Czasem sobie żartujemy, ale temat zawarty w tytule traktuję absolutnie poważnie. Jest to poza tym obszerne zagadnienie, którego na pewno nie uda mi się omówić w jednym blogowym tekście, co jest choćby dlatego nieco smutne, że nie mam już wielkiego przekonania do tekstów w odcinkach. Jednak ten temat chodzi za mną od lat i w końcu chciałbym nieco o tym pogadać.
* * *
Naszym tematem tutaj jest nie tyle cała sztuka - nie wszystko, co się daje tym terminem określić - tylko w sumie muzyka i tzw. sztuki plastyczne (malarstwo, grafika, rzeźba). Plus architektura. Sztuki posługujące się słowami (literatura, dramat) wymagałyby z pewnością sporo osobnego potraktowania.
(Nie żeby na niego nie zasługiwały, po prostu na razie koncentrujemy się na tamtych.) Są też takie rzeczy "z pogranicza", jak film czy pantomima. Nie będziemy ich na siłę w nasze rozważania pakować, ale niewykluczone, że będą one do nich lepiej pasować, bez wielu koniecznych modyfikacji i uzupełnień, niż do tych sztuk "słownych".
* * *
W owych latach, gdy obficie korzystałem z uroków miejskiej biblioteki w Uppsali, wpadła mi raz w ręce dość niezwykła książka z dziedziny, która zawsze mnie, raz bardziej, raz trochę mniej, interesowała. Był to kurs rysowania, ursprungligen duński, oparty na metodzie, której nigdzie indziej nie spotkałem - mianowicie na kopiowaniu dawnych mistrzów.
Autor tego kursu w przedmowie argumentował, że przecież tak właśnie uczyli się swego rzemiosła dawni malarze, rytownicy itd., łącznie z największymi. Z tymi największymi, których dzieła najbardziej podziwiamy... Podczas gdy dzieła współczesnych - przeważnie nikogo nie kopiujących i z tego bardzo dumnych, aż tak genialne, nie da się ukryć, nie są.
Dość do mnie ta argumentacja trafiła, choć już wtedy wydawało mi się, że to aż takie proste nie jest. Nie aż tak proste, żeby samo kopiowane załatwiało sprawę i zasypało, powiedzmy, tę przepaść pomiędzy jakimś Caravaggiem i jakimś tam... Nieważne, nie znam ich, ale wpiszcie tu sobie nazwisko najbardziej cenionego współczesnego malarza...
Albo też wpiszcie sobie zmienną M - bo w końcu tu chodzi jedynie o to, że kiedyś ci najwięksi byli o wiele więksi niż teraz, natomiast ci zupełnie średni (jeśli oczywiście nie mówimy o całkiem prowincjonalnych pacykarzach czy snycerzach) może jeszcze bardziej różnili się na korzyść od dzisiejszej średniej.
Na tym ten wątek na razie zakończę, nie wyjaśniając nawet do czego zmierzam - wrócimy sobie do tej sprawy, Deo volente, w dalszym ciągu naszego (nie bójmy się tego słowa!) eseju.
* * *
Całkiem na marginesie, to zadziwia mnie fakt, że tak wiele spośród najlepszych książek, które udało mi się złowić w uppsalskiej bibliotece, spotkałem tam tylko jeden raz, przez tych dziesięć lat. Co napawa mnie smutną myślą, iż ilość wspaniałych książek, których nigdy nawet nie ujrzałem, musiała tam być także spora, jeśli nie znacznie jeszcze większa.
Szczerze - serce mne boli, kiedy pomyślę, że mogłem nigdy nie trafić na Ardreya, albo że coś innego tej wartości, co jego "Territorial Imperative", było cały czas w czytaniu i już nigdy go nie spotkam.
* * *
I (wracając do poprzedniego wątku) my tu nawet nie mówimy o jakichś tam "performance'ach", wypchanym psie na wypchanym koniu, gównie w szkatułce, sedesie przerobionym na mandolinę... Nie - ta "nowoczesna sztuka", o której chcę mówić, to całkiem poważne, w zamierzeniu całkiem uczciwe, a w dodatku dziko ambitne zamierzenia.
Bardzo łatwo jest wyśmiewać te lewackie hece, na które biedni mocherowi podatnicy bulą, żeby ich obrażano itd., choć z drugiej strony wcale nie jest aż tak łatwo coś na ich temat powiedzieć nowego i sensownego. Może kiedyś i tego spróbujemy, ale na razie mówimy o sztuce jak najbardziej...
Nie powiem "prawdziwej", bo to by wywołało paskudny zgrzyt, o ile nie po prostu wybuch, w zderzeniu z moją przewodnią tutaj tezą - tą mianowicie, że:
AMBITNA NOWOCZESNA SZTUKA TO (NIESTETY) Z ZAŁOŻENIA DNO, PORAŻKA I BARDZO CZĘSTO CZYSTY SATANIZM.
Co więcej, ten "satanizm" nie jest tylko dla ludzi wierzących w realnego, osobowego szatana - nawet dla kogoś całkiem w sumie niewierzacego, jak choćby ja, jeśli się w to naprawdę mocno wgryźć i wczuć - to będzie coś zdecydowanie zalatującego siarką i do czego określenie "satanizm", choćby w jakimś metaforycznym sensie, wprost przedziwnie pasuje, a nawet samo się jakoś narzuca.
* * *
No dobra, a co to będzie ta "nowoczesność" w tej "nowoczesnej sztuce"? Z naprawdę wielką ostrożnością rzekłbym, że na pewno od początku XX w. Ta ostrożność wydaje mi się jednak w wielu przypadkach aż ZBYT wielka, i, może z pewnymi wyjątkami, bez większego trudu bym się cofnął do połowy XIX w. co najmniej, jeśli nie do jego początku.
(Już w XVIII w. w sztuce jest coś, dla mnie, niezbyt zdrowego... Nie całkiem w całej zapewne, ale w sporej części. Ale to jednak było coś w istotny sposób różnego od tej późniejszej, którą tu sobie ochrzciliśmy mianem "nowoczesnej".)
* * *
Ów nasz chronologiczny podział da się, z pewną trudnością, ale
jednak, zsynchronizować ze spenglerowską chronologią naszej, to jest
zachodniej, czyli "faustycznej" Kultury/Cywilizacji. Tutaj jednak nic
nie robimy na siłę - jeśli to się ładnie zgodzi, pięknie! Jeśli nie,
cóż, nie musi.
(W końcu Spengler kochał np. Beethovena i nie czuł odrazy do Wagnera,
Montevrdiego zaś w swym Opus Magnum wspomina niemal mimochodem, bez
orgazmu na słodko... My zaś, Tygrysiści znaczy, dokładnie odwrotnie. Więc
tu nie chodzi o żadne mentalne niewolnictwo czy święte księgi.)
Ze Spenglera będziemy jednak potrzebować czegoś o wiele ważniejszego w
tym kontekście od chronologii. Chodzi o jego podział sztuk na Ornament i
Imitację. Sięgając teraz wyłącznie do własnej kory mózgowej, powiem, że
Ornament to jest sztuka najwyższego lotu...
Znaczy niekoniecznie tworzona przez absolutnych geniuszy, ale tego
właśnei rodzaju. Czyli sztuka w sporej, jeśli nie w ogromnej, części
sakralna, lub, że to tak na razie prowizorycznie wyrażę, z nią duchowo
spokrewniona. Jest to sztuka, która posiada swoją "naukę". W końcu
teoria harmonii, kontrapunktu, czy architektury takiej jak gotycka, to
naprawdę nie jest byle jaka wiedza, i nie jest tego wcale mało.
Człek się tego uczy latami, terminuje, szlifuje, siedząc w ławce albo u
stóp Mistrza, lub też zaczynając od malowania fałd na jego obrazach, aby
potem ewentualnie przejść do malowania dłoni... Te rzeczy!
Podczas gdy Imitacja, to jest sztuka przy której - w mniej lub bardziej
dosłownym sensie - nogi same skaczą (Buck Owens "Streets of
Bakersfield"!) i/lub łzy się same cisną do ócz (Mary Travers "You'll Know
Me by No Other Name"). Czasem też na przykład ręka sama sięga do
głowni karabeli, podczas gdy druga podkręca wąsa.
Czyli sztuka względnie spontanicznie tworzona, folklor albo coś doń w
sumie zbliżożonego, i wypływająca w znacznej mierze ze spraw, żeby to
tak skrótowo określić, biologicznych. W sensie przede wszystkim rytmu, i
to rytmu w każdej postaci i w każdym niemal znaczeniu. Także np. w
malarstwie.
Żeby nie było - nazwa Imitacja to nie jest żadna obelga! Ta sztuka może
być naprawdę bardzo fajna, wybitna też, nie mówiąc, że ja osobiście
gorąco kocham różne folklory i "popularne" rodzaje muzyki (choć też
wielu "popularnych" nie znoszę).
Jednak my sobie tutaj zamierzamy właśnie wykazać, że - o ile Imitacja
może nadal istnieć i, w niektórych swych przejawach, ma sie całkiem
dobrze nawet w tych paskudnych i pozbawionych cienia smaku czasach - to
Ornament, czyli ta sztuka z założenia WIELKA, ta sztuka napawdę ambitna i
przeznaczona dla "wyrobionej publiczności", to już dzisiaj, i to od co
najmnej gdzieś początku XX wieku, o ile nie znacznie wcześniej, niestety
i bez ratunku tytułowe DNO, PORAŻKA... I co jeszcze? Zgoda - całkiem
często (taki czy inny. mniej lub bardziej świecki, mniej lub bardziej
antyreligijny) SATANIZM.
My się tu mamy zamiar skoncentrować na ORNAMENCIE. (Czego już się pewnie co bystrzejszy i pilniejszy P.T. domyślił.)
* * *
W ogóle, w nieco pobocznym wątku, dodam, że jako historyk sztuki Spengler jest naprawdę WIELKI, przełomowy, rewolucyjny i w ogóle! W dodatku, choć tego pracowicie nie porównywałem, to o sztuce i jej historii nie zostało chyba aż tak mocno wykastrowane w tej liberalnie skastrowanej wersji jego Magnum Opus, której polskie tłumaczenie dałoby się jeszcze z pewnością znaleźć, gdyby ktoś naprawdę się postarał. Ale róbcie sobie jak chcecie, kochane ludzieńki!
* * *
Niestety tylko sobie nieco uporządkowaliśmy przedpole, nie dochodząc do żadnych naprawdę istotnych i nowych dla ew. P.T. Publiczności wniosków, ale tego już się zrobiło sporo, pora późna, do wymarzonego celu jeszcze daleko... Więc sobie na razie zakończymy, stwierdzając, że jeśli Bóg zechce, to będzie dalszy ciąg. Czyli, skrótowo...
c.d.n. (Deo volente)
triarius
P.S. A teraz wychodzimy pojedynczo. I uważać na ogony!
Nie za wcześnie zaczynasz nowy semestr? Już pędzę po pędzelki i blok rysunkowy...
OdpowiedzUsuńMoże to jest Letni Uniwersytet Trzeciego Wieku?
OdpowiedzUsuńWiesz, ostatnio serwują mi w Mezzo dwa koncerty Monteverda pod rząd, co najmniej co drugi dzień. Pierwszy "Vespro de Beata Virgine" z Pluchar (kocham ją, choć wygląda jak satyra na moją byłą), a zaraz potem "Combattimento, Scherzi & Madrigali" z Emmanuelle Haïm i paroma takimi. (Nawet moja matka się dziś przymusiła, udając, że jej się podoba. Ale ubaw!)
No to się zmobilizowałem. Nie mam specjalnie co robić, liberalizm sprawił, że nawet na treningi mi brakuje.
W razie czego nagraj i przerabiaj od września, zaliczenia będą dopiero w listopadzie.
Pzdrwm