytorium, nie ma tam nic poza
konfliktem. Jeśli jednak, w samym środku tych walki, kilka samców
powróci do żerującego stada zawierającego
samice,
natychmiast powraca pokój. W obecności samic pomiędzy samcami
czajki istnieje wyłącznie dobra wola. Pod nieobecność samic, na
terytorialnym polu bitwy, istnieje wyłącznie konflikt.
Na
to nie było żadnej odpowiedzi, nawet marnej.
Popęd
do zapewnienia sobie wyłącznej własności jakiegoś terytorium,
jak już powiedziałem, jest całkiem specjalną sprawą. Może, ale
nie musi, być związany z sezonowym rozbudzeniem sił seksualnych.
Może, ale nie musi, mieć bezpośredniego związku z zapewnieniem
sobie dostępu do żywności, ani też z bezpieczeństwem
znajdującego się w gnieździe potomstwa. Może, ale nie musi,
odzwierciedlać instynktowną obronę przed tym wiecznie obecnym
zwierzęcym koszmarem – drapieżcą. Potrzeba posiadania i ochrony
tego, co własne, jest osobnym instynktem.
Potrzos,
w ptasich kategoriach, wydaje się być całkiem rozsądnym ptakiem.
Jednak Howard raz zaobserwował parę potrzosów w stanie skrajnego
podniecenia. Miały one gniazdo i młode, a przyczyną ich
podniecenia była łasica. Chórem wyrażały swą histeryczną
dezaprobatę dla intruza, podfruwały w jego stronę, starały się
odwrócić jego uwagę od gniazda. Łasica nie dawała się
zniechęcić ani obelgami, ani powiewem skrzydeł. Wciąż
pozostawała w pobliżu. Histeria rosła. Zarówno samczyk, jak i
samiczka, uciekały się do wszelkich tych odwracających uwagę
sztuczek, z których ptaki są znane. A jednak trzy razy podczas
całego tego incydentu samczyk przekierowywał swój atak z łasicy
na trzeciego potrzosa, próbującego dokonać inwazji na jego
terytorium. Terytorialny nakaz działał w opozycji do nakazu obrony
własnych młodych, i wziął nad nim pierwszeństwo.
Zanim
rozważymy różne sposoby w jakie ptaki ustanawiają swoje
terytoria, rzućmy okiem na fokę. Wędrowne byki, tak jak samce
ptaków, przybywają pierwsze na miejsce zamierzonych godów. Jest
sporo popychania, szarpania, ryczenia i gryzienia. Ustalają się
terytoria. Dopiero wtedy przybywają samice. Dopiero wtedy przybywają
samice. Teraz byki zdobywają haremy, których rozmiar zależy od
rozległości ich posiadłości, która z kolei została
zdeterminowana przez względną siłę i waleczność poszczególnych
byków.
Poligamiczne
skłonności samca foki dostarczają mu domowych kłopotów,
nieznanych przez przyzwoicie monogamicznego ptaka. Natychmiast
zostaje otoczony przez kłócące się samice. Nie uzyskuje też
żadnej właściwej nagrody za swój podbój i swoją sławę. Samice
niestety przybyły będąc już w ciąży. W czasie trwania ciąży,
oraz potem, kiedy młode się rodzą i są wychowywane, samiec musi
się zadowolić warczeniem na współplemieńców i odpędzaniem
kawalerów, których inwazje na jego terytorium nie mogą raczej
wynikać z chęci podzielenia się z nim rolą rodzica. Dopiero kiedy
teren godowy przestaje być przedszkolem i młode okazują się
zdolne do pływania w morzu, samica zaczyna seksualnie reagować.
Teraz w końcu harem może przetestować rzetelność dumnych
terytorialnych deklaracji.
Ptaki
wędrowne ustalają swe terytoria w nieco inny od fok sposób. Samce
mają z reguły dwa tygodnie czasu do przybycia samic, podczas
którego to czasu rozwiązują swe konflikty i ustalają terytoria.
Potem przybywają samice. Samiec bez terytorium jest ignorowany.
Samiec posiadający terytorium anonsuje swe zalety i zapewnia sobie
towarzyszkę godną owej posiadłości. Rodzinne życie się
rozpoczyna.
Dla
ptaków osiadłych jednak ten sam proces jest nieco powolniejszy,
nieco bardziej złożony, i o wiele więcej nam ujawniający.
Potrzosy, na przykład, zimują na nagich zaoranych polach, na polach
zasianych, albo w pobliżu rzek. Stada są małe i w swym zachowaniu
nie zwracają uwagi na indywidualne różnice płci. Jest to
monotonne życie, polegające na poszukiwaniu pożywienia wśród
zimowych polach uprawnych, a do tego ryzykowne, kiedy mróz
przyciśnie. Drapieżniki stają się równie głodne, jak ich
ofiary. Kwestia przetrwania, można by myśleć, do wiosny zdominuje
wszelkie inne instynkty. A jednak, gdzieś tak do połowy lutego,
samce opuszczają stado. Separują się na bagnistym terenie,
nierzadko wciąż zamarzniętym. Tam każdy wybiera jakąś wierzbę
czy olchę, śpiewa i stroszy piórka. Co pewien czas odwiedza
żerowisko. Stopniowo jednak więcej i więcej czasu spędza na swym
wybranym terenie, aż w końcu staje się on jego jedynym domem.
Żółty
trznadel postępuje podobnie. Widuje się je dość często w czasie
wczesnego zimowego zachodu słońca, kiedy całe ich stada siedzą,
częściowo ukryte, w jakimś przydrożnym żywopłocie. Potem, w
początkach lutego, nawet przed potrzosami, samiec oddala się od
stada. Znajduje sobie posiadłość i jakieś specjalne miejsce,
gdzie będzie przesiadywał – bramę, krzak, balustradę, słupek
ogrodzenia – i ono stopniowo staje się centralnym punktem jego
życia. Wytrwałym śpiewem anonsuje światu żółtych trznadli, że
to miejsce jest jego. Wytrwałym gwałtownym podlatywaniem w ich
kierunku odpędza wszelkich intruzów.
Zięba
także, kiedy instynkt ją przymusi, musi opuścić swe stado,
niezależnie jaka jest pogoda. Jego pora przychodzi później, gdzieś
pod koniec lutego, ale rzadko nawet wtedy chłód całkiem już
zelżeje. Zięba to przyjazne, towarzyskie stworzenie, przez całą
zimę można je spotkać, gdy zapada wczesny zimowy zmrok, siedzące
wesołymi stadkami na jakimś ostrokrzewie. Wraz z ostatnim tygodniem
lutego ciemność nadchodzi niewiele później, lodowaty wiatr staje
się niewiele mniej przenikliwy, pożywienie nie staje się obfitsze.
Pora gniazdowania jest jeszcze odległa o wiele tygodni, ale bez
wyraźnego powodu samiec porzuci teraz miły sercu ostrokrzew, aby
„szukać własnego łanu i własnego dębu”. Mimo tylu jeszcze
ciemnych dni przed sobą, mimo wciąż niedostatku pożywienia, całą
energię zużyje teraz na zapewnienie sobie odrębności.
Jeszcze
nawet w roku 1923 kompetentny przyrodnik mógł napisać, że „ptasi
śpiew to wyraz radości życia, a przedrzeźniacz jest ze wszystkich
ptaków najbardziej radosny”. W jedynie czternaście lat później
antyromantyczna rewolucja sprawiła, że inny kompetentny przyrodnik
mógł napisać, że „ptasi śpiew rzadko albo nigdy stanowi wyraz
spokoju lub przyjemności, większość lub wszystkie mają
praktyczny cel”.
Ptasi
śpiew występuje kiedy i jeśli samiec zdobywa terytorium. Tak
długo, jak trznadle są połączone w stada, na neutralnych
żerowiskach, samce nigdy nie śpiewają. Tylko kiedy znajdzie sobie
jakieś stanowisko, z którego będzie ogłaszał swe terytorialne
istnienie – swoją olchę, swoją bramę, swoją gałązkę wierzby
– opanowuje go wola śpiewania. Samcze czajki walczą i śpiewają,
śpiewają i walczą, ustanawiając swe oddalone od stada terytoria.
Jak widzieliśmy, w przypadkach, gdy samce powracają do neutralnego
terenu żerowania, ich wzajemna wrogość ulega zawieszeniu, i tak
samo ich śpiew. Eliot Howard śledził kiedyś stado turkawek
liczące ponad sto sztuk. Żerowały na ośmioakrowym kawałku pola,
gdzie było pełno ziaren, latając tam i z powrotem pomiędzy nim i
nieużytkiem, na którym zdobywały sobie własne terytoria. Ani razu
nie usłyszał Howard ich charakterystycznego gruchania gdzie
indziej, niż na tym właśnie nieużytku z terytoriami.
Śpiew
ptasiej samicy jest bez wątpienia oznajmieniem seksualnej gotowości.
Ale występuje on w odpowiedzi na oznajmienie samca o jego
terytorialnej gotowości. Co więcej, błędem obserwacji jest
utożsamienie ptasiego śpiewu wyłącznie z porą godową, ponieważ
rozpoczyna się kiedy samce opuszczają samice i idą szukać swego
szczęścia. Wtedy, i jeszcze przez jakiś czas, będą śpiewać tak
samo, jak pieje kogut – wyłącznie dla męskich uszu. Zazwyczaj –
albo przed, albo po przybyciu samic – samiec śpiewa ze swego
prywatnego stanowiska, które uczynił swym tronem, i z którego
ogłasza swoją suwerenność. Kiedy samiec opuszcza swoje terytorium
– przed albo po godach – rzadko śpiewa. W chwili jednak powrotu
od razu kieruje się do swego tronu i ogłasza, że król znowu jest
w swojej rezydencji.
Pani
Nice dała nam dokładny opis terytorialnego konfliktu pomiędzy
dwoma samcami śpiewającego
wróbla,
które obserwowała w Ohio. Jeden był właścicielem, drugi
pretendentem. Pani Nice poprzedziła swe obserwacje zaobrączkowaniem
343 wróbli śpiewających na czterdziestu akrach
zalewowego terenu w pobliżu miasta Columbus. Kiedy bój o przestrzeń
życiową zakończył się, każdy samiec, któremu się udało,
uzyskał domenę mającą mniej więcej trzy czwarte akra. To jednak
pozostawiło znaczną nadwyżkę pozbawionych własności wyrzutków.
I właśnie jeden z owych proletariuszy zdecydował się rzucić
wyzwanie członkowi uprzywilejowanej klasy.
Pretendent
zbliżał się do terytorium, o które toczył się spór, cicho i
czujnie. Właściciel, stojąc czujnie na straży, śpiewał.
Pretendent, dokonując skoków od krzaka do krzaka, badał drogi
dostępu, podczas gdy champion,
także skacząc to, tu to tam, blokował każde dojście. Co pewien
czas pretendent dokonywał krótkiego wypadu na kontestowaną
posiadłość i został odpierany. Raz po raz atakował, raz po raz
zostawał pobity. W końcu pretendent zaakceptował swą porażkę i
wycofał się, wracając do koszmarnego losu nadmiarowego,
pozbawionego pary, pozbawionego własności samca, podczas gdy
champion powrócił
na swój, tyle korzyści dający, tron. W czasie całego starcia
właściciel śpiewał osiem do dziesięciu razy na minutę, i ani
razu tego nie zaniedbał. Pretendent ani razu nie przerwał swego
milczenia.
Ptasi samiec śpiewa o swojej
własności. Ten śpiew jest charakterystyczny dla całego gatunku,
ponieważ skierowany jest jedynie do uszu przedstawicieli tego
gatunku. Śpiewa wszystkim innym samcom, że jest ptakiem
posiadającym własność i jest gotowy bronić tego, co doń należy.
Kiedy śpiewa dla samicy, to nie po to, by jej oznajmić, że jest
seksualnie gotowy – skoro jest samcem, jego gotowość można
założyć z góry – ale że, jako ptak posiadający własność,
wart jest jej uwagi. Jest to informacja istotna dla ucha samicy.
Eliot Howard, podczas całej swej
długiej kariery, nigdy nie spotkał ptasiego samca mającego
terytorium, który by stracił partnerkę. Ani też ptasiego samca
bez terytorium, który by partnerkę zdobył.
4
Jakimi
środkami bronione są granice terytoriów? I dlaczego właściciel
miałby niemal zawsze zwyciężać?
Naturalna
selekcja podczas całej swej długiej historii wykazała wielką
otwartość umysłu w stosunku do wszelkich nowych idei, które się
sprawdzają. Przypadkowe mutacje mogą podarować antylopie kudu rogi
niczym wydłużone korkociągi, antylopie impala niczym wgnieciona w
środku lira, antylopie kob niczym pełen wdzięku kamerton
widełkowy, a oryksowi niczym lance. Żadne z nich nie zawodzą w
swej podstawowej funkcji, więc wszystkie są tolerowane. Naturalna
selekcja nie była bardziej dogmatyczna w kwestii ewolucji rodzaju
terytorium, jego wielkości czy sposobów jego obrony.
Przyjrzeliśmy
się ruchomemu terytorium lwa, okrężnemu terytorium wilka, oraz
podwójnemu terytorium hipopotama. Silnie terytorialny domowy pies
broni terytorium dokładnie odpowiadającego linii płotu jego pana.
Sezonowe zmiany występują w przypadku łosia. W zimie ogranicza się
on do niewielkiego „łosiego podwórka”. Latem rozszerza swe
terytorium tak, że obejmuje ono trzy do dziesięciu mil
kwadratowych. Nadrzewne stworzenia, takie jak ptaki czy naczelne,
określają swe trójwymiarowe terytoria według objętości. Gibbon
będzie bronił od trzydziestu, do stu akrów, zależnie od wysokości
drzew. Wiewiórka będzie broniła trzech dużych drzew, albo pięciu
małych. Wszelkie warianty dotyczące rozmiaru czy charakteru
terytorium będą przez naturalną selekcję tolerowane tak długo,
jak długo dany wariant służy przetrwaniu gatunku. Nawet neutralne
terytorium, jeśli przedstawia wartość dla przetrwania, będzie
dobrze widziane.
Antylopy
zachowują neutralność wodopoju. Większość ptaków osiadłych
ustanawia indywidualne terytoria jedynie na okres sezonu godowego,
zachowując neutralność żerowiska przez całą zimę. W interesie
psów jest udawanie, iż mają dwie osobowości: wrogą wojowniczość
na terytorium swego pana, i przyjazne merdanie ogonem na neutralnej
ulicy. Jednak zatłoczone środowisko foczych koloni stworzyło
neutralne terytoria zadziwiającego rodzaju. Otóż wąskie korytarze
dostępu wiodą od morza do posiadłości leżących w głębi lądu.
W interesie gatunku jest istnienie takich korytarzy, i ich
neutralność respektowana jest przez nawet najbardziej wojowniczego
byka.
Tak
jak wszystko co działa, może istnieć, kiedy mówimy o charakterze
terytorium, podobnie może istnieć wszystko, co zapewnia środki
obrony. To samiec, na przykład, niemal zawsze jest nosicielem
terytorialnego instynktu, choć jego partnerka może wspomagać go w
obronie terytorium. Jednak dobór naturalny toleruje wyjątki nawet
od tej niemal powszechnej zasady.
Płatkonóg
szydłodzioby
to wodny ptak, daleki krewny bataliona, odwiedzający latem Arktykę.
Jest dziwakiem. Jakaś przypadkowa mutacja wpłynęła na jego
przodków, czego skutkiem jest pewne odwrócenie płciowych ról.
Samiec jest bury, samica zaś jaskrawo upierzona. Samica przybywa
pierwsza na teren godowy i zajmuje się terytorialnymi
przepychankami. Samiec przybywa później i wysiaduje jajka, kiedy
ona broni domowego ogniska. Ten system działa i ewolucja wzrusza
tylko ramionami.
Innym
wyjątkiem od uniwersalnej reguły, że to samiec zajmuje się obroną
terytorium, jest kubańska jaszczurka. Inaczej jednak niż płatkonóg
szydłodzioby,
samiec ma wszystko zorganizowane tak, jak by sobie tylko mógł
zamarzyć. Samiec kubańskiej jaszczurki jest panem terytorium nie
większego niż dziesięć lub dwadzieścia jardów kwadratowych. Tak
jak foka, jest poligamiczny i na swym terytorium panuje nad haremem
złożonym z trzech lub czterech samic. Jednak drobny pan jaszczurka
nie marnuje sił na zewnętrzne wymagania związane z wrogością do
kogokolwiek. W najchytrzejszy znany w naturze sposób, przyznał on
samicy rolę obrońcy terytorium, najprostszymi środkami zapewniając
sobie jednocześnie jej kooperację. Przejawia bowiem ogromny apetyt
na każdą przechodzącą samicę. Harem odpowiada na jego
promiskuityczne fantazje strzegąc terytorium z czujnością o wiele
przekraczającą wszystko, czego natura mogłaby normalnie wymagać.
Aby
jednak przyjrzeć się zwyczajniejszym sposobom obrony terytorium,
możemy skierować naszą uwagę na dorobek austriackiego przyrodnika
Konrada Lorenza, którego badania stały się dla wielu czytelników
znane dzięki jego cudownej książce „Pierścień króla
Salomona”. Opisuje tam Lorenz ustanawianie i obronę terytorialnych
granic przez wspaniałą rybę, jaką jest europejski ciernik
zwyczajny. Jest to czarujący portret, który pasuje do wielu
wojowniczych samców w zwierzęcym świecie.
Ciernik,
tak jak syjamska ryba-wojownik, to gatunek, w którym to samiec, a
nie samica, podejmuje trud budowy gniazda i troski o młode. Takie
zachowanie w świecie ptaków wyróżnia dany gatunek jako dziwactwo,
jednak nie w świecie ryb. Można się mimo to zastanawiać, czy
europejski ciernik i syjamska ryba-wojownik nie zrobiłyby lepiej,
pozostawiając tego typu obowiązki paniom, jako że samce obu tych
gatunków, poza troskliwością o młode, przejawiają wyjątkowo
wredne skłonności.
Ciernik
to niebezpiecznie wyglądające stworzenie, skonstruowane bez cienia
wątpliwości specjalnie do walki na śmierć i życie. Jego grzbiet
jest ozdobiony śmiercionośnym kolcem. Jego agresywność wydaje się
nieprzejednana. Jego podejście do odpowiedzialności za rodzinę
jest z gatunku surowych i nie przejawia on romantycznych skłonności
aż do czasu, kiedy wykopie dołek w piaszczystym dnie, zbuduje w nim
gniazdo z roślinnych włókien zespojonych wydzieliną z nerek, i
ustanowi w jego sąsiedztwie bezsporne terytorium. Istnieje jednak
różnica pomiędzy walecznością europejskiego ciernika i tą, jaką
przejawia jego wschodni odpowiednik. Samiec syjamskiej
ryby-wojownika, po zakończeniu podwodnego pojedynku przeważnie,
albo pozostawia swego przeciwnika w postaci zmasakrowanych zwłok,
albo też sam się takimi staje. Ciernik natomiast jest zdolny do
kompromisu. Pod tym względem jest raczej typowy dla agresywnej
męskości w zwierzęcym świecie. Lorenz nigdy nie spotkał
ciernika, który by zginął za swe przekonania.
„Główną
zasadą jego walki”, pisze Lorenz, „jest, że mój dom jest moim
zamkiem”. Skłonność do podjęcia walki może być określona z
matematyczną dokładnością: zmniejsza się w prostej proporcji z
odległością od gniazda. Ciernik, po zbudowaniu gniazda, patroluje
przyległy wodny obszar w poszukiwaniu należących do własnego
gatunku intruzów. Spotyka takiego. Jest to samiec ciernika, który
także ukończył budowę zamku na przyległym terytorium. Rozpoczyna
się walka, ale nie na śmierć i życie.
Nieproszony
gość oddalił się zbyt daleko od swego domu. Ucieka. Nasz ciernik
ściga go, stwarzając nieodparte wrażenie, iż pragnie go nabić na
swój straszny kolec i na wieczne czasy pozbyć się nieznośnego
sąsiada. Jednak dzieje się coś tajemniczego. Kiedy przerażony
sąsiad zbliża się do własnego zamku, jego odwaga powraca.
Jednocześnie odwaga naszego ciernika zaczyna słabnąć. Dzieje się
tak, jakby nagle zaczął się on zastanawiać jak też rzeczy się
mają w domu. Aż nagle role się odwracają. Ścigany sąsiad staje
się ścigającym. Nasz ciernik umyka. Powracają teraz w głąb
terytorium naszego ciernika i znowu role się odwracają. Odwaga
wzbiera w jednym, zamiera w drugim. Losy walki ponownie się
odwracają.
Ten
proces trwa niemal bez końca. Jednak, wraz z każdą śmiertelnie
ryzykowną wyprawą na wrogie terytorium, odwaga gonionego ciernika
powraca nieco wcześniej, tak samo jak wątpliwości goniącego.
Odcinek, na którym się ta walka toczy, skraca się. Ryby zawracają
szybciej. W końcu nie ma już ucieczki i pogoni. Cierniki, groźnie
klucząc, spoglądają jeden na drugiego wilkiem przez niewidoczne
ściany. Równowaga odwagi – albo może tchórzostwa – została
osiągnięta.
Dr.
Carpenter w roku 1934 opublikował podobne obserwacje w swej
rewolucyjnej monografii na temat małpy wyjca. Przez osiem samotnych
miesięcy, jak widzieliśmy, obserwował on około dwudziestu małpich
społeczeństw na wyspie Barro Colorado w Panamie. Te miesiące
jednak, choć samotne, wcale nie były nudne, ponieważ ów wybitny
amerykański zoolog znalazł zwierzę godne swej cierpliwości.
Wyjec,
niczym postać z dobrej farsy, uzyskuje największą wesołość
kiedy jest najpoważniejszy, i sugeruje najbardziej uniwersalne
wnioski, kiedy jest najzabawniejszy. Jest to stworzenie niemal
czarne, z nagą twarzą aktora z dawnych czasów i bokobrodami
łączącymi się z zarostem na podbródku. Choć jest niemal tak
duży, jak pawian, prowadzi życie całkowicie nadrzewne. Jak
większość małp z Nowego Świata, posiada chwytny ogon, którym
posługuje się z równą łatwością do zakotwiczania się w nocy,
kiedy śpi, do odpędzania owadów, i do manipulowania genitaliami –
własnymi lub innej małpy. Pod względem bezwstydnego, obrzydliwego
zachowania przy każdej możliwej okazji, wyjec nie ma sobie w
zwierzęcym świecie równych.
Wyjec
zawdzięcza swą nazwę najbardziej aspołecznemu z możliwych
sposobowi witania dnia, każdego kolejnego świtu, krzykiem równie
ponurym, co ogłuszającym. Hiszpańscy konkwistadorzy byli
pierwszymi ludźmi, którzy skutkiem tego żyli w depresji. Już w
siedemnastym wieku odnajdujemy kolonialnych administratorów
żałujących, iż musieli opuścić Hiszpanię i notujących swe
wątpliwości, czy kiedykolwiek będą w stanie utrupić ostatniego
ze swych melancholijnych sąsiadów. Było to, ma się rozumieć,
czasy, kiedy ptaki śpiewały z radości życia nie do opanowania,
wyjce zaś rozpaczały z powodu swego smutku.
Wyjce,
ze swych mieszkań na szczytach drzew, szerzyły także i gorsze od
smutku rzeczy. Wcześni Hiszpanie, w swoim nieszczęściu, wszystko
to szczerze zanotowali, więc inna jeszcze charakterystyczna cecha
stała się częścią związanej z wyjcem tradycji. Jest to niemiły
obyczaj oddawania moczu, albo nawet defekacji, na intruzów poniżej
własnego drzewa. Carpenter stwierdził, że nie jest to tylko mit.
Obiekt jego obserwacji faktycznie często traktował go jako cel.
Obrońcy wyjca wyewoluowali hipotezę, iż to obecność człowieka
wywołała strach zwierzęcia, a strach opróżnianie pęcherza.
Carpenter się nie zgodził. Zbyt wiele razy dostrzegł był samca,
który z kolei dostrzegł jego. Obserwował pozbawione skrupułów
zwierzę przedzierające się przez gałęzie – raz po raz
maskujące swe ruchy poprzez obrywanie liści i udawanie, że je –
aż zoolog znalazł się w zasięgu. Carpenter zaświadcza, że
manewry były celowe, potrzebny czas efektywnie wykorzystany, a
celność także, niestety, niejednokrotnie bez zarzutu. Z godnym
podziwu w tych okolicznościach obiektywizmem, Carpenter stwierdza,
iż przeciętny czas, wynoszący sześćdziesiąt sekund pomiędzy
dostrzeżeniem intruza i fizjologicznymi konsekwencjami, to jednak
nieco zbyt wiele, by można to tłumaczyć strachem. Wyjec,
odpierając potencjalnego wroga, po prostu stosuje się bez zahamowań
do doktryny, iż każdy środek prowadzący do celu jest dobry,
czyniąc użytek z najpodlejszej broni, w jaką go natura wyposażyła.
Nie
wszystkie jednak zachowania wyjca mogą być uznane za obrzydliwe,
niektóre z nich możemy nawet podziwiać. Stworzenie to żyje w
społecznościach liczących dwadzieścia lub trzydzieści jednostek,
a każda taka społeczność broni wspólnego terytorium liczącego w
przybliżeniu trzysta akrów. Odbywające się o świcie i o zmroku
popisy wokalne służą jako ostrzeżenie dla wszystkich sąsiednich
społeczności, że oto tutaj właśnie nasza grupa ma swoje
terytorium. Jeśli chór śpiewa głośno, to terytorium jest
rozległe. Jeśli nastrój dla ludzkiego ucha wydaje się być
nieznośnie melancholijny, musi to być złożone raczej na karb
ludzkich skłonności, nie zaś skłonności wyjców. Wyjec jest w
istocie sympatycznym gościem. Fizyczna przemoc rzadko zakłóca jego
bytowanie. Rozwinął nawet, dzięki swym wokalnym zdolnościom,
sposoby obrony swego terytorium bez konieczności uciekania się do
wojny.
Inaczej
niż stado pawianów, które rozprasza się na dużej przestrzeni w
poszukiwaniu pożywienia, społeczność wyjców trzyma się za dnia
blisko, żerując na dwóch czy trzech drzewach. W ciągu miesiąca
grupa przemieszcza się z jednego nadrzewnego obozu na swoim
terytorium do drugiego. Carpenter sporządził zapis tych ruchów i
stwierdził, że im bliżej centrum owego terytorium dany klan się
znajduje, z tym większą pewnością kieruje swe ruchy. Jednak gdy
grupa zbliża się do skraju swego terytorium, na wykresie pojawiają
się zygzaki. Znajome drogi przyciągają, nieznajome odpychają. W
przeciągu godzinnego marszu klan coraz częściej wdaje się w
wokalne kłótnie, przejawia wahania i wątpliwości co do
przywództwa. Kiedy zaś dochodzi do faktycznej granicy przyległego
terytorium, cała grupa niezmiennie gwałtownie zawraca. Tak jak
cienik czerpie odwagę ze swego zamku, wyjec czerpie pewność siebie
ze znajomości swej terytorialnej ojczyzny.
Na
Barro Colordo były dwadzieścia trzy klany, kiedy Carpenter
studiował całe to małpie społeczeństwo, i każdy z nich posiadał
stałą posiadłość. Choć jednak granica mogła zostać rozpoznana
w wyniku presji obcości, ustalana była poprzez kontakt z
przyległymi klanami.
We
wszystkich swych badaniach nad społeczeństwami naczelnych Carpenter
nigdy nie zaobserwował dwóch sąsiadujących ze sobą grup żyjących
ze sobą inaczej, niż w totalnej wrogości. Wyjec nie jest
wyjątkiem. Jednak podczas gdy na przykład pawian musi wyrażać swą
wrogość gwałtownym działaniem, wyjec, podobnie jak ciernik,
znalazł pozbawiony przemocy kompromis, bez utraty wojennej
satysfakcji. Wokalizuje.
Żadne
wzloty ludzkiej wynalazczości, zapoczątkowane współczesną
dyplomacją i w tak ujmujący sposób widoczne w Radzie
Bezpieczeństwa Organizacji Narodów Zjednoczonych, nie zaimponują
wyjcowi z jego dawniejszymi i bardziej wyrafinowanymi substytutami
wojny. Kiedy dwie grupy dostrzegają się wzajemnie, każda znajdując
się na krawędzi własnego terytorium, rozpoczyna się prawdziwe
piekło wściekłości. Samce, samice, młode i zupełne maleństwa
zaczynają się zachowywać jak mrówki na gorącej blasze, skacząc
pomiędzy gałęziami, przeskakując pomiędzy szczytami drzew,
piszcząc, warcząc, zajadle między sobą jazgocząc. Leśna katedra
staje się zielonym domem wariatów, a ewokujące melancholię wycie
piskami istot naprawę oszalałych. Przez trzydzieści minut
wściekłość rządzi niepodzielnie, potem obie strony wycofują się
z pola chwały. Straty wynoszą zero, terytorium zostało zachowane w
stanie nienaruszonym, gniew był wspaniały, a satysfakcja dla obu
stron maksymalna. Carpenter zauważa, że jeśli rzeczywiście doszło
do wdarcia się na cudze terytorium, to drużyna gospodarzy zawsze
wygrywa.
Ciernik
i wyjec w ciągu swej historii rozwinęły środki obrony
terytorialnej, zapewniające największą dostępną rozkosz dla
duszy, przy możliwie najmniejszej szkodzie dla ciała. Nie da się
tego samego powiedzieć o wszystkich gatunkach. Tak czy tak, fizyczny
konflikt między właścicielami sąsiednich terytorium z zasady
będzie miał największe natężenie w okresie, kiedy te terytoria
są dopiero ustalane. Raz już ustalone zaś, terytoria z reguły
pozostają niezmienne, u wszystkich gatunków z wyjątkiem tych,
które utrzymują terytorium wyłącznie w okresie godowym. Kiedy
Carpenter wrócił na wyspę Barro Colorado w następnym roku,
znalazł bardzo niewiele zmian w umiejscowieniu poszczególnych
klanów wyjców. Istnieje też świadectwo pochodzące od pewnego
południowoafrykańskiego farmera, który od trzydziestu pięciu lat
ma do czynienia z tym samym stadem pawianów pustoszących jego sad.
Stałość
terytorium działa jako czynnik redukujący konflikty. Jednak i w tym
względzie wśród zwierząt terytorialnych występuje różny
szacunek dla praw sąsiada. Ten szacunek istnieje, pomimo powszechnie
obowiązującego faktu, że terytorialni sąsiedzi żyją we wiecznej
i nieustającej wrogości. Ptak atakuje intruza nie z zamiarem
zniszczenia go, albo przejęcia w rewanżu jego terytorium.
Zwycięstwo zostaje osiągnięte przez odpędzenie go.
Czapla
łowi ryby w określonym miejscu. Jego sąsiad łowi w innym miejscu.
Ale pierwsza czapla nie wedrze się na teren łowiecki drugiej, nawet
kiedy właściciel jest nieobecny. Pewne ptaki drapieżne posiadają
terytoria łowieckie, między innymi orzeł złoty. Ów potężny
myśliwy czasem godzi się dzielić swoje terytorium z krukiem. Kruk
jednak respektuje suwerenność orła i nie będzie polował, kiedy
orzeł poluje.
Użycie
antropomorficznego określenia - „respektuje” - jest oczywiście
nieprecyzyjne. Jeśli w Kenii stado bawolców pasie się do pewnej
linii, ale nie dalej, wynika to z instynktownej pewności, że w
każdym konflikcie na terytorium przeciwnika, drużyna grająca u
siebie, jak to wykazał Carpenter, zawsze wygrywa.
Południowoafrykański przyrodnik o nazwisku Fitzsimons opisał, w
czasach gdy jeszcze termin „terytorium” nie był w użyciu, jak
na terenie, gdzie pasą się dwa stada niebieskich bawolców, każde
stado ma własny, ściśle odrębny, obszar; jak każdy intruz jest
odpędzany; i jak szybkość, z jaką intruz się wycofuje zdaje się
wskazywać pewien rodzaj świadomości, iż zostało się przyłapanym
w niewłaściwej szatni. Tutaj także powtarza się historia
ciernika: odwaga topnieje w obcych okolicach, wzmaga się w
znajomych.
To,
jak potężny i tajemniczy jest wpływ rodzimych okolic na zwierzęce
zachowanie, stanowi od dawna przedmiot niejednej ludzkiej
deliberacji. Niektórzy z nas mogą z dzieciństwa pamiętać
przyspieszony krok konia naszego dziadka, kiedy pod koniec dnia
wypełnionego zakupami w miasteczku, nagle, po minięciu któregoś
zakrętu, rusza wprost do domu. Albo mogły do nas dojść historie o
psie, wygnanym do nowego domu, odległego o tysiąc mil, który
nagle, niespodziewanie, pojawia się, jakimś porankiem, na progu
swego poprzedniego pana. Albo też zastanawialiśmy się nad
niewytłumaczalną zdolnością łososia, który spędza lata w
morzach, by potem bezbłędnie trafić do rodzinnego kawałka
strumyka, gdzie złoży ikrę i umrze. Być może także
rozmyślaliśmy kiedyś nad niesprecyzowanymi, przeważnie
niedostrzegalnymi i nieoczekiwanymi przejawami siły zwanej nostalgią
na ludzkie sprawy.
Eugène
Marais,
południowoafrykański przyrodnik-samouk, przeprowadził kiedyś
prosty eksperyment, który, odpowiednio uzupełniony pracą w
laboratorium, mógłby nam dostarczyć ilościowych pomiarów siły
zwierzęcej nostalgii. Marais obserwował dwie kolumny czerwonych
mrówek wędrujące poboczem afrykańskiej drogi. Podążały w
przeciwnych kierunkach, jak mrówki mają w zwyczaju, jedna kolumna w
kierunku mrowiska, druga oddalając się od niego. Kolumna
opuszczająca mrowisko była nieobciążona. Każda mrówka w tej
drugiej, powracającej, kolumnie, niosła z sąsiedniego pola ziarno
niemal tak duże, jak ona sama.
Na
początku eksperymentu Marais wyskrobał wąski rowek w poprzek trasy
obu kolumn i wypełnił go wodą. Po obu stronach rowka natychmiast
zaczęły się kłębić tysiące sfrustrowanych mrówek,
skonfundowanych, jak tylko mrówki potrafią być skonfundowane,
nieoczekiwaną przeszkodą. Potem Marais ofiarował im wyjście z
sytuacji. Położył mianowicie słomkę w charakterze mostu ponad
wykopem. Potem usiadł, by obserwować zaskakujący rezultat.
Nieobciążone
mrówki, podążające w kierunku oddalającym
je od domu,
przetestowały most, zawahały się, jeszcze raz sprawdziły,
stwierdzając, że nie jest zbyt pewny, cofnęły się, i na koniec
odrzuciły ryzyko z mostem związane. Za to kolumna mrówek, z
których każda objuczona była gigantycznym ziarnem, nie zawahała
się wcale, zgrabnie i pewnie przekraczając kołyszącą się
słomkę. Szły do domu.
Terytorialność
to powszechny u kręgowców instynkt, determinujący zachowania ryb i
płazów, gadów, ssaków i ptaków. Choć musi zatem liczyć sobie
wiele setek milionów lat, pojawił się on jednak już po
ewolucyjnym oddzieleniu się linii rozwojowej owadów od naszej
własnej. Czerwona mrówka, tak jak i inne owady, nie ustanawia i nie
broni żadnego terytorium. Jednak przyciąganie domu i rodzimych
okolic jest siłą przenikającą nas wszystkich. Nie ulega też
wątpliwości, że przeważająca moc terytorialnego właściciela,
choć korzysta z lepszej znajomości znajomego terenu, odnajduje
jednak swą najgłębszą pewność w odwiecznym, tajemniczym i być
może niepoznawalnym źródle zwierzęcej nostalgii.
Świat
zwierzęcia to świat pełen strachu. Istnieje stare powiedzenie, że
w stanie natury celem egzystencji jest zdobycie obiadu bez
dostarczenia obiadu komuś innemu. W takim świecie, stworzenie,
które ustanowiło dla siebie godne zaufania terytorium, zdobyło
sobie godnego zaufania sojusznika. Ten sojusz może mu dać
różnorakie korzyści, zdeterminowane przez konkretne problemy,
dotykające danego gatunku: może gwarantować dostęp do pożywienia,
może dawać schronienie młodym, może zapewnić pewną przewagę
nad stanowiącym postrach jego nocy lampartem. Albo też terytorium
może mu dać status w oczach samicy – istoty z natury rzeczy
przywiązującej wagę do długoterminowej perspektywy – co dać mu
może z kolei lepszą partnerkę i wartościowsze potomstwo.
Jakiekolwiek by nie były korzyści, które indywidualne zwierzę,
albo konkretna zwierzęca społeczność, może uzyskać z silnego
terytorialnego popędu, oczywiste jest, iż szanse na przetrwanie się
poprawiają. Naturalna zaś selekcja, równie ślepa, jak mieszkająca
w jaskini ryba, gdy chodzi o ostateczny cel, ale sprytna niczym kot,
gdy chodzi o chwilową sytuację, dotyka długim palcem tych, u
których ten popęd działa najsilniej – dając im największe
szanse na przetrwanie; kciukiem zaś wszystkich pozostałych –
skazując ich na śmierć. Dlatego ów instynkt kwitnie.
Apes to termin nie posiadający dobrego odpowiednika w polszczyźnie. Odnosi się bowiem do dużych małp, głównie tych człekoksztaltnych (szympansa, goryla, orangutana i ewentualnie gibbonów i siamanga, o ile także gibbony uznamy za człekokształtne), potocznie także do pawianów i dżelad (bo pawiany są wielkie i groźne). Myślę, że najlepszym przybliżeniem anglosaskich apes byłyby staroświeckie "małpoludy" albo "dzikoludy", terminy rodzime a dobtnie podkreślające przejściowy charakter tej grupy. W koncu już Linneusz - choć kreacjonista i głęboko wierzący pastor luterański z dziada pradziada - uznał orangutana za gatunek człowieka Homo nocturnus, tyle, że pozbawionego duszy nieśmiertelnej/rozumu, stąd niższego od człowieka rozumnego.
OdpowiedzUsuńMałpy człekokształtne to podzbiór małp wąskonosych (małp Starego Świata, Catarrhini), małpy szerokonose Platyrrhini (wyjce, czepiaki, kapucynki, mirikina itd.) to osobna nadrodzina oddzielona od wąskonosych (w tym człekokształtnych i ludzi) około 40 mln lat temu.
W najnowszych ujęciach wprowadza się podział małpoludów (apes) na mniejsze (lesser) i większe (great), a człowieka i jego przodków wrzuca się do większych bez podkreślania jego odrębności:
OdpowiedzUsuń- mniejsze małpoludy: gibbony, w tym lar i siamang
- większe małpoludy: orangutany, goryle, szympans właściwy, bonobo (szympans karłowaty), człowiek rozumny, wymarłe australopiteki, człowiek zręczny i wyprostowany itd.
@ Towarzysz Mąka
OdpowiedzUsuńDzięki za interesujące info - teraz i zawsze, tu i wszędzie! Ale z małpyma to nie jest taka prosta sprawa.
"Małpoludy" w tym znaczeniu nie przejdą w tego typu książce - nie z australopitekami, nie w literacko wyrafinowanym (przynajmniej w oryginale) eseju.
Tym bardziej, że wszelkie zastosowania terminu "apes" nie są tutaj chyba na tyle istotne, by rozróżnienie monkeys/apes było niezbędne.
Zresztą skoro w naszym langłydżu tego rozróżnienia nie ma, to co mam zrobić w tego typu książce? Poza ew. przypisami.
W większości chodzi i tak o tytuły, albo i tak zaraz potem mówi się, o jakie to "apes" chodzi. Ew. w przypisach, ale wciąż jeszcze nie jestem przekonany, że przypisy są konieczne. Choć wtedy byłoby fajniej np. z angielskojęzycznymi tytułami i ich tłumaczeniem. W razie czego wyraź proszę swą opinię, na temat ew. przypisów i ich ew. zakresu, OK?
Ale info b. ciekawe, fakt, dobrze się dowiedzieć. Tym bardziej, że Linneusz to w końcu mój uppsalski rodak. ;-)
Pzdrwm